Piotr Borowicz „Struś”, „Roland”
Borowicz Piotr, pseudonim w konspiracji „Struś”, w Powstaniu „Roland”; urodzony w 1926 roku.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Szkoła była przerwana. Miałem trzynaście lat, brat piętnaście, na rozkaz pułkownika Umiastowskiego, rzecznika prasowego Wojska Polskiego, który kazał mężczyznom zdolnym do noszenia broni opuścić Warszawę, [opuściliśmy miasto].
- Chciałbym popytać o pana rodziców, o dzieciństwo. Czy przed wojną mieszkał pan w Warszawie?
Mieszkaliśmy na Poznańskiej 23 na czwartym piętrze. Miałem pięciu braci. Ojciec tylko dla nas zarabiał. I tak jakoś [dobrze] zarabiał, że jak przyszła wypłata, to każdy z synów dostawał pensję od ojca. Ja byłem najmłodszy i wszyscy bracia mnie nazywali „wypierdek”. Jako najmłodszy dostawałem dwadzieścia groszy. Później to rosło, rosło, aż do złotówki. Niestety, w 1939 roku, kiedy już miałem dostawać więcej, musiałem dom opuścić. Właśnie ze starszym o dwa lata Kazikiem uciekaliśmy z Warszawy mając ze sobą niemiecki sztucer myśliwski. Mieliśmy przygodę za Garwolinem. Na cmentarzu się zatrzymaliśmy, żeby posiłek zjeść. Brat jest odwrócony w stronę szosy, a ja w stronę cmentarza. Jemy, jemy i w pewnym momencie biorę kęsek do ust i otworzyłem usta i nie mogę połknąć, dlatego, że widzę jak z katakumb wychodzi człowiek żywy. Mówię: „Jak to? Katakumby i człowiek żywy wychodzi?” A to policjant się schował, zobaczył nas, że takie dzieci i wyszedł do nas. „O, kochane dzieci, jak to dobrze, że ja was widzę.” Jak się już otrząsnął, to [zapytał]: „Skąd wy macie karabin?” Pokazaliśmy mu zezwolenie, że mamy zezwolenie na karabin, bo wieźliśmy ten karabin dla dowódcy pułku, który był w Kraśniku, w lubelskim. I żeśmy do niego dotarli. Ale po drodze mieliśmy kłopoty. Myśmy się trzymali wojska. Brat jechał na rowerze, a ja na furze wojskowej, bo wojskowy mi pozwolił. Jesteśmy w gęstym lesie, szosa idzie. Każą szybko uciekać do lasu: „Dzieci uciekajcie pod jakieś grube drzewo!” Uciekamy pod grube drzewo i zanim myśmy się położyli, to nas jeszcze pięciu żołnierzy przykryło. To było bombardowanie niemieckie. Wychodzimy spod tego drzewa i na szosie pięciu żołnierzy wołało: „Dobijcie mnie! Sanitariusz!” Jak zobaczyli nas żołnierze, że my tu jesteśmy, [powiedzieli]: „Lećcie chłopcy tam, do tych domów, do wieśniaków, niech przyjdą nam tu z pomocą. Już nie wracajcie tutaj.” Pobiegliśmy, powiedzieliśmy ludziom o co chodzi. Kubeł wody przynieśli. Już drudzy wieśniacy powiedzieli: „Chłopcy, nie wracajcie tam!” Zostaliśmy. Później szliśmy przez lasy, nie wiedzieliśmy, co tam się działo. Trafiliśmy na obóz cygański. Ja mówię: „Chodź Kazik, może tutaj dostaniemy coś do jedzenia.” „Broń Cię Boże, do Cyganów, żebyś się nie pokazywał, bo już nie wyjdziemy.” Tak żeśmy szli, daleko. Podeszliśmy pod Lublin, dziewięć kilometrów do Lublina. Zatrzymaliśmy się u takiego gospodarza, gdzie i ten dowódca pułku się zatrzymał wtedy. Poszliśmy do tego gospodarza. […] Stoję na wzgórku, patrzę, samolot jakiś leci, coraz to niżej, coraz to niżej, i zatrzymał się. Otworzyły się w samolocie drzwiczki i ktoś wysiadł. Pobiegłem do gospodyni i mówię: „Proszę pani, tam samolot, ten co się wzbił – pokazuję – jakiś człowiek wysiadł.” „Nic nie widziałeś, nikt nie wysiadł!” „Ale ja widziałem!” „To zapomnij o tym, że widziałeś!” Myślę sobie: „Oni się boją, jak my powiemy, że to my, my jesteśmy od niej, to później tu mogą przyjść i mogą jej krzywdę zrobić.” Szybko zrozumiałem. Pobyliśmy jeszcze troszkę u tych gospodarzy i wracać do domu trzeba.
- Wspomniał pan, że z bratem wieźliście karabin. Czyj to był karabin?
To był karabin naszego sąsiada, który oddał ten karabin swojemu synowi, który był dowódcą pułku. Trafiliśmy do niego i oddaliśmy mu ten karabin.
- Czyli mieliście szczęście, bo trudno w takiej zawierusze kogoś spotkać.
Tylko ten policjant nas zatrzymał, tak to nikogo nie obchodziło, że my z karabinem szliśmy. Jeszcze zatrzymaliśmy się, jak żeśmy wracali, w tym majątku Kraśnik. Poprosiłem jednego żołnierza, żeby dał mi się napić. „Nie, nie mam!” Potem jakaś kobieta ładnie ubrana, mówię: „Proszę pani, może da się pani nam coś napić?” I ona do tych żołnierzy: „Chłopcy, macie mleko, to dajcie tym dzieciom!” I ten, co nie chciał nam dać pić, odejmuje z menażki: „Masz, pij!” A to było mleko. [Ta pani powiedziała]: „Później oddam ci to mleko, jak chłopcy wypiją.” Po drodze, jak żeśmy wracali do Warszawy, to pełno trupów widzieliśmy na szosie.
- Dużo ludzi wracało do Warszawy wtedy?
Więcej widzieliśmy, jak uciekało z Warszawy, samochodami, motocyklami. Jak benzyna się skończyła, to tylko benzynę wlać i jechać dalej. Wszystko stało na poboczach szosy. Aby tylko mieć benzynę, to można było jechać.
- A pozostali czterej bracia?
Wszyscy uciekli z Warszawy, wszyscy wrócili. Jeden mój brat był żonaty, to wziął na rower ubranka swojej córki. Jego mieszkanie [zostało] spalone. Jedyną rzecz, jaka z tego mieszkania ocalała, to było to, co zabrał i przywiózł. Wszyscy przyjechaliśmy.
- Czemu się rozdzieliliście? Przecież pan miał wtedy trzynaście lat, starszy brat piętnaście. Dostaliście takie polecenie od tego sąsiada? Ojciec panów puścił?
