Mirosława Kuźma
Nazywam się Mirosława Kuźma z domu Pankiewicz. Urodziłam się 23 czerwca 1937 roku w Warszawie na ulicy Przemysłowej.
Nie, w domu.
- Czyli akuszerka panią przyjmowała?
Widocznie tak.
- Prawdopodobnie wybuchu wojny pani nie pamięta. Co pani zapamiętała z czasów okupacji? Jak było z jedzeniem, z poruszaniem się? Jak pani odbierała wojska niemieckie, nieprzyjacielskie? Na pewno miała pani z nimi styczność.
Mieszkałam na ulicy Czerniakowskiej 159, to jest teraz niedaleko [stadionu] Legii. Wokół naszego domu była dzielnica niemiecka, było mnóstwo fińskich domów i tam mieszkali Niemcy. A
vis-à-vis mojego domu, którego nie ma dzisiaj, jest szkoła (do tej pory jest ten budynek) i tam też mieszkali Niemcy. Z naszego domu właściwie tylko kilka rodzin zostało polskich. Wszystkich wysiedlali, a myśmy mieszkali. Tak że Niemców miałam naokoło. Sąsiedzi, którzy byli bardzo zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami, mieli trzech synów. Wszyscy trzej poszli do Powstania i zginęli. Nie wiem, co się stało z tymi rodzicami, zresztą oni się potem wyprowadzili i właśnie mieszkali Niemcy. Dzieci niemieckie przychodziły do nas, nie wiem, oni rozmawiali chyba po polsku, bo nas zapraszali, mnie i brata. Miałam brata o dwa lata młodszego. Kiedyś mój brat powiedział, że nasza mamusia nie pozwala nam się bawić z niemieckimi dziećmi i jakoś się uciął potem ten kontakt. Pamiętam, że mój ojciec był elektrykiem, pracował w elektrowni cały czas i dobrze nam się powodziło. Ojca miałam… Jak się urodziłam, ojciec miał czterdzieści pięć lat, mama była dużo młodsza. Ojciec był już zamożny i mieliśmy duże mieszkanie na Czerniakowskiej. Mama nie pracowała. Pamiętam spacery, na przykład nad kanał łazienkowski. Tam do dzisiaj jest ten kanał. Wiem, że wojna nas zastała w Rybienku, to jest pod Warszawą, koło Wyszkowa. Jak myśmy potem wrócili do Warszawy, to nie wiem, tylko [wiem], że zaraz potem wróciliśmy. Wiem z opowieści mojej mamy, że jakiś czas byliśmy w Elektrowni Warszawskiej na Powiślu, gdzieś w piwnicach. A potem wróciliśmy do swojego mieszkania i tam byliśmy już do Powstania.
- Pani jako dziecko, bawiąc się gdzieś na ulicy, miała styczność z Niemcami? Jak oni się zachowywali w stosunku do małych dzieci?
Wiem, że chodziłam z ciotką swoją czasem nad kanał i często tam byli Niemcy. Zaczepiali ją, bo ona się im podobała. Były takie momenty, że coś chcieli od niej, wiem, że zaczepiali, ale nigdy nie odczułam żadnej niechęci czy coś. Nie zauważyłam tego absolutnie.
- Nie musi być to niechęć, mogą być pozytywne emocje.
Tego nie zapamiętałam. Wiem, że brat miał opaskę, bo skądś zdobył i biegał, i się bawili w domu z dziećmi, walczyli z Niemcami.
- Jak wyglądała w pani domu sytuacja ze zdobywaniem pożywienia, z pracą?
Ojciec pracował, nie było problemu. Pracował w elektrowni od lat, tam nie było jakichś problemów. Wiem, że moja mama na jakiś bazar jeździła, ale nie wiem gdzie.
- W celu zdobywania pożywienia czy handlowania?
Chyba pożywienia. Wiem, że mówiło się o jakimś bazarze, ale gdzie to było, to nie mam pojęcia. Często przyjeżdżała młodsza siostra mojej mamy, wtedy siedziała z nami, a mama, jak coś potrzebowała, to gdzieś jeździła. Ale nie odczułam. Mieliśmy duże, trzypokojowe mieszkanie. Pamiętam, na Czerniakowskiej jeździł tramwaj, który teraz nie jeździ, a myśmy bez przerwy siedzieli na balkonie i czym się dało, to się rzucało w ten tramwaj.
Różnymi rzeczami, nawet do tego stopnia, że kiedyś (a wszyscy wiedzieli, że my wyrzucamy różne rzeczy) jedna z pań przyniosła mojej mamie poduszkę i moja mama zdziwiona mówi: „Jezus, poduszkę już wyciągnęli z łóżka!”. Przyjrzała się, że to nie nasza poduszka. Okazuje się, że obok na tym balkonie, gdzie Niemcy byli, była wywieszona pościel i im spadła, a przynieśli do nas. Nie pamiętam jakichś niechęci z opowieści rodziców, żeby mieli kłopoty z sąsiadami, a byli to naprawdę głównie Niemcy.
- Czy w domu były jakieś rozmowy na temat sytuacji, jaka jest w Polsce? Może się udało podsłuchać na temat?
Nie. Nie wiem, czy ojciec nie słuchał jakiegoś radia, czy nie miał. Tak mi się wydaje, ale nie wiem.
- Dzieci raczej starano się izolować od tych tematów?
Zupełnie. Miałam iść do szkoły we wrześniu, więc uczyłam się w domu, ojciec mi zadawał różne rzeczy. Zupełnie, jak teraz sobie przypominam, nie zdawałam sobie sprawy, że coś mi grozi, że coś wisi. Zupełnie nic.
- Nauka była głównie w domu?
Tak.
Nie, w domu ojciec uczył nas, to znaczy mnie, a brata przy okazji. Tak że z okresu sprzed Powstania… Ale ponieważ to była dzielnica niemiecka, wokół byli Niemcy, często odbywały się jakieś strzelania podobno. Moja mama miała koleżankę bliską, która mieszkała na ulicy Mokotowskiej 51/53 (do tej pory ten budynek jest), i ona powiedziała, żeby pewne cenne rzeczy… W ogóle żeby się przenieśli na Mokotowską, bo tam było spokojnie. A tu niebezpiecznie przez to, że i w naszym domu, i wokół fińskie domki były zajęte przez Niemców. I moja mama tak zrobiła. Ile rzeczy, jakie rzeczy, tego nie umiem powiedzieć. Wiem, że przewiozła to na ulicę Mokotowską i myśmy tam często bywali. Dochodzę już do wybuchu Powstania. Moja mama tego dnia była ze mną i z bratem na Mokotowskiej.
- Pamięta pani może, w co się bawiliście z dziećmi niemieckimi?
Nie. Oni nas zapraszali do siebie, ale sobie nie przypominam, żebym tam była. Czy oni do nas przychodzili, nie wiem. Wiem, że chyba byli w naszym wieku, ale tego nie wiem, czy myśmy się bawili, jak to wyglądało z tymi dziećmi.
- Wróćmy do tego momentu, kiedy przeszli państwo na ulicę Mokotowską.
Tego dnia myśmy byli na Mokotowskiej. Ja tam często ([nie wiem], czy tylko ja sama, czy też z bratem) nocowałam. Tego dnia, 1 sierpnia, moja mama i ja tam byłyśmy, miałam tam koleżankę, swoją rówieśnicę, córkę tej właśnie pani. Ona się nazywała Wojtczak. Brat mi przeszkadzał bardzo i moja mama… Pani Wojtczak powiedziała do mojej mamy: „Dziś jest tylko do siedemnastej chodzenie, to niech pani się spieszy do domu”. Moja mama chciała mi brata zostawić, a ja mówię: „On mi przeszkadza, bo jeździmy windą na górę, na ostatnie piętro i z powrotem”. No i mama go zabrała. Mama poszła, nie wiem, jak docierała. Przyszedł ojciec, bo myślał, że jest mama, z pracy wracając, wstąpił na Mokotowską. Widocznie się nie porozumieli, komórek wtedy nie było, więc nie wiedzieli. Wstąpił i chciał mnie zabrać, ale ta pani mówi: „Dzisiaj niech pan się pospieszy do domu, niech ona zostanie”. I ojciec poszedł na Czerniakowską, spotkał się z mamą przed domem podobno. Wybuchło Powstanie i ja zostałam na Mokotowskiej, a oni zostali w swoim mieszkaniu na Czerniakowskiej.
- Który numer na Czerniakowskiej?
[Numer 159] […].
- Co było dalej? Czy pani widziała pierwszy dzień Powstania?
Nie wiedziałam, że to jest Powstanie. Wiem, że jakieś było straszne zamieszanie w tym domu. Ta pani, u której zostałam, miała jedną córkę w moim wieku, a drugą miała dużo starszą, która gdzieś się udzielała, coś działała. Była gdzieś w Warszawie ze swoim ojcem i ich zastało Powstanie. Ta pani była zdenerwowana, bo mąż nie wrócił z córką. Jeszcze miała mnie na głowie. Oni myśleli, że to po prostu jest… Wiem, że [można] było do tej godziny chodzić, że nalot się zbliża, więc trzeba zasłaniać okna szczelnie. Pamiętam taki moment. Wiem, że było jakieś zamieszanie, że jacyś ludzie wpadli do mieszkania (ta pani mieszkała na parterze), coś takiego było. Już nie pamiętam, którego dnia to się wyjaśniło. Ta córka dotarła do mieszkania, do swojej mamy, piwnicami podobno, a ojciec, pan Wojtczak, nie. A u tej pani (też nie wiem dlaczego, czy ta córka była powiązana jakoś) było chyba dwóch Powstańców, mieszkali u niej. Nie mogę sobie przypomnieć, jakie ona miała mieszkanie, nie wiem, czy miała duże. Jeden pan był, pamiętam, bez nogi, był o kulach, jakiś ranny Powstaniec, a drugi ukrywał się. Po prostu się schowali u niej i razem w tym mieszkaniu myśmy byli. A jej mąż dotarł do moich rodziców na Czerniakowską i tam powiedział, że musi dojść na Mokotowską (znał niemiecki), że jemu się uda jakoś dotrzeć. Nawet próbował moją mamę namówić, ale ojciec nie pozwolił. Poszedł i potem doszły takie słuchy, że go zaraz rozstrzelali gdzieś po drodze. Ale ona nie wiedziała do końca Powstania, zresztą po wojnie jeszcze cały czas wierzyła, bo nie miała żadnego śladu, dowodu, nic po prostu. Wierzyła, że on gdzieś może żyje. Byłam cały czas z tą panią na Mokotowskiej.
Były takie momenty, że było tam bardzo… Pamiętam, że trzeba było biec do piwnicy, bo „krowy” latały. Słyszałam, pamiętam, mówiło się o tych „krowach”. To musiały być jakieś bomby, zrzucali je. Pamiętam, że się schodziło do piwnicy i tam siedzieliśmy. Ale były takie momenty, że było cicho i spokojnie, że sobie wyszłam na ulicę i się bawiłam w piasku. Między barykadami było spokojnie, z dwóch stron były. Płyty były powyjmowane i można było się bawić piaskiem. Pamiętam takie moment, że było ciepło i siedziałam, w tym piasku się bawiłam.
- Czy ktoś się krzątał koło pani?
Nie. To znaczy może mieszkańcy.
Tak, barykady robili Powstańcy, żeby nie mogły czołgi przejeżdżać, żeby utrudnić Niemcom. Tam różne rzeczy były ze sklepu powyciągane, jakieś krzesełka, coś było na tych barykadach. Dosyć wysokie były. Tak żeśmy przetrwali do końca Powstania. Pamiętam cały czas Powstańców, którzy byli. Jeszcze nam się akurat przytrafiło tak, że obydwie żeśmy chorowały. U mnie podobno lekarz stwierdził cholerynkę, nie słyszałam [o tym], może to jest jakaś odmiana cholery, nie wiem. Tak ją nazwali, dlatego pamiętam do dzisiaj. A moja rówieśnica miała szkarlatynę. Obydwie leżałyśmy w jednym łóżku na waleta. W tym domu lekarz mieszkał. Wiem, że tak było, że przychodził do nas. Ponieważ dwie byłyśmy chore, więc dostałyśmy dwie lalki, ona i ja. Z tymi lalkami wychodziłyśmy z Powstania, pamiętam, żeśmy niosły te lalki, duże były. Pamiętam takie rzeczy, że się smażyło, że cukier się roztapiało, robiłyśmy lizaki. Takie drobne rzeczy. Wiem, że na pewno się schodziły jakieś osoby w tym mieszkaniu, że się coś działo, było jakieś zamieszanie. Ale – poza schodzeniem do piwnicy – nie pamiętam… Tylko pamiętam, że w piwnicy było bardzo ciasno, a ponieważ jakieś kłopoty z wodą były (miałam długie włosy), miałam wszy. Ponieważ nie miał się kto zająć, to chodziłam w tej piwnicy i głową uderzałam o ścianę, żeby się zabijały te wszy. Mamy nie było, nie wiadomo było, a słyszałam (wiem, że jakaś informacja była, ktoś mi to powiedział, czy usłyszałam), że moi rodzice nie żyją, że wszystkich z tego domu rozstrzelali, że nikogo nie ma. Pamiętam, że ktoś tak powiedział.
Nieprawda, ale o tym nie wiedziałam. Ale nie było tak, żebym wpadła w jakąś rozpacz. Nie wiem, to jakoś było tak, że przyjmowałam do wiadomości, tak mi się wydaje.
- Spokojnie pani przyjmowała?
Tak.
- Pani wspomniała, że było prawdopodobnie dwóch Powstańców. Czy pani jako dziecko próbowała z nimi pogadać?
Nie. W ogóle nie byłyśmy dopuszczane. Oni mieli jeden pokój, bardzo się kryli chyba. Może bali się, żeby któraś z nas nic nie powiedziała, bo bardzo łatwo było wyciągnąć coś, gdzieś powiedzieć. Być może dlatego nie wiem. Wiem, że byli.
Jak kończy się już Powstanie (też nie wiedziałam, że się kończy), jakoś to było tak, że nas wyprowadzali wszystkich i chyba ci panowie szli z nami. Wiem, że potem uciekali z wagonów. Nie wiem, czy to byli ci sami, ale tak mi się wydaje. Potem nas wyprowadzali, ale od początku wszystkiego nie pamiętam, pamiętam tylko marsz ulicami Warszawy, gdzie już było bardzo pusto, nie było domów, tylko szkielety stały gdzieniegdzie, to pamiętam, i dół domu palił się, a [wyżej] tylko mury jeszcze stały. Na każdym skrzyżowaniu widziałam Niemca. Strasznie dużo ludzi szło. Wiem, że miałyśmy cukier w chlebaku. Nie wiem, czy coś jeszcze, wiem, że tak nas wyposażyli, tak żeśmy szły. Powiem może szczerze, że pani, która opiekowała się mną, podeszła do Niemca. Pamiętam to, stał Niemiec na skrzyżowaniu i ta pani podeszła do niego, i coś z nim rozmawiała. Wyszła z tego całego szeregu. Nie wiedziałam tego i nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby sama się nie przyznała po Powstaniu do moich rodziców, że podeszła do tego Niemca i powiedziała: „Mam dwie córki swoje, a jedną nie swoją. Co mam z nią zrobić?”. Może te słowa w tej chwili zmieniam, może były trochę inne. A on jej powiedział: „Jeśli się pani opiekowała do tej pory, niech się pani opiekuje dalej”. Ona przyznała się sama do moich rodziców, potem rodzice mieli do niej jakieś… Niepotrzebnie może to powiedziała, ale powiedziała. Potem [skierowano] nas do Pruszkowa. Nie wiem, czy myśmy szli, czy jechali, tego też zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Wiem, że długo się szło jakimiś ulicami, ale jakimi ulicami?
- Pamięta pani, czy ludność cywilna, przebywając w piwnicy, miała co jeść? Czy może Powstańcy biegali tamtędy? Może jakieś radio było?
Radio chyba tak, ale też chyba nie byłyśmy dopuszczane. Jeść, wydaje mi się, dużo nie było, ale coś tam było do tego jedzenia.
- Co pani jako dziecko robiła w tej piwnicy? Czy siedziała tylko, usiłowała się bawić?
Siedziało się. Nie wiem, co tam robiłam. Może to nie było tak długo, może to były krótkie [chwile], bo to tak było, że nalot jakiś… Podobno w ten dom gdzieś, w jakiś szczyt, uderzyła bomba, ale nic się nie stało, ten dom jest, do tej pory stoi, zresztą bardzo porządny, niezniszczony, w tym sensie, że jest odnowiony, ale taki jaki był. Jakoś tam spokojniej było. Coś tam musiałyśmy jeść. Podobno byłam dłuższy czas nieprzytomna, z taką wysoką temperaturą, że dzięki temu, że lekarz w tym domu mieszkał, to jakoś mnie uratował. Wiem to z opowieści tej pani. Ale wyszłyśmy z tej choroby obydwie i szłyśmy do tego Pruszkowa.
- Państwo dotarli do Pruszkowa. Co było dalej?
Wiem, że w Pruszkowie była jakaś olbrzymia sala, hala. Nie wiem, co to było. Deski pamiętam, pełno ludzi było, leżałam na jakiejś desce. Ile czasu leżałam, czy się spało? O dziwo mogłam spać, podobno spałam na tych deskach. Ile czasu, też nie wiem. Pełno było tych desek wszędzie. Nie wiem, tam łóżek chyba nie było, wiem tylko, że na desce, to pamiętam. [Byliśmy tam] do chwili, jak nas wyprowadzali z tej hali na olbrzymie podwórko, plac, i stała bardzo wysoka Niemka, blondyna, która krzyczała tylko i rozdzielała mężczyzn na jedną stronę, kobiety na drugą, z dziećmi na jedną. Trzymałam się strasznie tej pani. Jakaś pani szła i chciała mnie wziąć za rękę, żeby też przejść, sama szła, bała się widocznie, że ją gdzieś skierują, ale ja się nie dałam odizolować od tej pani, już się jej trzymałam bardzo. Nas na jakąś stronę skierowali i tam stały pociągi towarowe. Zapakowali nas do tych pociągów. Pamiętam, że w tym pociągu był pan bez nogi, o kuli. Tak kojarzę, że ten sam, który z nami mieszkał na Mokotowskiej. Pełno tam ludzi było. Co myśmy mieli do jedzenia? Nie wiem, czy tam dawali nam coś. To były zamknięte wagony, pełno ludzi, siedziało się prawie że w kucki.
Potem nas wieźli w pociągu, deszcz padał, wagony otwarte. Wiem, że w międzyczasie ktoś powiedział, gdzie przejeżdżamy. Nie wiem, czy to wiedział, czy coś. Panowie zaczęli [skakać] i ten pan bez tej nogi wyskoczył z wagonu. Nie tylko on, bo chyba z innych też wyskakiwali. Pamiętam, że on mówił, że tu gdzieś mieszka, że ma tu gdzieś rodzinę. Tylko gdzie to było, czy to było daleko od Warszawy, to już tego nie wiem. Potem słychać było strzały, ale czy on zginął, czy nie, tego nie wiem. Gdzieś daleko potem słychać było. No ale pociąg się ani nie zatrzymał, ani nic, tylko jechaliśmy. Były jakieś postoje i wodę chyba nam dawali. Ile czasu jechaliśmy, też nie wiem.
[Jechaliśmy] do Krakowa. W Krakowie już, wydaje mi się, że byli Polacy. Nie wiem, jak to było, kto nas przydzielał na wieś do gospodarzy. Wiem, że stały wozy i nas ładowali na wozy. Oczywiście panią Wojtczak z dwojgiem dzieci na jeden wóz, a mnie na drugi, bo do jednych gospodarzy tyle nie można. Byłam u innych gospodarzy. Wiem, że tam była rozpacz okropna, pamiętam to.
- Ci gospodarze to byli Polacy?
Tak, Polacy. To było pod [Krakowem] ileś kilometrów, chyba niedużo. Tę panią [gdzieś] zawieźli, mnie zawieźli do takich gospodarzy, którzy mieli dorosłe dzieci. Wydaje mi się, że strasznie dorosłe, bo oni mnie na rękach nosili. Nie wiem, wydaje mi się, że byli wszyscy strasznie wysocy. Ci gospodarze mieli podobno dwoje dzieci swoich i jedno mieli adoptowane, starsi już ludzie byli. Oczywiście powiedzieli, że oni są dziadkowie i miałam tam wujków i ciocie, i dziadków. Chyba tam się szybko zaklimatyzowałam. Pierwsze, to pamiętam do dzisiaj, że była rozpacz, bo musiałam spać na podłodze. Obcięli mi włosy krótko przez te wszy. Zrobili porządek z głową i spałam na podłodze, i to mnie bardzo zabolało, pewnie dlatego pamiętam do dzisiaj. Ale potem już normalnie spałam. Mieszkałam u tych ludzi. Ponieważ była wiadomość, w Warszawie jeszcze, że nasz dom spalili i wszystkich rozstrzelali, to jestem sierota. W tej wsi było małżeństwo, które miało sklep.
- Jak ta wieś się nazywała?
Nie pamiętam i nie mogę sobie tego darować, później powiem dlaczego. Ci państwo nie mieli dzieci. Upatrzyli sobie, że mnie zaadoptują. No ale to trwało, zima już się zaczęła, wiem, że zimno było. Bardzo dobrze było mi u nich, bo mieli sady, cały czas tam chodziłam. Pamiętam, że mnie pszczoły pogryzły, różne rzeczy. Ale miałam tam co robić na jesieni. Nie wiem, jak były zaawansowane sprawy mojej adopcji. Wiem, że oni bardzo chcieli mnie wziąć. Chodziłam do nich po zakupy, wysyłali mnie ci państwo. Później było Boże Narodzenie. Chyba [dzieci] pani Wojtczak były na innej wsi, bo wiem, że byłam tam jedynym dzieckiem z Warszawy, z Powstania, że miałam opiekę. Jakieś paczki przynosili, dostałam trzy choinki na Boże Narodzenie, jakieś dzieci mi przyniosły. Pewnie i prezenty jakieś musiały być, bo byłam sierota. Do szkoły jeszcze nie chodziłam, był rok szkolny, ale nie wiem, jak to tam było, daleko czy nie. W międzyczasie (to był przypadek) siedziałam z tymi gospodarzami w kuchni, bo najczęściej tam siedzieli wszyscy. Był sąsiad z tej samej wsi, on przyszedł, rozmawiał. Usłyszałam o miejscowości Komorów. Potem się okazało, że jeździł tam, handlował. Czym handlował, nie wiem, wiem, że jeździł do Komorowa. Jak to usłyszałam, to powiedziałam, że mam ciotkę w Podkowie Leśnej. Wiedziałam, że Podkowa Leśna jest gdzieś koło Komorowa. Powiedziałam to i on się zainteresował. Napisał kartkę: „Mirosława Jolanta Pankiewicz, zamieszkała przy ulicy Czerniakowskiej 159 poszukuje rodziców, Jana i Władysławy”. Coś tam jeszcze i mój obecny adres. Ale Podkowy Leśne są trzy, więc on nakleił w trzech Podkowach Leśnych taką kartkę. Ale jeszcze byli Niemcy.
A moi rodzice w międzyczasie… Ten dom rzeczywiście podpalili, a wszystkich wyprowadzili. To podobno Wehrmacht był, potem mama powiedziała. Doprowadzili do granicy Warszawy i powiedzieli: „Idźcie, gdzie chcecie, chłopi mają dużo kartofli, to przeżyjecie”. Moi rodzice przez Michałowice doszli do Podkowy Leśnej właśnie, bo tam mojej mamy siostra mieszkała. Tam się zatrzymali, ale tam byli jeszcze Niemcy i polowali trochę na mojego ojca, chociaż ojciec był starszy i już nie bardzo podlegał pod to. Podobno ciągle ktoś straszył, że mogą przyjść, mężczyźni się chowali. Tak słyszałam. A mój brat kiedyś powiedział: „Jak przyjdą Niemcy, to powiem, gdzie tatuś jest”. Tak sobie podobno powiedział, więc było niebezpieczeństwo, bo głupie dziecko czasem coś może klepnąć. Moi rodzice z Podkowy się przenieśli pod Skierniewice, tam też mieli jakąś rodzinę i tam się z Podkowy ewakuowali. A w międzyczasie tę kartkę jakiś kolejarz… Mój wujek był kolejarzem i ktoś mu tę kartkę zerwał. Podobno Niemcy zrywali wszystkie kartki, jakakolwiek się gdziekolwiek ukazała. A ten kolejarz znalazł tę kartkę i przyniósł. Wiedzieli wszyscy o moich rodzicach, wiedzieli, że nie mają córki. On przyniósł do moich wujków tę kartkę. Ale w międzyczasie jeszcze moja mama, ponieważ była w Podkowie, a wiedziała, że wszystkich z Warszawy wypędzają już na koniec Powstania, bo już Warszawa jest cała podpalona, to dotarła do Pruszkowa (tam nie było daleko) tego dnia, co byłam w Pruszkowie, ale mnie nie znalazła. Spotkała księdza, który też mieszkał w tym domu na Mokotowskiej. Moja mama go zobaczyła. On powiedział tyle, że wie, że żyłam do końca Powstania, bo mnie widział. Tylko tyle się dowiedziała, ale z niczym wróciła. Patrzyła (powiedziała, że w Michałowicach było świetnie widać łunę), jak paliła się cała Warszawa. Wychodziły i patrzyły, i moja ciotka mówi: „Ty chcesz, żeby ona przeżyła. Zobacz, jak Warszawa się pali”. Były takie obrazki, mama mi powtarzała. Ale mój wujek jak tę kartkę dostał już, tę informację, że szukam rodziców, to wsiadł w pociąg i pojechał, i dojechał do mnie. A mi powiedzieli, że ma wujek jakiś po mnie przyjechać czy przyjechał, już nie wiem, jak to było. Powiedzieli, że mam powiedzieć, że jak żyją moi rodzice, to niech sami po mnie przyjadą. I tak powiedziałam. Poznałam go, jak przyszedł (pamiętam, jak wszedł), i tak mu powiedziałam. Ale nie miałam nic do powiedzenia, wziął mnie. Miał możliwości, łatwiej mu było się poruszać, ponieważ był kolejarzem wtedy. Nie wiem, jak pociągi jeździły, ale jakoś jeździły. Przywiózł mnie do Podkowy Leśnej, a jego żona pojechała po mamę. Pamiętam, jak weszłam, to spotkanie z moją mamą. Moja mama mówi: „Włosy ci obcięli”. Pierwsze słowa powiedziała o tych włosach, a ja powiedziałam, że wszystkie sukienki mamy zostały, że nie wzięłam żadnej jej sukienki (widocznie były jakieś rzeczy mamy na Mokotowskiej), że nic nie ocaliłam, nic nie wzięłam. To było nasze spotkanie po pięciu miesiącach.
- Czy pani jakoś to odczuła zakończenie wojny, działań wojennych? Wiedziała o tym, że to już koniec?
Wtedy jak już mama mnie wzięła z tej Podkowy, pojechałam pod Skierniewice na wieś i byłam na wsi. Odcięta byłam od wsi. Co prawda pamiętam, że tam Rosjanie przyszli, pamiętam tych Rosjan, którzy byli i siedzieli w domach. Jakiś dom tam pamiętam, żeby wyjść na zewnątrz, to trzeba było przechodzić przez nich, bo oni na podłodze jak śledzie leżeli i spali tam. Tyle pamiętam.
- Jakieś zachowania Rosjan miłe, niemiłe, pamięta pani?
Tak ogólnie nie. Słuchy chodziły, że nie były bardzo miłe.
- Ale pani się nic nie przydarzyło?
Mnie nie. Może byłam pilnowana, może tak się akurat złożyło, że mnie oszczędzali. Wiem, że jakieś ganianie za młodymi dziewczynami było, bo miałam ciotkę młodszą dużo od mojej mamy i miała różne perypetie. Wiem, że musiała się chronić, uciekać przed ruskimi.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Jakiś czas jeszcze nie. Mój ojciec wrócił pierwszy, sam, bo do elektrowni się zgłosił. Oni tam czekali, od razu czekała praca i to dużo pracy. Mama też chyba razem [z nim wróciła]. Myśmy z bratem zostali na wsi i tam próbowali mnie posłać do szkoły. To już była połowa roku i tam chodziłam do szkoły. Ale potem się okazało, że na tej wsi (to już bardziej pamiętam) była klasa, gdzie dwie klasy czy trzy były w jednej sali. Był nauczyciel, nie wiem, czy on sobie nie radził, w każdym razie dał mi książkę, musiałam czytać, bo umiałam już czytać, bo ojciec mnie bardzo uczył. On gdzieś sobie poszedł, a ja czytałam dzieciom, tak że tak wyglądała moja nauka w pierwszej klasie. A potem w ogóle przestałam chodzić, bo mi się to nie podobało, więc w ogóle nie chciałam. A ci ludzie, u których byłam, jakoś nie zmusili mnie do tej szkoły. Dopiero chyba, jak już ciepło było, na wiosnę, moi rodzice dostali mieszkanie. To znaczy elektrownia zajęła dwa w alei 3 Maja dla swoich pracowników. To najbliższy dom na Powiślu, bo z naszego nie było ani śladu. Kogo się dało, upchnęli do tego domu, wtedy moi rodzice nas zabrali, tak że już nowy rok zaczynałam od września w szkole, już w drugiej klasie.
- Jakie było pani wrażenie, jak pani weszła do Warszawy razem z rodzicami?
Nie pamiętam tego, jak weszłam, zupełnie nie pamiętam takiego momentu. Jeździło się, pamiętam, samochodami ciężarowymi i tam krzesełka stały. Ciężarowe samochody z plandekami. Nie wiem, czy teraz jeszcze są takie. Tam stały krzesełka i się siedziało na tych krzesełkach. Tak samo się jeździło na bazar, bo trzeba było jeździć na bazar Różyckiego po zakupy. Ten dom w Alei 3 Maja jest nad samą Wisłą, więc wszystkie zakupy przeważnie były na Różyckiego. Takim samochodem się jeździło, pamiętam. Jakie moje wrażenie? Mało się chodziło po Warszawie. Wiem, że brat mój, jak poszedł kiedyś z mamą i zobaczył ulicę Pankiewicza (bo był napis), to zapytał się: „Mamo, czy teraz nam tę ulicę dali”. Po Warszawie się nie kursowało, tak że nie umiem powiedzieć, czy to dla mnie było straszne.
- Pani mówiła, że bardzo żałuje, że nie pamięta nazw miejscowości?
Tak. Dlaczego? Dlatego że tę kartkę, która była przyczepiona, że poszukuję rodziców, oczywiście mój ojciec trzymał zawsze. Mnie w ogóle nie interesowała ta kartka, a to takie ważne było. Nie mogę sobie darować, że tej kartki nie mam. Pamiętam, że ją widziałam dużo lat potem i on dał. Ale czy ją mnie dawał, czy bratu dawał? Mój brat był bardziej zbierający wszystkie pamiątki, a ja się dużo razy przeprowadzałam. Albo ona była u mnie i gdzieś mi zginęła… Nie mogę sobie darować, bo tam był adres przecież, tam było wszystko. Sam fakt przecież, że była taka kartka, że szukam rodziców, to tego sobie nie mogę darować. Mój ojciec zaraz napisał list do tych ludzi z podziękowaniem, ale nie było odpowiedzi, nie słyszałam, żeby była jakaś. A nie było możliwości ani nas stać, żeby pojechać. Oni chcieli skontaktować się z tymi ludźmi, zobaczyć i podziękować za opiekę nade mną. Na pewno moi rodzice dowiedzieli się więcej od pani Wojtczak. Wiem, że ją czasem odwiedzałam na wsi. Opowiedziała tę historię, [mówiła], że ona nie wie, dlaczego się zapytała tego Niemca, że to był taki stres, że ona głupstwo zrobiła. Mógł powiedzieć: „Niech pani ją tam zostawi”. Nie wie, ale się uczciwie przyznała do tego. Potem wyjechała do Świnoujścia, wiem, że raz przyjechała do Warszawy, ale potem już jakoś ślad się urwał z tą panią. Potem próbowałam szukać gdzieś w papierach, że ta kartka może jest, to moje ogłoszenie, że szukam. Nie oni mnie znaleźli, tylko ja ich znalazłam.
Warszawa, 29 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła