Nazywam się Mirosława Władysława Taperek z domu Schabowicz. Urodziłam się 30 grudnia 1925 roku w Warszawie.
Byłam na Żoliborzu, ale mieszkałam na Marymoncie.
Byłam przyjęta jako kolporterka, a jednocześnie zaznaczono, że będę robiła, wtedy gdy będzie , powiedzmy, kogoś do pracy w służbie sanitarnej, służbie takiej, gdzie trzeba mnie wysyłać do załatwienia jakiejś konkretnej sprawy.
Byłam w Armii Ludowej.
Pseudonim „Mirka”.
Urodziłam się 30 grudnia 1925 roku w Warszawie, dzielnicy to była Buraków, [tak] się nazywała ta dzielnica, a mieszkałam na Marymoncie. Tej dzielnicy już nie ma, pochłonął ją Żoliborz i Bielany. Była to dzielnica robotnicza, dzielnica o charakterze półwiejskim. Żoliborz założył marszałek Piłsudski dla swoich oficerów i zbudował im domy w okolicy placu Inwalidów. W okolicy placu Wilsona mieszkała inteligencja pracująca, nauczyciele, oni założyli sobie [spółdzielcze] kolonie proletariackie, to znaczy wpłacali, brali tam również ludzi i robotników, którzy byli na stałych posadach i tam mieszkali ludzie wykształceni, inteligencja. Marymont był dzielnicą absolutnie proletariacką. Nie miał wodociągów i kanalizacji, nie miał elektryczności, nie miał brukowanych ulic i chodników. Był na poły wiejską dzielnicą, bo ludzie przywędrowali tam ze wsi, pobudowali sobie domy i wynajmowali. Tam były studnie na podwórku, były ogródki, główną ulicą tej dzielnicy była ulica Marii Kazimiery i ulica Potocka. Marymont założył kiedyś król Jan III Sobieski, ten, co założył Wilanów, i jego żona Maria, stąd nazwa Marymont, Góra Marii, a Żoliborz to piękny brzeg, Joli Bord.
Mieszkałam na malutkiej ulicy, która liczyła dziesięć numerów. Obecnie jest wchłonięta przez ulicę Mickiewicza, żoliborską. Miała dziesięć numerów, nazywała się Gawłowska. Mieszkali tam ludzie, którzy często przywędrowali ze wsi, komórki były, gdzie mieli opał, gdzie mieli drzewo, gdzie mieli kartofle i inne rzeczy. To raczej byli ludzie nie bardzo zamożni. Pobudowali sobie drewniane domy i ulica była… Ale właśnie nie powiedziałam, że jak się sprowadziliśmy, to tata założył elektryczność, bo były tam lampy naftowe. Więc to była zapuszczona, bieda dzielnica, proletariacka.
Mój ojciec był legionistą u marszałka Piłsudskiego, ranny był w rękę, był na froncie wschodnim i dlatego dostał stałą pracę, jako młody człowiek zatrudniony był w wodociągach i kanalizacji i był pracownikiem wodociągów i kanalizacji przez całe życie. Potem został nawet kierownikiem całej dzielnicy Północ. To była stała tak zwana posada, więc to było bardzo ważne wtedy w tych czasach, bo nie był redukowany, nie był wyrzucany, nie był pracownikiem okresowym.
Tak, miałam dwie siostry. Spotkało mnie wielkie nieszczęście, bo gdy miałam siedem lat, umarła mi mamusia, moja rodzona, i tata ożenił się powtórnie z drugą panią, która była bardzo… Ojciec był raczej zasad, nie powiedziałabym, ale jeśli chodzi o religię, to był sceptycznie nastawiony, nie wrogo, ale sceptycznie, tak obojętnie, natomiast ta mama była bardzo religijna, starsza od taty. Była dla nas bardzo dobrą mamą, tak że akurat ja szłam do szkoły, miałam siedem lat, jak moja mamusia rodzona umarła. Jak poszłam do tej szkoły, no to bardzo się źle uczyłam, miałam korepetytorki. Na tej ulicy na Marymoncie mieszkało sporo Żydów. Ja miałam wielką przyjaciółkę Żydówkę, koleżankę w moim wieku, która w szkole… Miałam nauczycielkę panią Tołwińską, to żona pierwszego prezydenta Warszawy po wojnie.
Tak, nazywała się… W klasie, w dzienniku pani czytała Barbara Różowy Kwiat, bo ona chciała być Polką, a nazywała się Rosenblum, tatuś był szewcem, miał warsztat szewski, przyjmował reperacje butów. Mamusia była też bardzo religijna, bo mieszkałyśmy niedaleko siebie, ja biegałam tam, jak był u niej w sobotę… to ona mi po cichutku, jak nikogo nie było, zapraszała i pokazywała. Ja ją z kolei zapraszałam w Wielkanoc, nasz stół wigilijny i tak dalej. Tak że przyjaźniłyśmy się bardzo. I źle się uczyłam po śmierci mamusi w tej pierwszej klasie.
Szkoła numer 176 na ulicy Marii Kazimiery 26. Szkoła była wybudowana, myśmy na nią mówili szkoła Rogalskiego, bo budynek należał do pana Rogalskiego i on wynajmował oświacie tę szkołę. Była to siedmioklasowa szkoła powszechna, w której uczyły nauczycielki z Żoliborza. Panie Tołwińska, pani Targosz, pan Ładosz, pan Wesołowski, który robił na Żoliborzu teatr kukiełkowy i zapraszał dzieci. Było na Żoliborzu towarzystwo RTPD, Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, i myśmy się wszyscy spotykali z tymi dziećmi na Żoliborzu, ten proletariat marymoncki chodził tam i miał dostęp do ich eksponatów, do ich rzeczy. Po prostu inteligentniał w ten sposób, uczył się. W szkole miałam bardzo dobrą panią, która wiedziała, że zostałam osierocona w siódmym roku życia, i też mi bardzo pomagała. Nawet po wojnie się spotykałyśmy i byłyśmy w kontakcie, już nie towarzyskim, takim przyjacielskim.
Pani Tołwińska Alina, żona pierwszego po wojnie prezydenta Warszawy. Miała też trzy córki i ona to rozumiała, że my zostałyśmy osierocone. Tak że miałam… W szkole powszechnej uczyłam się początkowo źle. Dużo stałam w kącie, źle się uczyłam, ale miałam korepetytorki Żydówki, które zresztą później wyjechały do Ameryki, i one też mi nie pomogły. Pomogła mi ta druga mama. Przeczytała mi pół bajki, w najciekawszym miejscu urwała i kazała sobie dokończyć. Z ciekawości musiałam się nauczyć czytać. I w związku z tym byłam nawet taką średnią uczennicą, nie jakąś nadzwyczajną, ale średnią uczennicą, ale już miałam tak zwany zapał do nauki. Chciałam wiedzieć, chciałam się dużo dowiedzieć, tak że już to było, że rodzice wtedy… To była okupacja, to był bardzo ciężki [okres], tatuś ponieważ pracował…
Tak, przed wrześniem. Tutaj też było o tej szkole, że byłam bardzo taka uczuciowa i marszałek już był chyba trochę chory. I ja byłam mała, w klasie drugiej lub trzeciej, ale chyba drugiej, powstała taka idea, żeby dzieci napisały do marszałka list.
Piłsudskiego, tak, życzenia na imieniny. W mojej szkole wszystkie dzieci napisały, potem była selekcja i wybór. Mój list został wybrany do marszałka. Jak on brzmiał: „Kochany Dziadku, ja nie mam swojego dziadka, więc ciebie kocham, bo Polska jest wolna”. Tak napisałam list, podpisałam się Mirusia Schabowicz i ten list wybrali w szkole. I zaproszono panią Tołwińską, i mnie, i inne wybrane dzieci z innych szkół do Belwederu. Przyjechałyśmy do Belwederu, okazało się, że marszałek siedzi w takim gabinecie, a jedna ściana jest ze szkła i prowadzi na duży hall. I tam za szkłem była krata metalowa i duży gabinet. Jak ja tam przyjechałam z tymi dziećmi, okazało się, że ja jestem najmniejsza ze wszystkich zaproszonych dzieci, więc łatwo było mnie wyłowić. Kręciłam się zresztą koło marszałka, przyglądałam mu się, wszyscy byliśmy… albo staliśmy, albo się kręciliśmy, gabinet był duży, tam był fotel i był stół. Podszedł do mnie marszałek i zapytał mnie się, jak się nazywam. To przedstawiłam się, że nazywam się Mirusia Schabowicz. Zaczął się śmiać i powiedział: „Sąsiadeczko, czy widzisz tam na stole taki duży talerz?”. – „Tak”. – „Na tym talerzu są cukierki, poczęstujesz dzieci?” – „Tak”. – „Ale ty nie dasz rady go udźwignąć”. – „Nie”. – „No to ja poproszę starszą koleżankę. Ona będzie dźwigała, a ty będziesz częstowała, dobrze?” – „Dobrze”. Pogłaskał mnie po głowie. Moja pani była wilnianką, Tołwińska Alina, i ona mało się tam nie popłakała z radości, że to ja zostałam wybrana przy tej okazji. Oczywiście poczęstowałam dzieci cukierkami. W każdym razie jak marszałek umarł, a umarł bardzo niedługo, bo dwa czy trzy lata później, to ja to ogromnie przeżyłam. Już mieliśmy radio i ja słyszałam pogrzeb marszałka, ogromnie to przeżyłam. W każdym razie ta szkoła… chodziłam do niej siedem lat i potem jako dziecko pracownika miejskiego… Było tylko jedno gimnazjum miejskie na Rozbrat, zdawało się konkursowy egzamin. Rodzice nie bardzo byli finansowo dobrze sytuowani, ale dali mi korepetycje i zdałam konkursowy egzamin, zostałam przyjęta. Jak przyjęli mnie tam, chodziłyśmy rok, to okazało się, że szkołę zabrała nam organizacja Hitlerjugend.
W trzydziestym dziewiątym na czterdziesty.
Też w trzydziestym dziewiątym roku, tak.
Mieszkałam, tak jak powiedziałam, w drewnianym domu. Samoloty bombardowały, więc matki się wystraszyły, bo przecież już były bombardowania, naloty były, trzy razy dziennie potrafiły być, więc wzięły nas, całą gromadę dzieci, panowie wykopali w ogrodzie dół, deskami go ochronili i na te deski położyli kamienie, tam potem u góry jakieś płyty. W każdym razie zgromadzili dzieci i tam wepchnęli podczas nalotów. Było dużo nalotów, samolotowych nalotów i rzeczywiście upadła koło tego, gdzie my w tym dole siedzieliśmy, takiej wielkości bomba. Mamusia to z okna widziała, jak ta bomba spadła. I [bomba] dymiła, była taka, nie wiem, jak to nazwać, taka duża i taka metalowa, srebrna, ona dymiła. Dym szedł z niej. Mamusia podbiegła i zaczęła ją zasypywać ziemią. Ona nie wybuchła, ale mogła za chwilę wybuchnąć, bo dymiła, była gorąca, szedł dym z niej. Mamusia zasypała ją ziemią i uratowała nas w tym schronie. Więc jak traktowała… Traktowaliśmy i byliśmy bardzo narażeni, bo byliśmy przed… Tam było wojsko. Niedaleko od nas, jakieś sto metrów, były koszary wojskowe i to takie dobre koszary wojskowe, przy ulicy Gdańskiej na Marymoncie. Tam była i szkoła wojskowa od razu, więc mieliśmy bardzo dużo wojska i właśnie to… Niemcy pewnie też mieli szpiegów, wiedzieli to i oni bombardowali ten rejon. Bombardowali bardzo często, strzelali.
Ja najbardziej przeżyłam żołnierzy. Spotkałam takiego młodego chłopca, może miał dwadzieścia jeden lat, który został wcielony do wojska, no i stał i pytał mnie się, czy mam chleb. Powiedziałam, że zaraz mu przyniosę. Poszłam do mamusi, wzięłam dużą kromkę chleba, mamusia czymś posmarowała, obłożyła jakimś tam serem i wyniosłam mu. On powiedział, że jest z Poznania i on ma tu wartę pilnować, w tym miejscu stać i on w związku z tym… ale jest głodny. No więc dałam mu i pić, i jeść, i bardzo żałowałam tego chłopca…
Aha, pierwszy raz zetknęłyśmy się z głodem, nie było już dostawy jakiejś dobrej żywności i myśmy byli głodni. Pamiętam, że obok sąsiad miał konia, zabili go i to mięso końskie jadłyśmy pierwszy raz w życiu. Już było ciężko z zaopatrzeniem w trzydziestym dziewiątym roku, jak się toczyła wojna. Przed wojną w szkole już zaczęto nas w siódmej klasie uczyć jakichś sanitarnych zachowań, to znaczy jak ratować, jak alarmować, jak tego. Już te starsze dziewczynki uczono, już wiedziano i nas tak przygotowywano. Ja skończyłam właśnie w trzydziestym dziewiątym roku szkołę w czerwcu. We wrześniu wybuchła wojna.
Nie, ojciec był pracownikiem tak ważnym, bo woda, zajmował się wodą, w wodociągach musiała być woda dla ludzi. Więc on był zmilitaryzowany cywilnie, miał mundur, jeździł samochodem, było pogotowie wodociągowe i on w tym pogotowiu wodociągowym samochód prowadził i jeździł, był ubrany po wojskowemu. Był wzięty do wojska, ale w pracy cywilnej.
Tak. I jeszcze zapamiętałam, że bardzo ciężko przeżyliśmy wszyscy przemówienie prezydenta Starzyńskiego. Nie wiem dlaczego, ale był lubianym prezydentem i ja pamiętam, że moja rodzina bardzo ciężko przeżyła tę jego śmierć. Bo nie wiadomo było, co się z nim stało, właściwie do dziś.
Tak, więc zgłosiłam się, tę szkołę, tak jak powiedziałam, zabrało nam Hitlerjugend. Moja kuzynka chodziła do gimnazjum handlowego, więc poszłam, nie pytając rodziców, sama do tej szkoły – a to już był październik czy nawet początek listopada – poszłam do sekretariatu i pytam się, czy mnie przyjmą jeszcze do szkoły. Więc sekretarka powiedziała, nie. Wyszłam, ale to było na pierwszym piętrze, wyszłam na schody, usiadłam na schodach i zaczęła płakać. Siedziałam sobie, płacząc, ale idzie jakaś taka dostojna, gruba pani i pyta się: „Dziewczynko, dlaczego płaczesz”. – „Bo mnie nie chce przyjąć ta pani do szkoły”. – „Aha, a co?” I zaczęła mnie wypytywać, wypytała się, że ja chodziłam do szkoły, że Hitlerjugend zajęło [szkołę], tego, wzięła mnie: „Chodź”. Wzięła mnie i do tego sekretariatu i powiedziała do tej pani, okazało się sekretarki: „Proszę przyjąć ją”. – „Ale nie ma miejsca dla niej”. „Będziesz miała miejsce »latające«. Chcesz?” – „Tak, chcę”. I przyjęła mnie na tak zwanego latawca. Przyszłam do domu, mama nie była zadowolona, mama miała pieniędzy, nie była zadowolona. Ojciec się ucieszył, a mama nie była zadowolona. I tutaj był taki mały zgrzyt, czterdzieści złotych trzeba było za szkołę płacić no i komunikacja, dojazd na Królewską. Ale poszłam do tej szkoły i miałam „latające” miejsce. Najpierw u chłopców, więc mnie tam za ten warkocz z tyłu dokuczali czasami i śmieli się, bo to dziewczyna, a potem „latające” u dziewcząt i w końcu się jakoś unormowało, tam w końcu miałam…
Tak, pierwszą klasą z powrotem, tak, pierwsza klasa tego gimnazjum kupieckiego. Ojciec przyszedł na zebranie ze swoim szwagrem, bo tam chodziła właśnie ta kuzynka. Nasza wychowawczyni Marta Leman prowadziła [wywiadówkę] i powiedziała do rodziców, jaką ma opinię o każdym dziecku. O tej kuzynce wyraziła się, że jest nieskierowana na szkołę, tylko na wszystkie inne sprawy rozrywkowe. A o mnie, jak doszło, to powiedziała bardzo pozytywnie, że dziewczynka dogoniła, że dziewczynka pracuje i rzeczywiście są nawet zdziwieni. I to… Bo gdyby było źle, to przestałabym chodzić do tej szkoły. Mama nie chciała, o te czterdzieści złotych, a ojciec się ucieszył, że jednak będę chodzić, bo jest dobra opinia.
To było właśnie w szkole powszechnej, jeszcze w siódmej klasie, w trzydziestym dziewiątym roku. Jak już się wojna skończyła, to w Alejach Ujazdowskich…
Po kapitulacji znajdował się szpital z rannymi żołnierzami polskimi. No i moja pani wychowawczyni uczyła nas wierszy i miałyśmy chodzić i do nich mówić wiersz. Ja do dziś pamiętam ten wiersz, do dziś.
„W głuchej puszczy u chaty leśnika rota strzelców stanęła zielona… […]
Nic takiego, za skarby świata, ostrożność całkowita. I tu stała się straszna tragedia. Dobiłam do trzeciej klasy, miałam praktykę w banku, mam świadectwo z tego banku, jeszcze ocalało, bank bardzo holenderski – [Powszechny Bank Związkowy w Polsce S.A Allgemeiner Bank – Verein in Polen Bank Dewizowy]. Chodziłam, bo w wakacje mieliśmy praktyki w sklepach, rozważałam mąkę w torbach i ustawiałam, zapakowywałam do sprzedaży. Bo chodziłam do szkoły handlowej i ta szkoła przede wszystkim uczyła nas bardzo ładnego pisania, bo reklamy, więc ja dużo osiągnęłam w tej szkole, a praktykę dostałam przez jakieś znajomości, w banku. To był bank holenderski, który tu jeszcze był i współpracował. Tam też dostałam dobrą opinię. Tak że ta szkoła, tam patriotyzmu nie było. Myśmy między sobą… Tylko my, chłopaki i my, spotykaliśmy się i rozmawialiśmy o tym, ale tam patriotyzmu nie było.
Z konspiracją zetknęłam się na własnym Marymoncie. Chłopaki z Marymontu, oni pierwsi zaczęli narażać się żandarmom, narażać się, narażać.
Sabotaż, najczęściej to był sabotaż. Ja zresztą się nie bardzo orientowałam, miałam znajomych chłopców, Zbyszka Cybulskiego i Reńka Cybulskiego, to byli bracia, i ich kolegę Władka Osipczuka.
Nie, ich tatuś był tramwajarzem. Jeśli chodzi o tych chłopców, już orientowałam się, że oni są gdzieś zorganizowani. Ci chłopcy brali nas często jako obstawę. Myśmy niosły torbę, tam wystawała butelka czy jakaś szklanka, i oni szli, i myśmy z nimi szły. Szły warty po ulicach Warszawy, „panenka, panenka”, zaczepiali nas, a myśmy szli z tymi chłopcami, myśmy tam niosły broń. Myśmy sobie nawet nie zdawały sprawy pierwszy czy drugi, czy trzeci raz, że niesiemy broń, że my przenosimy jakieś rzeczy, które są… Ja się dopiero zorientowałam, idę z tym Władkiem Osipczukiem i podbiega jakiś pan i mówi: „Panie Osipczuk, niech pan mi poda rękę. Niech ja mam ten zaszczyt, że pan mi poda rękę”. Więc ja potem mówię: „Władek, o co tu chodzi?”. – „Ano nic, wiesz, tam byli żandarmi, Niemcy i tam, wiesz, brałem jakiś tam udział w tych sprawach i oni mnie tu tak [szanują].”
W czterdziestym drugim, trzecim to było. Więc oni już konspirowali, ci chłopcy wszyscy. Ja nie wiedziałam o tym, nie mówili nam o tym, ale myśmy przenosiły te torby z bronią i nie wiedziały nawet o tym. Wracałam ze szkoły, ciepło, przełożyłam wełniany płaszczyk, zielony przez tą [rękę], jadę tramwajem. Wpadają żandarmi, kontrolują mężczyzn, obmacują ich, czy nie mają broni, wyszli. Podchodzi pan do mnie, wkłada rękę do mojego płaszczyka, wyjmuje pistolet, chowa. Mówi: „Dziękuję, dziecko” i wysiada tutaj na Żoliborzu, na Mickiewicza. Więc to było tak, proszę pani, że chodziłam… Na przykład strasznie przeżyłam taką rzecz: często szłam kawałek pieszo do tej szkoły i tam prowadzili więźniów. I to było straszne. Ja pamiętam, że się kiedyś tak rozpłakałam strasznie, że przyszłam do szkoły i właściwie było mi ciężko, tam wtedy aż mi dali kropli, było bardzo ciężko. Na przykład wychodzę ze szkoły i tramwaj zapchany, wiszą te takie na tych stopniach [„winogrona”], ja też uwiesiłam się, ale podchodzi żandarm i zdejmuje mnie ze stopnia. Ja się przyglądam, a to jest Władek Osipczuk. Ja rozumiem, o co chodzi, i on mówi: „Chodź”, po cichutku. No i prowadzi mnie, ludzie [patrzą] z ogromnym współczuciem: „Prowadzi dziecko, co to ona ma w tej teczce, o Jezu, prowadzi ją żandarm”. On też miał torbę, on z torbą szedł i ja z torbą. Ja z książkami, z czym on, nie wiem. Tak szliśmy pieszo aż na Żoliborz, tam przy Cytadeli niedaleko urwał się. Jeszcze mnie częstował cukierkami i ludzie patrzyli się, to jak dzieci były, to on rzucał te cukierki na chodnik. Te dzieci brały te cukierki. On był żandarmem. Ja mówię: „Władek, dlaczego?”. – „Nic się nie pytaj, nie rozmawiaj, cicho idź”. No, ja wiedziałam, że trzeba posłusznie iść, cichutko. Przyszliśmy na Żoliborz, koło Cytadeli się ode mnie urwał. Już wiedziałyśmy, że oni konspirują, już wiedziałyśmy. Już było to, że… Mało, chciał, żeby chociaż rękę mu podał ten Władek. Zabili Zbyszka Cybulskiego, właśnie nad Wisłą, nieśli broń – zabili [go] żandarmi Zbyszka. Robimy pogrzeb, więc sztandar, nasz polski sztandar mamy przenieść w teczce i na tym grobie tam rozłożyć i odśpiewać mu, prawda, hymn Polski.
W czterdziestym trzecim. I jedziemy. Łapanka, ja przyjechałam przed łapanką, a siostra z tym sztandarem jechała w czasie łapanki… Kazali wysiąść z tramwaju, uklęknąć na moście i ręce do góry, na moście. Oni klęczeli, ona miała w teczce ten sztandar, mówi: „Umierałam”. Ale ja miałam bardzo taką psychicznie mocniejszą od siebie siostrę i ona… Potem ich puścili z powrotem do tramwaju. Przyjechała na to Bródno, spóźniła się, ale był pogrzeb, zrobiliśmy Zbyszkowi pogrzeb wojskowy.
Nie bardzo się mogłyśmy dowiedzieć tego. Koło Cytadeli nad Wisłą złapali ich (oni tam musieli robić jakieś ćwiczenia czy coś) Niemcy i go zabili.
Tak, w akcji na Blaszankę.
Była na Marymoncie fabryka zwana Blaszanką. Tam chyba Niemcy coś już kombinowali z takimi swoimi jakimiś rzeczami. Ja nie wiem, kogo tam… Tam zatrudniali ludzi, ale też nie miałam z tymi ludźmi kontaktu. I właśnie jeszcze żył Zbyszek, jeszcze ten jego brat Reniek, ten Władek Osipczuk, ich koledzy. I powiedzieli, żebym jeszcze trzy dziewczynki znalazła, bo mamy z nimi iść. No więc wzięłam siostrę [Henię], wzięłam Marysię Michałowską [koleżankę z sąsiedztwa] i jeszcze jakąś dziewczynkę, koleżankę i powędrowaliśmy z nimi razem taką paczką do tej Blaszanki. Oni tam weszli. Ale oni powiedzieli, że jak oni już tam wejdą, to mamy uciekać, i myśmy poszły stamtąd. Okazało się, że oni zrobili napad. W Blaszance produkowano jakieś części do broni i oni wysadzili tę Blaszankę. Nie wiem, czy były jakieś trupy. Ja się nie mogłam od nikogo tego dowiedzieć, bo tego Niemcy mi nie powiedzieli, a ludzie też uciekali i w ogóle bali się strasznie. Były przecież łapanki bez przerwy i to była tragedia.
Oczywiście tragedia nastąpiła jeszcze innego rodzaju. W trzeciej klasie byłam, gdy okazało się, że jestem rocznikiem, którego szukają Niemcy do Niemiec. Zarejestrowano mnie…
Na roboty. Zarejestrowano mnie w Arbeitsamcie na Kredytowej i mam… Więc najpierw ojciec zmienił adres. Przyjęła mnie jakaś rodzina inteligencka na Matejki 4 czy 6, nie pamiętam. […] Przyjęła mnie tam jakaś rodzina, że ja tam mieszkam. To była dzielnica niemiecka. Tam wyrzucili Polaków z tego Mokotowa i zrobili dzielnicę niemiecką. Ale ta rodzina widocznie była folksdojczy.
Nie wiem, co ich tknęło, w każdym razie ktoś ojcu załatwił mnie ten meldunek. Ze szkoły mnie już zwolnili, szkoła mnie przekazała do Arbeitsamtu. Ojciec oddał tej pani łapówkę, pani wzięła i skierowała mnie jako gońca do firmy na Woli, Ostroroga 10 do fabryki, do pracy. To była fabryka (powiem po niemiecku i po polsku) Papierverarbeitungs Werke [Franz Grim], oryginalna firma w Berlinie Sophienstraße 26. Więc w tej firmie przyjęli mnie jako gońca. Sekretarką była pani Irene Weiss, dyrektorem Heinrich Brandes i Bruno Schertz był, Niemiec, majster. I przyjęli mnie tam na gońca.
To był czterdziesty trzeci rok. Pracowali tam Żydzi. Jak ja tam przyszłam i jadłam na śniadanie chleb ze smalcem, to ja się dzieliłam. Bo oni wchodzili do mnie… Ja pracowałam w kantorze, pomagałam temu staremu Niemcowi. On sobie poprosił tego dyrektora, żeby mnie dał do pomocy, i ja mu dam pomagałam. Okazało się, że jakoś się z nim dogadywałam. Z tym Niemcem, tym bardzo inteligenckim, to był Heinrich Brandes, adwokat, inteligentny człowiek, młody, energiczny, i ja [z nim] absolutnie nie miałam nic do powiedzenia. A ten [z kantoru] był stary, niski, siwy, już prawie garbaty, w fartuchu roboczym i on do mnie miał [więcej] cierpliwości. Bo przecież ja nie znałam na tyle niemieckiego, tylko ciut ciut, nie umiałam mówić, więc on ze mną rozmawiał. W kantorze wisiał wielki Hitler, nie było lustra. Jak kładłam beret przy wyjściu do domu, to stawałam w tym Hitlerze i się przeglądałam, czy dobrze włożyłam. On to złapał, więc mnie tak [poklepał po ramieniu]. Ale stosunek miał do mnie raczej dobry, chłodny, ale nie jakiś… ale pozytywny, bym powiedziała. Ludzki, nawet nie pozytywny, ludzki. Ja strasznie współczułam tym Żydom. Oni przychodzili, skarżyli mi się, mówili. Ja strasznie płakałam. I on przychodził: „Czego ty płaczesz?”. Aha, on się doskonale orientował, że ja płaczę za tymi Żydami. Jak nie mieliśmy pieniędzy nawet na te tramwaje, były też drogie, to ja mówiłam, że pytali się o ojca ci Żydzi. Ja powiedziałam, że jeździ na rowerze do pracy. A jak miałam śniadanie, to się dzieliłam. Przychodził ktoś, to ja dzieliłam się. Miałam chleb ze smalcem, dzieliłam się. I oni mi zrobili prezent dla ojca, spodnie na rower. Zostawili na blacie. Ja się domyśliłam, że to oni, że oni mi nie dali w rękę, bo wiedzieli, że ja bym nie wzięła. Oni zostawili. W każdym razie jak ich zabrali, ja to ciężko przeżyłam. A ten Niemiec widział to, ale on mnie tolerował jak dziecko. Ja miałam dopisane [lata]. Aha, w tym Arbeitsamcie dopisali mi dwa lata. Ja byłam [według dokumentów] starsza, a byłam młodsza. Kazali mi… Przyjęli młodych Polaków, młodą kadrę, więc ludzi z Warszawy. A każdy chciał mieć ausweis, więc zgłaszało się masę ludzi, żeby tam się zatrudnić.
A na czym polegała praca? Była maszyna, która drukowała. Trochę drukowali, więc potrzebowali drukarzy. Były liczarki, siedziały. Oni drukowali listy na front. To była taka ulotka, gdzie się wpisało nazwisko, i potem biała strona, gdzie pisał żołnierz list do rodziny, potem on go zaklejał. To był druczek, który się zaklejało jak kopertę. Nie umiem pokazać tutaj, prawda. Tu była kartka, a potem kartkę się zamykało, zaklejało i słało się na pocztę. Więc drukowaliśmy takie rzeczy. I on i te liczarki… Czasami jak nie miałam pracy, to mnie zabrał Schertz na siedzenie do stołu, żebym też liczyła. Nie było tak, że ja sobie posiedzę, nie, nie. Ale doszli do… Ale ten księgowy, który pracował… Było tylko dwóch pracowników biurowych: sekretarka i księgowy. I ja kantorzysta, i dyrektor Niemiec, i majster Niemiec. Potem przyjęli dwóch majstrów Polaków. I proszę sobie wyobrazić, że ja zorientowałam się, że oni też drukują mapy. Co to za mapa? Okazało się… Przyjrzałam się, przyszłam do domu, mówiłam. Ojciec mówi: „Rany boskie, to jest lotnicza mapa, oklejana folią, żeby jak żołnierz lotnik wpada w wodę, to widział. Fosforyzowana pod spodem, żeby wiedział, gdzie się znajduje. Po prostu nowum, u nas w Polsce czegoś takiego nie było nawet na wojnie. Oni takie mapy wymyślili i takie mapy tam drukowali.
Ja miałam koleżankę szkolną z tego gimnazjum Hanię Lambrecht. Ona była łodzianką, tu w Warszawie budowali rodzice dom i ona chodziła do tego gimnazjum. Jedynaczka, rozpieszczona, a [u nas] było troje dzieci, więc w innych warunkach żyłyśmy, ale się znałyśmy, kolegowałyśmy. Ja byłam lepsza w nauce od niej i pomagałam jej. I ona już należała do organizacji wojskowej, do konspiracji. Znaczy te, które były, robiły później Powstanie. Nie wiedziałam o tym. I ona mi się zapytała kiedyś, co tam jest. Ja mówię: „Mapy są”. – „Mapy?”– „Tak – mówię – to te mapy frontowe”. – „Mirka, wynieś taką mapę”. No dobrze. Wzięłam, w parasolkę zawinęłam taką mapę frontową lotniczą i wynoszę. Myśmy się umówiły. I ona na Woli, bo to była Ostroroga 10, więc na Woli [mamy] się spotkać. Dochodzę ja, jest łapanka. Nasz profesor stoi, ten pan Rogacki, jest akurat kontrolowany. Spojrzał się na nas: „Dziewczynki, uciekajcie”. No a tu już nie ma drogi od tej ulicy, [nie ma] ucieczki. Oglądamy się, już stoją wszędzie żandarmi. Tramwaje zatrzymywali, wysypywali ludzi i tramwaje przyjeżdżały puste. A my jesteśmy z tą mapą. Hanka mówi do mnie: „Daj mi tę mapę”. Wzięła ode mnie tę parasolkę. Mnie wylegitymowali, że ja mam ausweis, bo ja miałam ausweis z tej firmy, to było bardzo ważne. Tam się szczególnie ludzie do tej pracy garnęli, żeby mieć ten ausweis, bo ten ausweis był podczas okupacji ochroną dla każdego człowieka. Miał, pracował w firmie niemieckiej, więc nie wolno go brać już do więzienia, łapać i tak dalej. I ona mówi: „Daj mi, Mirka, tę parasolkę”. Dałam jej. A ona była taka zgrabna dziewczyna. Jak tramwaj jechał pusty, błyskawicznie wskoczyła do tego tramwaju i położyła się na podłodze. A tam stał Niemiec, który kontrolował, czy jedzie pusty. A tramwaj przejechał pusty – ona na podłodze z tą parasolką, wyniosła tę parasolkę. Ona już należała do organizacji bardzo konspiracyjnej, takiej, gdzie już była tam zapisana. I ona dała to. Była bardzo duża frajda – dostała trzysta złotych za to, dali jej trzysta złotych. Ona przyszła i mówi: „Mirka…”. Ale ja nawet nie wiem… Ona mówi: „Mirka, ja mam za to pieniążki”. Ja mówię: „Dlaczego wziąłeś pieniążki?”. – „Ano, bo mi dali. Oni mi powiedzieli, że za takie rzeczy też mogą dać pieniążki. Narażałyśmy się i dali, no to wzięłam”. Podzieliłyśmy się. I ona tę mapę wyniosła.
Mało, chłopaki z tego mojego Marymontu doszli do wniosku, że ja pracuję u Niemców. No, zaczęli się zastanawiać, co ja u tych Niemców robię. Więc przyszedł jeden z nich, właśnie Zbyszek Cybulski, jeszcze wtedy żył, sprawdzić, co ja tam robię. Przyszedł do tej fabryki. Mój Niemiec, ten malutki Schertz, stary człowiek, bardzo się roześmiał. On uważał, że to jest mój chłopak, [który] przyszedł do mnie, więc się strasznie z tego uśmiał i gut, gut i tam sobie tego… w każdym razie [nic] nie zrobili. A pan, który był na portierni, już z nim rozmawiał. Ten pan też był w jakichś już organizacjach, nazywał się Wroński, i ten pan puścił go. Wiedział, że on tam musi to wszystko sprawdzić, puścił go. I w końcu nawet sprawdzali mnie, czy ja nie za dużo tam, czy mogę być bezpieczna. No a ja tam, jeżeli chodzi o to, to ten Niemiec uważał… Aha, główny księgowy uważał, że on ma za dużo pracy i powierzył mnie, że ja mam obliczać zarobki, dniówki ludziom. Dał mi karty pracy, dostałam maszynkę, takiego kręciołka i miałam obliczać. Okazało się, że ja zrobiłam dobrą listę płac i zostawili to już mnie. [Poza tym] listę obecności prowadziłam czy spóźnień, tu już starałam się. Pracowała tam pani Teresa Kmita i pewnego dnia…
Aha, mój dyrektor, ten Niemiec, bardzo przystojny, ten adwokat, z tą sekretarką pojechali na randkę i zapomnieli mi dać w sobotę zapłacić ludziom pieniędzy. No i nie wiedziałam co zrobić. Strasznie byłam zmartwiona, nie poszłam do tego starego Niemca mówić, tylko tej Teresie powiedziałam. Ona mówi: „Słuchaj, mój tata ma na Pradze sklep, to pojedziemy, pożyczysz pieniędzy, zapłacisz, a potem ci zwrócą”. Ja mówię: „Dobrze”. Pojechaliśmy do [jej] taty, wzięliśmy pieniądze, kartkę podpisałam na jaką kwotę i przyjechałam, wypłaciłam ludziom pensje. A ten wyjechał, nie dał mi pieniędzy, dyrektor, ten Niemiec, ten Heinrich Brandes, nie dał mi pieniędzy i wyjechał z tą Ireną sobie na spacer. Jak wrócił, dowiedział się, że ja wypłaciłam Schertzowi, temu majstrowi, pensję i mówi: „Skąd ona wzięła na pensje dla ludzi i dla ciebie?”. Zadzwonił od razu na gestapo. Przyjechało gestapo. No, przyjechało gestapo, a ja powiedziałam, że mi pożyczyła pani Teresa Kmita, to była krakowianka, to bardzo zasłużeni, bogaci ludzie w Krakowie byli, arystokracja. Mówię, że mi to dała ta pani Teresa Kmita, pożyczyli, pokazałam pismo, że ja tyle pożyczyłam i podpisałam. No, zaczęli się strasznie śmiać. Ja nie chciałam go [ośmieszyć], przecież nie musiał tego mówić, nie musiał tak robić, bo właściwie się skompromitował jako pracownik, nie dał mi. Ale pojechał i temu panu Kmicie pieniądze zwrócił. No a już do mnie miał taką tego… w każdym razie obchodził mnie jak…
Zaczęli wydawać deputaty. Bardzo się ucieszyłam, bo to były deputaty [typu] chustka na głowę i wódka. Wódka, więc jak dostałam litr wódki, kazali mi kieliszek wypić. Wypiłam i oczywiście przecież byłam głodna ciągle, tak że zakręciło mi się w głowie. Tramwajem przyjechałam na Marymont, przyniosłam tę butelkę wódki, ojciec się bardzo śmiał, i powiedziałam, że dostałam deputat.
W każdym bądź razie już tam… Jeżeli chodzi o ludzi, to była taka historia, że Niemcy zaczęli się jakoś orientować, że jakkolwiek dobrze pracują, to nie jest dobrze. Rzeczywiście tak było. Pracowali ze mną ludzie, którzy byli bardzo wybitni po wojnie. Pan Chrzanowski, ta pani Teresa Kmita mnie prowadziła podczas okupacji na spotkania potajemne, gdzie mówili wiersze piękne w takich salonach warszawskich, gdzie grali na fortepianie muzykę taką, gdzie się spotykały grupy patriotyczne i taką sobie fundowali ucztę ojczyźnianą, patriotyczną. Pracowałam tam do samego końca.
Ten, który był potem takim wielkim człowiekiem, pracował w naszym Sejmie i w ogóle. To ten tam pracował, jeszcze mu bandażowałam nogę, bo podczas pracy skaleczył. Był u mnie w kantorze i bandażowałam mu nogę. Chcę powiedzieć, że też on właśnie przyjaźnił się z Teresą Kmitą bardzo. Chcę powiedzieć, że jak wybuchło Powstanie, to… dwa tygodnie przed Powstaniem zwolnili nas, rozwiązali firmę. Czyli Niemcy byli świetnie zorientowali, co się szykuje, proszę pani. To ja wiem. Może nikt nie wie, ale ja to wiem na pewno. Zwolnili nas z pracy na dwa tygodnie przed Powstaniem, wszystkich. Ja też [zostałam zwolniona]. Dostałam nawet deputat, którego nie mogłam zanieść, bo byłam chuda, mizerna, niedożywiona, nie miałam siły. Dostałam jakąś folię, dostałam jakieś tam takie płótno, jakieś gumy – to, co w tej fabryce było, to każdy zapakował paczkę i dostali ludzie. Może im się to przyda. Mnie ktoś przyniósł i moi rodzice dopiero dowiedzieli się, że ja tam byłam lubiana, że ze mną było dobrze.
A jeszcze jedna rzecz. Siedzę w kantorze, przychodzi pani do mnie, przedstawia się: „Jestem Irena Dziedzic, jestem dyrektorem szkoły żeńskiej. Chodzi tutaj… Moją uczennica jest taka i taka osoba, ona tu pracuje, została zatrudniona przymusowo – tak jak mnie, swego czasu – i teraz nie skończy matury. Czy można prosić… Przyszłam tu prosić, żeby jej umożliwiono, dano jakiś okres i tak dalej”. Ja mówię: „Dobrze, proszę pani, ja przyprowadzę pana Schertza i zapytamy go o to”. Idę do tego Schertza i po drodze… ja źle mówiłam po niemiecku, mówię mu, że ta dziewczyna, że nam nic się nie stanie, ja pójdę za nią liczyć te listy, że to, że trzeba ją puścić, ona maturę zdaje, tłumaczę mu to wszystko. Nein, nein. Przyszedł, nie przywitał się z tą panią, powiedział, że nie i koniec.
A tak jak się spodziewałam – tak byłoby ze mną również – ją już poszukiwał Arbeitsamt do wysyłki [na roboty do Niemiec]. Ta dziewczyna przestała przychodzić do pracy. Ja już się dowiedziałam, że od nas poszło pismo o odszukanie jej, adres miałam, poleciałam do jej domu, mieszkała na Woli. Weszłam na pierwsze piętro, pukam w te drzwi, zamknięte, nikt nie otwiera. Zrozpaczona, no pukam obok. Sąsiadka doskonale się orientowała, o co chodzi, powiedziała: „Tam ich teraz nie ma, proszę pani, ja przekażę, proszę”. – „Proszę, żeby – wymieniłam nazwisko i imię tej dziewczyny. – „Ona u nas pracowała, teraz będzie ją szukać gestapo, żeby jej nie było w domu, żeby ona gdzieś…” – „Dobrze, dziękuję pani. Ja załatwię”. No i w ten sposób, faktycznie dziewczyna ukrywając się, zdała maturę.
Ja po wojnie trafiłam do szkoły, żeby skończyć maturę, trafiłam w ręce pani Ireny Dziedzic, w ręce pani Jadwigi Dziedzic na Żoliborzu, w alei Wojska Polskiego. Tam było gimnazjum, w którym właśnie zrobiłam maturę u tej pani Dziedzic. Od trzeciej klasy wróciłam. Do trzeciej klasy, bo to było jednak ogólnokształcące, to ja nadrabiałam sporo, chodziło tu o lekturę. Nawet miałam kontakt, też pomagały mi tam starsze koleżanki. W każdym razie zrobiłam maturę właśnie w tej szkole, u tej pani. Nawet powiedziała kiedyś w tej swojej kancelarii nauczycielskiej… Ja przyszłam, bo byłam gospodynią klasy, przyszłam, coś oddałam, ona mówi: „O, właśnie z tą osobą wyrwaliśmy Niemcom z rąk dzieci, żeby mogły robić maturę”.
Inna. Ja mówię o Jadwidze Dziedzic.
Nie, pomyłka.
Tak, całą okupację. I to była największa tragedia, bo woził Żydom do getta, bo [jak] awaria była, trzeba było rurę zawieźć, zmienić rurę wodociągową, trzeba było jakiś kran nowy. W tę rurę pakował żywność i jak jechał do getta, jechało ich robotników czterech i on piąty. Majster i jednocześnie szofer, bo prowadził ten samochód ciężarowy. I robili tę robotę. Bardzo dużo… Do tego doszło, że w tych rurach nawet broń im dostarczał ojciec. Mało, wywiózł Żydów, wywiózł. Po kryjomu udało się wywieźć Żydów. Ulokował ich u pani Sobolewskiej, w domu profesorskim na Brzozowej 10. Ten pan Sobolewski był dozorcą, zrobił sztuczną ścianę i tam całą rodzinę żydowską ulokował, oczywiście za pieniądze. Nie będę opowiadała pani, że z dobroci serca – robili to za pieniądze. Ojciec nie wziął tych pieniędzy, ale ta Sobolewska za te komorne, za ukrywanie ich brała pieniądze. Oni są w Palestynie, zapraszana była ta Sobolewska, jeździły jej córki na te uroczystości tam, bo one tam swoje drzewko mają. Oni się uratowali i zabrani zostali w Powstanie Warszawskie razem z Polakami i już nie byli Żydami, nie mieli dowodów.
Tak, w którymś momencie go złapali. Złapali go nie z tymi, co powiedziałam, tylko w którymś [innym] momencie i poszedł do więzienia w pałacu Blanka. W podziemiach pałacu Blanka siedział w więzieniu. Siedział w więzieniu obok Żyda, bardzo bogatego, takiego, co mógł powiedzieć, że się w złoto ubierze cały, i rozmawiali przez kratę ze sobą, siedzieli. Siedziała kobieta, jakaś pieśniarka i piosenkarka, która sobie w tej celi śpiewała. Siedzieli ludzie w tym pałacu Blanka i ojciec rozmawiał z tym Żydem. Okazało się, że on też miał drugą żonę (pierwsza mu umarła) i troje dzieci, tak jak mój ojciec, mieli bardzo takie bliźniacze życiorysy. Ojciec bardzo współczuł temu Żydowi, że to będzie tragedia, a on powiedział, żeby się ojciec nie martwił. „Ty się o siebie – mówi – martw, ja o ciebie, bo nie wiem, czy ja ciebie uratuję. Nie wiem, czy się da, ale będę się starał. Ja się wykupię, ja mam tyle złota”. I ten Żyd się wykupił, są jego wspomnienia w jakieś książce.
Nie, są jakieś wspomnienia w książce. On się wykupił, jego wypuścili, proszę pani, i mojego ojca też.
Tak, matka nie wiedziała przecież o tym wszystkim, bo to było między nimi, więc jeździła do adwokata. Sprzedawała nasze rzeczy z domu, żeby mieć pieniądze na tego adwokata, na Koszykową jeździła. Prosiła, ten adwokat prowadził sprawę, potem to wszystko zostało skasowane, tata wrócił do pracy.
Tak, na to samo stanowisko, wrócił do pracy.
Bardzo, szczególnie właśnie jak prowadzili, a my szłyśmy do szkoły i prowadzili ich. Wie pani, ci ludzie, często mężczyźni, ale płakali. Przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego myśmy na tą Królewską przechodziły, [kiedy] oni prowadzili [więźniów] do pałacu Blanka. I myśmy przechodziły, widziały rano, jak oni prowadzą. Człowiek płakał, bo ci ludzie przecież często byli bici i wie pani, myśmy szły spłakane do tej szkoły, jak to widziałyśmy, nerwowo rozstrojone.
Widziałam łapanki, proszę pani, łapanki straszne. Tak, byłam w takiej łapance. Pojechałam na Stare Miasto po coś i ludzie powiedzieli mi na Miodowej, że jest łapanka, więc prędziutko poleciałam… Aha, moja druga matka była bardzo, bardzo religijna (to mówiłam) i bardzo tego przestrzegała. Ja prędziutko schowałam się, w nadziei, że mnie Pan Bóg uratuje, do kościoła. I w tym kościele siedzę, a przychodzi jakiś człowiek, nachyla się, mówi: „Pani nie wychodzi. Na placu Teatralnym jest w tej chwili straszna rzeź. Niech pani nie wychodzi”. No więc siedzę. Siedziałam tam bardzo długo, chyba z osiem godzin. W każdym bądź razie wyszłam, już było prawie ciemnawo i wyszłam. Tam wtedy rozstrzeliwali ludzi i gdybym wyszła, oni w tym rejonie właśnie łapali, to bym wpadła, a tak rzeczywiście jakoś się uchroniłam przed tą łapanką. Ale ja widziałam te łapanki, tak, widziałam.
Była taka rzecz, idę do szkoły, niosę teczkę. Wychodzę z tej małej uliczki na Marymoncie, natykam się na grubego, wielkiego Niemca, żandarma, stoi. Jak zobaczyłam, tak się rozłożyłam ze strachu, zawadziłam o kamień, leżę. „Ha, ha, ha, ha”, on ryczał. A ja się podniosłam powolutku, wzięłam teczkę, otrzepałam teczkę, oczyściłam się, on nic nie mówił. Jak już tak się oczyściłam, stanęłam przed nim i czekam, co będzie dalej. Weg, pokazał mi, że mogę sobie iść, a on stał, puścił mnie. Puścił mnie, a oczywiście płakałam. Płakałam, bo mnie bolały kolana, bo rąbnęłam się na kamienie, płakałam, więc były ślady po łzach, widać było, że płakałam. Kazał mi weg i poszłam.
Tak, tak, mój tata i brat cioteczny. Wyszli do pracy rano i na Żoliborzu była łapanka i na ulicy Mickiewicza ich złapali. Tatuś miał ausweis – ten ausweis to był skarb, wodociągowy ausweis to był skarb, bo to był pracownik Niemcom potrzebny. Ci ludzie z gazowni, elektrowni i wodociągów byli potrzebni, więc puścili go. A tego Tadzia Kornatowskiego, Tadeusza zatrzymali. Zatrzymali, to był młody chłopak, który się ożenił, może z pół roku czy rok z tą żoną żył, młody człowiek, taki pełen zapału. To syn rodzonej siostry mojego ojca. No i zatrzymali, wsadzili do Oświęcimia, zginął w Oświęcimiu.
Nie, nie, matki nigdy nie złapali. Nawet wtedy kiedy jeszcze byli Żydzi, jeszcze nie było getta i przyszli na ulicę, przechodzili ulicą, a matka szła z Żydem, bo właśnie ojciec powiedział… Oni lubili, Żydzi, drób, kaczki, czy ja nie wiem co, coś im z drobiu kupowała. Przywiózł jakichś Żydów i coś im kupowała matka, w każdym razie chodziła do sklepu i załatwiała sprawę. Niemcy nie poznali się, że to Żyd, i matka z nim szła. Matka była ze Śląska, ta druga matka, znała troszkę język niemiecki, ale taką gwarę, gwarowy, śląski. Była z miasta… nie z Sosnowca… była z Będzina. Urodziła się w Będzinie, była Ślązaczką i to też miało znaczenie, bo ona sobie jakoś umiała [poradzić]. Jak nawet przyszli, robili takie oglądy, coś, to umiała się tak zachować, że oni odchodzili, tak jakby ona była co najmniej… Ona jakoś umiała się z nimi porozumiewać. Ale nie miała żadnego kontaktu, nie, żadnych kontaktów. Odwrotnie, po Powstaniu Warszawskim z ludźmi została wywieziona do Niemiec. Ojciec do Neuengamme w obozie, mama do Ravensbrück z najmłodszą siostrą, ciotki do Stutthofu, ten w Oświęcimiu, jeszcze reszta rodziny też Oświęcim. Tak że byliśmy wszyscy… Ja tylko byłam na wolności z siostrą.
Proszę pani, miała mnie tam zaprowadzić ta Hania Lambrecht, która wyniosła mapę. I jesteśmy na III kolonii Krasińskiego 16, na klatce chyba przedostatniej, i prowadzi mnie ta Hania. Panią, która miała mnie przyjąć, była pani Agnieszka. Okazało się, że pani Agnieszki nie ma i mnie nie przyjmą.
Konkretnie do AK, do Armii Krajowej, w szeregi AK.
Wychodzę i płaczę, lecą mi łzy. Patrzę, idzie Jadzia Pasińska i Irena [Piórkowska] z mojej ulicy Gawłowskiej, z Marymontu, moje koleżanki. Nie przyjaźniłam się, ale mieszkałyśmy koło siebie i sąsiadki, znałyśmy się od dziecka. „Co ty tu robisz, Mirka?” – „A przyszłam, chciałam się zapisać, bo już Hanka jest, a ja chciałam się zapisać, ale nie ma tej pani”. – „No to chodź do nas”. – „No dobrze”. Dla mnie nie miało to znaczenia AK czy AL, ale na ten temat też coś [później] powiem. I przyjęły mnie, do IV klatki. Weszłam tam, zaprowadziły do jakiegoś pana, [Jana Strzelczyka], który pracował raczej już tak w piwnicy, miał ogromny aparat, jakieś biurko, bardzo pokraczny pan. Przepraszam, że używam tego słowa, ale [był] taki jakiś, niefortunnie taki… No nie wiem, już taki trochę starszawy zrobił na mnie takie wrażenie niemiłe. Ja się troszkę go przestraszyłam nawet. „Co, chcesz się do nas zapisać?” – „Tak”. – „Jak się nazywasz?” Tak. Zapisał. „To wiesz co, będziesz kolporterką, ale prócz kolporterki będziesz pomagała, [będziesz] i łączniczką, i w sanitariacie, i wodę [nosić]. Będziesz pomagała wszędzie, bo nie zawsze będę miał dla ciebie ulotki”.
Proszę pani, pamiętałam bardzo długo, a teraz już nie, a było nazwisko [złożone] chyba z sześciu liter. No nie mogę przypomnieć sobie, za skarby świata, a tak bardzo, bardzo długo [pamiętałam], bo miał też brzydkie nazwisko, jakieś takie pokraczne, nieładne i bardzo długo pamiętałam. I on mnie zapisał i ja poszłam już na górę. Na górę, bo on był kondygnację niżej, na tym parterze. Na tym one były, te moje koleżanki, i tam był właśnie kapitan Szaniawski [od 24 sierpnia?], to był ten naczelny tej Armii Ludowej.
Jak one powiedziały, że Armia Ludowa, to dla mnie nie miało żadnego znaczenia wtedy, czy AK, czy AL. Ja uważałam za szczyt szczęścia – to jest konspiracja, to są żołnierze. Ja nie widziałam wtedy żadnych różnic politycznych. Ja poszłam, żeby walczyć, bo była Armia Krajowa w kraju i byli żołnierze, którzy inaczej się nazywali, w lasach byli, w lesie, partyzanci. Moi koledzy tam byli, w tej partyzantce, jak ona w tych lasach… zapomniałam, jak te lasy nazywają się, [tereny] podkrakowskie. Oni byli tam w partyzantce, ci moi sąsiedzi, Wojtyrzy. Tak że ja wiedziałam… Dla mnie to nie miało znaczenia, czy ja idę spod uczuć jakichś partyjnych, że… Owszem, Marymont był bardzo biedny, prawie taki wsiowy, natomiast piękną dzielnicą był Żoliborz, urządził go marszałek Piłsudski. Zrobił oficerską dzielnicę.
To ja o tym wiedziałam. Ale że to się akurat nazywa AL, to nie miało dla mnie [znaczenia]. To było wojsko. To było wojsko, w którym ja musiałam pomagać temu wojsku, a politycznych względów wtedy nie miałam.
To było, proszę pani, to nie… To właśnie też chcę powiedzieć. Marymont był drewniany i [Niemcy] zaczęli [atakować] od tego Marymontu, Warszawa się paliła. Mój mąż później, jak byłam już bardzo dorosła, to ma rodzinę za Warszawą i oni mi opowiadali, że oni widzieli u siebie, sto kilometrów łunę płonącej Warszawy. Więc Marymont był drewniany i właśnie zaczęło się, że zaczął się Marymont palić. Ja nie wstąpiłam 1 sierpnia. Zaczął się palić, spalił się, myśmy jeszcze zdążyli jakieś dwie walizki zakopać w ogrodzie, ja swoją, rodzice swoją, jakąś ciężką skrzynkę. Zakopali w ogrodzie skrzynie z jakimiś takimi rzeczami, jakieś zdjęcia, dokumenty, jak jakieś wartościowsze ubranie. Zakopali to i myśmy… Ojciec się zgubił, wybrał się dla nas po jedzenie i się zgubił. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest ojciec. Zostałyśmy z matką i w pewnym momencie taki był ostrzał na podwórku, że na podwórko do ubikacji nie można było wyjść, więc ja prosiłam… dowiedziałam się… Aha, odnalazłam ojca u tej rodziny, gdzie właśnie mój kuzyn był w Oświęcimiu. Oni byli dalej, dalej mieszkali około Wisły, więc ja powiedziałam mamie, że tata tam jest. No mama może by tak się nie ruszyła stamtąd, ale jak powiedziałam, że tam jest tata i że niech mama zabierze nas i stąd idziemy, bo tu już nie można. Oni na dachach byli, Niemcy. Na dachach, tam byli właśnie w tych koszarach, polskich koszarach [przy ulicy Gdańskiej], które tam były koło kościoła, wojskowe koszary. Oni się tam ulokowali, strzelali do ludzi z dachów. Tak że ja przyszłam i mówię: „Mamusiu, chodź, proszę cię”. Siedziała obok sąsiadka, bardzo dobra pani, ładna, pani Leokadia Wojtyrowa. Ja mówię: „Chodź, mamusiu”. Mama nie bardzo chciała, a ta pani Wojtyrowa nawet była zła na mnie, że ja mamę namawiam, bo już tam byli nieliczni ludzie w tym domu, pouciekali, tak że ona zostanie sama, [więc] była zła. Ja mówię: „Mamusiu, chodź”. Mówię do niej: „Pani też [niech] idzie, ucieka stąd. Tutaj tak zabijają. Specjalnie proszę, żebyśmy stąd poszli”. No i matka posłuchała i poszła, a panią Wojtyrową następnego dnia zabili na naszym korytarzu, przed naszymi drzwiami.
Opuściłam Marymont i poszliśmy na Żoliborz. Rodzice do takiego fortu, który jest obok parku Żeromskiego wybudowany w czasach carskich pod ziemią, fort wojskowy z czerwonej cegły, rozległy tak jak ten ogromny dom, co tutaj jest przed nami.
To był chyba 10 albo 12 sierpnia, albo 8 sierpnia, tydzień mógł trwać. Poszliśmy na Żoliborz. Ale ojciec chciał zrobić… [nie chciał] nas puścić tak, bo już czołgi jeździły po ulicy Potockiej tak i tak, tak i tak. Myśmy upilnowali jak był [tyłem], przemknęliśmy przez Potocką na Żoliborz, bo jak wracał, to nas widział, a tak był tyłem. Ojciec przemknął pierwszy, poszedł sprawdzić, czy my będziemy mogli się gdzieś ulokować. Myśmy nie mieli domu już, spalił się nasz dom, więc gdzieś [trzeba było] się ulokować. Nawet on się cały nie spalił… I proszę sobie wyobrazić, zginął ojciec, nie wrócił, no i my zostałyśmy same. Najpierw poszła matka i nie pamiętam, jak to było, że ja z tą małą siostrą zostałam. A siostra moja taka… o, ona razem ze mną była w tym wojsku, w AL, Henia, to ona [mówi]: „Ja mamusię przeprowadzę, [nie] będziemy się pojedynczo… I znajdę ojca”. I poszła z matką, a ja zostałam z tą małą siostrą.
Była z trzydziestego [pierwszego]
Ode mnie młodsza chyba o siedem lat. No, nie była taka mała, miała te [trzynaście lat, ale wyglądała na dziesięć, była niedożywiona]. W każdym razie ja zostałam z nią. I też jak w końcu zostałyśmy same i ten czołg był tam, przeszłyśmy. A dlaczego było niebezpiecznie? Bo była różnica między tą a ulicą taka jak ta ściana. Musiałyśmy wyjść i wleźć na taki wał, żeby wejść na ulicę Mickiewicza, na Żoliborzu. Był taki wał, piaskowy wał, po którym się wchodziło po schodkach. Ja weszłam, wczołgałam się z nią i poszłyśmy, doszłyśmy do [ulicy] Bohomolca. Zaczęła się potworna kanonada. Była taka broń niemiecka, nazywaliśmy ją na Żoliborzu „szafy”. Na Dworcu Gdańskim jeździł pociąg z tą bronią i strzelał na Starówkę, na Żoliborz, na centrum strzelał. To była potworna broń, roznosiła wszystko, z człowieka wyrywała wnętrzności, tylko plama zostawała. To taka broń powietrzna, „szafa” myśmy ją nazywali, a inne dzielnice nazywały ją „krowa”. Jak doleciałyśmy do [ulicy] Bohomolca i to zaczęło działać… Na szczęście tam były wykopane takie wojskowe schrony, okopy – takie pojedyncze okopy wojskowe. Jak wojsko się kryje, to kładzie się na ziemi i się kryje, i wykopuje sobie dół, i takie okopy wojskowe były wykopane. Myśmy się wczołgały tam we dwie i ludzie też, bo ludzie tak jak ja uciekali, tam było parę osób w tym [miejscu]. I zobaczyłam panią, która już ma wyrwaną [część ciała], z szyi wylewa się krew i ona tak stała, potem upadła. Tu widzę pana, który też o parkan się oparł i też już nie żyje… Więc myśmy się schowały, cudem tam ocalałyśmy na tym placu, bo to był atak i wtedy myśmy cudem ocalały. A ona rozwalała domy, wszystko, ludzi, taka była „szafa grająca”, „krowa”. [Niemcy] jakieś takie dynamitowe… jakieś bronie takie mieli, co wszystko wysadzało.
I poszłyśmy na ten Żoliborz, i od domu do domu szłyśmy, pytałyśmy i znalazłyśmy. Ja znalazłam mamę, tatę, zostawiłam tam siostrę i sama tam… Ale nie było już najmniejszego sensu tam być, bo odezwała się pani, popatrzyła na nas: „A panie nie w wojsku?” Na siostrę i na mnie. Siostra dwa lata młodsza. I myśmy spojrzały: „No tak”. „No to wstyd, żebyście nie były w wojsku. Do wojska powinnyście, cała młodzież poszła”. No to ja mówię: „A nas przyjmą?”. – „No na pewno”. Sobie przypomniałam nagle Hankę. Przecież Hanka może też być w wojsku, to ona mnie tam zaproteguje, ja pójdę. „A gdzie mamy iść?” – „Na III kolonię, tam jest wojsko”. No, III kolonia, [Krasińskiego] 18, idziemy. Czołgałyśmy się przez cały plac Wilsona, był wykopany okop…
Chcę powiedzieć coś na temat Żoliborza. Żoliborz był dzielnicą inteligencką, mieszkali tam urzędnicy, którzy wybudowali sobie kolonię. Najpierw była I kolonia, II kolonia, III kolonia, właśnie na placu Wilsona były Kolonie i na tych Koloniach było właśnie to RPDP, tam było bardzo dużo pepesiaków, tam była właściwie ojczyzna pepesowska w Polsce, na tym Żoliborzu. I jak się wojna zaczęła, to ci ludzie bardzo byli jakoś tak, bym powiedziała… to była inteligencja przede wszystkim, więc oni byli jakoś bardziej zorganizowali, umieli sobie w pewnych sytuacjach lepiej radzić niż ten mój biedny Marymont, tak że już były okopy wykopane, już jakoś sobie umieli… właśnie znaleźli ten Fort… Oni umieli sobie jakoś radzić. Były sklepy, już te sklepy były właśnie jakoś tak [zorganizowane], żeby tym ludziom dać jeść czy wojsku. Tak że to nie był Marymont ludzi starych, ludzi ze wsi, ludzi biednych, robotników, malutka garstka inteligencji. To była inna dzielnica, poczułyśmy się tam bezpieczniejsze. Jak ta pani powiedziała o wojsku, to się zawstydziłyśmy i powiedziałyśmy: „Proszę pani, tato, mamusiu, my idziemy do tego wojska. Jak nas przyjmą, to idziemy”. – „No to idźcie”.
I poszłyśmy na tę kolonię. Ja tam poszłam z tą Hanką i tam osobą, która zapisywała, zapamiętałam imię, [była] pani Agnieszka. Okazało się, że pani Agnieszki nie ma i mnie nie zapisze. Tam, widzę, idzie Jadzia Pasińska, idzie Irka Piórkowska, moje koleżanki z Marymontu z Gawłowskiej. „Co, chcesz się zapisać do wojska?” – „Tak”. – „A my już jesteśmy w wojsku”. – „Tak?” – „No, na tej klatce”. – „Tak? A jakie to wojsko?” – „Armia Ludowa”. – „A czy nas wezmą?” – „Na pewno was wezmą, bo dziewczyn jest mało”.
No dobrze, idziemy do tej Armii Ludowej. Weszłyśmy tam i powiedziałyśmy, że… Ten pan, bardzo pokraczny pan, tak się wyrażę brzydko, co [był] w tej piwnicy, co była ta maszyna, mnie zapisywał. „Jaki pseudonim?” To ja mówię: „Mirka”. Wypytał o różne rzeczy i powiedział: „Dobrze, że jesteś. Zaraz rozniesiesz ulotki”. I dał mi ulotki. Mam chodzić po ludziach i roznosić ulotki.
Tam były kolonie, ja miałam akurat szczęście, że znałam [okolicę], bo tam miałam Alę Czubak, z którą chodziłam do szkoły, z którą się przyjaźniłam i pracowałam, mieszkała na VII kolonii. Na III kolonii korepetycje niemieckiego dawała mnie pani Wanda, znałam. Moja nauczycielka tam mieszkała, pani Targosz Zofia. Tam mieszkał Ładosz też, ten słynny Ładosz, tam wiedziałam o pewnych ludziach, znałam, no więc się ucieszyłam …
Ładosz, nauczyciel. Ładosz, proszę pani, słynny swego czasu bardzo postępowy nauczyciel, który w Warszawie dał się poznać w Polskim Radiu jako propagator gór, Zakopanego. Chyba był nawet jakimś takim prezenterem w tych czasach. W każdym razie to był nauczyciel pokroju artysty.
W każdym razie ja już tam trochę ten Żoliborz znałam. No więc z pierwszymi ulotkami poleciałam na VII kolonię, tam gdzie mieszkała ta Ala Czubak. Tatuś jej wziął tę ulotkę i mówi: „Ależ to Armia Ludowa. Boże, jak ja się cieszę”. Był lewicowy, ogromnie się ucieszył i zaczął mówić do mnie: „Widzisz – głaskał mnie – jak to dobrze, że jesteś w tej Armii Ludowej. No, ja się doczekałem”. Jej tatuś pracował w straży pożarnej, był lewicowcem. Ja o tym nie wiedziałam, ale ta radość okazywania, że jestem w Armii Ludowej trochę wtedy pierwszy [raz] mnie zaskoczyła. Ja nie widziałam żadnej różnicy, jak? Przystępowałam, między AK a AL. Tam się nazywały w górach grupy partyzanckie, to się nazywało AL, tam się nazywało AK, jeszcze jakieś chłopskie były – dla mnie to nie miało żadnego znaczenia. W każdym razie ucieszył się, ja byłam strasznie zadowolona, już coś dobrego zrobiłam. Poszłam po całej kolonii i w II kolonii rozdałam ulotki. Wróciłam. „No dobrze, dobrze się sprawiłaś”.
Ale okazało się, że ja również się przydam jako… Wysłał jedną łączniczkę, drugą, a tu trzeba trzecią wysłać. Mieliśmy dwóch dowódców, był kapitan „Szwed”, nazywał się Szaniawski, i był drugi, który był z zawodu nauczycielem. Też pamiętałam to nazwisko, nawet wiedziałam, w której szkole uczył. „Znasz Żoliborz?” – „No znam”. – „To pójdziesz tu i tu, w kierunku Cytadeli. Pójdziesz tam i oddasz to tej pani”. No dobrze, wzięłam paczkę i poszłam z tą paczką. Jak wróciłam, [zapytał]: „To bardzo strzelali?”. – „Nie, nie strzelali”. – „No dobrze, miałaś szczęście”. Poklepał mnie.
I okazało się, że w pełni jestem do wszystkiego.
Okazało się, że przybiegła pani ze szpitala i powiedziała: „Boże, nie ma wody, panie pułkowniku, ja nie mam co rannym dać wody. Kto pójdzie po wodę?”. – „Pójdziesz po wodę?” – „Pójdę”. „No to idź z panią”. Dostałam wiadro takie, pojemnik, a tam na ulicy Suzina był jedyny kran na wodę. Niemcy o tym świetnie wiedzieli, tam ginęło codziennie z pięć osób, tam codziennie były trupy z ludzi cywilnych, którzy szli, żeby dzieciom dać wodę. No trudno. No, w imię ojca i syna, idę, czołgam się. I tak sobie… Nie śpieszyłam się, doszłam, postawiłam i to kapało, a ja sobie leżałam, ulokowałam się gdzieś. Strzelali bardzo, to kuliłam się i czekałam, aż się wiadro napełnili. Napełniło się [tyle], żeby mi się nie rozlało, [podstawiłam] drugie wiadro, drugą konewkę czy jakieś naczynie. Napełniłam, dobrze, pociągnęłam po tym rowie. Bardzo mi było ciężko, bo ja nie byłam akurat osobą taką specjalnie zdolną fizycznie. Do takiej gimnastyki, do tańca, do tego to nie miałam specjalnych zdolności. Ale sobie poradziłam, przyniosłam.
Ta pani mówi: „Mamy odprowadzić ranną do szpitala na Krechowiecką. Pójdziesz z nami?”. – „No ale ja muszę iść do…” – „Ja już powiem dowódcy, że ja cię wzięłam”. – „Dobrze, że Cię biorę”. No, jak się porozumie… W każdym razie ja zostałam, poszłam, odprowadziłam rannego. Myśmy się czołgali. Były już rowy wszędzie wykopane na ulicach. Ci ludzie, co kopali rowy, to poginęli. Tam leżały trupy w tych rowach, po których czołgaliśmy. Leżały trupy – po trupach człowiek szedł dosłownie. To było obrzydliwe, mnie się zbierało na torsje. To było straszne, po trupach się czołgać. No i myśmy zaprowadzili [rannych do szpitala].
I tak zaczęłam być w Armii Ludowej, nie bardzo zdając sobie sprawę z jakichś tam tych… Przyplątał się do nas malutki chłopczyk, którego znałam z sąsiedztwa, Edzio Pater „Mały”. Zaginęli rodzice, a on mnie zobaczył na ulicy i przyplątał się. „Nie ma mamusi, nie ma tatusia, ja nie mam nikogo”.
Mógł mieć sześć lat, siedem. To wzięłam go, przyprowadziłam. Kapitan pęka ze śmiechu, mówi: „No, nasz najmłodszy żołnierz”. No i został w Armii Ludowej. Napisał o nas potem książkę… Jest książka, jesteśmy tam wymienione z siostrą w tej książce, ale nie on napisał książkę, [tylko] pisarz. Tylko tam jest cała część o mnie, o tym Edziu Paterze. „Najmłodsi żołnierze Warszawy”. Bo jego też uznali za najmłodszego żołnierza.
Przeżyli i on odnalazł [ich] potem… Bo jego armia zabrała ze sobą, do końca był w armii. My nie byłyśmy do końca, a on był do końca.
Tak. No więc byłam… Najbardziej przeżyłam jedną rzecz. Zabili chłopca i przynieśli tego trupa do pokoju, na takim stole położyli go i zostawili mnie, żebym przy nim była. Ja nie byłam jakąś romansową dziewczynką, ale dla mnie on wyglądał jak bóstwo. To był bardzo piękny, około dwudziestu lat chłopiec. Ale tak piękny, że ja cały czas nie mogłam odwrócić głowy, żeby na niego nie patrzeć. I strasznie płakałam. Przeżyłam śmierć tego chłopca. Potem się dowiedziałam, że to był jakiś Zbyszek. Przeżyłam śmierć tego chłopca bardzo. Po potem go chowali na podwórku, wykopali dół i zakopali.
W każdym razie byłam taką kolporterką i byłam łączniczką. Jak trzeba było, kazali mi iść do sióstr zakonnych i poprosić o jakieś lekarstwo. No więc poszłam z karteczką do tych sióstr zakonnych, a jak szłam tymi rowami, natknęłam się… usłyszałam mowę niemiecką. Ponieważ ja znałam trochę niemiecki, to zrozumiałam, co oni mówią. Oni mówili: „Słuchaj, tu jakiś pies się szurga. Tu jakiś pies wlazł”. Trafiłam na Niemców. „Tu pies wlazł”. Więc ja zdrętwiałam, już nie ruszałam się i jak tylko były wybuchy i był hałas, to ja się posuwałam do przodu. Dobrze się przesunęłam, uratowałam się. Poszłam do tych sióstr, dostałam jakąś paczuszkę (to było lekarstwo jakieś) i wróciłam. Już wróciłam bezpiecznie. Do dziś dnia mam krzyż od zakonnic, taki malutki, leży tu u mnie w pokoju. Taki malutki. Chcę powiedzieć, że jakoś nie mogę powiedzieć, że byłam dzielnym żołnierzem, że walczyłam, strzelałam. Nic takiego nie robiłam. Po prostu pracowałam tak, jak powiedziałam i to robiłam i to robiłam, to robiłam. Gdy się kończyło Powstanie myśmy nie mieli przecież… Była koleżanka, która nam gotowała, narażała się w tej piwnicy, do której chodziliśmy, raz dziennie jedliśmy prawie.
Tak. Cały czas byłam w tym samym miejscu. I po tym rodzice…
Aha, raz poszłam do tego fortu do rodziców. Raz, jeden jedyny, żeby powiedzieć, gdzie jestem i co z nami się dzieje. Już wiedzieli, że jesteśmy w Powstaniu, że nas przyjęli, że jesteśmy w Powstaniu. Zobaczyłam ich warunki, popłakałam się, bo tam było chyba z dwa tysiące ludzi, tam był człowiek na człowieku. Oni nie mieli czym nawet oddychać, nie mówiąc o jedzeniu. W nocy wynosili i nad ranem gotowali sobie jeść tak, żeby tego dymu nie było i żeby Niemcy nie strzelali. Nie mieli jak nawet zjeść, byli zagłodzeni, już zagłodzeni, byli wyczerpani nerwowo absolutnie. Więc ta wizyta wypadła tak, że to my jesteśmy w jakichś luksusowych warunkach, że my jakoś lepiej sobie radzimy, niż tam oni mieli. Więc to było dla mnie bardzo przykre, że ja jeszcze mogłam się poruszać jakoś, a oni tam jakoś już tak jak uwiązani byli. Przecież człowiek musi mieć toaletę i tego, i różne rzeczy. A tam nic nie było, to to były kolejki wszędzie. Kłócili się między sobą ci ludzie, denerwowali się, wymyślali sobie. Ja zobaczył tam takie sceny, że się dobrze spłakałam.
Wróciłam. Wróciłam, spotkałam Władka Osipczuka. Jak mnie zobaczył i opaskę AL, a on był z przekonań lewicowych, to aż się rozpłakał, klepał mnie po ramieniu. „Mirka, jak to dobrze, dobrze”. On się po prostu cieszył jak dziecko, on był przekonań lewicowych i wtedy dopiero we mnie weszło, że ja jestem w takiej organizacji o duchu lewicowym. Wtedy dopiero właściwie on mi to bardzo uprzytomnił, a tak to ja byłam w wojsku. Jak to się skończyło…
Myśmy najpierw musieli uciekać. Tam gdzie mieliśmy swoje stanowisko, to było w pobliżu placu Grunwaldzkiego, myśmy musieli już uciekać stamtąd. To już było pod koniec Powstania, już właściwie nie mieliśmy ani broni, ani niczego, już pewni żołnierze się wysunęli nad Wisłę. Aha, nieprawda. Najpierw wysłaliśmy dziewczynę, przepłynęła Wisłę do Rosjan. Dowódcy wysłali dziewczynę do Rosjan, żeby nam dała pomoc.
Nie, gruba dziewczyna, wysoka, fajna dziewczyna i świetnie pływała, bardzo dobra pływaczka. Dali jej dokumentację, dali jej wszystko i prośby, żeby nas ratować, że wiadomo, że Niemcy nas rozstrzelają. Wiedziałam, że popłynęła dziewczyna, tyle wiedziałam. Ja byłam szeregowcem, ja nie byłam jakimś u szczytu, żeby mnie we wszystko wtajemniczali, ale tyle wiedziałam. I ta dziewczyna wróciła do nas i wtedy ją zobaczyłam. Stała na środku… Myśmy tam mieli taką salę w tym domu, taką salkę, więc ją postawili na środku, naokoło nas tłum, tłumek, takiej grubości, naokoło tej dziewczyny i ta dziewczyna dawała świadectwo temu, co załatwiła. No więc spotkała się, dopłynęła do armii radzieckiej, do wojska rosyjskiego, dotarła. Powiedziała wszystko, dała meldunek, dała te prośby na piśmie, dała wszystko i powiedziała, że powiedzieli jej, że nie pomogą. Ich taktyka wojskowa nie może, nie pozwala im nam pomóc. Mają jakieś inne daty, inne czasy i inne mają rozkazy, inne tego, nie pomogą nam.
Dowódcy wtedy zadecydowali, że się… To było jeszcze na III Kolonii, ta dziewczyna popłynęła i dowódcy wtedy zadecydowali, że się przenosimy nad Wisłę.
Dzień, proszę pani, to mogło być tydzień przed Powstaniem.
Tak, tydzień przed końcem Powstania. Przenieśliśmy się nad Wisłę, czołgałam się po trupach, przechodziłam, cały plac Wilsona koło Feniksa.
Aha, jeszcze zatrzymaliśmy się na tym Feniksie, to jest ten dom główny, taki frontowy, na placu Wilsona, nazywa się Feniks. Zatrzymaliśmy się, ja tam poszłam, to teraz trochę pana przepraszam, zawstydzę się, ale powiem, że po prostu człowiek chciał bieliznę, majtki zmienić. Ja po prostu poszłam, weszłam do ludzi, żeby mi ktoś dał majtki i siostrze, żeby po prostu… To też człowieka gnębiło, nie tylko głód, ale i brud, i prosiłam, żeby mi… Dostałam. Mało, spotkałam tam swojego profesora z tej szkoły handlowej, z tego gimnazjum handlowego, pana profesora Dubasa. On aż się popłakał, jak mnie zobaczył. Aż się popłakał. Tak mnie głaskał.
I potem jak stamtąd wyszliśmy, to przeczołgaliśmy się nad Wisłę ulicą Kniaźnina i ulicą Gomółki (nie tego naszego [sekretarza KC PZPR], tylko kompozytora) do ulicy Promyka. Do ulicy Promyka, która idzie nad Wisłą, łąka i Wisła, Cytadela. Ja nie zorientowałam się, byłam ogromnie zdumiona, jak tam dla nas… Jednak oni coś przeczuwali i musieliśmy się tam strasznie w tej dzielnicy…
Niemcy, Niemców i oni strzelali, ogromna była [kanonada] i myśmy się musieli… Zanim się do tej ulicy dostaliśmy z tego placu Wilsona, to przez te… To było piękne osiedle, to było osiedle urzędnicze, jak mówiłam, osiedle oficerskie, a to [drugie] było dziennikarskie osiedle, z willami pięknymi, piękna dzielnica, piękna. Jak myśmy się przeczołgali, to okazało się, że żeby wyjść na tę ulicę, musimy przejść przez jakąś willę. To znaczy przechodziliśmy przez mieszkanie i z okna skakaliśmy przez ogród i tym ogrodem do tej ulicy. I w tym ogrodzie… I myśmy się musiały przedostać przez parapet, przez okno. Z jednej strony pomagał nam jeden pan, a z drugiej strony drugi. Wie pani, kto był tym drugim panem, kto nam pomagał? Jak on się nazywał, Grażynka, ten z KC? Kliszko, Zenon Kliszko. On mnie wziął w ramiona, nie tylko mnie, każdą dziewczynę brał w ramiona, bo tam było dużo niżej, a ta willa wyżej, a myśmy się musieli [przedostać] niżej, on brał nas w ramiona i stawiał, brał w ramiona i stawiał. Więc to był Zenon Kliszko. Przeczołgaliśmy się tam na tę ulicę i zdumienie moje było ogromne, jak ja weszłam do tej willi, do piwnicy i zobaczyłam szpital. A już znałam chłopaków ze szpitala, bo chodziłam tam z wodą i tak dalej. Tam był „Czarny”, tam był jeszcze… Aha, mieliśmy takiego chłopaka, byli chłopcy z Woli, przywędrowali na Żoliborz chłopcy z Woli przez cmentarz. Przyszli chłopcy też byli z Woli i mieliśmy takiego chłopaka, który miał na pseudonim „Żyletka”. [Nazywał się Ryszard Brzywczy]. Kawalarz, każde słowo było do śmiechu. On nas trzymał przy życiu, jak on się odezwał, to wszyscy ryczeli. Mieliśmy też takiego chłopca ze Starego Miasta, który się przeczołgał kanałami, który był mały, młody, może miał szesnaście lat, siedział taki strasznie ważny – on rozwalał czołgi na Starym Mieście, on wysadził dwa czołgi i taki był z tego strasznie dumny, chodziliśmy koło niego jak koło pana Boga. Był bardzo ważny. Tak że patrzę, oni wszyscy są. Byłam ogromnie zaskoczona. Czyli szpital wcześniej przenieśli nad tę Wisłę, już tam ewakuowali się wcześniej… Myśmy poszli na końcu, to znaczy dowództwo, a już tak częściowo się ewakuowali. Ja o tym nie wiedziałam. Zorientowałam się właśnie [wtedy], że… No bo to było szybko, to w ciągu półtora dnia pewnie. Ja zorientowałam się, jak tam doszliśmy, że oni tam są. Pamiętałam te pseudonimy, to mi uciekło, proszę pani. To mi uciekło.
No i jeden z tych chłopców… Ale jak myśmy tam przyszli, za jakąś godzinę, zobaczyliśmy zmartwychwstanki, zakonnice. Przyjechał samochód taki, samochód sanitarny i zmartwychwstanki. [przerwa w nagraniu] Więc prosił, żeby wynieść go na tę trawę. Wyniosłyśmy go i zobaczyłyśmy ogromną ilość, znaczną na tamte czasy, bo chyba z dziesięć było tych zakonnic. Siostra moja zobaczyła chłopaka z rękami do góry pod ścianą, który czekał na rozstrzelanie. Okazało się, że go nie rozstrzelali. (Później moja siostra wyszła za niego za mąż, za tego właśnie, który czekał na rozstrzelanie). Było mnóstwo rannych. Nam doradziły, żebyśmy przyłączyły się do ludności cywilnej. Myśmy tak zrobiły. Dołączyłyśmy do ludności cywilnej i wyszłyśmy z ludnością cywilną z Warszawy w kierunku Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 9 grudnia 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna.
[…]
Dobrze. Były siostry zmartwychwstanki, które właściwie część Powstańców wyprowadziły, tych zdrowych, bo rannych przyjechały zabrać samochody. Natomiast ci zdrowi, których część nie chciała iść do obozu jenieckiego, włączyli się do ludności cywilnej. No i nas wszystkich zabrano na Żoliborz, na ulicę Słowackiego. Tam się uformował taki ogromny pochód jeszcze resztek ludności cywilnej, bo część Żoliborza już pewnie zabrano, i nas w tym pochodzie popędzano w kierunku Woli. Szłyśmy przez Wolę, szłyśmy przez Wolę i wyglądało to bardzo ciężko mi o tym mówić, bardzo strasznie. To była ogromna rzesza ludzi, szła, która dźwigała jakieś tobołki, jakiś pan dźwigał zegar, co było śmieszne, ale i tragiczne, bo człowiek widać było, że jest w nie bardzo dobrym stanie psychicznym. I tłum, ogromny tłum, trochę sióstr zmartwychwstanek. Ja znalazłam nawet teczkę z dokumentami i potem oddałam, bo zgubiła któraś z tych sióstr. W rezultacie doszłyśmy… Szłyśmy tak całą drogą przez Wolę do Pruszkowa. Więc ogromna szosa, ustawiani byliśmy ósemkami mniej więcej i wyszliśmy. Właśnie widziałyśmy chłopców, jak jechali do szpitala, machaliśmy sobie. Ale jak szliśmy… Konwojowali nas bardzo starzy żołnierze niemieccy, taki mały Niemiec z karabinem nas konwojował. I już jak szliśmy, to [moja] siostra mówi: „Tu jest cmentarz”. Tam w Gołąbkach, poniżej szosy był cmentarz, dokładnie szosa, cmentarz. I siostra mówi do mnie: „Uciekamy”. Ja trochę się speszyłam, było nas cztery, bo była jeszcze właśnie Jadzia Pasińska i Irena Piórkowska, też z AL-u, moje koleżanki. Ta Irena Piórkowska to była bardzo wybitna łączniczka, bym powiedziała, najważniejsza w naszym oddziale, i miała pseudonim „Czarna”. I chcę powiedzieć, myśmy się we trzy rzuciły (ta Jadwiga nie poleciała) w ten cmentarz, ale trzeba było do niego jeszcze te parę kroków dobiec. [Niemiec] strzelił, ja upadłam, a siostra mówi do mnie w pędzie: „Czy jesteś ranna?”. Ja mówię: „Nie”. No to bardzo brzydko się wyraziła do mnie, nie przekleństwem, ale takim przezwiskiem, powiedzmy, i mówi: „To czego leżysz?”. No i ja podniosłam się prędziutko i zsunęłam się. No, on już więcej nie strzelał i myśmy się w tym cmentarzu ukryły.
Jak przeszedł pochód, to tam były już w okolicy jakieś domy, więc myśmy tam poszły, poszły do tych domów i tam zobaczyliśmy też takich uciekinierów jak my, też z pochodu pouciekali. Ale już się zbliżała się [noc], ciemno i myśmy poszli na strych. Tam się ułożyliśmy na takim jakimś sianie na tym strychu. I byli też chłopcy z AK, którzy walczyli w Powstaniu na Marymonckiej, przy zajezdni tramwajowej. Oni mieli tam placówkę i tam walczyli. Myśmy się bały, bo ta pani, która była tam jak gdyby gospodynią tego domu… Dom był niezabudowany, nie było mieszkańców, dom był pusty.
Niezamieszkały, tak. Ta pani powiedziała nam, że tu przychodzą Niemcy kontrolować. Myśmy się bały, ale chłopcy mówili: „Nie martwcie się, mamy amunicję, mamy broń, nie martwcie się”. No i myśmy spały. Faktycznie przyszli Niemcy. Przyszli, zaświecili latarkami, ale to było siano, myśmy się tam jakoś… [Niemcy] się chyba jednak zlękli, doszłam do wniosku. Oni tam nie weszli. Przez moment to miałam wrażenie, że tam ktoś jakby mnie nadepnął, ale w ogóle przykryliśmy się tym sianem, więc ja się bałam w ogóle oddychać, żeby nie zrobić jakiegoś [ruchu]. A szczególnie jeszcze byśmy większą [szkodę zrobiły], bo oni by tych chłopaków rozstrzelali, nas też pewnie. No, w każdym razie udało się. On tam trochę poświecił tą latarką u góry i poszli. Do rana myśmy tam byli i ranem wszyscy rozeszliśmy się.
Myśmy postanowiły iść do Pruszkowa, bo tam mieszkała kuzynka tej mojej drugiej mamy i postanowiłyśmy tam iść i poszłyśmy. Przyszłyśmy tam, oczywiście już tam była ogromna rodzina z Warszawy, która się też tam znalazła. Jej siostra, matka i inne, tak że nas tam było za dużo, ale myśmy… Powiedziała ciotka… Szli Niemcy, ciotka mnie prędziutko zasłoniła, jak myśmy tam szły, mówi: „Wyglądasz jak z getta” i zasłoniła mnie prędziutko tak jakoś… I potem czułam, że się boją, bo ten dom bardzo blisko tego obozu, gdzie siedzieli ci wszyscy ludzie z Warszawy. Tam były takie kolejowe jakby budynki, nie wiem jak one, jakie funkcje pełniły te budynki, ale tam zrobili obóz i sprowadzili wszystkich ludzi. No i tam były pociągi, dojeżdżały i zabierały tych ludzi. Myśmy były jeden dzień u tej cioci.
Wygłodzona, byłam wygłodzona i miałam ten głód w oczach widocznie i cera pewnie, wygląd był taki, że ciotka mówi, szarpała mnie, bo: „Wyglądasz jak z getta, prędziutko”. Odwracała mnie tak, żeby [Niemcy] mnie nie zauważyli, znaczy nie przyjrzeli się mnie. Bardzo źle wyglądałyśmy, byłyśmy wyniszczone po prostu. W rezultacie, no, tam trochę zjadłyśmy… Myśmy nawet nie mogły się rzucić na jedzenie, tylko jadłyśmy jakby… Ciotka mówi: „Co z takim szacunkiem to jecie?”. Bardzo tak powściągliwie, nie rzucałyśmy się, bo już byłyśmy bardzo wygłodzone. Jak tam byłyśmy, to przyszedł jakiś człowiek z karteczką. „Pan Schabowicz jest na wagonach. Prosi o kontakt z panią…” – i wymienił nazwisko ciotki, że prosi o kontakt z tą panią. Myśmy się rzuciły – przede wszystkim my – wzięłyśmy tę karteczkę i rzuciły się do tych torów kolejowych. To było dokładnie jak do tego budynku. Rzuciłyśmy się i tam rzeczywiście stał [pociąg], okno było otwarte troszeczkę i był mój ojciec. Ojciec jak nas zobaczył, to wstąpił w niego jakiś inny duch. On po prostu nie wierzył, że my żyjemy i jakoś strasznie się jednak ucieszył. Rzucił nam pieniądze i mówi: „Kupcie prędziutko nam jedzenia”. Myśmy pobiegły po to jedzenie, ale już nie zdążyłyśmy podać, bo pociąg odjechał. Bardzo to przeżyłyśmy.
Nie miałyśmy tam gdzie spać, więc [ponieważ] miałam koleżankę, której udzielałam korepetycji, jak chodziłyśmy do szkoły, – mieszkała w Piastowie, Fredry 8, nazywała się Basia Krawczyńska – poszłam tam. Przyjęli nas z całym sercem. Mało, tę moją koleżankę przyjęli i nas dwie, dali spać. Ten pan był ogrodnikiem. Też nie było bogato, bo nie sprzedał swojego plonu, tych warzyw, tego wszystkiego do Warszawy, to wszystko było transportowane, sprzedawane. Więc też było bardzo biednie, ale bardzo serdecznie. Naprzeciwko mieszkała pani Sędzikowska, która miała budkę mięsną na bazarze. Jak patrzyła, że oni nie mają co dać nam jeść, to zabrała nas dwie, mnie i siostrę zabrała, a ta koleżanka, co była z nami, ta Irena [Piórkowska], to jeszcze poszła do szpitala. Tam był jej brat z AK, miał pseudonim „Miś” i ona go zabrała, tutaj przyprowadziła. Przyjęli i jego, zrobili piętrowe łóżka na ścianie i przyjęli tam nas wszystkich. Spałyśmy tam u tej Basi, a myśmy się stołowały z siostrą u pani Sędzikowskiej. Bardzo życzliwie nas tam potraktowali ludzie, tak, powiedziałabym, serdecznie. Mało, pani Sędzikowska powiedziała, że ta pani też nie ma ich czym karmić i że ona ma, handluje i zostają jej kości, jakieś łaty mięsne, to żeby – ona były starsza ode mnie, znaczy Irena była starsza ode mnie – wziąć garnek, gotować i sprzedawać zupę gorącą na bazarze handlującym ludziom, to my sobie zarobimy jakieś pieniądze. Nie miałyśmy bielizny, nie miałyśmy ciepłej odzieży, nie miałyśmy grosza. Wyszłyśmy przecież, tak poszłyśmy do Powstania bez żadnych funduszy, bez niczego. [Mówiła], żebyśmy poszły, i tak zrobiłyśmy. Na strychu tam gdzieś gotowałyśmy. Pamiętam, ja nosiłam i sprzedawałam tą zupę, a ta Basia mi czasami towarzyszyła, bo ja nie byłam taka specjalnie zręczna, to Basia mi towarzyszyła i pomagała.
I złapali nas Niemcy na łapance, na tym bazarze i wywieźli nas do Warszawy do rozbierania barykad. Gdzieś to było chyba w okolicy ulicy Wilczej. Były ogromne uformowane szeregi ludzi, których prowadzili z powrotem do Warszawy, do roboty, właśnie do [porządkowania], rozbierania barykad. I właśnie nas tam przyłączono i popędzono z powrotem do tej Warszawy. Pamiętam, że weszłam do jakiegoś mieszkania, no po prostu za własną potrzebą, i przeszłam, i w życiu czegoś tak pięknego nie widziałam. Taki piękny salon, taki piękny gabinet, taka piękna jadalnia, wszystko stało – kryształy, kredensy, dywany, kanapy, obrazy piękne, fotele skórzane, wszystko to stało. Było tak cudnie urządzone, że ja w życiu nie widziałam nic piękniejszego. I patrzyłam na to. Strasznie mnie serce bolało, pamiętam, jak wyszłam stamtąd. Jeszcze krzywda się stała tej Basi, bo jeden z tych Niemców ją zabrał do mieszkania i zgwałcił. Tę [Basię], która mnie przyjęła. Jak już skończyłyśmy tę pracę, to były dwa szeregi tych, co przyszli, co myśmy szli – to wychodzili, i przyszli, przypędzili nowych. Pamiętam, że przeleciałam do tego szeregu… A, nie, to był ten szereg, który zostawał w Warszawie, to właśnie ja byłam z Basią w tym szeregu, a ten szereg odchodził do obozu. Ja przebiegłam, leciał za mną Niemiec i strzelał. Te kobiety tak jakoś się rozstąpiły, ale ten Niemiec, który konwojował, ryknął, żeby szły i już. Miałyśmy szczęście, że się włączyłyśmy i było mi bardzo przykro, bo one się zalękły, [te kobiety z szeregu], że któraś tam może zginąć, bo oni strzelali, a tak… My byśmy musiały być zabite albo z powrotem do tego szeregu wrócić, a myśmy poszły razem z nimi. Cóż się okazało, że ich odtransportowano z powrotem do obozu w Pruszkowie. Wsadzono nas w wagony i przyjechałyśmy. Pociąg się zatrzymał na chwilę w Piastowie, wysiedli niektórzy Niemcy i myśmy z Basią wysiadły na Piastowie. Wkręciłyśmy się [w tłum] na dworcu, uciekły, zwyczajnie uciekły z tego pociągu. I proszę pani, jak to się stało… Ja to do dzisiaj uważam za wielki cud. W każdym razie myśmy przyszły do domu, gdzie już wiedzieli o tym, że zostałyśmy zabrane, gdzie mama jej strasznie płakała i ta ogromna radość – wróciłyśmy.
Byłyśmy tam, ale już wiedziałyśmy, że tam nie możemy być dłużej, bo oni mają bardzo ciężkie warunki i to sprawia kłopot. Nasza mama miała w Śladowie koło Miechowa w powiecie krakowskim jakąś rodzinę, do której podczas okupacji jeździła i nieraz przywoziła kury, jajka i tak dalej, trochę jedzenia, i myśmy o tej jej rodzinie wiedziały. Siostra wzięła i mówi: „Wiesz co, my tutaj… Oni nas tu długo nie mogą się trzymać, my nie mamy gdzie iść, wobec tego pojedziemy tam na tę wieś”. Ja mówię: „Dobrze”. – „Ja pierwsza pojadę i ich odnajdę, a ty przyjedziesz”. – „Dobrze”. Pojechała siostra, dostaję kartę z Oświęcimia. Złapali ją, ponieważ kenkarta warszawska to było przestępstwo. Jak już ktoś miał kenkartę warszawską, to szedł do obozu, nie wolno mu było chodzić gdzie indziej. I w Krakowie jak zobaczyli – do Oświęcimia. Napisała mi, że jest w Oświęcimiu, jak głoduje i jak chodzi na… Takie robili im, zapomniałam, jak to się nazywa, apele. [Napisała], jak chodzi na ten apel, jak nie ma siły stać. Postanowiłam… Aha, na bazarze spotkałam pana, jak handlowałam tą zupą. […] Ten pan pracował ze mną u tych Niemców, gdzie ja pracowałam. „Wie pani, że ta nasza firma jest w Częstochowie, na ulicy takiej i takiej, pod takim i takim numerem. Tam niektórzy nawet są u nich, bo się tam łatwiej ukryć”. On tak mi powiedział. Ja doszłam do wniosku, że ja mogę tylko tę siostrę w ten sposób uratować, że ubłagam tych Niemców, że to jest Facharbeiterin i że oni ją stamtąd [z Oświęcimia] wydobędą. I pojechałam do tej Częstochowy, pożegnałam się serdecznie, popłakali się wszyscy i pojechałam do tej… Jak pojechałam?
Nie miałam.
Żadnych dokumentów nie miałam, tak. I pojechałam. Pamiętam, że nie wpuściły mnie… handlarki jechały, nie wpuściły mnie do środka, to był listopad, jechałam na stopniu. Jechałam chyba tak na stopniu długo, ale potem się zlitowały i powiedziały: „My tę dziewczyninę tam wpuścimy”. No i wpuścili mnie, nawet mi coś gorącego dały pić. Ja w Koluszkach wysiadłam, przesiadłam się i pojechałam do tego Krakowa. Przyjechałam…
Przepraszam, do Częstochowy, do Częstochowy. Przyjechałam i znalazłam i tę firmę, i tych ludzi. Mieli zażenowane miny, widziałam, że zachwyceni nie byli, ale było im jakoś taki żal i głupio, i tak jakoś… Pracował tam ze mną pan i on tam też pracował, którego znałam, z żoną i z dziećmi tam przyjechał. Oni mieli jakieś pomieszczenie, przygarnęli mnie do spania u nich. No więc przyjęli mnie do tej pracy, pracowałam z dziewczynami z Częstochowy. Siedziała koło mnie przy stoliku, liczyłam te listy i paczkowaliśmy te listy dla wojska niemieckiego… Ta dziewczyna była z dzielnicy, która się nazywała Ostatni Grosz, w Częstochowie i ona mnie zaprosiła do siebie na kolację. Nie miałam siły wejść na schody, w RGO się żywiłam, dostawałam grosze, to mi tylko wystarczało na chleb na tydzień, tak że to jest… Wtedy te nieliczne częstochowianki zaczęły mnie zapraszać. Najbardziej ta z tego Ostatniego Grosza, potem jeszcze taka druga i już troszeczkę… No i ta Irene Weiss była, to była… Nie wiem, ja uważałam, że to folksdojczka. W każdym razie ona była też. Jej było też dziwnie głupio w stosunku do mnie, patrzyła się, jak ja się potwornie męczę. Jeszcze się wyśmiewali, bo ja chodziłam, ponieważ matkę miałam bardzo religijną, która była bardzo wierząca, a tu była Jasna Góra, więc ja sobie biegałam na tę Jasną Górę do obrazu Matki Boskiej modlić się, żeby oni wrócili [do obozu]. Do tego stopnia biegałam codziennie, że tam nawet księża mnie zauważali. Nie powiem, że mi tam ktoś robił… [Było] marnie, [tylko obiady w] RGO dostawałam pieniążki [w pracy], ale to było mało. Te handlarki, które handlowały w sklepach, robiły na mnie bardzo złe wrażenie. One były przyzwyczajone do pątników, którzy przychodzili do Częstochowy i mieli dużo pieniędzy, więc one liczyły, że to taki klient jak ja, to tylko, prawda, chodzi i [czegoś] taniego szuka, i kawałka chleba. W ogóle odczułam jakąś taką niechęć, prawda, nie było współczucia u ludzi.
Niemcy postanowili, że ja pójdę kopać okopy w Częstochowie. Dlatego że dostali polecenie wydelegować czterech pracowników do okopów, każdy [zakład, firma]. Wydelegowano mnie i jeszcze trzy osoby czy nawet nas więcej, bo ja widziałam tylko [trzy], bo tylko w tej czwórce poszłam, a jak było dalej, to już tam się nie interesowałam. W każdym razie poszłam kopać okopy. Strzelanina była już dość blisko, ja byłam tam około miesiąca czy dwóch. Zaraz, jak pojechałam we wrześniu…
W listopadzie, tak. Tak, tak, byłam do grudnia, czyli gdzieś miesiąc, półtora tam byłam. Doszłam do wniosku, że też tutaj jakoś nie mam warunków u tych państwa. Już słychać było Rosjan i widziałam, że już jest lekka panika wśród Niemców. Więc co z sobą począć? Ja właściwie nie bardzo wiedziałam, co w tej sytuacji ze sobą począć, czy uciekać stamtąd do tej rodziny, co moja siostra nie dotarła, czy jak. Głodowałam strasznie, warunki były… łóżko… Ja nie miałam ani bielizny, ani życia, sześćdziesiąt złotych chyba zarabiałam, w każdym bądź razie to było bardzo mało. Ten stary Niemiec, który ze mną w tym kantorze pracował, litościwie się patrzył, widziałam, ale też mi grosza nie dał, ani nie pomógł, tylko tyle że ja już nie byłam taka biegła, jak te panie liczarki, ale on udawał, że nie widzi. One to sprawniej robiły ode mnie, bardziej fachowo.
W tym [miejscu], gdzie ta firma była, była taka firma polska i oni zajęli maszyny i wszystko, zajęli ci Niemcy. No więc ja postanowiłam, że… Weszli Rosjanie. Weszli Rosjanie, ale zanim weszli, to nasi Niemcy zaczęli już się pakować. Jak zobaczyłam, że się pakują i już stoją w bramie, i słuchają, i mają jakieś tam takie tego, to ja doszłam do wniosku… Już ta Irena Weiss, Brandes i ten mój Schertz stali, już do wyjścia się szykowali. I ogromne walenie z czołgów, nie z czołgów, tylko z armat było. Nauczona doświadczeniem warszawskim, Rosjanie blisko, miałam jakieś tam swoje już odzienie i wyniosłam do piwnicy. W piwnicy już tą noc spałyśmy. Rano wyszłam i… Właściwie nie wyszłam, [ale] otwierają się drzwi i zobaczyłam trzech umundurowanych Rosjan. Ponieważ już nas nastraszył ktoś, że Rosjanie frontowi przychodzą i gwałcą dziewczyny, ja się zlękłam i prędziutko frunęłam, tak, bez butów na górę i bez tej walizki, którą już miałam podarowaną od Basi, taką malutką walizeczkę, w której coś tam miałam…
Nie, nie widzieli, dlatego że oni weszli, zaczęli się pytać, ten pan zaczął im wyjaśniać, a myśmy się tak tyłem z tą panią przesunęły na górę. Oni może nawet i widzieli, że my wchodzimy, bo to były schodki w piwnicy, może widzieli. A oni weszli nie schodkami, oni weszli, drzwi otwarte były do terenu, tak że oni otworzyli drzwi tak jak do garażu i weszli. Może to był garaż, nie piwnica, nie wiem. W każdym razie poszłyśmy na górę. No i okazało się, że ja nie mam butów, te moje buty zginęły. Kto zabrał, nie wiem, nie przypuszczam, że oni, bo przecież po co im moje buty. No więc nie przypuszczam, ale zginęły, zostałam jeszcze bez butów.
No więc u tych państwa byłam, jakoś tam dawali mi jeść, jeszcze jakoś ten pan miał jakieś pieniążki i byłam. Ale już drugiego czy trzeciego dnia weszli do tego budynku Rosjanie i tam gdzie było to biuro niemieckie, zrobili sobie kwaterę. No ja, ten pułkownik… jakoś ten pan mu powiedział, że ja nie mam butów. Oni się pytali tego pana o nasze warunki, jak tutaj żyjemy, skąd jesteśmy. On powiedział, że ja nie mam jeszcze butów, i oni mi przynieśli jakieś teatralne buty, gdzieś w teatrze znaleźli i przynieśli mi teatralne buty, takie jakieś śmieszne, no ale już miałam. I nie miałam już co czekać, to już pożegnałam się z tym państwem, podziękowałam i wyruszyłam na dworzec. Wyruszyłam na dworzec, już pociągi szły. Tyle że tak, dojechałam do jakiejś stacji, trzeba było iść dalej do innej stacji i znów dalej pociąg tam był. I to tak już zaczęła się mordęga, ale dojechałam do tego Krakowa.
W tym Krakowie oczywiście nie wiedziałam, jak się poruszać, gdzie iść do tego Śladowa. Ale jechała jakaś bryczka, jechali bardzo eleganccy krakowiacy, panowie i wzięli mnie. Wzięli mnie, ja jeszcze miałam jakieś pudełko ze sobą [ze swoim dobytkiem] i wzięli mnie, podwieźli mnie do tego dworca czy drogi, gdzie miałam iść. Pamiętam, że jeszcze to pudełko zostawiłam, czyli z głową nie było dobrze, nikt nie zawołał. Potem rodzina miała żal, tam jak przyjechałam. „To nie zawołali cię, że mają pudełko?” Ja mówię, że nie. No nic, w każdym razie dotarłam do wsi. Ale zanim dotarłam, to wyjechał żołnierz – to już był prawie wieczór – na koniu polski żołnierz, to była już nasza partyzantka, i zapytał się mnie, skąd jestem i gdzie idę. Byłam sama, powiedziałam, że idę do takich i takich państwa, że tutaj mieszkają w Śladowie. On powiedział: „Ja wiem, gdzie to. Będziesz szła, to tam – mówi – tam jest ta chałupa taka, taki dom. To tam za ta chałupą ten dom stoi, tam mieszkają”. No, ja bardzo zdziwiłam się, na koniu był, wojsko. Przyszłam tam i ku mojemu ogromnemu [zdziwieniu]… Powiadam, że mam pismo, że ta siostra [w Oświęcimiu], a siostra jest. Okazuje się, że kolejarze pod węglem ją wywieźli i ona tam u nich była.
Tak, wywieźli ją z Oświęcimia i ona pod węglem, kolejarze.
Aha, weszli Rosjanie chyba…
Nie pamiętam, w każdym bądź razie…
[Dokładnie nie pamiętam, ale po przyjeździe do Częstochowy otrzymałam dokumenty z firmy, w której pracowałam, umożliwiające starania o zwolnienie siostry z obozu. W grudniu przed Bożym Narodzeniem, po drodze do Krakowa (Oświecimia) wstąpiłam do rodziny w Śladowie koło Miechowa, gdzie zastałam siostrę, którą kolejarze wywieźli z obozu w wagonie za lokomotywą pod węglem]. Oni mieli tę też swoją rodzinę z Krakowa, bo tam w Krakowie mieszkał ich brat, którym był słynny rzeźbiarz Mieczysław Stobierski. Wyrzeźbił całe muzeum oświęcimskie, wyjeżdżał do Nowego Jorku, rzeźbił. Więc to był artysta rzeźbiarz i on był też z całą rodziną, bo też nie było w Krakowie co jeść. Tam przyjechał z żoną, też po studiach, i z synkiem przyjechali. Więc tam też już się pojawiali ludzie, którzy potrzebowali po prostu pomocy. No i dowiedziałam się, że jest siostra. Radość była ogromna. Siostra mówi do mnie tak… Ja mówię: „Nie możemy tutaj tak długo być, bo przecież oni mają też warunki ciężkie”. A siostra mówi: „Nie martw się, tutaj przyszło wojsko zabrać cioci krowę, bo przecież oni muszą coś jeść. Ale stanął, a ciocia mówi: »Ja mam też z Warszawy dziewczyny«”. A on mówi: »Skąd jesteś, z jakiej ulicy?«. – »Gawłowskiej«. – »A ja z Horyńskiej« – a to były dwie uliczki koło siebie. – Tej krowy nie zabrał cioci. Wziął od innego gospodarza. Tutaj mamy przywilej, zostań”. Nie miałyśmy co ze sobą zrobić po prostu. „Zostań, mamy przywilej, bo mleko już od krowy mamy”. No i zostałyśmy tam aż do wyzwolenia.
Tak, pamiętam. No więc Boże Narodzenie, normalnie zostało ciasto upieczone, coś takiego, co nam się w głowie nie mieściło. Była przede wszystkich zrobiona Wigilia tradycyjnym sposobem – to była wiejska rodzina, ale taka serdeczna, naprawdę serdeczna. Nie dali odczuć, że jesteśmy tam jakimś takim ciężarem, nie dali tego odczuć. Nawet do tego stopnia, że ja cierpiałam, źle się czułam, chorowałam, to widzieli to… Ja się z tym trochę kryłam. Mieli piec kaflowy, to ja tylko koło tego pieca siedziałam, byłam czy przeziębiona, czy co. W każdym bądź razie do apteki było dwa czy trzy kilometry, trzeba było jeszcze przejść przez zerwany mostek na rzeczce, żeby po lekarstwo pójść. No więc ja chciałam się wybrać po to lekarstwo. Nie, że oni pójdą. Ale jak ja mogę ich narażać. Tam też było… Mówili, że tam właśnie jak się idzie, to się człowiek naraża. Myślę sobie… I się wyrywał ten rzeźbiarz, ten kuzyn mamusi, że on pójdzie i to załatwi, ale ja poszłam. Pierwsza wzięłam jakoś te pieniążki od tej cioci i poszłam po to lekarstwo dla siebie, sama. Oni się strasznie zdenerwowali, szczególnie tym mostkiem, pamiętam, ale ja jakoś go przeszłam, jakoś się trzymałam, jakaś taka poręcz była, jakoś się trzymałam i przeszłam. I z powrotem.
W każdym razie tam siedziałyśmy i było nam dobrze, no bo miałyśmy spanie, miałyśmy jedzenie, tak. I to Boże Narodzenie. Upiekła ciasto. Dla nas był ten zapach sam jakimś wielkim świętem. Myśmy już po prostu były tak tam tym wszystkim… że to było wielkie „ach”, wielkie „ach”, każdy jakiś… Posiłki były normalnie wiejskie, prawda, chleb z jakimś serem czy z jakimś masłem, nawet czasami nie, i jakiś smalec był, jakaś kawa. Tak że bardzo skromnie, dwa posiłki dziennie. W każdym razie oni też nie mieli nadzwyczajnych warunków. No i tak dotrwałyśmy, znaczy Boże Narodzenie było świętem, już była… Przede wszystkim na mnie zrobił wrażenie zapach pieczonego ciasta. Popłakałam się, wyszłam za piec, żeby nie widzieli. Płakałam, bo przypomniała mi się mama i wszystko, i człowiek to strasznie przeżywał. Nie wiedziałam, jakie są losy ich, bo ich wywieźli do obozów. W rezultacie byłyśmy tam dość długo. Chyba już dowiedziałyśmy się, że Warszawa jest zdobyta, w styczniu. No, jak jest zdobyta, to my jedziemy do Warszawy. Nie protestowali, uważali, że powinniśmy tam pójść, bo może tam wrócą właśnie rodzice. Nie było żadnego protestu, tylko trzeba było czekać, żeby pociągi ruszyły.
No, kiedy ruszyły pociągi, to było chyba w marcu czterdziestego piątego roku albo w lutym, koniec lutego, myśmy wyruszyły do Warszawy. Pożegnałyśmy się, żeby się dostać do pociągu, to myśmy kilometry szły i nawet jakaś pani nas przenocowała na podłodze. Przenocowała po drodze – weszłyśmy, poprosiłyśmy i na podłodze się przespałyśmy. I do tego pociągu doszłyśmy, bo to było daleko, to była wieś i to było ileś kilometrów do tej stacji. Wsiadłyśmy i przyjechałyśmy do Warszawy, z dużymi przerwami, postojami i tak dalej. Wysiadłyśmy, poszłyśmy najpierw na Stare Miasto i zobaczyłam króla Zygmunta z kolumny, jak leżał na ziemi, i głaskałam go po głowie. Poszłyśmy pieszo na nasz Marymont i zorientowałam się, że domów nie było, ale dom tej Irki Piórkowskiej, tej „Czarnej”, która była z nami w Piastowie, stał, więc weszłyśmy tam. Ona tam była z bratem. Już tam byli, no i nas przyjęli, więc u nich zamieszkałyśmy.
Ja poszłam do instytucji taty, do wodociągów i kanalizacji, bo już to działało, czy mnie zatrudnią. Zatrudnili, [podjęłam pracę 14 marca 1945 roku], chodziłam porządkować z paniami, żonami tych pracowników, które tak jak ja przyszły. Chodziłyśmy sprzątać te stacje, te przyrządy, te maszyny. Chodziliśmy odgruzowywać to wszystko, więc napracowałam się, ale dostawałam pieniądze. Miałyśmy chleb, jeszcze Irka miała i ten jej brat, miałyśmy chleb, już miałyśmy… Nie było sklepów, panie stały na ulicy i krzyczały: „Chleb, chleb, chleb”, wykrzykiwały, co one miały w tych takich koszykach, w Warszawie. Na ulicach można było kupić bochenek chleba i to już było bardzo ważne, już jakieś produkty się zaczęły pojawiać.
Żadnych, tak. Przyjęli mnie tam i pracowałam przy czyszczeniu, porządkowaniu, potem mnie zabrali do biura, bo dowiedzieli się, że umiem pisać, że znam pismo techniczne. Ja chodziłam do szkoły… najpierw to była szkoła handlowa, to gimnazjum handlowe Gąseckiego, Królewska 23, i tam uczyli nas techniki reklamy i właśnie pisma technicznego. Jak się zorientowali, że ja umiem, to wzięli mnie do opisywania tych rysunków technicznych, które natychmiast trzeba było robić, gdzie się co znajduje, gdzie co jest uszkodzone i tak dalej. Ja tam zaczęłam pracować, potem mnie przenieśli do magazynu. Kierownikiem magazynu był pan Swech. W Warszawie na Powiślu [na roku Tamki i Wybrzeża Kościuszkowskiego jest tablica upamiętniająca ofiary, między innymi dzieci pana Swacha]. Stracił troje dzieci, córkę łączniczkę i dwóch synów, troje dzieci stracił. Żona dostała obłąkania, stała się nienormalna, ona była nauczycielką. Ten pan był kierownikiem, przyjął mnie do pracy w biurze, zorientował się, że ja umiem te rzeczy, jeszcze tak jak u tych Niemców się wyszkoliłam, nauczyłam. Przyjął mnie, był ze mnie bardzo zadowolony. Ta żona… kierował się… Uważam, że miał prywatny do tego stosunek. Żona dostała obłąkania i jak mnie widziała, to krzyczała: „Marysiu, chodź, kochana, chodź” – krzyczała do mnie. On mówi: „To idź do niej, posiedź z nią godzinę”. No i ja przychodziłam, ona mi herbatę robiła i dawała jeść, w ogóle się mną zajmowała, głaskała, cieszyła się. On mówi: „To jest jakiś moment, gdzie ona może wrócić do życia”. I ja zaczęłam tam pracować, oni byli zadowoleni. Pracował pan Śliwa, przeczytał ogłoszenie… Pracowałam tam do czterdziestego siódmego roku, przynosiłam już pieniążki…
Aha, ale teraz powiem, jak wrócili rodzice. Mieszkam ciągle u tej Irki Piórkowskiej, nie mamy mieszkania, wszystko spalone i idzie przez pole mój tata. Ale w tym miejscu, gdzie mieszkałyśmy, przypięłyśmy karteczkę, „Mirka i Henia Schabowicz mieszkają tu i tu, i adres”. Tak ludzie sobie karteczki [pisali], żeby członkowie rodziny czy ktoś z krewnych wiedział, gdzie kto jest. I myśmy też taką karteczkę [zostawiły] tam, gdzie mieszkałyśmy, gdzie było spalone. Tata tam był i szedł do nas. Patrzę, idzie nasz tata. Radość była ogromna. Wrócił z obozu Neuengamme, był w strasznym stanie. Uratowała go moja mała siostra. Mamę wywieźli do obozu Ravensbrück, te, które miały młodsze, małe dzieci, na bok, na wozy takie końskie, z tymi kołami, takie platformy. Posadzili z tymi dzieci, na jarmarki ich wywieźli, dla rolników, żeby sobie brali na służące.
Tak, tak, z tego obozu Ravensbrück. I niemieckim rolnikom oddali kobiety z dziećmi. No i mamusię przyjęli jacyś Niemcy, mieli dwie dorosłe córki, one się akurat wydawały za mąż. Spytali się mamy… Mamie pomogła dobrze znajomość języka niemieckiego i to, że oni zobaczyli, że ona wszystko umie, że to wszystko jest na poziomie. „Czy umie szyć?” – „Tak”. Szyła wyprawę tym córkom. „Czy umie iść w pole?” – „Tak”. Poszła w pole. W polu już było gorzej, tak że kopnął tę moją małą siostrę, bo uważał, że przeszkadza mamie. Ale już w domu ona umiała wszystko, bardzo dobrze stół zastawić, wszystko, im się to podobało i ona już miała dobrze, chowały sobie jedzenie, dostawały… To nazywało się „sztule”. One te „Sztule” sobie chowały do pojemników, bo już wiedziały, gdzie jest tata, że tata jest w Neuengamme, w obozie koncentracyjnym, i chowały te „sztule” dla taty. I faktycznie, sąsiadka nasza też, pani Michałowska, też tak została zatrudniona u takiego wieśniaka niemieckiego. Tam była taka mała dziewczyna, też Irka, rówieśniczka mojej siostry i one doszły do wniosku, że one we dwie pojadą do tego Stutthofu i te „sztule” tatusiowi dadzą.
Przepraszam, Neuengamme (Stutthof to ciotki, mylę te dwa obozy). I że dadzą tacie te [„sztule”]. Tata już nie miał siły chodzić. Jak pędzili ich, to nie miał już siły chodzić. Zgłosił się do jakiejś pracy, bo oni tam brali do naprawy lotniska. Zgłosił się, to już prawie na czołgająco to robił. Była tam taka choroba, co się nazywała… wyleciało mi z głowy. To się po obozowemu nazywało i on był już w takim stanie, że pchnąć go było, to już leciał na twarz.
Muzułmanem, muzułmanem.
Muzułmanem nazywali to, ojciec był już muzułmanem w tym obozie. I one jak pojechały, jechały z wojskiem na przyczepach jakichś… i to wojsko ich zabrało, te dwie dziewczynki.
Niemieckie, niemieckie wojsko jechało na front i ich zabrali. I one dojechały, dojechały, proszę pani, do tego obozu, zgłosiły się do tego komendanta, ich tam przyprowadzili i powiedziały, że tatusiom przywiozły jedzenie. Przetłumaczyli mu.
Proszę pani, [siostra] moja miała dwanaście lat, Irka też pewnie niecałe dwanaście lat, bo ona w sierpniu rodzona, a może i dwanaście, ale były małe, dziecko, dwanaście lat, małe, [nie wyglądały n swoje lata]. Przyszły tam i ten cały szef tego obozu, ten najważniejszy, główny człowiek, obejrzał je – moja siostra była jasnooka blondynka, jasnowłosa, niebieskooka blondynka, taka blondynka stuprocentowa – obejrzał je, rozśmieszyło go… Bo tam były takie apele, gdzie ojciec już nie miał siły ustać, bo robili więźniom apel i on nie miał siły ustać, nie miał siły już chodzić… On by umarł, tam umierali wszyscy z głodu, już przewracał się. I [szef obozu] pytał się skąd… Powiedziały, przywiozły „sztule”, gdzie mieszkają u tych Niemców (już nawet troszkę po niemiecku umiały się jakoś wymówić czy coś). W każdym razie rozśmieszyło go to strasznie, jak był apel, to wywołał nazwisko taty i tego pana Michałowskiego, i kazał im wystąpić. Powiedział: „No, idźcie, dajcie tatusiom jedzenie, te torebki, te paczki”. I one dały te paczki. Jedna tatusiowi i druga. Oczywiście przywitanie, była radość, ojciec się popłakał, ten pan też, ludzie tam też. W każdym razie dały te paczki, to pewnie uratowało ojcu życie, że przetrwał. W każdym razie one wróciły, jechały znowu z wojskiem. Jak one sobie dały radę, te dwie małe dziewczynki, to ja sobie nie wyobrażam, ale wróciły, wróciły do matek. W każdym razie ojciec nam to opowiedział i mówi, że nie miał kontaktu, nie mógł wyjechać, bo tam wojsko stało, nie miał prawa [iść] do mamy i dlatego wrócił sam. I strasznie się teraz martwimy, czy mama wróci, jak wróci.
No i myśmy nie mieli gdzie mieszkać. Siostra moja była bardzo przedsiębiorcza. Poszła na Żoliborz, tam miała jakąś koleżankę i tam była pusta willa, którą już zajęli dzicy lokatorzy. Pani Kuzkowa na górze i nie chciała jej wpuścić, bo mówi: „Wróci lokator, to będzie na dole mieszkać, a ja na górze”. Ale miała dwóch synów, akowców. Jeden z nich to Franciszek Kuzka, dostał wielki order z Londynu z AK, obydwaj [bracia Kuzkowie] byli akowcami. On stracił oko w Powstaniu Warszawskim, więc byli z matką. I oni się od razu ujęli: „Nie, nie, mamusiu, to nie tak. Będzie pani na dole mieszkała. Tylko kuchnia jest, a tak to jest taka przestrzeń, nie ma drzwi, nie ma tego, to sobie róbcie, państwo, co chcecie, ale tu zamieszkajcie, żebyście mieli gdzie spać”. No i ojciec przyszedł i tam zaczęliśmy sobie montować jakiś pokój, chodziło o taką przegrodę, żeby była, prawda. Zrobiliśmy sobie jakieś pomieszczenie do spania, no i już czekaliśmy na mamę, liczyliśmy, że jak mama przyjedzie, to przede wszystkim trafi do Pruszkowa, do tej swojej rodziny, bo tam przecież widziała w tym wagonie nas, dała te pieniądze, tatuś nam dał na to, żebyśmy mu jeść kupili, nie zdążyłyśmy. Tak że wiedziała, że jesteśmy u tej ciotki, więc mama tam się zgłosi, więc jeździłyśmy bez przerwy pytać, czy już jest mama. Jak przyjechałyśmy z siostrą, bo tata nie przyjechał, bo pracował, to okazało się, że jest mama. Oczywiście siostra, [która była z mamą] zagubiła się i sama [potem] dotarła jakoś z ludźmi.
Ta najmłodsza z ludźmi dotarła tutaj potem, za jakiś tydzień.
W maju. Tak że była ogromna radość. Była ogromna radość, w ogóle szczyt szczęścia – jesteśmy prawie razem, a jeszcze mało, zjawiła się ta siostra. Ktoś ją przywiózł z ludzi, tam jechał, przywiózł tę moją siostrę. Zjawiła się pojedynczo mała dziewczynka, no, blondynka, tak jak powiedziałam, taka, która nic nie miała, ani dowodu osobistego, ani żadnego bagażu, nic, więc przyprowadzili i wszyscy się spotkaliśmy. Mama twierdziła, że to ja wymodliłam u Matki Boskiej Częstochowskiej, że to tak się stało.
W każdym razie zamieszkaliśmy na Święcickiego 14, na Żoliborzu. Pracowałam, przynosiłam pieniążki. Dowiedziałam się, że jest gimnazjum i liceum na Żoliborzu otwarte. Zgłosiłam się prędziutko. Ponieważ chodziłam do gimnazjum handlowego, musiałam nadrobić. Cofnęłam się jedną klasę i zaczęłam, prawda… Gimnazjum było w trybie przyśpieszonym, ale miałam problem z matematyką. Znalazłam pana, który mi pomógł, dawał takie lekcje i pomógł. Dawałam sobie radę, byłam nawet gospodynią klasy.
Gimnazjum ogólnokształcące. [Miejskie Liceum dla Dorosłych].
Generała Zajączka. Dyrektorem była pani Dziedzic. Pan [Michał Hornowski] chyba nam wykładał, [był] wykładowcą matematyki, pani Niczowa była polonistką. I jeszcze kogo ja tam pamiętam… No, pamiętam też historyka, ale nie pamiętam jego nazwiska. To był hrabia, bardzo inteligentny pan, bardzo zamożny musiał być przed wojną. I on nam tam historię wykładał. Tak że byłam nawet gospodynią klasy, chodziłam tam dwa lata, zrobiłam maturę. Miałam tylko ten problem z matematyką, a te wszystkie inne przedmioty szły [dobrze]. Ja byłam raczej humanistką i to mi łatwiej szło, ale tak [ogólnie] dawałam sobie radę, byłam gospodynią klasy. Uczyłam się też pierwszy raz języka angielskiego, dwa lata tylko, więc za dużo nie umiałam, ale tam Can you have a time? to wiedziałam, jak powiedzieć. Tak że dawałam sobie radę, byłam nawet gospodynią klasy i miałam takich serdecznych kolegów i koleżanki, życzliwych ludzi, serdecznych, z którymi nawet później długo utrzymywałam kontakt.
Pracowałam ciągle w tych wodociągach, ale jak zrobiłam maturę, to pan Wycech powiedział… pan Swech, przepraszam, powiedział, że mnie szkoda tutaj w tym magazynie, i powiedział do tego naszego księgowego, pana Śliwy, że czytał ogłoszenie, że potrzebują gdzieś tam do firmy kogoś, do biura. „My jej tu nie będziemy marnować, pójdzie pan z nią…”. I pan Śliwa z tym ogłoszeniem i ze mną poszedł na ulicę Słupecką, na ulicę Słupecką 2, tam jest Centralny Zarząd Przemysłu Graficznego. „Ona już ma orientację, co to jest grafika, bo pracowała z Niemcami właśnie w tym przemyśle, więc pójdzie pan i może ją tam zatrudnią”. Ten pan Śliwa mnie tam zaprowadził, ta pani mnie zatrudniła. Okazała się być lwowianką, Żydówką. Dyrektorem również był Żyd, też lwowiak, Wiktor Kubar. Ona nazywała się Zofia Fedor. Dyrektorem technicznym był pan Ludwikowski chyba, tak nie bardzo pamiętam. I ona się porozumiała z dyrektorem, że ja pracowałam w takim przemyśle, ale powiedziała tak: „Będzie pani na razie robiła listy płacy, bo ja mam konflikt z poznaniakiem”. Sprowadzili już z Poznania ludzi do pracy. Pracował pan Julian Skaza ze swoim personelem, sprowadzili ludzi. Dali im mieszkania i sprowadzili. „Ten ciągle zwraca mi listy płac na czerwono. Jak zwrócą i pani teraz tak źle zrobi, to panią też wyrzucę. Już dwie wyrzuciłam”. Matko Boska, więc ja nie wiedziałam, o co tu chodzi w ogóle. Ale odrzucali te listy w ZUS-ie, w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, więc tam pobiegłam, poszłam do tych pań i powiedziałam: „Dlaczego panie odrzucają i malują na czerwono te listy?”. A one mówią: „My zaokrąglamy do złotówki, a oni w groszach nam dają”. Ta pani z kadr kompletnie nie orientowała się w sprawach finansowych, a kadry robiły listy płacy. Ponieważ ten pan Skaza był ogromnie ważny dla tej instytucji, a pani była laikiem, pierwszy raz była kadrową, nie umiała mu dać dokumentacji, ile kto pracował, kto ma chorobę i tak dalej. Nie umiała tego dać i on nie chciał pracować, chciał, żeby listy płacy były robione w kadrach. On nie chciał za to ponosić odpowiedzialności. No i ja miałam właśnie robić te listy płac. Poszłam do tego pana, tego pana Juliana Skazy. Porozmawiałam, dowiedziałam się, o co chodzi, usiadłam i zrobiłam te listy. A jeszcze poszłam do ZUS-u zapytać. Roześmiałam się ciężko, jak oni powiedzieli, że oni zaokrąglają na czerwono właśnie do złotówki. No i przyszłam i zrobiłam listy. Nie wróciły na czerwono. Złapała ta pani te listy, poleciała do dyrektora i pokazała, że są dobre. No i zostałam.
Dziesięć lat. Proszę pani, to była krawcowa, która awansowała społecznie, nie miała pojęcia o biurze. Żydówka, strasznie miły człowiek, zginęła jej cała rodzina, i bardzo serdecznie tak jakoś… Żal poczułam, że ona nie umie listu napisać, korespondencji, innych, żeby jej pomóc. A już do niej mieli zaufanie, żeby ona kierowała i rządziła. No więc jej pomagałam, stałam się jej prawą ręką. Tak pomagałam, że korespondencję załatwiałam, tego. Decyzję podejmowała ona, a ja wykonywałam to, co ona mi kazała. Byłam jej pomocnikiem i już dostałam dość dużą pensję, taką, jak miał mój tata wówczas.
Jak wyglądała Warszawa? Warszawa wyglądała… Ja się cieszyłam, proszę pani, że idę Marszałkowską i jakieś coś jeszcze na tej Marszałkowskiej jest. Ale to już nie było to. Wszystkie te wystawy piękne, które były, [na przykład] na Nowym Świecie, to wszystko była ruina. To wszystko była ruina. Potem tam pawilony postawili, potem te ruiny rozebrali i pawilony postawili. Tak że to była ruina. Jak wędrowałam po tej Warszawie, to strasznie płakałam. Strasznie płakałam.
Tak, właśnie to w tej chwili chciałam powiedzieć. Tak, pani wywołała we mnie… Z firm brali nas do odgruzowania Warszawy, między innymi mnie z łopatą. Pamiętam, że odgruzowywałam plac Unii Lubelskiej. I byli też Niemcy, żołnierze niemieccy, też odgruzowywali, ale już małe fragmenty. Małe ich fragmenty były, ale były. No i cała firma odgruzowywuje. Ja nie wiedziałam, że to jest Jerzy Waldorff. Dopiero później wiedziałam, że to jest Jerzy Waldorff. Idzie pan i ja się z tą łopatą jakoś męczę. On tak postał i się popatrzył i coś mi poradził, żebym sobie lepiej dała radę. No i ja odnoszę. Ja potem dopiero sobie… A zapamiętałam go. On jeszcze coś powiedział. A ktoś mi coś nawet dopowiedział, że to jest jakiś muzyk czy coś takiego. Nie zwróciłam na to uwagi. Potem dopiero jak zobaczyłam tego pana w telewizji, to ja go poznałam, że to ten pan. A on z nami stał i rozmawiał. Nie tylko mi powiedział, co ja mam sobie tam poprawić i dać radę, ale i rozmawiał. Rozmawiał, dopytywał się i w ogóle rozmawiał z nami. Ja zapamiętałam go i potem się dowiedziałam, że to Jerzy Waldorff. W każdym razie chodziłam na to odgruzowywanie. Odgruzowywaliśmy chyba plac Unii Lubelskiej i odgruzowałam jeszcze poprzedni plac, w każdym razie teraz Powstańców Warszawskich. Chyba tam, ale nie ten, chyba nie…
W odgruzowywaniu Warszawy, tak. Ale już z firmą, już z firmą. Byliśmy wyznaczeni… Byliśmy też na gruzach… Te gruzy się wysypywało na wał wiślany wtedy, bo nie było bardzo gdzie, i robiło się wał wiślany, ten nasz wał, co Wisłę okala. Tak, to tam wywoziło się gruzy. I pracowałam regularnie, bo mieliśmy terminy. Instytucja miała, gdzie mieliśmy iść w tym dniu i w tym miesiącu, iść i robić. Więc to nie było tak, że tylko raz tam poszłam, nie. Odgruzowywałam.
Byłam. Proszę pani, jak wróciłyśmy do Warszawy… Opuściłam bardzo ciekawą rzecz, jak wróciłyśmy do Warszawy pierwszy raz, pocałowałam tego króla i pogłaskałam króla Zygmunta, to nie miałyśmy co być w tej Warszawie. Nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić. Pierwszego dnia jak przyjechałyśmy, to poszłyśmy nad Wisłę i łódkami przewozili ludzi na Pragę, bo nie było mostu, nie było przewozu, nie było jak się dostać. Krzyczeli tacy warszawscy dawni cwaniacy: „Na Pragie, na Pragie, kto na Pragie?”. No i myśmy… Trzeba było zapłacić, ale myśmy miały już ze sobą troszkę pieniążków od tej rodziny, tak że na ten przewóz nam starczyło. I myśmy się przewiozły na Pragę, bo na Pradze na ulicy Wileńskiej mieszkała mamusi koleżanka, która była u nas z wizytami w domu, na imieniny zawsze, i myśmy ją znały. Pani Wacia. I myśmy do tej pani Waci na ulicę Wileńską poleciały pręciuteńko. Pani Wacia przyjęła nas bardzo elegancko. Herbata, […] ciastka nam wyjęła i postawiła. My byłyśmy głodne bardzo, ale się wstydziłyśmy jej powiedzieć, że jesteśmy głodne. Myśmy usiadły przy tych ciastkach i jadły te ciastka. Nam fantastycznie smakowały i tego. Potem ona nas zatrzymała i potem dała obiad. Ale myśmy się nie upomniały rano o te jedzenie, tylko te ciastka jadły i się cieszyły, że ją zostałyśmy. Przygarnęła nas. Przygarnęła nas właśnie ona na te pierwsze dwa czy trzy dni. Przygarnęła nas, potem myśmy poszły. Ona mówi: „Może rodzice wrócą jednak. [Lepiej], żebyście tam były”. Nawet nam chyba dała parę złotych, żebyśmy miały jakieś pieniążki, ona nam dała, właśnie pani Wacia [Pachulska].
Proszę pani, właśnie jak chodziłyśmy na tę Pragę do tej pani Waci, ona nas zapraszała na niedzielę, żebyśmy przyszły na obiad, więc chodziłyśmy…
Już mieszkając, tak. Ta koleżanka mieszkała na Marymoncie, tak, w murowanym domu. I proszę pani, jak idziemy we dwie, idziemy, na ulicy Targowej siedzi na takim jakimś skwerku ksiądz Trószyński. Ksiądz Trószyński nas znał. Naprzeciwko nas [przed Powstaniem] mieszkała pani Maria Baranowska, z którą utrzymywał bardzo sympatyczny kontakt sąsiedzki. Staruszka, właścicielka tego domku, gdzie mieszkaliśmy, i on utrzymywał taki przyjacielski kontakt. Ja codziennie jako mała dziewczynka latałam do kościoła kupować takie pismo katolickie (już nie pamiętam, „Rycerz” czy jakoś ono się nazywało) i przynosiłam tej pani. Szłyśmy na mszę i potem przynosiłyśmy to pismo dla pani Baranowskiej. On wiedział, że my przynosimy to pismo. Wiedział, bo przychodził też po kolędzie, to wiedział. Znał świetnie mojego ojca. Wiedział, że jest takim właśnie sympatykiem lewicowym, że tego. W każdym razie [ojciec] nie narzucał nam, że mamy nie chodzić do kościoła, broń Boże, i myśmy [chodziły], mama nas tam prowadziła, tak że spotkałyśmy księdza. Ksiądz się bardzo wzruszył, jak nas zobaczył. Nawet pamiętał nasze imiona. „O, Mirusia i Heniusia”. Jak się ucieszył. Mówi: „Będę się modlił, żeby rodzice wrócili. Nie martwcie się”. Pocieszał nas. On na kogoś czekał. Ja się o nim niewiele już dowiedziałam. Już się wiele nie dowiedziałam o nim, on potem zaginął. W każdym razie ja już… Tylko tam było to spotkanie. W każdym razie bardzo się cieszyłam z tego spotkania, bo jakaś, wie pani… Nam strasznie było potrzeba nie tylko chleba, ale i takiej życzliwości, serdeczności, a ludzie to traktowali nas normalnie, nie rozumiejąc, co myśmy przeżyli, że nam tego uje, że nam tych rodziców uje. Nie bardzo tego rozumieli.
Tak, ksiądz Trószyński był. I proszę pani, my mieliśmy sąsiadów, państwa Barasińskich… nie, Bartosińscy. Bartosińscy. I ci państwo Bartosińscy, jak zaczęło się Powstanie, to starali się uciec na Żoliborz. I trzeba było przez taką łąkę przejść do ulicy Gdańskiej. I proszę pani, jedna z tych córek się czołgała i została postrzelona, bo strzelali żołnierze niemieccy z dachów. Ona postrzelona została i ksiądz Trószyński wczołgał się, bo to było w okolicy właśnie kościoła, wczołgał się i pomógł jej, wyciągnął ją. Wyciągnął, uratował jej życie. Wiedzieliśmy, że walczył, że tak samo był w łączności powstańczej. Znaczy z bronią nie walczył, ale brał w tym Powstaniu udział, pomagał.
Nie, nie, nie. Tylko po Powstaniu spotkałam księdza Trószyńskiego. Bardzo się ucieszył, my też. Jeszcze jak powiedział „Mirusia”, „Heniusia”, to aż płakałyśmy z radości, jak się zobaczyłyśmy. Tak że bardzo się cieszyłyśmy i siostra moja mówi: „Jakby już tato wrócił i mama…”. Ta pani Wacia i inni ludzie nie bardzo rozumieli, ci z Pragi, czy inni w ogóle naszych przeżyć i tego, co myśmy za sobą już miały, młode w końcu dziewczyny.
Proszę pani, dochodzę do takiego wniosku, że zryw nasz, zryw patriotyczny, powstańczy był po prostu tragedią. To nie powinno tak być. Jakiś dowódca w Londynie wydał hasło Powstania, ja nawet wiem, jak on się nazywał, tylko zapomniałam. Miał dwóch synów w Powstaniu, którzy mu zginęli. I ten generał płakał strasznie, [gdy] się dowiedział, że dwóch synów stracił w Powstaniu Warszawskim. Mój szwagier brał udział w Powstaniu Warszawskim, młodszej siostry mąż, był akowcem. Był bardzo zasłużonym Powstańcem i bardzo zasłużonym człowiekiem. Dostał Krzyż [Walecznych] z Londynu, [przekazany przez emisariusza], który w czasach komunizmu przechowywał w piwnicy. Dostał z Londynu, nawet drogą taką cichą dostał wysokie oznaczenie za Powstanie. Stracił oko w Powstaniu Warszawskim. Chcę powiedzieć, że ci ludzie nie mieli zielonego pojęcia o tym. Oni zrobili zryw powstańczy, ale przecież zginęła młodzież. Nie poszli do Powstania starzy ludzie, poszła sama młodzież, najwartościowsza. Zginęła cała młodzież w tym Powstaniu i potem w obozach też, kiedy ich zabrano do obozów. Tak że właściwie…
Tak
Kwiat młodzieży zginął, zginęli bardzo wartościowi ludzie, szalenie wartościowi ludzie. Tak że wie pani, uważam, że ta decyzja zrobienia Powstania była straszną krzywdą, dlatego że… Temu generałowi zginęło dwóch synów, więc pewnie odczuł to (zapomniałam jego nazwisko). Zginęło dwóch synów w Powstaniu Warszawskim, na pewno to odczuł. Chcę powiedzieć, że oni tego nie rozumieli. A jak jeszcze myśmy to Powstanie zrozumiały, jak tu armia rosyjska wkroczyła. No więc proszę pani, przyznam się szczerze, że ja w Warszawie nie odczuwałam tego, że oni są. Odczuwałam to w Częstochowie, widziałam ich. Ta pani ich karmiła, robiła im nieraz śniadania. Przynieśli prowiant, kazali zrobić śniadanie i tak dalej. Ja tam widziałam, tu nie było takiego kontaktu. Ale ludzie mieli żal: po prostu znów ktoś przyszedł do nas, nie byliśmy sami. Nie ulega wątpliwości, że nie było gdzie mieszkać, nie było sklepów, nie było jak się odżywiać. Była nędza, w której nikt nie mógł pomóc. A oni uważali, że myśmy jeszcze przeciwko nim pewnie walczyli.
Moje dowództwo przedostało się tam [za Wisłę] jednak. Bo myśmy w czasie Powstania znaleźli dziecko porzucone, chłopczyk siedmioletni, Edzio Pater, pogubił się z rodzicami. Myśmy tych państwa znali. Jak nas zobaczył, tak się przykleił do nas. I był najmniejszym aelowcem. Pozwolił pułkownik, żeby on z nami został. I jak myśmy wydostały się z Warszawy i do obozu pruszkowskiego, tak dowództwo z tym malutkim chłopczykiem było zabrane na Pragę. Te dziecko napisało… Jest taka książka „Najmłodsi żołnierze [walczącej] Warszawy” [Andrzeja Czarskiego, gdzie jest] wspomnienie tego Edzia, tego już dorosłego Edzia, jak on to pamięta. Tam jest wymienione moje nazwisko i siostry. On opisuje, że on się… On spotkał na Żoliborzu Mirusię i Henię Schabowiczówny i do nich się przykleił tam i już. Myśmy tego chłopczyka tam ze sobą miały, jakoś przy nas był, ale nie ciągle, tylko miał siedzieć i czekać. A myśmy się zjawiały, no bo miałyśmy tam [obowiązki], ja na przykład musiałam iść do szpitala i prędko coś pomóc czy [iść] po wodę, czy to. On tam siedział i myśmy tylko… Nie wolno mu było ruszać się i tego. On się zresztą bał.
Tak.
Proszę pani, spotkałam Władka Osipczuka. Był takim człowiekiem, który walczył z Niemcami samodzielne omalże. Nie było wtedy Armii Ludowej, on był w AK, ale on był lewicowcem. I ten Cybulski był lewicowcem, i ten Władek Osipczuk. I oni bardzo z tymi Niemcami się narażali, byli właściwie bohaterami dzielnicy. Jak ich ktoś widział, to: „Niech pan mi chociaż rękę poda” – krzyczeli ludzie do nich, panowie. Tak że jak zobaczył mnie w tym AL-u, a on był z opaską AK (zginął zresztą, ten Cybulski wcześniej, a ten w Powstaniu), to on się rozżalił. On nie wiedział, że będzie AL, a on był lewicowcem. I on mi tak zazdrościł wtedy, pamiętam, w tej rozmowie, że ja jestem w tym AL-u, a on jest w AK. Ale mówi: „To w końcu i tu trzeba, i tu trzeba walczyć”. Ale wiedziałam, że mi zazdrościł. Tak że byli ludzie, którzy… naprawdę uważam, że ich przekonania lewicowe były bardzo dla nich ważne i oni by się bardzo… Właśnie u niego to wyczułam, że tak nie wiedział, że będzie AL, że on by chciał tutaj właśnie być.
Proszę pani, nie.
Tak.
Tak, tak, od razu. Nie, nie, nie ukrywałam tego. Od razu, tak, ujawniłam, że byłam w Powstaniu Warszawskim. Ale tak jak powiedziałam… Aha, jeszcze powiem jedną rzecz, dość ważną dla mnie. Zaczęłam dużo zarabiać. Znaczy dostałam dużą pensję. Był bardzo maleńki, ciasny pokoik. Mama chciała, żebym się wyprowadziła, żebym się przeniosła bliżej pracy, bo tam też z tymi tramwajami i z komunikacją to nie było tak jak teraz. Zaczęła się moja tułaczka. A czułam też, że… Siostrę wydali błyskawicznie za mąż za tego właśnie akowca Franka, który stracił oko. Wydali gwałtownie za mąż. Czułam, że nie jestem już potrzebna w tym domu. I nie miałam lokum, właściwie to tak tułałam się. Między innymi wiedziała o tym ta pani Zofia [Fedor], ta personalna, z którą pracowałam, kierownik personalny tej firmy. I ona mnie tak jakoś pomagała, bym powiedziała, nieraz mnie przenocowała. Pomagała, wiedziała, bo na przykład: „A dzisiaj masz gdzie spać?” – „Nie, moi ludzie, ci państwo, co mieszkam, ci sąsiedzi tam to…” – „Aha, to przychodź tutaj, ja cię przenocuję”. W rezultacie moja firma w czterdziestym dziewiątym roku, dom nie wybudowała, ale umożliwiła [wprowadzenie się] do mieszkania. [Odbudowała, wyremontowała zniszczony dom przy ulicy Kaliskie na Ochocie]. Bo on był zniszczony, trochę odgruzowany, to go… Po prostu zrobiła ludziom, tym poznaniakom, którzy ściągnęli z Poznania, no i ja dostałam dwanaście metrów kwadratowych pokoik. Dostałam tam mieszkanie i tam mieszkałam, więc mieszkałam już oddzielnie.
A teraz, jak ludzie traktowali. Ludzie… Nie, powiedziałabym, dobrze. Nie spotkałam się z jakąś taką [opinią], że głupota czy coś i tak dalej. Bo jak ktoś mówił takie rzeczy, to nas po prostu to raziło, potwornie bolało i myśmy się od tych ludzi odsuwali, więc nie mówili nam tego tak bezpośrednio. Bo jak sobie myśleli, to nie wiem. Nawet napotkałam się z pewną życzliwością obcych ludzi, którzy przyjechali, tak jak ci poznaniacy, tak jak ta pani Edor, tak z jakąś życzliwością. I zostałam sama. Poszłam nawet… Aha, jeszcze przeszkadzało mamie, że ja poszłam na studia.
Na SGPiS. Poszłam na SGPiS i to też mamie przeszkadzało. Potem te studia nie skończyłam, nie zrobiłam, dlatego że nie dało rady. Ja już pracowałam, tak że nie dało rady. Bo tak to się jeszcze nie zwalniałam, tak po cichu ta moja szefowa tam na jakieś coś, ale to już nie dało rady. Tak że nie ma mowy o żadnym skończeniu. Tak że skończyło się tym, że pracowałam tam dziesięć lat. Wyszłam tam za mąż, w tym mieszkanku maleńkim urodziłam córkę. Dostałam potem z kwaterunku od ministerstwa drugie mieszkanie na Kasprowicza, już w nowym budownictwie, na Bielanach, tam zamieszkaliśmy. Potem zmieniliśmy na nieco większe, jak [córka] się już zaczęła uczyć, przeszkadzała jej telewizja, bo mieliśmy pokój z kuchnią na Kasprowicza, a tam dostaliśmy dwa, mały, drugi pokoik mały. Przenieśliśmy się po dziesięciu latach. Mąż pracował w hucie Warszawa. Był członkiem partii, nawet sekretarzem, pracował na wydziale Stalownia.
Wszystko się poskładało. Aha, ja nie byłam członkiem partii. Dlaczego? Nie byłam członkiem partii, bo jak przyszłam do pracy, to ja nie miałam możliwości. I uczyłam się, i to – nie miałam czasu na jakieś… Ale moja szefowa oświadczyła mi po roku czy po dwóch, że jest ZMP i ona chce mieć w swojej instytucji ZMP. Dyrektor był bardzo… miał w tej partii duży autorytet i wsparcie. Miał tam kolegów, miał tam [ich] bardzo dużo. Chcą, żeby była ZMP. No to ja założyłam koło ZMP, założyliśmy ZMP. Podlegałam na Niemcewicza do dzielnicy zetempowskiej i byłam szefową tej ZMP, przewodniczącą ZMP. Byłam długo. Miałam być kandydatem do partii, ale nie przyjęli mnie do partii, ponieważ złożyłam po śmierci Stalina podanie o przyjęcie z kandydata na członka. Więc nie zostałam członkiem partii, ukarali mnie, nie chcieli. Więc ja już urodziłam małą, malutkie dziecko miałam i dałam sobie spokój. Już się politycznie nie zajmowałam. Owszem, pracowałam bardzo ofiarnie w ZBoWiD-zie, bo tam byli ludzie, którzy potrzebowali bardzo serdecznej pomocy i takiej wnikliwej, takiej życzliwej. To tam pracowałam, bardzo ofiarnie pracowałam, a tak to już się nie udzielałam. Chodziłam na wszystkie pochody, byłam w porządku, jeżeli chodzi o [sprawy] polityczne. Nigdy nic na nikogo nie powiedziałam, nie wytykałam. Ojciec mój był lewicowcem i jak ja już nie mieszkałam w domu, to przyjeżdżali do ojca pytać się o mnie.
Urząd Bezpieczeństwa przyjechał pytać się o mnie. No i ojciec powiedział, gdzie mieszkam, dlaczego nie mieszkam, że taka mała dziurka, że nie ma się gdzie podziać. Aha, jeszcze, co w tej „dziurce” [na Święcickiego 14] zrobiłam. Nie mieliśmy pieca, więc ojciec kupił tak zwaną kozę i rurę wsadził w okno w zimie. No i ja siedziałam, odrabiałam lekcje – chodziłam do gimnazjum i wieczorem siedziałam, odrabiałam do dwunastej, do jedenastej w nocy lekcje. Odrobiłam, bo rano szłam do pracy, i położyłam się spać. Zaczadzieliśmy, [zatruliśmy się] czadem. Tak że siostra była już nieprzytomna, mama zemdlała, ja dostałam torsji i łomot do sąsiadów o ratunek. Pootwierane zostało wszystko… Zaczadzieliśmy. Tak że była straszna rzecz z tym czadem. Nie zemdlałam podobno, bo ja zadzwoniłam do sąsiadów, znaczy zapukałam, zastukałam i krzyczałam, że prosimy ratunku, i im podobno w progu zemdlałam. Ale nie zabrali nas, pogotowie nie zabrało nas, bo dali jakieś tam środki i zostawili, i wietrzyło się. No i jakoś…
Skończyło się, tak.