Ojciec powiedział: „Szykujcie się do drogi!” Później wszystko zrozumiałem. [Sąsiad] chciał ten karabin przesłać do swojego syna i powiedział ojcu, a ojciec uwierzył, że pozostając w Warszawie możemy zginąć. Rzeczywiście, podobno straszne rzeczy w Warszawie się działy.
- Czym przed wojną zajmował się pana ojciec?
Ojciec pracował w Warsztatach Tramwajowych na Młynarskiej. Ojciec robił na wagonach wszystkie napisy, Syrenkę, numery.
Mama miała sześciu synów i zajęła się gospodarstwem i chłopakami. Nigdy nie byliśmy głodni, nigdy nie byliśmy obdarci. Źle się nie uczyliśmy.
- Mówił pan, że mieszkaliście na Poznańskiej? Co się tam zmieniło od tamtej pory?
W [czasie] Powstania ten dom został spalony. Ojciec miał przygodę w tym domu. W czasie Powstania ja byłem na Mokotowie. Ojciec w czasie Powstania przenosił nasze skrzypce Stradiwariusa z naszej klatki schodowej, gdzie mieszkaliśmy do piwnicy, do innej klatki schodowej. Wszedł patrol niemiecki. No i oczywiście, skrzypce to automat. Do ojca od razu: „Co tam masz?” Ojciec otwiera i mówi, że to są skrzypce, ale powiedział, że skrzypce Stradiwariusa. Niemiec wyjął, zobaczył, że rzeczywiście skrzypce Stradiwariusa, bo to łatwo było poznać, przeczytać. Wziął skrzypce i tak jak trzymał ojcu na głowę nałożył, czyli rozwalił na głowie skrzypce. Były skrzypce i nie ma. Przed wojną było Muzeum Narodowe na Podwalu i ojciec zaniósł tam [skrzypce] rzekomo do sprzedania, ale chciał, żeby wycenić. To dyrektor muzeum ojcu dawał piętnaście tysięcy złotych. Ojciec powiedział: „Jak mi pan da dwadzieścia tysięcy, to panu zostawię.” „Nie, nie mogę. Piętnaście.” I ojciec skrzypce do domu przyniósł. A tak gdyby oddał, to skrzypce w odpowiednie ręce, to i pieniążki by były i ojciec by miał głowę całą.
- Piętnaście tysięcy to był majątek. W jaki sposób pana rodzina weszła w posiadanie tych skrzypiec, przecież to bardzo droga rzecz.
Ojciec, będąc jeszcze kawalerem, je zdobył. Ale nie wiem, w jaki sposób. Często mówiłem do ojca, że ojciec „pitoli”, bo często grał. W ogóle u mnie wszyscy bracia grali, tylko ja jeden, tak zwany „wypierdek”, tylko na mandolinie grałem. Ale też dobrze grałem. A tak to wszyscy fajnie grali z nut na skrzypcach. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Jak ludzie przechodzili i usłyszeli Polonez Ogińskiego, zatrzymywali się i słuchali. A sąsiadka przychodzi i mówi: „Dzieci kochane, zobaczcie co tam się dzieje pod waszymi oknami.” A ludzie się zbierali i słuchali. Taki żeśmy koncert w domu robili. Bo do tego jeszcze brat jeden na gitarze grał i śpiewał.
Rodzina muzykalna.
- Zatrzymaliśmy się w momencie, kiedy oddaliście broń dowódcy we wrześniu 1939 i potem wróciliście do Warszawy. Mówił pan, że przy drogach pełno trupów.
Idziemy szosą, nie możemy przejść, bo strasznie śmierdzi. Na boki nie można przejść, bo tam jakieś ugody były, to stoimy na szosie. Jedzie furmanka. [Pytamy się]: „Proszę pana, weźmie nas pan na furmankę?” A nie powiedzieliśmy, o co chodzi. „Wsiadajcie chłopcy.” Wsiadamy i straszny smród, trzymało się [za nos], [inaczej] nie można było. Przejeżdżamy przez grupę ludzi, a to była chyba egzekucja uciekinierów. Po jednej stronie tylko szosy, [było] pełno [trupów], z pięćdziesiąt, trup przy trupie leżał. Już nawet nie pamiętam, jaka to miejscowość była.
- Długo wracaliście panowie z Kraśnika do Warszawy?
Nie. Nie wiedzieliśmy jak wracać, to weszliśmy w tory kolejowe i tory kolejowe nas prowadziły do Warszawy. Zatrzymaliśmy się we wsi Karpiska, to jest ponad czterdzieści kilometrów od Warszawy, w szkole. Bardzo nas chętnie tam ten właściciel przyjął. Daliśmy mu dwa złote za przemieszkanie. Siedzimy w tej szkole, podjeżdża ułan na koniu z piką. [Mówi]: „Chłopcy, schowajcie mnie tu!” „Oj, my nie tutejsi.” Poleciał po gospodarza. Gospodarz go wstawił z koniem do stodoły. Patrzymy, w parę minut po nim przyjeżdżają na motocyklu Niemcy i pytają się, czy tutaj nie uciekał ktoś z żołnierzy polskich. W międzyczasie kilku gospodarzy się spotkało, nikt nic nie widział, nikt. Jeden z tych Niemców zaczął mówić po francusku. Mój brat to podłapał i zaczął jemu odpowiadać. Ten Niemiec podszedł do motoru, do kosza, wyjął dwie czekolady wedlowskie, dał bratu i mnie. Popatrzył się, rozejrzał i pojechali. A później brat mi tę czekoladę zabrał i zaniósł temu żołnierzowi, daje mu: „Będzie pan miał co jeść”. Byłem zły, bo to czekolada, a ja miałem trzynaście lat. Ale myślę: „Brat starszy, wie, co robi.” Dał mu te dwie tabliczki czekolady i na drugi dzień poszliśmy śladami tych kopyt konia, niestety nie było śladu po tym żołnierzu. On uciekał w las. A od nas do tego lasu był kilometr.
- Wróciliście razem z bratem do Warszawy?
Tak, ale później brat zginął na wschodzie.
W Siedlcach, czy w Beniaminowie Niemcy budowali obóz dla jeńców radzieckich. Brat tam pojechał pracować.
- To już było po 1942 roku?
Nie wiem, jakie lata to były, już nie pamiętam, ale chyba 1941, 1942 rok. Przyjechał, powiedział do brata żony, że chyba nie wróci, że pojedzie dalej. I rzeczywiście, jak już pojechał drugi raz, to już nie wrócił. Gdzieś na wschodzie zginął. Na cmentarzu napisaliśmy: „Kazimierz Teofil Borowicz, zginął na wschodzie.” […] To był fajny chłopak. Dzięki niemu dobrze się uczyłem.
Pilnował, w łeb mnie lał. To był dobry, skuteczny sposób. On dzięki mnie francuskiego się nauczył. On mnie nauczył czytać po francusku. Ja później brałem jego książkę i sprawdzałem, czy on prawidłowo czyta. Taka była współpraca. On mnie lał, a ja delikatnie pomagałem.
- We wrześniu 1939 roku udało się wam wrócić do Warszawy?
Tak. Przeszliśmy Most Poniatowskiego. Brat mówi: „Chodź, przejdziemy bliżej Muzeum Narodowego.” Przeszliśmy. I naprzeciwko nas od Nowego Światu idzie świta generałów niemieckich. Brat mówi: „Ty, zobacz, Hitler idzie!” Patrzę, cała świta, ale kto Hitler, to ja przecież nie wiedziałem. Przeszli. [Pytam się]: „Kazik, a który to Hitler?” „Nie wiesz? Ten, co tam szedł.” Cała ta świta szła do Muzeum Narodowego. Jak żeśmy doszli do Nowego Światu, to wszyscy Niemcy, którzy tam zostali byli zaskoczeni, że my szliśmy przy tej świcie. Nawet żaden niemiecki generał nie zwrócił na nas uwagi.
- Z daleka pani ich widział?
Mijaliśmy się na chodniku, tak jak na chodniku się mija. Oni szli bliżej Muzeum, a my bliżej jezdni. To jest metr, dwa różnicy.
- Kiedy przekroczyliście Most Poniatowskiego, kiedy wchodziliście, to Warszawa była bardzo zniszczona?
Przede wszystkim moje mieszkanie było zniszczone. Cała kuchnia była zniszczona. Gdzie indziej też takie były zniszczenia jak w moim mieszkaniu. Część mieszkań było zniszczonych. Na Nowym Świecie obok banku, to cały dom był spalony, on się już tylko troszkę tlił. Tam, gdzie ten dom stał, to teraz jest przejście z Nowego Światu na Bracką. On się palił na naszych oczach.
- Cała rodzina przeżyła wrzesień 1939 roku?
Tak, cała rodzina przeżyła.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed wybuchem Powstania?
Chodziłem do gimnazjum Zgromadzenia Kupców na Wilczą 41. Okazja wstąpienia do konspiracji trafiła mi się w 1941 roku.
- W jaki sposób pan trafił do konspiracji, kto panu to zaproponował?
To wszystko koledzy szkolni. Jestem w szkole na lekcji, woźny podchodzi do nauczycielki, coś mówi. „Piotruś, ktoś do ciebie przyszedł, wyjdź”. Ona nawet nie wiedziała [o co chodzi]. Wyszedłem na korytarz. Podchodzi do mnie chłopak, troszkę starszy ode mnie, i zaczyna mi patriotyczną mowę mówić, że chcemy młodzież skupić taką, która będzie pomagała nam. Różne rzeczy opowiadał, ale nic zbrojnego. [Zapytał]: „Czy byś się zgodził do nas przystąpić?” „Chętnie. Ale poczekaj, ja mam tu jeszcze jednego kolegę w klasie. Weźmiesz go?” „Wezmę.” To był Zbigniew Zamojski, który pochodził z Polesia. W szkole w Polesiu zdał do siódmej klasy. Przyjechał do Warszawy, zdał do piątej klasy. Tam taki był poziom. My we dwóch daliśmy się wciągnąć. Ten, co przyszedł to był Andrzej Makulski, siostrzeniec Jerzego Waldorfa. Bardzo przyjemny chłopak. Kończył gimnazjum Batorego i tam też kończył podchorążówkę.
- Rozumiem, że znaliście się wcześniej?
Ja z nim nie.
- Jak to się stało, że on przyszedł do pana do szkoły?
On przedtem rozmawiał z kierownikiem szkoły. A kierownik szkoły mnie dużo wcześniej znał, z tego, że ja miałem bilet tramwajowy bezpłatny i załatwiałem sprawy prywatne wszystkich nauczycieli i kierownika. [Jak trzeba było] narty zawieźć, czy dla szkoły legitymacje szkolne przywieźć z nauczycielstwa, to mnie wysyłali. Ja się z tego cieszyłem, bo mnie cała szkoła widziała, że jestem taki uczeń. Ale to mi troszkę przeszkodziło w nauce. Jeździłem, a lekcja szła.
- Od razu się pan zgodził przystąpić do konspiracji?
Tak, ja czekałem jak się tam dostać.
- Powiedział pan ojcu albo braciom?
Nikomu w domu nie mówiłem, żadnemu bratu. Kazikowi, temu o dwa lata starszemu, też nie mówiłem. Było powiedziane: „Nikomu masz nie mówić.” Jak nikomu, to nikomu.
- A starsi bracia pracowali w tym czasie?
Pracowali. Mój brat Marian, mam jego papiery, pracował w Czerwonym Krzyżu. To był wielki fanatyk społeczny. On z ramienia Czerwonego Krzyża jeździł samochodem po biedocie warszawskiej i jego ekipa odnawiała ludziom mieszkania. On rozdawał ludziom mydło. Taka pomoc to była jego pasja,.
- A ojciec pracował cały czas w tramwajach?
Ojciec cały czas w tramwajach i ciągle w tych warsztatach na Woli.
- Miał pan trzynaście lat, kiedy wojna wybuchła. Czyli miał pan osiemnaście lat zanim wybuchło Powstanie. Miał pan wtedy dziewczynę?
Nie. Nie miałem dziewczyny. Ale w czasie Powstania na Pradze poznaliśmy cztery dziewczynki. Jak się zorientowały, że jesteśmy z Powstania, chciały z nami przejść przez Wisłę do pomocy tutaj. Nie wzięliśmy ich. Później żałowałem, bo to były szczere patriotki, dziewczyny w naszym wieku. Później, po wojnie, przyjechałem, chciałem je odszukać, ale gdzie tam takie stare baby bym rozpoznał.
- Chciałbym, abyśmy powoli zbliżali się do wybuchu Powstania. Jak wyglądała pana działalność w konspiracji jeszcze przed wybuchem Powstania, jakie pan miał zadania?
Tylko szkolenie i to w kilku miejscach w Warszawie. Na różnych szkoleniach poznawałem znane osobistości. Na jednej placówce poznałem słynnego „Rudego”, „Kołczana”, Baczyńskiego poznałem na Emilii Plater 20. [Powiedzieli mi] jak tylko przyszedłem: „To jest wierszokleta.” Przystojny chłopak.W ten sposób gdzie byliśmy na jakiejś placówce, bo trzeba było zmieniać miejsca nauki, to kogoś innego poznawaliśmy.
- Ale nie rozmawiał pan z Baczyńskim?
Tylko [mówiliśmy sobie] „dzień dobry”, czy coś takiego, ja nie wiedziałem, kto to jest. Taki kolega jak ja. Nie wiedzieliśmy, czy „Kołczan”, czy „Rudy”, nic nie wiedzieliśmy, co za stanowiska zajmowali. [Był też] ten mały Jędrek Makulski. On później miał wysokie stanowiska wyżej, bo brał udział w egzekucjach esesmanów, folksdojczy. Ja o tym nic nie wiedziałem.
- Ale jeszcze podczas okupacji?
Tak. Ten mały Jędrek zdaje się brał udział w likwidacji [niezrozumiałe].
- On na ochotnika brał udział w rozstrzeliwaniu folksdojczy?
Nie powiedziałbym. On już podlegał pod podchorążówkę, a tam już były rozkazy.
- Czego pana uczono na tych szkoleniach przed wybuchem Powstania?
[Były] wykłady, regulamin wojskowy, musztrą, broń. Przynosili broń i nam pokazywali. Byłem taki mądry, że jak wybuchło Powstanie, to dziewczyna musiała mi pokazać jak się z karabinu strzela.
- A nie nauczył się pan w ogóle tego?
W konspiracji, nie. Dopiero w pierwszych dniach Powstania dziewczyna mi pokazała: „Tu jest karabin, tak celujesz w to.” To była krótka broń. Nikt z karabinem nie chodził. Chociaż można było kawałek uciąć z lewej, z prawej, ale tego nie robili, żeby nie zniszczyć karabinu.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania? Czy miał pan świadomość, że Powstanie się zbliża?
Sam zgłosiłem się do swojego dowódcy drużyny na Ludwiki. I on mnie już do domu nie puścił. Z nim żeśmy szli ulicą Wolską na Pragę. Myśmy szli w stronę Pragi, a z kierunku Pragi szła doborowa dywizja „Herman Goering”. I ten był po wódce i chciał przede mną pokazać: „E, tam! Muszę któregoś tu położyć.” Z płaczem go prosiłem, niech się nie wygłupia. A później się okazało, że przede mną chciał takiego bohatera rżnąć. Jak wybuchło Powstanie, to ja go nigdzie nie widziałem na Pradze. Pierwsze dni Powstania do 15 sierpnia, byłem na Pradze.
Na Pradze myśmy się ukrywali. Ukrywałem się z kolegami na Radzymińskiej 53 u państwa Mieszkowskich. Ukrywałem się z małym Kajtkiem, a inni ukrywali się u Ciechomskiego, to był masaż, robił wędliny, też w tym samym domu. Ten człowiek u siebie w domu pięciu ludzi ukrywał. 15 sierpnia dostaliśmy rozkaz, kto chce – nie ma rozkazu takiego, że musisz – może przejść przez Wisłę i walczyć na Sadybie.
- A co robiliście przez te piętnaście dni, kiedy byliście w tych mieszkaniach?
Przez piętnaście dni, tak ja, jak i koledzy, siedzieliśmy jak mysz pod miotłą.
Cicho, nigdzie żeśmy się nie udzielali. Tam nawet było powiedziane, żebyśmy nękali patrole. Gdzie? My?! Z jednym pistoletem na nas pięciu, a tu idzie uzbrojony cały patrol. Pierwszy powiedziałem, że to się nie nadaje, bo raz, że zranimy jednego żołnierza, to później w tym miejscu rozstrzeliwać będą.
- Panowie przedostaliście się na Sadybę?
Kto chciał. To była duża grupa. Żeśmy przeszli z Pragi na Grochów. Na Grochowie żeśmy przeczekali, aż będzie ciemno. Z Grochowa za majątkiem przeszliśmy na wyspę, gdzie znowu czekaliśmy aż będzie zmrok. O zmroku przypłynęła po nas łódź pontonowa, która należała do Pułku „Baszta”. Też w innych kompaniach wtedy byłem, ale Baszta wtedy mnie przejęła z Pragi.
Jak żeśmy przechodzili, to ludzie nie wiedzieli, bo żeśmy przechodzili po jednym, po dwóch, po trzech. Ale jak na Grochowie byłem, to dużo ludzi stało na tej ulicy, gdzie myśmy mieli się zgłosić i nawet palcami pokazywali: „Chłopcy! To tu, to tu.” Mówię: „Nareszcie, jesteśmy wśród swoich.” Tam żeśmy się zebrali, ponad osiemdziesiąt osób i po cichu żeśmy wyszli na tę wyspę krowią, przeczekaliśmy. Ponton po nas podpłynął i na Sadybę. Dostaliśmy karabiny i nareszcie wojsko było.
- W którym miejscu na Sadybie trafiliście?
Tam był jakiś majątek za Saską Kępą, nie wiem, w którym miejscu, ale to osiedle było całkowicie spalone. I tam właśnie w tym miejscu myśmy się gromadzili.
- Pamięta pan, kto rozdawał panom broń?
Ja dostałem od swojego dowódcy. Jeszcze powiedział: „Słuchaj, ja ci daję swój pistolet. – to był chyba Vis –daje ci dowódca, więc żebyś go szanował.” I ja go więcej chowałem, niż go używałem. Dowódca był fajny, porucznik „Gustaw”. Później, jak ja byłem ranny na Mokotowie, na Racławickiej siedziałem, to on do mnie też przyszedł ranny.
- Czy może pan opowiedzieć o swoich przeżyciach podczas Powstania, od czasu, kiedy pan dostał broń?
Już tak dużo nie pamiętam, w jakich ja kompaniach byłem. Ale z chłopakami chodziliśmy na patrole. Na patrolach nie napotkałem ani jednego patrolu niemieckiego. Moi koledzy też się nie chwalili, że spotkali patrole. Po prostu my chodziliśmy dla porządku, jako policja taka. Na Czerskiej byliśmy w fabryce Staniola. […]W tej fabryce jesteśmy, słyszymy, lecą samoloty. Szybko opuszczamy ten budynek i do ogrodu. A tu broń pokładowa. Wtedy, jak żeśmy uciekali, było nas pięciu. Ja na przykład gryzłem ziemię, żeby jak najgłębiej się schować. Kolega pod sztachety się chował, a sztachety były sztywne. I tak poleżeliśmy z dziesięć, piętnaście minut. Cisza. Wstajemy. I cała piątka wstała i uciekała, a broń pokładowa waliła na lewo i na prawo. Myślimy: „Jak oni strzelali, że nikomu z nas nic nie zrobili?” Ale później szła taka plotka, że Niemcy swoich lotników rozstrzelali na Okęciu. Ale czy to prawda, to kto mógł wiedzieć, czy to by do nas doszło? Tak walili z tej broni pokładowej, a cała piątka wstała.
- Pan wspominał, że został ranny.
Byłem ranny trzy razy i jeszcze czwarty raz. Jeszcze dzisiaj noszę odłamek w płucach.
- W jakich okolicznościach jeszcze raz pan został ranny?
Właśnie na Czerskiej schowaliśmy się. Musieliśmy uciekać z tego budynku, bo gonili nas uzbrojeni Ukraińcy i rzucali do nas granatami. I taki granat we mnie walnął. Sam dowódca powiedział: „Słuchaj, ty jesteś ciężko ranny, ganiaj na Racławicką na odpoczynek.” To mi się przydało, żeby odpocząć nerwowo.
- Czy pamięta pan, kiedy pan pierwszy raz strzelał z broni?
Jak dostałem broń, to najpierw trzeba było przekonać się, jak strzelam. Pytam się: „Panie poruczniku, czy mogę spróbować?” „Uważaj, nie bardzo próbuj, bo nie mamy dużo [amunicji].” Strzeliłem tak byle jak. On: „Gdzie strzelasz? Weź sobie jakiś cel i w cel strzelaj.” Strzelałem w cel i dobrze mi szło. Do Niemców nie strzelałem, ale do Ukraińców strzelałem i wiem, że skutecznie. Byłem największym żołnierzem na Czerskiej.
Znaczy najbardziej aktywny, jak Ukraińcy atakowali.
- Proszę opowiedzieć, jak to się działo?
Jesteśmy w tej fabryce, uciekamy, te samoloty odeszły. Po sąsiedzku był dwupiętrowy budynek. Kolega stał na niewykończonym balkonie i woła: „Słuchajcie, idą na was Ukraińcy, SS!” Wiedzieliśmy, że to Ukraińcy. Każdy, gdzie mógł to się schował za czymś. Ja za grubym drzewem i cicho siedzę, aż zobaczę. Zobaczyłem. Zacząłem strzelać. I wiem, że skutecznie było. Wycofałem się, bo to trzeba było zmieniać stanowisko. Znowu czekam. Pokaże się, nie pokaże się. Mignęło. Mówię do siebie: „Bądź cierpliwy, bądź cierpliwy.” Trzech Ukraińców biegnie. Znowu puściłem serię, kilka razy strzeliłem i może nie zabiłem, – tych pierwszych to zabiłem – ale któremuś się na pewno dostało.
To była krótka broń, chyba Vis. Dostałem też i Thompsona, automatyczną broń amerykańską, ale bez pocisków. Tylko się chwaliłem, że mam.
- Czy miał pan okazję spotkać żołnierzy nieprzyjaciela wziętych do niewoli?
Na Fortach Czerniakowskich, tam gdzie myśmy pierwszy raz przyszli na placówkę z Pragi, tam była pierwsza, czy druga cela przeznaczona dla Niemców. Jeden był fryzjerem, jego brali do strzyżenia, jeden do sprzątania, każdy miał jakąś funkcję.
Byli bardzo grzeczni. Nie było widać, że to był wróg. My też do nich żeśmy się odnosili z rezerwą. Nam powiedzieli: „Nie zbliżajcie się do nich.” Jak się człowiek nie zbliża, to jest grzeczny, bo [jakby podszedł], to by powiedział „taki nie taki”.
- Czy był pan może świadkiem albo słyszał o tym, że Polacy rozstrzeliwali SS-manów?
Na naszej placówce na Czerskiej, patrzymy jakiś cywil się kręci. I koledzy mówią porucznikowi: „Panie poruczniku, tu jakiś cywil się kręci.” „Dajcie go, zobaczymy.” Wzięli go na rozmowę, po polsku mówił, a to był Ukrainiec przebrany po cywilnemu. Oficer przyszedł do naszej grupy i mówi: „Chłopcy, jego trzeba rozstrzelać, który na ochotnika?” Wszyscy chcieli go rozstrzelać, tylko nie ja, ja nie chciałem. Wziął starszych, nawet nie słyszałem strzelaniny, jak dostawał.
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania?
Na Pradze, jak szedłem ulicą Radzymińską, chciałem już przejść pod wiaduktem do tych ludzi, u których się ukrywałem. Normalnie sobie idę i patrzę, z lewej strony pod wiaduktem jest stanowisko karabinu maszynowego. Zaniemówiłem i nie wiedziałem czy się cofnąć, czy krzyczeć, czy ręce do góry wziąć, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Ten odgłos karabinu maszynowego szedł za mną po parę kroków do przodu, a tam było pełno ludzi rozstrzelanych. Początkowo to słyszałem, [pomyślałem]: „Nareszcie strzelanina się zaczęła.” A to właśnie była rozwałka tych ludzi. Zebrali kobiety młode i mężczyzn i pod tym wiaduktem, to było tuż, tuż za wiaduktem, rozstrzelano ich.
- Przy którym to było moście?
To był wiadukt kolejowy na Radzymińskiej. Nie ma tam żadnego śladu, tablicy, że tam byli rozstrzelani ludzie.
- Dużo było tam ludzi rozstrzelanych?
Bo ja wiem, ponad dwadzieścia osób. Wszystkie ich rzeczy były porozrzucane. Później w czasie okupacji w Alejach Jerozolimskich, chyba pod numerem 31, też była egzekucja. Słyszałem strzały i później jak już zabrali rozstrzelanych, poszedłem tam, to ludzie chusteczki maczali w krwi. Takie dwie egzekucje widziałem.
- Zabierali ze sobą te chusteczki?
Zabierali ze sobą.
Tak, na pamiątkę. Pracowałem naprzeciwko w Alejach Jerozolimskich 22. I na Pawiaku się napatrzyłem.
- Wspomniał pan, że trafił na Pawiak w czasie okupacji. W jakich to było okolicznościach?
Jak mieszkaliśmy na Poznańskiej, była jakaś rozróba przed naszym domem. To było między Hożą, a Wspólną. Szybko przyjechało gestapo mundurowe i ulicę zablokowali. Najpierw wpadli na Poznańską 22, szukali tam sprawców. Później wpadli do naszego domu i za nimi od razu wjechał wóz, półciężarówka i wszystkich mężczyzn w samochód. Mieszkałem na czwartym piętrze, z góry obserwowałem, co się dzieje na ulicy. Naprzeciwko po drugiej stronie dwóch mężczyzn leżało i na nich siedzieli gestapowcy, rewidowali ich. Na mojej stronie siedział jeden gestapowiec też na jednym cywilu, też rewidował. Każdy z nich, jak wstawał z rewizji, każdemu w głowę strzelał, zabijał. Jak później samochód nasz wyjeżdżał, to starałem się być ostatni w tym samochodzie, żeby zobaczyć, co się na ulicy dzieje. Rzeczywiście udało mi się stanąć przy tej plandece i widzę, że temu na naszej ulicy krew jeszcze cieknie, naprzeciwko, gdzie ci dwaj, co leżeli, też kałuża się powiększa. I nas tak szybko na sygnale na Pawiak zabrali.
Najpierw nas wysadzili przed więzieniem. Jeden ze współwięźniów mówi: „Poproszę Niemca, żeby mi papierosa dał.” Wszyscy mówią: „Nie wygłupiaj się, on ci nie da.” Nie wytrzymał, podszedł do gestapowca, żeby go poczęstował. Ten spojrzał na niego, spytał się swego kolegi Niemca, czy mu wypada dać. A tamten powiedział, że nie. I ten pokazał rękoma, że nie może go poczęstować papierosem. Pobyliśmy tam troszkę i zapędzili nas wszystkich do suteryny na oddział ósmy, cela 251. Tam było nas dwudziestu jeden, a to była cela na sześć osób. Tam żeśmy przesiedzieli. Co [było słychać] jakieś zgrzytanie zamków, to kogoś wyciągali. Mówię: „Kiedy do nas przyjdą?” Ale długo nie przychodzili. Jak przyszli po dwóch czy trzech tygodniach to zabrali nas na pierwsze piętro. W suterynie była cela 251, a na pierwszym piętrze 147. Różnica między celami była taka, jakbyśmy przeszli do salonu. W suterynie spało się na betonie, jak chciał się jeden przewrócić na bok, to musieli się wszyscy przewrócić. Jak jeden chciał wstać do kibelka, to wszystkich pobudził, żeby na rękę nie wszedł, na głowę nie wszedł. A na pierwszym piętrze, to już było nas czterech. I krzesełko było i stolik był. Ale króciutko nas na szczęście tam zatrzymali i wywołują. Mówię: „Oho, będzie coś nowego.” „Bierz rzeczy, do domu idziesz!” Początkowo nie wierzyłem. I mówię: „Jak będzie Konecki, to wierzę, że idę do domu.” Konecki to był współwięzień, tylko mi powiedział, że ma w rodzinie folksdojczy. Mówię: „Jak jego puszczą, to już folksdojcze mu załatwili.” Patrzę, Konecki stoi. No to wierzyłem, że ja też wyjdę.
- Kto panu załatwił to wyjście?
Żebym wiedział. Nikt. Dużo nas wyszło wtedy. Duża grupa i kilka kobiet wyszło wtedy. Matka mi mówiła, ale nie była pewna, że w naszym domu mieszkał Ukrainiec. On mnie znał. Ja go nie znałem. To mógł on to załatwić. I jeszcze ten, któremu myśmy z bratem wieźli karabin, to był Austriak. On się też mógł do tego przyłożyć. Ale nie wiedzieliśmy. Do dzisiejszego dnia nie wiem.
- Wracając do czasów Powstania. Jak wyglądały warunki niezbędne do walki, do przeżycia, jedzenie, woda, czy było się gdzie umyć?
O myciu, to człowiek nie myślał, ale było gdzie się umyć. To znaczy nie w bieżącej wodzie, ale na Sadybie mieliśmy fosę, w której można było umyć się. Później, jak byłem na Racławickiej, gdzie była Wytwórnia [niezrozumiałe], mieli studnię artezyjską. Tam gdzie byłem, to woda była. A [jeśli chodzi o] jedzenie, to wiem, że mieliśmy kucharki, ale nie wiem, skąd one jedzenie brały.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Wszyscy żyliśmy jak bracia. Dosłownie. Nikt nikomu nic nie przygadywał. Był przypadek, że zajęliśmy mieszkanie, do którego później przychodzi kobieta, właścicielka mieszkania, i mówi: „Słuchajcie, ja tu położyłam cukierki, gdzie one są?” Nikt nic nie wie. Ja też nie wiedziałem. Później ona poszła. Jest wieczór, słyszę szelest tych papierków. A to kolega wziął tę paczkę cukierków i z koleżankami sobie pod oknem zajadali.
Nie. W ogóle nikt o tym nie wiedział z chłopaków, tylko on z tymi dziewczynami zajadał. Także z głodem nic nie mieliśmy wspólnego.
- Przyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania?
Był taki kolega „Kajtek”, z którym się zaprzyjaźniłem. [Nazywał się] Wacek Borowski. Mówię mu: „‹‹Kajtek››, zimno mi jest, wiesz.” Chłopak zdjął marynarkę i dał mi. Mówię: „Tobie będzie zimno.” „Ty o mnie się nie martw. Będziesz miał ciepło, to najwyżej pochwalisz się, że masz ciepło.” Dał mi swoją marynarkę. On sobie później coś wykombinował. Pomagał też naszemu dowódcy, bo w pierwszych dniach [niewoli] nasz dowódca był razem z nami, nie w oflagu tylko w stalagu. „Kajtek” rzucał mu marchew i cebulę przez druty kolczaste. Jak mieszkaliśmy na Radzymińskiej, razem z nim mieszkałem u tych gospodarzy, to wpadł patrol SS „Wiking” i zabrali zegarki jemu i córce właściciela mieszkania.
- Ale zostawili przy życiu?
Ale przy życiu zostawili.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z tych czasów okupacji?
Nie to, że byłem ranny, ale te masakry, jakie widziałem, bo to na każdym kroku się spotykało. Koledzy moi ginęli. Umówiłem się z jednym kolegą, z którym mieszkaliśmy na jednej ulicy na Poznańskiej, że spotkamy się, jak wyjdę od fryzjera. Czekam na niego, a jego nie ma i nie ma. I prawdopodobnie chłopak też zginął. A jego rodzina i moja to myśmy się razem przyjaźnili. W ogóle ze wszystkimi zaprzyjaźniliśmy się. Bo to mało tego, że w czasie Powstania, ale później w obozie była wielka przyjaźń.
- Jakie są pańskie najlepsze wspomnienia z tamtych dni, coś, co wspomina pan z uśmiechem?
W Powstaniu to nic nie było takiego, żebym się śmiał. Może to, jak goliłem się i słyszę warkot samolotów. Dolatuję do okna, [widzę] pełno samolotów w powietrzu, desant lotników. To były desanty zaopatrzenia. To była moja wielka radość, że nareszcie mamy pomoc. Goliłem się i kaleczyłem się. Nie patrzyłem na to, że mi krew leci po twarzy. Ale trzy czwarte pomocy szła do Niemców. Mało co do nas.
- Jak pan wspomina zakończenie Powstania Warszawskiego?
Uciekaliśmy z dolnego Mokotowa na górny. Na górnym Mokotowie widzimy, że się już nic nie dzieje, to każdy szuka sobie jakiegoś swojego prywatnego wyjścia. Jestem na ulicy Bałuckiego i tam olbrzymia kolejka do kanału. Stanąłem. Ale myślę sobie: „Jak do kanału, to już koniec walki.” A już w ogóle nie było właściwie walki, ale nie wiedziałem o tym tak oficjalnie. Zająłem tę kolejkę i dostałem strasznych boleści brzucha. Poszedłem pod parkan, a tu sama krew ze mnie tryskała. Krwawa dezynteria. Wracam do kolejki, moja kolejka weszła do kanału. Słyszę: „Zajmij sobie na nowo kolejkę!” A to kilometr. Poszedłem dalej do jakiegoś domu. Mówią: „Już, słuchajcie, już jest kapitulacja, już kapitulacja.” To jeszcze gorzej dla mnie. Patrzę, że ludzie wchodzą do jakiegoś domu na piętro, wchodzę za nimi. Tam w jakimś pomieszczeniu jedni płaczą, inni szukają ciuchów prywatnych. Ja miałem kombinezon, opaskę. Podchodzi do mnie plutonowy „Paproć” z mojej kompanii i mówi: „‹‹Roland››, żebyś mi się nie ważył założyć cywilnego ubrania. Żebyś mi się nie ważył przebierać.” „Cholera, jak to nie?” Ale jak nie, to nie. Troszkę się jego trzymałem, ale później patrzę, jego nie ma, gdzieś odszedł. Nie przebieram się. Każą Niemcy wychodzić z Bałuckiego. Wychodzę. Ci co się przebrali na jedną stronę, a ci co w opaskach, w mundurach na drugą stronę. To ja w tych opaskach. Myślę: „Cholera, za rogiem będą nas rozstrzeliwać jako powstańców.” Okazuje się, że nas Niemcy lepiej traktowali od pierwszej chwili od tych cywilów. Tam też byli wojskowi, tylko tchórze. Przebierali się, że oni są cywilami. Szukałem później „Paprocia”, nigdzie go nie znalazłem, ani w obozie, ani po wojnie. Dużo kolegów zostało wyłapanych przez Niemców i poginęło. A wielu udało się przeżyć. Jak szedłem do Niemców z karabinem Thompson, spotyka mnie kolega z klasy mojej i mówi: „Piotruś, co będzie z nami teraz?”, i zaczyna płakać. Mówię: „Cholera, trzeba od niego uciekać, jak on płacze, a ja nie chcę płakać, ja muszę myśleć.” Jakoś on nie poszedł do tego obozu. Przeżył. Spotkałem go po wojnie w Gdańsku. Nawet do mnie nie podszedł z tego wstydu, że płakał. Gdzie on się później podział, to nie wiem, bo ja poszedłem do obozu jenieckiego.
- Do którego obozu pan trafił?
To był obóz jeniecki Stalag XB Sandbostel.
- Długo się jechało do tego stalagu?
To pod granicę holenderską. Od Hamburga do granicy jechało się ciekawie, bo był akurat nalot i Niemcy strącali samoloty. Jak im to szło! Podobno w tej artylerii przeciwlotniczej były kobiety. Tak jakoś strzelały, że patrzę, a już leci samolot na ziemię. Tak strącały.
- Jakie warunki były w stalagu?
W stalagu nie były ciekawe, bo okna były bez szyb, jedzenie było z kotła takiego. Dla nas gotował Francuz, który do nas miał nienawiść do Polaków.
Bo Francja musiała przez nas mieć wojnę z Niemcami. A to nieprawda, ale tak on miał powiedziane, że: „Przez Polaków jesteście tutaj.” Dopiero się nam polepszyło, jak byliśmy w drugim obozie jenieckim w Hamburgu. Tam mieliśmy swoje ubrania cywilne, tylko na plecach było napisane KGF,
Kriegsgefangene, jeniec wojenny. I kto mógł to kombinował. A wtedy każdy mógł kombinować.
- A co można było wykombinować?
Mnie Niemcy wzięli do odgruzowywania ulicy, o jednym dniu tylko mówię. Odgruzowuję tą ulicę, podchodzi do mnie babinka, Niemka, i pyta mnie się, czy ja bym jej zaniósł troszkę drzewa do domu. Ja mówię: „Tak, chętnie, tylko proszę powiedzieć mojemu wachmanowi.” Ona poszła do wachmana, przychodzi z wachmanem, [który mówi]: „Idź, tylko ja muszę widzieć, gdzie będziesz wchodzić do bramy.” Patrzy się, weszliśmy do bramy, a ona mówi: „Wyrzuć to drzewo.” Patrzę na nią, wyrzuciłem w bramie to drzewo. [Mówi]: „Chodź na górę.” Idziemy na górę, a tam już było przygotowane jedzenie dla mnie, papierosy. Zwykła niemiecka rodzina, tam mężczyzna też był. Miałem przy sobie albumik zdjęć z Warszawy. On zaczął się mnie pytać, jak Warszawa wygląda. Bo on mi opowiada, że w tej Warszawie to kocie łby wszystko. A ja mu pokazuję ten albumik. Nie uwierzył. Zostawiłem mu na pamiątkę. Mnie się opłacało, tak jak mnie tam wyżywili…
- Co się z panem działo do wyzwolenia obozu?
Jak była kapitulacja, to ci, co chcieli od razu jechać do Polski, to ich Anglicy zgarniali z pociągu i utrudniali wyjazd do Polski. A ja zapoznałem rodzinę polską, do nich się tak przylepiłem i z nimi troszkę byłem.
- Gdzie to było? Koło Hamburga?
Nie, to już gdzie indziej. To było w Leku, na granicy duńskiej. Z Hamburga pieszo [przedostałem się] pod granicę duńską.
- W drugą stronę pan poszedł.
Nikt nie narzekał, bo mieliśmy jedzenie na drogę. Dostawaliśmy paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Przeważnie każdy paczkę miał całą i dźwigał na plecach. I gdzie się zatrzymywaliśmy, to patrzymy, że przed nami jakaś grupa była. Przeważnie Belgów przed nami pędzili i też można było tę samą żywność po Belgach zbierać. Ale mieliśmy swoje czyste. Jak nas prowadzili z Hamburga, to Niemcy z karabinami, którzy nas prowadzili, weszli w nasze szeregi, bo samoloty angielskie z broni pokładowej waliły przed nami, za nami i z boku. Tak że Niemcy ze strachu chowali się do nas. Szli razem z nami. Zastępca komendanta obozu miał ze sobą wilczura służbowego i na rowerze jechał. Kolegę „Gagusia” nogi zabolały, to ten Niemiec zszedł z roweru i dał mu ten rower. I tak jechał na rowerze i tego psa, który nas kiedyś pilnował, miał przy sobie.
- Jak pan sądzi, co powodowało tym Niemcem, że oddał mu rower, chciał mu pomóc?
Tak, pomóc. A sam wszedł między nasze szeregi.
Tak się Niemcy chowali do nas. I później wchodzimy do miasteczka Aishorg, gdzie były zapory przeciwczołgowe, ale przejść normalnie można było, tylko czołg nie wszedł. Jak szliśmy po drodze, to Polakom, mężczyznom, rzucaliśmy papierosy, dzieciom czekoladę, kobietom kawę, bo mieliśmy tego sporo. I właśnie przechodzimy przez Aishorg i kolega rzucił Polakowi pod nogi papierosy. Ten podniósł, podchodzi do niego Niemiec, uderzył go w twarz i papierosy zabrał. Podchodzi do tego Niemca nasz wachman, uderzył tego Niemca w twarz, papierosy zabrał i temu Polakowi oddał. Takie sceny były często później. Albo idziemy szosą i: „Chłopaki śpiewamy, bo to tak iść i nie śpiewać?” Śpiewamy. Co może śpiewać taka zgraja chłopaków? Wojskowe piosenki. Śpiewamy wojskowe piosenki. Przerwa. A żołdaki niemieckie: „Śpiewajcie!” I te wojskowe piosenki tak szły za nami. Były grupy kobiet i mężczyzn, którzy, jak usłyszeli, że szosą idzie polski śpiew, to biegli i przed nami klękali, z wrażenia, że coś się dzieje, że po polsku się śpiewa. To było przyjemne.
Chyba któregoś maja. Wiem, że najpierw wyszliśmy do lekarza i na mieście, na murach są napisy, że
Adolf Hitler ist tot, nie żyje.
- Farbą to było napisane, czy jakieś plakaty były?
Nekrolog przy nekrologu w mieście, że Adolf Hitler nie żyje. To my zadowoleni. I do obozu przyjeżdża jakiś oficer niemiecki na koniu, a my obóz mamy otwarty. Mimo że wachmani byli, chodzimy sobie przed obozem, to on rugnął tego Niemca, a chłopaki chcieli za tego oficera się brać. Nie przejmowaliśmy się już. Ale ten Niemiec powiedział: „Dajcie mu spokój, przecież jak on tam pojedzie, to go Anglicy zabiorą.” Pojechał jakieś pół kilometra dalej i Anglicy go zabrali. Ale Anglicy się obchodzili z Niemcami jak z jeńcami, delikatnie. U nas jak na przykład były kartki na cukier, to cała Warszawa nie dostawała, a tam dostawali kartki na cukier i czekoladę dla dzieci od razu. W pierwszych dniach Anglicy dawali dla jeńców.
- Co się z panem działo po wyzwoleniu?
Siedziałem cicho. Anglicy dawali nam różne możliwości wyjazdu za granicę, do Japonii, do Kamerunu, w kilka miejsc dla mnie dziwnych.
Tak, też. Tylko do Japonii jeszcze w mundurze. Ale w międzyczasie dostałem list od bratowej z Warszawy. Opisywała, co jest z rodziną, i żebym wracał. Przeprosiłem tę rodzinę polską, którą odwiedzałem i do Polski wróciłem.
- Pamięta pan, kiedy pan dotarł do kraju?
Idę ulicą Koszykową z Dworca Głównego, naprzeciwko [idzie] jakiś oficer, mnie i koledze honory oddaje. Ja mówię: „Patrz Bartek, na odległość z honorami do nas.” On mówi: „Ty głupi, zobacz, tam idzie inny oficer.” On na odległość dawał honory drugiemu, a ja myślałem, że nam.
- Czy cała rodzina, poza bratem, który zginął na wschodzie, przeżyła wojnę?
Cała rodzina przeżyła.
- Czy po wojnie był pan represjonowany za udział w Powstaniu?
Nie byłem represjonowany. Pracowałem w Ambasadzie Brytyjskiej. Przedtem byłem na Szkole Oficerskiej Łączności i tam miałem kłopoty z Armią Krajową. Wyrzucili mnie z tej szkoły, przenieśli na Szkołę Podoficerską do Zgierza. […] W Zgierzu przejąłem tajną kancelarię. Chłopak po Armii Krajowej z Ambasady Brytyjskiej i pytam się swojego porucznika: „Panie poruczniku, jak to jest?” „Borowicz, nie mam nikogo na twoje miejsce, ja za ciebie głowę dałem, żebyś ty mi prowadził kancelarię tajną.” To się zgodziłem. Prowadzę tę kancelarię. Zawsze mnie dwóch żołnierzy pilnowało przez okienko. Wpada do mnie bez żadnego pytania oficer informacyjny i mówi: „Słuchaj, wszystko o tobie wiem, nie mam czasu, bo zaraz przyjdzie dowódca, musisz ze mną współpracować. Będziesz współpracował?” Ja: „A kto pan jest? Tak, będę współpracował.” Podpisałem mu, że będę. Przychodzi porucznik, ja mówię: „Panie poruczniku, przed panem był podporucznik Gogol i ja mu podpisałem, że będę mu donosił.” „No tak, taka funkcja twoja.” Przychodzi po jakimś czasie: „Donos masz?” „Mam.” „A co takiego?” „Jak byliśmy na koncentracji, to naszego dowódcy żona jadła z naszego kotła.” Przedtem powiedziałem to jeszcze swojemu dowódcy. „A przecież jej wolno.” „Poruczniku, a czy ja muszę to wiedzieć, że pana żona może?” Tak powiedziałem swojemu dowódcy. „A, no tak, nie musisz wiedzieć.” Ten wziął podziękował, więcej nie przyszedł.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan powiedzieć na temat Powstania?
[…] Mam sporo wspomnień. Mam to spisane, 1939 rok, kiedy z bratem uciekałem, Pawiak mam spisany, później jak byłem na koncentracji żołnierzy Szarych Szeregów w Lasach Chojnowskich. Wysiadamy z pociągu, idziemy i było powiedziane, że: „Bezpieczeństwo macie duże.” A naprzeciwko nas idzie Niemiec ze swastyką i „
Mein Kampf” w ręku. I do nas od razu. Chłopaki potruchleli, a ja wyszedłem naprzód: „Proszę pana, a czy pan nie jest specjalnie nasłany na nas? Bo my mieliśmy zapewnione, że się nam nic nie stanie.” „Kto wam powiedział? Dobrze, idźcie, ale nikomu nic nie mówcie, że się widzieliśmy.” A to był specjalny gość nasłany, żeby nas nastraszył. Przeszliśmy dalej. [Było] zdawanie sprawności. Trzeba było się wspiąć po gałęziach na olbrzymie drzewo i tam była lina przyczepiona do gałęzi, która się chwiała i do liny trzeba było się tak przyczepić i zjechać w dół. Pierwszy raz w życiu na drzewo wchodzę. Ale jak tam na dole komisja czeka, to wchodzę na to drzewo. Wszedłem. Jest ta lina. Tu okręciłem, tu okręciłem, puszczam się. Dwa metry zjechałem, stanąłem. Stanąłem w powietrzu. Pode mną próżnia, a ja tak leżę. Co tu zrobić? Ci na mnie krzyczą: „Nie wygłupiaj się, zjeżdżaj!” A jak ja mogę zjeżdżać, kiedy mi się krawat zakręcił w linę. [Pomyślałem]: „O rany, przecież ten krawat mnie będzie dusił.” Szarpnąłem, krawat się zerwał. Żałowałem, bo to był krawat angielski. Zerwał mi się krawat, zjechałem. Ci mnie rugają. Nie powiedziałem, dlaczego tam zawisłem, mimo, że krawat leżał. Udałem bohatera. Właśnie te ćwiczenia były w Lasach Chojnowskich.
- Czy pana zdaniem Powstanie było potrzebne?
Gdyby nie Powstanie, to by więcej ludzi zginęło.
Byłem świadkiem łapanek, które często [się zdarzały]. Idę ulicą, jest ogłoszenie, że wszyscy mężczyźni muszą się zgłosić w Ogrodzie Saskim i będą wywiezieni do Niemiec na roboty. Ja z daleka poszedłem popatrzeć, jak tam ludzie się zgłaszają. Nikt się nie pokazał. Łapanki były, żeby [ludzi] wywozić.
- Czy na zakończenie naszej rozmowy chciałby pan coś dodać na temat Powstania?
[…] Mam dużo takich wspomnień.
Warszawa, 8 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek