Jestem kapucynem, z tego zakonu co ojciec Pio. Miałem piętnaście lat, jak poszedłem do Małego Seminarium Duchownego w Stalowej Woli, wtedy było tylko miasto Rozwadów. Byłem tam cztery lata, potem byłem w nowicjacie w Sędziszowie Małopolskim koło Rzeszowa przez jeden rok, tam była formacja zakonna. Potem był Kraków, dalsze gimnazjum, matura, filozofia, teologia i święcenia kapłańskie 1 maja w roku 1939. Moja pierwsza placówka duszpasterska była właśnie w Krakowie. Byłem w Krakowie, kiedy Niemcy wkroczyli do Polski. Ojcowie kapucyni z Warszawy poprosili naszego ojca prowincjała o pomoc w obsługiwaniu kościołów w Lublinie i w Warszawie. Z naszej prowincji przyjeżdżał kapłan do Lublina i do Warszawy na dwa miesiące, a potem zmiana. Mnie wysłano właśnie do Warszawy. Przyjechałem 16 lipca 1944 roku, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie.
Bardzo grzecznie, poszli do ówczesnego ordynariusza biskupa Krakowa, był nim książę Sapieha. Z grzeczności zapytali: „Co wy robicie, że tyle ludzi macie w kościołach w niedzielę na nabożeństwach?”. Biskup Sapieha, krakowski książę odpowiedział: „Dzwonimy”. Niemców zobaczyłem pierwszy raz w Krakowie koło kościoła Mariackiego, koło pomnika Mickiewicza – przyjechał jakiś oddział na motorach w hełmach. Groźnie to wyglądało. Nasłuchiwaliśmy radia zza granicy, co się dzieje na świecie.
Myśmy się tym nie chwalili.
Tak. Pierwszy raz byłem w Warszawie. Piękne wrażenie – stolica Polski, Warszawa. Jak wybuchło Powstanie, miałem swoją celę na drugim piętrze i raczej nie schodziłem do schronu, ale jak z okna zobaczyłem rozprutą od góry na dół kamienicę przez bombardowanie, już byłem wtedy ostrożniejszy.
Jednego razu podchodzi do mnie kapłan z diecezji włocławskiej, jakiś profesor, będąc w Warszawie, był także w naszym klasztorze i przebywał z nami w schronie. Przyszedł do mnie, do najmłodszego z księży i proponuje, że tam ludzie są sami, są ranni, zabici i czy nie chciałbym pójść do nich. Ja mówię: „Jak najchętniej”. I tak się zaczęło moje duszpasterstwo wśród ludności w czasie Powstania. Warszawy nie znałem, przydzielono mi bezhabitową siostrę zakonną, która poprzedniego dnia w schronie zapowiadała, że przyjdziemy, o tej godzinie będzie msza święta i okazja do spowiedzi, i tak było codziennie.
Chodziłem sobie sam po mieście. Jednego razu idę ulicą Długą, na noszach na chodniku leży ranny powstaniec, czeka na jakiś zabieg w prowizorycznym szpitalu w schronie. Operował tylko jeden lekarz – chirurg. Podchodzę do rannego, przedstawiam się: „Proszę pana, jestem księdzem, może chciałby się pan wyspowiadać?”. Cisza. Milczy, nic nie mówi. Nie słyszał czy może chory i powtarzam to samo. On krzyknął: „Brodaczu, powiedz, niech mnie stąd wezmą, bo mnie tu szlag trafi!”. W tym momencie nadleciał pocisk i dostałem odłamkiem w lewe ramię, a jemu nic się nie stało. Pielęgniarki obandażowały mi ramię, ale habit był przedziurawiony i biały bandaż widoczny. Wracam trochę jak bohater do klasztoru, spotyka mnie dziekan kapelanów, nazywał się chyba Warszawski, mówi do mnie: „Ooo, dopiero przyszedł, a już odznaczony”. Przychodzę do klasztoru, a tam pokazują mi w palenisku na parterze w kuchni dwustupięćdziesięciokilogramowa bomba niewypału, gdyby to wybuchło, chyba wszyscy w piwnicy by zginęli.
Jest niedziela, godzina trzynasta, odprawiam już trzecią mszę świętą, jest już po komunii świętej. Myśmy nie byli w schronie, tylko na parterze, wtem wpadają trzy pociski. Są ranni i zabici, podchodzi do mnie pani i mówi: „Proszę księdza, mój mąż przed chwilą był u komunii świętej – już nie żyje”. Pamiętam dobrze, na podwórku [odbył się] pogrzeb zabitego powstańca. Pomodliliśmy się, odprawiłem egzekwie pogrzebowe, a potem salut armatni, karabinowy. Tak blisko mnie nikt jeszcze nie strzelał.
Jedna każdego dnia była w zależności od tego, jak się umawialiśmy.
Nastrój był różny. Z początku raczej możliwie, ale przy końcu Powstania ludzie byli zmęczeni. Zaczęło się narzekanie, przeklinanie tych, którzy to Powstanie organizowali. I wtedy przychodzili do schronów oficerowie, żeby się nie załamywać, wytrwać. Wszyscy jesteśmy przejęci Powstaniem. Czasem idziemy sobie, dźwięki fortepianu i śpiew młodzieży: „Wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie”. [...]
Był już 2 lub 3 września, stoi kilku mężczyzn, podchodzę i mówię: „Panowie, na pewno zwyciężymy, ale jest wojna, nie wiadomo, co będzie, żałujcie za grzechy, to wam dam rozgrzeszenie”. Pomodliliśmy się, podchodzi do mnie jeden i mówi: „Proszę księdza, my mamy żony, mamy dzieci, my chcemy żyć!”. Ja mówię: „Ja też chcę żyć, ale musimy być na wszystko gotowi”.
Żeby ci, którzy mieszkali w naszych schronach i mogli w miarę spokojnie odpoczywać, mieliśmy warty. Jednej nocy mam wartę i spaceruję koło kościoła, koło klasztoru słyszę warkot samolotów, to polscy lotnicy z Anglii zrzucali broń powstańcom. Widzę też świetlne pociski z dołu, a potem nadlatuje samolot cały w płomieniach i ja wtenczas z dołu krzyczę: „Jeśli żyjecie, to was rozgrzeszam w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!”. Po chwili samolot runął na Miodowej, tylko było słychać pojedyncze wystrzały, była jakaś amunicja na pokładzie samolotu.
Nie wiem, gdzie to było, jak to było.
Tak, to było okropne, palił się. Nie wiem, czy piloci żyli, czy nie żyli, ale jeśli żyli, moim obowiązkiem było przeżegnać ich.
Ludność cywilna spała pod kościołem, a zakonnicy pod klasztorem.
Z najbliższego otoczenia. Widocznie woleli być gdzieś tam pod kościołem niż we własnym mieszkaniu, ale i tak ludność przypadkowa była w tym miejscu, kiedy Powstanie wybuchło. Długo jeszcze potem miałem znajomość, przyjaźń z jedną panią. Była matka z córką, Marysia miała dziewięć lat. Ona mi potem mówiła, że podzieliłem się obiadem z jej córką, ja tego nie pamiętam, ale ona tak mówi. Odwiedzałem ją kiedyś w Warszawie. Matka umarła, a Marysia jeszcze żyje.
Myśmy wiedzieli, że Powstanie wybuchnie, bo przed Powstaniem młodzież gromadnie chodziła do nas do spowiedzi i mówili, że będzie Powstanie. Poza tym nasi ojcowie mieli kontakt z powstańcami, nasz przełożony, gwardian to chyba był ojciec Benigny czy Bonawentura, zaopatrzył spiżarnię w żywność. Żywności mieliśmy pod dostatkiem, starczyło dla nas i dla ludzi cywilnych.
Tak. W czasie Powstania przychodzi do mnie dziewczyna, może siedemnaście lat, i mówi: „Proszę księdza, ja chcę umrzeć za ojczyznę, ale tak się strasznie boję”. Przecież to są ludzie...
Ktoś mi wmawiał, że ślubu udzielałem, ale nie wiem. Może prosili, to chyba ślubu też udzieliłem.
Powinienem to wszystko zapisać, żeby ktoś dostał dokument, ale nie wiem, nie bardzo pamiętam, czy tego ślubu udzielałem.
Może coś z tego było. Od roku 1944 to już upłynęło bardzo dużo lat.
Tak, kto mógł, to przychodził.
Jak to wydzielone? Siedzę na krześle, przychodzą i spowiadają się, to nie musi być konfesjonał.
Indywidualne i zbiorowe. Wtenczas także spowiedź była ważna i dobra: „Żałujcie za grzechy!” – kapłan pomaga i potem rozgrzesza, mówiąc: „Kiedyś w kościele wyspowiadajcie się z tego samego jeszcze raz”. Spowiedź była wystarczająca, żeby być w łasce uświęcającej.
Nie, nie. Każdy wzbudzał w sobie żal za grzechy, bo to jest warunek, żeby spowiedź była dobra, ważna.
Jak jest niebezpieczeństwo, jest potrzeba, żeby taka spowiedź ogólna była. Wiemy jeszcze z katechizmu, że w razie niebezpieczeństwa, zresztą nie tylko wtedy – „Wzbudzam w sobie żal za grzechy doskonały”. Co to znaczy doskonały? Nie ze strachu, nie z bojaźni, że umrę, że pójdę do piekła. Żal za grzechy z bojaźni wystarczy przy spowiedzi, ale poza spowiedzią, żeby żal za grzechy nam odpuścił grzechy, to potrzeba w sobie wzbudzić żal doskonały z miłości ku Panu Bogu. „Boże, tak dobry jesteś, tak zawsze byłeś dobry dla mnie, umarłeś Jezu na krzyżu za mnie, a ja Cię obraziłem. Przebacz mi moje grzechy”. To jest żal doskonały z pobudek nadprzyrodzonych z miłości ku Panu Bogu. [...] Żal w sobie człowiek wzbudza, ale do spowiedzi też musi pójść.
Przychodziłem z komunikantami z winem i tak jak w kościele odprawiałem msze, był jakiś stolik nakryty obrusem... Przychodzimy z siostrą w umówione miejsce, patrzymy jakiś dziwny ruch. Już byli Niemcy. Widzimy żołnierzy niemieckich w hełmach, wyprowadzają wszystkich ludzi ze schronów, ustawiają w szeregach po sześciu. Idziemy w stronę dworca kolejowego, żeby pojechać do Pruszkowa. Idę też w tym szeregu vae victis (biada zwyciężonym) – tak sobie mówię. Wtem za ramię wyciąga mnie z szeregu i prowadzi w ruiny „własowiec”, „ukrainiec” w mundurze niemieckim. Słyszę, ktoś mówi: „Zabije go pewno”. Ale on mnie pyta: Cziasy majesz? Oddałem zegarek, portfel. „I co jeszcze masz?”. Na piersi w korporale, w białym płótnie miałem komunikanty, które miałem konsekrować, żeby ludziom dać komunie świętą. Otwieram, wyjmuję, pokazuję – machnął ręką i widocznie wiedział o co chodzi i kazał mnie wrócić do szeregu.
Był wojskowy szpital, spotykałem się z żołnierzami na ulicy Freta, tam są dominikanie. Raczej obracałem się wśród ludności cywilnej po schronach. Byli jeszcze inni kapelani.
Słyszałem ładną pieśń podczas Powstania: „Z dawna Polski Tyś Królową…”. Chodziłem też święcić ołtarzyki przed domami. Tam było ładnie, ludzie się modlili, odmawialiśmy różaniec. Było bardzo dużo takich ołtarzyków.
Tak. Na poświęcenie i na wspólną modlitwę. To było piękne. Ludność się modliła w czasie wojny.
Raczej nie było jakichś sporów. Odniosłem bardzo miłe wrażenie.
Przypuszczam, że w takich momentach tak, bo przecież to jest sakrament. Oni sobie przyrzekają, ja tylko później pytam: „Czy jesteście krewni, czy chcą się pobrać dobrowolnie, dlaczego teraz chcecie ślub zawrzeć, poczekajcie [pobierzcie się] po Powstaniu”.
To są chrześcijanie, wiedzą czego i dlaczego chcą.
Raczej nie miałem takiej okazji może to się odbywało gdzie indziej... Zajechaliśmy do Pruszkowa, przebywaliśmy chyba z tydzień w halach fabrycznych. Jednego dnia wszyscy księża stoją w gromadce, ktoś mówi, że jest Czerwony Krzyż i że chcą przyjść też tutaj do księży. Przychodzi dwóch czy trzech cywilów, ci panowie ze Szwajcarii. Jest wysoki, młody generał – Niemiec i jeszcze inny wojskowy, chwila rozmowy Sie sind frei – „Jesteście wolni, załatwcie sobie formalności”. Poszliśmy tego samego dnia do Lasek, gdzie są siostry, które prowadzą zakład dla dzieci niewidomych. Przespaliśmy się, obmyliśmy i zajechaliśmy wąskotorówką do Nowego Miasta, w którym byłem półtora miesiąca. Potem przyjechałem do klasztoru w Krakowie. Witają mnie i mówią, że już mi zrobili pogrzeb, bo była wiadomość, żem zginął w Powstaniu.
W Pruszkowie Niemcy wypuszczali na wolność starszych niż pięćdziesiąt lat, a młodych wywozili do Niemiec. Opowiadano mi, że jakaś dziewczyna – ładna warszawianka – i Niemiec, który decydował, kogo gdzie posłać, zostawił tę dziewczynę dla siebie. Ona zorientowała się, o co chodzi, zaczęła krzyczeć w niebogłosy: „Jezu ufam Tobie!” – i podobno ją puścił na wolność.
Jeszcze można było zdążyć uciec do jakiejś bramy. W naszym schronie pod klasztorem był kleryk, młody zakonnik nie salezjanin tylko jakiś inny, on się bał i nie wychodził na podwórko, bo myśmy czasem wychodzili na podwórko na świeże powietrze, a on się bał. Raz wyszedł i akurat jego trafiła kula i zmarł.
Nasi bracia nie zginęli. Siedzieli w schronie i gdyby nie niewypał, to chyba by wszyscy wtedy zginęli. Idziemy sobie, wracam do klasztoru, naprzeciw idą dwie sanitariuszki i nagle pocisk. One padły na ziemię, ja też się przychyliłem, [okazało się], że to niewypał i nic nam się nie stało. Różnie było i nastrój ludności się mnie udzielał. Wróciłem jednego razu z mojej codziennej wędrówki, poszedłem do klasztoru i modliłem się: „Boże, jeśli wyjdę cało z Powstania...”. Tak sobie ślubowałem...
Nie powiem, to nie jest do opublikowania, to jest ślub. 8 czerwca (8 czerwca są moje imieniny, ojca Medarda) w tym roku przyjeżdża dwóch panów od pana prezydenta i odznaczają mnie krzyżem Polonia Restituta– Polska Odrodzona. Dostałem już jeden krzyż z Londynu od rządu za granicą. [...]. Nic specjalnie dla Polski nie zrobiłem, ale jednak krzyż mam.
Tak, potrzebne było duszpasterstwo. Ludzie giną...
Na miasto chodziłem sam. To byli starsi księża, wspomniałem o ojcu Alfonsie, on chodził po sąsiednich kamienicach i duszpasterzował. Przyszedł do nas jeden z oficerów, wiedział o nim, pochwalił go, podziękował.
Czasem ktoś krytykuje Powstanie Warszawskie – czy to było potrzebne? Mam jedną odpowiedź: umieramy na gruźlicę, na zawały, na nowotwory, a czemu nie za ojczyznę?
Jest tu naprzeciwko szkoła – gimnazjum. Poproszono mnie, żebym poświęcił sztandar w kościele z okazji, że szkoła otrzyma imię generała Władysława Andersa. Przygotowałem się i przed poświeceniem sztandaru powiedziałem: „Jak daleko [sięgnąć] w przeszłość naszej historii, zawsze krew się lała. Pan Bóg dopuszczał na nasz kraj wojny pewno dlatego, abyśmy się do Boga uciekali, do Boga garnęli i prosili o ratunek, żebyśmy od wiary nie odstępowali. I może dlatego dzisiaj Polska jest jednym z najbardziej katolickich krajów na świecie. Zwyciężaliśmy Niemców pod Grunwaldem, a Rosjan nad Wisłą w 1920 roku. Dopiero gdy Hitler ze Stalinem podali sobie ręce i napadli naraz na nasz kraj, wtenczas Polska znikła z mapy Europy. Ale były znowu takie postacie jak Anders, jak te tysiące polskich żołnierzy, którzy wolną ręką ginęli na polach i wszystkich frontach i znowu mamy Polskę wolną, niepodległą, kochaną ojczyznę”. Mówię do młodzieży: „Kształcicie własne umysły fizyką, matematyką, ale uczcie się także historii, żebyście znali historię swego narodu, abyście byli dumni z tego, że jesteście Polakami!”.
Tośmy wiedzieli, że będzie koniec Powstania na Starówce. Nie miałem ochoty uciekać. Mieliśmy jednego księdza, diecezjalny ksiądz zaangażowany w Powstanie. Była obawa, że jak przyjdą Niemcy, to mogą go wykończyć. Chodziłem do zarządu Powstania, żeby przeprowadzili księdza, ale niegrzecznie odpowiedzieli: „Mamy ważniejsze sprawy niż ten ksiądz”.
Nie wiem. Nas zabrali do Pruszkowa, a z księdzem nie wiem, co się stało.
Nie, spokojnie. Przy kościele Świętego Stanisława zatrzymaliśmy się i była dokładna rewizja każdego, czy ktoś nie ma jakiejś broni. Przychodzą do mnie i jeden z żołnierzy wyjmuje nożyczki: Abschneiden – chciał mi brodę obciąć, ale jego dowódca powiedział: Lassen (zostaw go) i tak ocaliłem brodę.
Wtedy znałem imię, bo trzeba się było do niej odezwać, ale... Chciałem się z nią jeszcze spotkać, podziękować, porozmawiać, ale do tego już nie doszło, bo nie byłem kapucynem warszawskim tylko krakowskim.
Potem już jej nie widziałem. Brali wszystkich, których zagarnęli na ulicy.
Nie, ona ze swojego klasztoru przychodziła i razem szliśmy do schronów.
Nie wiem, nie pamiętam.
Z księży, którzy tam byli, byłem najmłodszy. Byłem święcony 1 maja 1939 roku, a Powstanie wybuchło w 1944. [...]
Tak, myśmy liczyli, że wojska rosyjskie nam pomogą, a one się zatrzymały.
Chyba tak...
Gdy miałem 15 lat poszedłem do Małego Seminarium Duchownego w Rozwadowie. Tatuś zawiózł mnie do klasztoru. Przyjechaliśmy rano, jeszcze kościół był zamknięty, braciszek zadzwonił na Anioł Pański, otworzył kościół i drzwi do klasztoru i mnie zaprowadzono na piętro do sypialni chłopców, którzy wstawali. Z ręcznikami na szyi szli do łazienki myć się. Stoję przed oknem, rozglądam się. Podchodzi do mnie jeden z chłopaków i mówi: „Jak się nazywasz?”. Mówię: „Parysz”. Takie moje nazwisko, a on na cały głos krzyczy: „Chłopoki! Londyn do nas przyjechał!”. Byłem tam przez cztery lata i potem poszedłem na jeden rok do nowicjatu i do Krakowa na studia.
Opowiem, jak to ładnie było. Pamiętam, było to popołudniu pod wieczór, słońce miało się ku zachodowi poprzez liście, gałęzie naszej jabłoni ślicznie słońce przeświecało, mama w kuchni robi masło masielnicą, a ja się kręcę. Mama się odzywa i mówi: „Stasiu – tak mnie było na imię – nie chciałbyś zostać księdzem?”. Tak się zaczęło. Nie pamiętam, co mamie odpowiedziałem, ale [zaczęły] się przygotowania i wyjazd do Rozwadowa. [...]
Miałem czterech braci, wszyscy już pomarli. Żyje jeszcze w Krakowie najmłodsza siostra, Stefania.
Mama umarła, mając osiemdziesiąt cztery [lata], a tata zmarł wcześnie, bo był na wojnie i [został] ranny w płuco. Nie było wtenczas penicyliny i wykończyła go gruźlica. Byłem wtedy w nowicjacie w Sędziszowie. Trochę się zdziwiłem, że nikt nie przyjechał na moje obłóczyny, ale pod koniec września przyjeżdża niezapowiedziany tatuś. Pamiętam, był smutny. Pod koniec września jadę do Krakowa i w styczniu otrzymuję telegram, że jest pogrzeb mego ojca.
To jest imię zakonne. Dawniej jak przyjmowaliśmy habity, to od razu dawano nam nowe imię, nowy człowiek. Teraz każdy zostaje przy swoim chrzestnym imieniu.
Takie wyszukane. Moim patronem jest Medard biskup hiszpański, czciciel Matki Bożej.
Jeździłem. Kiedyś pojechałem do Warszawy i przy pomniku Powstania Warszawskiego była wycieczka z Włoch i jak mnie zobaczyli to: Padre Pio, padre Pio! My tu w Nowej Soli mamy pomnik ojca Pio.
Bardzo ładne wrażenie na mnie zrobiła Warszawa. To prawdziwie stolica europejska.