Olgierd Łada-Zabłocki, lekarz medycyny, obecnie już na emeryturze, pseudonim „Marian” i „Judym”, urodzony 6 kwietnia 1922 roku w Wilnie; należałem do „Żywiciela” na Żoliborzu.
Byłem wychowywany w duchu patriotyzmu. Ojciec był wojskowym, niestety zmarł wcześnie. Matka wychowywała mnie i młodszego brata, który już nie żyje.
Wilnie mieszkałem od urodzenia, z przerwami dwa, trzy lata. Z tym, że tam jeździłem, bo na cmentarzu „Rossa” w Wilnie jest pochowany mój ojciec i moja rodzina.
Do Warszawy. Na początku do Białegostoku, a z Białegostoku ojciec został przeniesiony do Warszawy. Tutaj na Żoliborzu rodzice zaczęli budować ten domek.
Do szkoły powszechnej chodziłem do prywatnej szkoły pani Ostaszewskiej, niedaleko, kilka domów stąd. Po ukończeniu szkoły powszechnej zdałem egzamin do gimnazjum i liceum księcia Józefa Poniatowskiego, które jest na Żoliborzu. W tej chwili gimnazjum i liceum jest przeniesione na Stare Miasto, ale przedtem było na Żoliborzu.
Zanosiło się już od pewnego czasu, było napięcie polityczne i mówiono, że ewentualnie może wybuchnąć wojna, ale nie wszyscy, szczególnie młodzież, nie wierzyła w to, to jest niemożliwe, żeby wojna była. Ale niestety.
W czasie okupacji uczyłem się na początku na kompletach, bo szkoły były pozamykane, więc wszyscy się uczyli na kompletach, [to było] tak zwane tajne nauczanie. Komplety odbywały się między innymi tutaj w moim mieszkaniu, w tym domu.
To był okres bardzo ciężki, bardzo trudny, pełen ciągłego napięcia, ale jednocześnie bardzo ciekawy, bo to była żywa historia czasów, które, aby się już więcej nie powtórzyły.
W konspiracji zacząłem uczestniczyć jak zacząłem chodzić na komplety, bo to już była w pewnym sensie konspiracja, tak że od samego początku, gdzieś od 1940 roku.
Tutaj była taka sytuacja, że pewnego dnia zgłosili się do nas, skierowani oczywiście, tak zwani Cichociemni, którym trzeba było w jakiś sposób pomóc. Oni nocowali. Czy ktoś doniósł, nie wiadomo, w każdym razie nad ranem przyjechali Niemcy, gestapo: „Czy tu są jacyś mężczyźni?” Oczywiście myśmy się nie przyznali do tego, że są. A ich schowaliśmy do skrytki. W pewnym momencie, jak Niemcy już wchodzili na górę, bo na początku weszli na parter, to babcia usiadła na sedesie w łazience i jak Niemcy weszli, otworzyli wejście do toalety, zobaczyli starszą kobietę, cofnęli się, a nie zauważyli, że tam jest skrytka. W ten sposób myśmy ocaleli, bo jakby znaleźli, to byśmy już nie mogli rozmawiać.
Było olbrzymie napięcie i oczekiwanie. Już wierzyliśmy, że się zbliża wyzwolenie. Ta ogólna atmosfera, że przyjdzie pomoc, szczególnie ze strony radzieckiej, od wschodu. Tym problemem myśmy żyli. Nad miastem bez przerwy latały samoloty, tak zwane kukuruźniki, które przelatywały bardzo nisko nad domami. Później w pewnym okresie rzucali nawet worki z amunicją i z żywnością. Ale to dopiero później, na początku nie.
Byłem wtedy studentem. Na medycynę poszedłem w 1942 roku po zdani matury, która zdałem w 1942 roku i od razu potem egzamin na tajny wydział lekarski w tak zwanej szkole Zaorskiego. To była szkoła prywatna, która nieoficjalnie była szkoła prywatną, a oficjalnie to były pierwsze lata medycyny. Poza tą szkołą również pracowałem w szpitalu maltańskim na ulicy Senatorskiej w gmachu obecnej Ambasady Belgijskiej na ulicy Długiej.
Byłem tam pełniącym obowiązki lekarza, to się wtedy tak nazywało. Ponieważ nie było w ogóle służby zdrowia, lekarzy, więc starano się jak najwięcej przeszkalać młodych i szykowało się do ewentualnego wybuchu Powstania, trzeba było przygotowywać materiał. Byłem w tej grupie przygotowawczej do Powstania i uczyłem się. Miałem wspaniałego szefa, to był pan doktor Boguszewski, który już nie żyje. Do niego skierowała mnie pani Levittoux, żona profesora Levittoux, znanego profesora, który został zamordowany w Katyniu.
Była taka rzecz. W godzinach rannych byłem w szpitalu maltańskim, ponieważ miałem zastrzał palca i doktor Boguszewski, który był moim zwierzchnikiem powiedział: „Nie możesz nic robić, bo zainfekujesz innych.” Pojechałem do domu, wziąłem parę rzeczy i przyniosłem do szpitala. Ale później posłali mnie drugi raz. Tymczasem na Żoliborzy przedwcześnie wybuchło Powstanie, bo godzina „W” to była godzina siedemnasta, natomiast na Żoliborzu Powstanie [wybuchło wcześniej].
Byłem w domu i przygotowywałem się, wszystkie opatrunki, swoje rzeczy, wiedząc o tym, że będzie godzina piąta i na tę godzinę trafię do szpitala maltańskiego. To była moja baza. Tymczasem Powstanie wybuchło, zastało mnie w domu. Już nie mogłem się przedostać, doszedłem do wiaduktu i wycofałem się, bo nie mogłem. Po drodze spotkałem panią doktor Cywińską-Łyskawińską, znaną lekarkę, która była w organizacji służby zdrowia. Jak mnie zobaczyła, to ucałowała i mówi: „jak to dobrze, że jesteś, bo nie mam ludzi.” Wtedy dużo tych, którzy mieli przydział w Warszawie na Żoliborzu, nie dotarło na Żoliborz. Trzeba było jakoś [zastąpić], więc każda osoba była na wagę złota.
Zgłosiłem się od razu do punktu sanitarnego do pracy. Tu była moja pierwsza praca w Powstaniu.
To był punkt sanitarny numer 115, bo była numeracja szpitali i punktów sanitarnych, który znajdował się w przestrzennym mieszkaniu pani doktor Szalewskiej na ulicy Mickiewicza 34 w tak zwanym szklanym m domu.
Tam było osiem sanitariuszek. Kierownikiem tego punktu był pan doktor Świątecki, który przyjechał na Żoliborz do swego syna, który był na Żoliborzu w swojej jednostce mobilizacyjnej i nie zdążył zabrać pewnych rzeczy i prosił ojca, żeby ojciec mu je przywiózł, że może do piątej zdąży. Przyjechał i tu również jego zaskoczyło Powstanie. Dowiedziałem się, że jest doktor Świątecki, ojciec mego kolegi z uniwersytetu, tak się złożyło. Nie miał gdzie nocować i cały czas mieszkał w moim mieszkaniu. Ja już byłem w terenie, ale on tam był i był na tym punkcie sanitarnym.
Był urządzony jak ambulatorium. Służba zdrowia opierała się na punktach sanitarnych i szpitalach. Na terenie Żoliborza były cztery szpitale powstańcze. Żoliborz nie miał żadnego szpitala, cały duży obszar północnej Warszawy nie miał szpitala od przed wojny. Inne dzielnice w Warszawie miały swoje bazy w postaci oddziałów szpitalnych, natomiast północna część Warszawy Żoliborz nie.
Już pierwszego dnia. W zasadzie pierwszego dnia opatrywałem już od razu, bo była potrzeba. To było na pierwszym piętrze w szklanym domu nad apteką. Apteka jest do dzisiejszego dnia.
Jak powiedziałem, trafiłem od razu do punktu sto piętnaście, który mieścił się na ulicy Mickiewicza na pierwszym piętrze. Zadaniem punktu sanitarnego było udzielanie pomocy przyprowadzanym z terenu walki przez sanitariuszki rannym.
Dużo. W pierwszych dniach Powstania był taki moment, który mi się utrwalił. Teren, gdzie obecnie na Szajnochy są domy, to był teren pusty, bo tam był wąwóz. Tutaj się rozgrywały potyczki. Pewnego dnia wyszła grupa Niemców i zaczęli atakować między innymi szklany dom. Wtedy oddział kolegi Pudrewicza, który był w „Żmii” na Żoliborzu, zastrzelił jednego z Niemców.
W czasie walki. Jeden z Niemców z grupy, która atakowała od strony Marymontu został zastrzelony. Oni weszli od strony Marymontu i chcieli zająć teren centralnego Żoliborza, ale to się nie udało, musieli się wycofać.
Ranni Niemcy byli traktowani jak każdy ranny. Byli przynoszeni do szpitala albo na punkt sanitarny. W szpitalu też leżeli ranni Niemcy.
Nie.
Była kuchnia na ulicy Krasińskiego 10, koło kina „Wisły” w budynkach, po których teraz nie ma śladu, są postawione zupełnie nowe budynki. Tam było zrobione kasyno. Myśmy tam jedli posiłki, obiady, kolacje…
Nie, nie… Było oczywiście wolne. Wolne to było to, że czasami człowiek chwileczkę odpoczywał. W nocy myśmy nie spali.
Nie, przede wszystkim ranni byli w szpitalu.
Nie bardzo. Chciałem wrócić, opowiedzieć, jaka była sytuacja. Doktor Świątecki, którego syn był zgrupowany na terenie Żoliborza, przyjechał tutaj i szukał go po całym terenie i nie mógł go znaleźć. W końcu znalazł, ale dopiero pod koniec Powstania, znalazł grób swego syna. to jest właśnie specyfika tamtych czasów, tamtych warunków, że na stosunkowo niewielkim terenie, jakim wtedy był teren Żoliborza ojciec, który przyjechał i chciał zobaczyć syna, znalazł go martwego.
Miałem dorywcze, bo brat walczył w „Żmiji”. Osobiści byłem w „Żywicielu” w sanitariacie.
Miałem dyżury na terenie punktu i codziennie obchodziłem teren Żoliborza. Granice naszego terenu, obwodu były od strony północy ulica Potocka i Marymont, od strony zachodniej była Wola, pola i Powązki, od strony południowej Dworzec Gdański i Cytadela po lewej stronie. Z sanitariuszkami obchodziłem ten teren, bo tam byli ranni i trzeba było im pomóc. Tak samo, jeżeli chodzi o napad na ulicy Potockiej, to dużo żołnierzy przechodziło do Marymontu, gdzie były drewniane domki tramwajarzy, w których w piwnicach leżeli ranni, ale nie ciężko ranni, bo tych się transportowało do szpitala. Ale ja wtedy decydowałem, kto do szpitala, kto nie. Orientowałem się, czy to wymaga leczenia szpitalnego, czy też ambulatoryjnego i tu można było udzielić pomocy.
Cały czas. Z tym, ze mój zasięg był aż do Marymontu. Chodziłem na Marymont i przejście przez ulicę Potocką, tam, gdzie jest w tej chwili szkoła ogólnokształcąca, był bardzo trudne. Ulicą Potocką przejeżdżały czołgi i samochody pancerne i ostrzeliwały, jak zobaczyli, że coś się rusza, to strzelali.
To jest tak, że wszystko chciałoby się powiedzieć, a słów, i to jest ciężkie... Robiliśmy opatrunki, jeżeli chodzi o Marymont, to w piwnicach albo piwnicach domkach indywidualnie również przebywali ranni z okolic Żoliborza, którzy tak samo wymagali pewnej opieki.
Z lekami były trudności, szczególnie z surowicami, które uodparniały przeciwko zakażeniom. Oczywiście nie było wtedy jeszcze penicyliny, tak ze nie było antybiotyków. Wtedy najlepszym antybiotykiem to były sulfonamidy.
Tak. Na terenie Żoliborz były odprawiane msze. Ksiądz Zygmunt Trószyński, który był kapelanem Armii Krajowej i kapelanem „Żywiciela” z czasu wojny. W tej chwili mamy również kapelana „Żywiciela” czasu pokoju, jest nim doktor ksiądz Roman Jędrzejczyk.
Radia to nie, bo nie było w zasięgu, natomiast prasa była. Wychodził „Biuletyn”, który był rozpropagowany.
Nie, właściwie o polityce się nie [rozmawiało]. Głównym celem było, żeby jak najlepiej wywiązać się z obowiązków.
Na początku nie bardzo, a później bardzo pomagała, nie było żadnych pretensji. Tu były prywatne sklepy, ich właściciele oddawali całe zaopatrzenie. Ponieważ na terenie Żoliborza nie było żadnego szpitala, więc trzeba było tę placówkę uruchomić. Ona była uruchomiona jeszcze w warunkach okupacyjnych. To było zrobione okupacyjnych tajemnicy przed Niemcami. Szukano miejsca na szpital. Nasze władze lokalne zdecydowały, że najlepszym miejscem będzie szpital w klasztorze sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu. Byli na wysokim parterze i w suterynach. Pod koniec Powstania trzeba było szpital przenieść do piwnic.
Tak. Pracując na punkcie sanitarnym, jednocześnie cały czas pracowałem w szpitalu. W pewnych godzinach miałem dyżury i byłem w szpitalu. To było blisko. Szpital na początku powstał u Sióstr Zmartwychwstanek. Ponieważ tutaj był atak od strony zachodniej i od strony Kampinosu, więc został przeniesiony na ulicę Krasińskiego 11 i był w piwnicach tego bloku. Potem stamtąd został przeniesiony decyzją na Plac Wilsona do bloków, gdzie obecnie znajduje się kino „Wisła”. tamtych domów nie, bo zostały zburzone, ale orientacyjnie właśnie w tym miejscu, gdzie jest kino „Wisła” tam był zorganizowany szpital powstańczy.
Nie. Niestety, 22 sierpnia był atak na dworzec Gdański. Dostałem polecenie od pułkownika Niedzielskiego „Żywiciela” założenia punktu sanitarnego po drugiej stronie torów koło Stawek. Było założenie, żeby założyć punkt sanitarny, ale niestety do tego nie doszło, bo przez tory, które oddzielały Żoliborz od Starego Miasta przechodził pociąg pancerny, czyli ostrzeliwał z jednej jak i z drugiej strony.
Wtedy, atak na dworzec Gdański dla mnie osobiście to było wielkie przeżycie. Niestety tylko myśmy doszli do połowy. Przy samych torach były drewniane baraki, które Niemcy w pewnym momencie podpalili i one się spaliły. Nasza zbiórka była na podwórzu bloków w Alei Wojska, koło pomnika Hallera. Tam była nasza baza wypadowa na Dworzec Gdański. Oczywiście czołgając się, bo nie można było normalnie przejść, tylko trzeba się było czołgać, sanitariuszki wyciągały rannych, a ja starałem się udzielić pomocy. Potem wszyscy ranni z tamtych terenów przygranicznych byli przenoszeni do centralnego szpitala już na Krasińskiego 10, tam gdzie była pierwsza kolonia, gdzie kino „Wisła”. Następnej nocy Niemcy zbombardowali szpital, a następnego dnia w ciągu dnia rzucili szafami.
Były bardzo duże straty. Trzeba było rannych transportować do szpitala. Myśmy, sanitariuszki i inny personel, przenosili to z Alei Wojska na Plac Wilsona do szpitala powstańczego. Wtedy o godzinie trzynastej nastąpił nowy atak w postaci szaf. Tam było masę rannych. Szpital został zburzony, bo Niemcy nie patrzyli… Wtedy trzeba było transportować rannych do szklanego domu, tam, gdzie był punkt sanitarny, a stamtąd, decyzja zapadła, że nowy punkt szpitala będzie na ulicy Krechowieckiej 6. Rzeczywiście tam był szpital. Trzeba było opróżnić wszystkie te nieduże willowe domki na terenie dolnego Żoliborza, gdzie byli ranni, żeby tych, którzy tego wymagali, przenieść ich do szpitala.
Tak, tak.
Tam część była w magazynach, częściowo to ocalało. Jeżeli chodzi o sam szpital, to mieścił się na ulicy Krechowieckiej 6 w suterynach i w głębokich piwnicach. Sala operacyjna znajdowała się pod barem mlecznym. Tam były dwa piętra w dół.
Nie, stale była jakaś potrzeba, stale dochodzili, już niewyszkoleni, ale tacy, którzy pomagali.
To była jedna rodzina.
Bardzo dobra, bardzo dobra…
Gdy już się zbliżało do końca, były silne, coraz większe bombardowania. Pamiętam ten moment, jak w budynek na rogu Cieszkowskiego i Marymonckiej uderzyła bomba, a tam były przeniesione ławki szkolne z innych budynków, to ławki, wszystkie przybory szkolne, wszystko wyleciało w powietrze. Później tego dopełniło działo kolejowe, bardzo duże o silnym działaniu. To zniszczyło zupełnie cały ten blok. On jest w tej chwili odbudowany.
Szpital był bombardowany, ale szczęśliwie okienka były założone workami z piaskiem. Piętra były zniszczone, ale suteryna była, w każdym razie częściowo, ocalona.
Przede wszystkim to było nasze wielkie przeżycie, że znów przed Niemcami mamy kapitulować.
Nie, myśmy nie chcieli, ale decyzja naszego dowództwa była taka, że musi być kapitulacja. Rzeczywiście były coraz gorsze warunki, już Niemcy dochodzili, walki na Krechowieckiej podchodziły pod sam szpital. Był taki moment, że w pewnym momencie Niemcy weszli na podwórze bloku Krechowiecka 6: „Ręce do góry!” i nas pod ściankę na rozstrzał. Myśmy stali w oczekiwaniu na to, że nas zabiją i wtedy, nie zapomnę, jak nasz szef, doktor Stefan Świątecki mówi do nas: „Nie martwmy się, za chwilę zobaczymy, jak to jest na tamtym świecie.” Wszystkich to tak jakoś rozłożyło, że nastąpiło odprężenie. Pamiętam te jego słowa: „Nie przejmujcie się, za chwilę zobaczymy, jak to jest na tamtym świecie.”
W tym momencie na podwórze wszedł ksiądz Trószyński, kapelan. Jak zobaczył tę sytuację, zwrócił się do Niemca, dowódcy i po niemiecku powiedział, że tu są wszyscy ranni. Jakoś się wycofali… Ale ten moment był taki charakterystyczny.
Myśmy jeszcze trzy dni bylina terenie szpitala i nasza rola była, żeby w okolicznych domach i gruzach szukać rannych.
Przyjechały samochody ciężarowe i myśmy na noszach przenosili rannych ze szpitala. Te samochody pojechały do szpitala dla psychicznie chorych w Tworkach Tworek tam w suterynach byli ranni. Myśmy pojechali do Tworek razem z rannymi. Miałem trzy sale rannych. Smarkacz byłem, przecież byłem studentem i od razu zostałem rzucony na głęboką wodę.
Byłem tam [...] i uciekłem stamtąd. Najpierw miałem kontakt z organizacją. Nas uprzedzili, że tutaj przyjadą Niemcy z SS i nas wszystkich wywiozą do Niemiec. Żeby się bronić to przeszedłem na zewnątrz przez dziurę w plocie szpitala w Tworkach. Skierowano mnie do pociągu towarowego, który stał na bocznicy w Pruszkowie. Tam byli ranni ze szpitala w Tworkach. Myśmy nie wiedzieli, gdzie nas zawiozą.
Część. Wyjechałem jako jeden z ostatnich. Następnego dnia po mojej ucieczce przyjechali Niemcy i wywieźli wgłąb Niemiec.
Nie, uciekłem. Nie dałem się, udało mi się uciec, żeby nie być. W ciągłym napięciu dotarłem pociągiem towarowym aż do Krakowa. Przyjechałem do Krakowa. Tam było dużo rozmaitych momentów… Myśmy mieli tylko opaski Czerwonego Krzyża. Przyjechaliśmy na dworzec do Krakowa. Okazało się, że wszyscy ci, którzy nie mają dowodów, a myśmy nie mieli, to mają opuścić pociąg.
Trudno mi powiedzieć. Nie pamiętam… Duża grupa osób…. Nie chcę strzelać…
Wysiadłem z kilkoma sanitariuszkami, myśmy wyszli. Poszedłem do kiosku, kupiłem niemiecką gazetę. Myśmy usiedli na ławce. Okazało się, że tam, gdzie myśmy weszli to jest poczekalnia dla Niemców. Myśmy to wykorzystali i weszliśmy z niemieckimi gazetami i w ten sposób myśmy się obronili. Dalej Niemcy wchodzili, legitymowali, zaraz zabierali i wywozili.
Tam doszedłem do schroniska RGO na terenie Krakowa. Jeszcze przed odjazdem była taka sytuacja, która mnie uratowała. Pociąg z rannymi pojechał na Podkarpacie, koło Muszyny, już nie pamiętam. Jak pociąg towarowy stał, to w pewnym momencie jakaś pani podchodzi do mnie i mówi: „Proszę pana, czy pan jedzie może tym pociągiem?” Mówię: „Nie wiem, czy puszczą, czy się dostanę.” „Jeżeli pan wyjedzie stąd, to mam do pana taką prośbę, tutaj mam żywnościową paczkę dla mego męża i syna, którzy są we Wrocławiu, oni są w więzieniu. Stąd nie wolno wysyłać żadnych paczek, natomiast z Krakowa można wysyłać. Jak pan dojedzie do Krakowa, to żeby pan wysłał tę paczkę?” „Dobrze.” „A jeżeli pan będzie miał jakieś kłopoty, trudności z wysłaniem, to – dała mi adres takich państwa na ulicy Filipa, to pamiętam, - gdzie pan się zgłosi i panu pomogą. Proszę się do nich zwrócić.” Rzeczywiście, byłem tam. Minęło kilka dni, spałem na słomie, zresztą wszyscy spali na słomie, jedliśmy tylko zupki takie RGO i na tym się kończyło. Ponieważ to się przedłużało, poszedłem na pocztę, żeby wysłać paczkę. Tymczasem żądali dowodu osobistego, osobistego a ja nie mogłem pokazać dowodu, kenkarty, bo by mnie od razu złapali. Wyszedłem i poszedłem z tą paczka do tych państwa. Na początku mnie tak przyjęli, nie wiedzieli, kto to, co to jest. Byłem cały we wszach, bo prosto z Powstania. Weszliśmy do pokoju, potem mówi: „Proszę pana, pan jest z Warszawy. Gdzie pan mieszka?” Mówię: „Mieszkam w schronisku.” „A co pan je?” Opowiadałem im, że to, to, to i to. „Jeżeli panu to odpowiada, to mamy tu pokój. Może pan z tego pokoju korzystać.” „Z nieba mi państwo spadli.” To było małżeństwo, mieli dwóch synów. Oni również byli w konspiracji. W ten sposób trafiłem do tych państwa.
W Krakowie [byłem] do końca marca 1945 roku.
Później wróciłem do Warszawy.
Szukałem.
Brat był w obozie. Skontaktowałem się z mamą, która była w Kielcach. Później już ściągnąłem mamę do Krakowa, do tego pokoju. Była cała uszczęśliwiona z tego powodu. Tam już byłem z mamą. Potem była taka sytuacja, ze pierwszy pociąg towarowy, który jechał do Warszawy, już można było jechać, więc z mamą myśmy się zabrali tym pociągiem. Jechaliśmy już do Warszawy, tymczasem w miejscowości Tunel koło Krakowa zatrzymali pociąg i wszystkich mężczyzn, którzy byli w pociągu usunęli. Myśmy nie wiedzieli, co się dzieje. Powiedzieli nam, że trzeba odgarniać gruz i tory, które są zniszczone, trzeba to wszystko reperować. Myśmy myśleli, że rzeczywiście, więc każdy jak mógł, to robił. Jak myśmy już odrzucili ten gruz z części torów, zwracamy się, że już jest gotowe: „To powrotem na to samo miejsce.” Okazało się, że naumyślnie to robili radzieccy żołnierze. Oni popsuli. Teren od razu był otoczony przez wojsko radzieckie, tak, że nie można było [uciec], myśmy chcieli na piechotę stamtąd uciec. Tam były zagajniki. Nie można było uciec. Tam zebrała się już cała grupka ludzi. Wieczorem, pamiętam deszcze padało, robiło się już ciemnawo, podchodzi do nas polski kolejarz i mówi: „Słuchajcie, jesteście pewno z Warszawy, to nie idźcie do tego pociągu, dlatego bo to jest łapanka.” Mówię: „Jak się mamy [wydostać]?” „Tutaj za kilka minut przyjedzie pociąg towarowy z węglem. Zatrzyma się na dwie, trzy minuty, trzeba szybko się wdrapać na ten węgiel i on zaraz ruszy i pojedzie do Krakowa z powrotem, ale w ten sposób możecie stąd wyjść.” Rzeczywiście myśmy tak zrobili. Ten węgiel się obsypywał, to było otwarte, deszcz ze śniegiem padała, to było straszne. Potem myśmy już uprzedzali innych, że jest łapanka. Tak było przez kilka dni. Potem już normalnie można było. Ale na początku to w ogóle jeździło się towarowymi pociągami.
Tak, z tym, że moja mama mnie już nie puściła, tylko sama pojechała do Warszawy, a ja jeszcze zostałem w Krakowie. Zapisałem się na uniwersytet, na trzeci rok medycyny. Nocowałem u znajomych, u kolegi, czasami spałem na ławce na Plantach i w ten sposób noc przeszła.
Przede wszystkim chciałem jak najszybciej do Warszawy. Dom był zniszczony, ale na tyle, ze można było jako tako połatać i jakoś zamieszkać. Z całego domu jeden pokój był taki. Powoli się zaczęło się to wszystko remontować. W 1947 roku brat wrócił z niewoli i on już pomagał, robił. Dużo można byłoby tu opowiedzieć…Ciekawy był ten moment był, bo nie wszyscy wiedzą o tej łapance w Tunelu. Po tym, kilka lat później spotkałem jednego z panów, który był razem ze mną w tej grupie i on został wysłany i trzy lata był w Związku [Radzieckim] gdzieś na Syberii.