Mirosław Kunikowski „Sokół”
Dzień dobry. Nazywam się Mirosław Kunikowski. Urodziłem się w Warszawie, w 1929 roku.
- Od urodzenia mieszkał pan w Warszawie?
Od urodzenia mieszkam w Warszawie.
Humorystycznie podam. Przez pierwszy rok życia moi rodzice tułali się, bo nie mieli jeszcze swojego mieszkania. Mniej więcej w 1930 roku wprowadzili się do „Feniksa”, do spółdzielni przy placu Wilsona na Żoliborzu, i była to moja siedziba. Była i jest do dzisiaj.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Ojciec był prawnikiem. Ostatnio był sędzią grodzkim. Właśnie – sędzią grodzkim. W przedwojennej hierarchii sądowej był to odpowiednik sądu rejonowego. Sąd grodzki to jest jedna rzecz. Druga rzecz, ojciec mój pierwszą nominację sędziowską dostał w 1935 roku, zresztą poza Warszawą. I tak stopniowo wracał do Warszawy.
- Czym zajmowała się pana matka?
[...] Ponieważ moja mama miała wykształcenie średnie, a więc tak jak wiele pań, ówczesnych żon urzędników państwowych, zajmowała się synem, domem i reprezentacją.
Nie.
- Był pan jedynakiem. Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła rodzina?
Muszę powiedzieć, że olbrzymi wpływ, legendarny niemal, wywierał ojciec, który jako gimnazjalista w Łowiczu w 1920 roku zgłosił się (z całą klasą zresztą) na ochotnika i tutaj był w 1. Pułku Szwoleżerów czy w 2. Pułku Szwoleżerów. W każdym bądź razie w jednej z owianych tradycją jednostek kawaleryjskich. Na front nie dotarł, ale sam nimb tego wywierał olbrzymi wpływ. A zresztą jest jedna rzecz – mój ojciec w 1939 roku przed wojną zmarł. Zostało mi tylko, nazwijmy to, nie mogę powiedzieć legenda, ale coś, co ojciec przeżył, co robił, było dla mnie jakimś takim wzniosłym, wielkim.
- Gdzie uczęszczał pan do szkoły?
Nie miałem swojej szkoły. Chodziłem do stu szkół. Znaczy po raz pierwszy do szkółki trafiłem do trzeciej klasy w Olkuszu, gdzie ojciec przez dwa lata urzędolił, urzędował. Następnie wróciliśmy do Warszawy i poszedłem na Żoliborzu do 64. [szkoły powszechnej], czyli ta szkoła mieściła się w budynku przy Felińskiego, naprzeciwko Dworca Gdańskiego. W czasie Powstania była to jedna z redut od strony dworca.
- Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła ta szkoła?
Szkoła. Wszyscy koledzy to były dzieci inteligencji żoliborskiej, więc mniej więcej podobne wynosiliśmy z domu ukształtowanie, czytaliśmy podobne książki historyczne. Wiem, w tym czasie, do dzisiaj pamiętam – Przyborowski, Gąsiorowski to były wydawnictwa, którymi pasjonowaliśmy się. Sienkiewicz ze swoją „Trylogią”. To wszystko nas pochłaniało. To było przed wojną i kawałek okupacji.
- Czy zawarł pan jakieś szczególne przyjaźnie w szkole?
Tak, ale to się wszystko z czasem rozlatywało. Za dużo było moich wędrówek. Zresztą w tym miejscu muszę powiedzieć taką rzecz, przeskoczę bardzo do przodu, w gimnazjum, do którego chodziłem po wojnie przez dwa lata pod Łowiczem, zaprzyjaźniłem się z grupą kolegów, między innymi z jednym. Nie będę wymieniał nazwiska, posłużę się imieniem – Marian. Został wzięty w kamasze zaraz po skończeniu politechniki i niezbyt chętnie, ale służył w MON. Wszystko to trwało do jakiegoś czasu. Nawet po moim aresztowaniu napisał do mnie parę listów. Wreszcie nastąpił taki moment – spotykamy się, a słyszę od niego stwierdzenie: „Widzimy się ostatni raz! Żebyś nie próbował się ze mną kontaktować!”. To było po mojej wpadce moskiewskiej, o której panu opowiadałem.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Na ulicach, uliczkach i placach Żoliborza odbywała się mobilizacja oddziałów armii Wojska Polskiego i to były te wrażenia. Tłumy przelewających się żołnierzy, taborów, taborytów. Wreszcie 1 września – syreny, bomby. Wcześniej, jeszcze przed 1 września, ulicą Słowackiego w kierunku torów kolejowych, które były na Bielanach, wędrowały kolumny piechoty. To było przygotowanie do wojny. Jak wszystkie pędraki, wierzyłem w jedno, że my, nasi, damy im łupnia i będzie po wojnie zwycięskiej. To co się działo potem, to były ciężkie, gniotące dni. Gniotące tak jak pewien fragment, który teraz opowiem. Jest oblężenie Warszawy i bombardowanie. Jakiś lotnik niemiecki uparł się, że zbombarduje „Feniks” i trzykrotnie nadlatywał, żeby rzucić bombę, i bomby upadały albo z jednej strony budynku w ogród albo w ulicę. Tak było na zewnątrz. A wewnątrz, w momencie jak pilot zaczął po raz pierwszy pikować, byłem na podwórku i wskoczyłem do klatki schodowej i zbiegłem do piwnicy, tam gdzie wszyscy mieszkańcy przebywali. Teraz tak: jest taki moment – słychać nadlatujący, pikujący samolot, świst bomby, ludzie, głównie kobiety, zaczynają modlitwę, wszyscy się garbią, kulą głowy ku ziemi. Po chwili wybuch, trzęsie się trochę chałupa, ale nic się nie stało. W podobny sposób, to było skondensowane, to co się działo, jak przeżywaliśmy (przynajmniej ja jak przeżywałem) przegraną wojnę.
- Cały wrzesień 1939 roku był pan w Warszawie?
Tak.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina w czasie okupacji?
Matka, jako emerytka, dostawała sumę około 100 złotych emerytury, wyprzedawała różne przedmioty, ubrania, tudzież pomagał nam dziadek.
- 100 złotych? Na co mogło wystarczyć wtedy?
Na zakupy kartkowe.
- Kontynuował pan naukę w czasie okupacji?
Tak. Tutaj właśnie znów moje przygody szkolne. Po szóstej klasie matka zapisała mnie na komplety do „Poniatówki”. Rozpocząłem chodzenie na zajęcia, które odbywały się po różnych mieszkaniach, tak samo u nas, ale któregoś tam września przyszło pisemko z
Arbeitsamtu, dlaczego nie chodzę do szkoły. Otóż skończyłem szóstą klasę, mając dwanaście lat, podczas gdy szkoła obowiązywała do lat czternastu. Więc punkt drugi. Poszedłem do innej szkoły niż chodziłem poprzednio, nie do sześćdziesiątej czwartej, a do dwunastej, i tam wychowawca obiecywał, że poprowadzi zajęcia pierwszej gimnazjalnej. To się jednak nie stało i zostałem w tej szkółce.
- Gdzie mieściła się ta szkoła?
Na Żoliborzu, na Fortecznej w jednej z willi oficera, który był za granicą.
- Była to szkoła wynajmowana?
Tak. A szkoła sześćdziesiąta czwarta, o której początkowo opowiadałem, była najpierw na Felińskiego, później Niemcy wyrzucili szkołę. Przenieśli nas, byliśmy wędrującą szkołą – to na placu Inwalidów, to w domach przy ulicy Zajączka, to wreszcie w willi chyba Lursa na Śmiałej, była taka. Tam chyba dwa lata ta szkoła, nie, ta szkoła tam siedziała do Powstania. A ja ostatni rok w szkole byłem w siódmej klasie i potem zaczęły się problemy, musiałem iść dalej do szkoły, bo obowiązek szkolny do lat czternastu. Tymczasem miałem lat trzynaście. [Nie wchodziła w grę] żadna szkółka typu handlówka, bo takie szkoły były najbardziej rozpowszechnione, do nich się szło po to, żeby raz na jakiś czas się pokazać, a kontynuowało się naukę na kompletach. Tymczasem tutaj nie mogłem, bo kolejne pisemko z
Arbeitsamtu co dalej. I w pewnym momencie powstał problem, że być może w gimnazjum drogowym, które się mieściło w budynku marianów na Bielanach, że tam przyjmą w jakiś sposób łebków najmłodszych i przygarną na rok. Tymczasem jednak magistrat znalazł wyjście i utworzono nową szkołę pod nazwą Szkoła Mechaniki Precyzyjnej, która mieściła się pierwszy rok na rogu Miodowej i Koziej, to był wtedy ośmiopiętrowy budynek, a drugi rok, czyli 43/44 mieścił się na ulicy Chmielnej w Instytucie Rzemiosł, tak się nazywała taka instytucja. Wreszcie trafiłem do Szkoły Mechaniki Precyzyjnej.
Tutaj muszę powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, nauczyciele uważali, że należy nam dać w kość po to, że jeżeli chodzimy do legalnej szkoły, to żebyśmy się czegoś nauczyli, a nie po to tylko, żeby udawać nauczanie. Wobec tego mieliśmy takie przedmioty: odrabianie lekcji, przygotowanie lekcji i inne. Było kilka takich przedmiotów. Wszystkich nie pamiętam, jak się nazywały, w każdym razie były to: język polski, historia, geografia, to wszystko, co stanowiło podstawę polskiej szkoły ogólnokształcącej. Jeżeli chodzi o przedmioty ścisłe typu matematyka i różne wywodzące się przedmioty, w których trzeba było umieć trochę liczyć, były bardzo rozbudowane i to było po wiele godzin tygodniowo, o wiele więcej niż w zwykłych szkółkach.
- Czy tajne komplety to był pana pierwszy kontakt z konspiracją?
To była dziwna rzecz, bo nie byłem wtedy w konspiracji, ale w jakimś momencie matka wynajmowała część mieszkania, bo 100 złotych nie wystarczało. Mieszkało trzech licealistów, którzy chodzili do liceów budowlanego i mechanicznego. Nie, dwóch ich było, a trzeci prowadził punkt legalizacyjny ZWZ na Żoliborzu. Boże drogi, nie byłem w konspiracji. Ponieważ była wpadka punktu legalizacyjnego, oni się wynieśli, ale co jakiś czas zajęcia podchorążówki odbywały się w tym mieszkaniu i tak dalej. A potem jeszcze gorzej było, gorzej w cudzysłowie, dlatego że stale ktoś mieszkał, kto niby był zalegalizowany, ale po prostu musiał żyć. To była jedna sprawa. Ale to pociągnęło za sobą jedną rzecz. Chciałem wstąpić do „Zawiszy” i dostałem szlaban od matki: „Nie. Dlatego, że w domu się dzieje za dużo rzeczy i jeszcze ty w »Zawiszy«. Zbiórki, bieganie – nic z tego”.
- Jak zapamiętał pan ostatnie dni przed wybuchem Powstania? Czy może nam pan opowiedzieć o atmosferze, jaka panowała wtedy w Warszawie?
Znów to będzie tak z boku. Zaczęły się wakacje, lipiec i matka wysłała mnie do dziadka. Ale atmosfera, która była, bo już w lipcu, w pierwszych dniach lipca, Niemcy uciekali ze wschodu, przelewały się tabuny niemieckie na zachód, uciekinierów. Właśnie uciekinierów – to coś, co myśmy widzieli w 1939. Coś, co podbudowywało, naładowywało nas. I ja 28 [lipca], nie pamiętam, wróciłem do Warszawy. Od dziadka wróciłem z pełną walizką jakichś tam…
Pod Łowiczem. Z pełną walizką fruktów. Jestem w pokoju i otwieram bibliotekę, a biblioteka nie jest już moją szafą, tylko jest szafą zajętą przez wojsko. Różne rzeczy, ale najbardziej rzucające się w oczy – stos opasek. Okazało się, że tym razem to był punkt dowodzenia „Żywiciela”. Jedna z jego kwater i jej sztabu. Na drugi dzień zjawili się jacyś oficerowie. Byłem potrzebny. W ten sposób w jakimś momencie zostałem zaprzysiężony i stałem się żołnierzem Powstania.
Dokładnie? Czternaście i jedenaście miesięcy. 9 września skończyłem piętnaście.
- Co pamięta pan z 1 sierpnia?
W domu, w mieszkaniu – przepraszam, nie wiem, jak to nazwać, w punkcie dowodzenia, to trochę na wyrost może –miał się zebrać sztab, ale wcześniej pojawił się kapitan „Szachista” i paru jego ludzi. „Szachista” był to kwatermistrz Zgrupowania „Żywiciel”. Jest to, co dzieje się – taki ruch specyficzny. W pewnym momencie „Szachista” mówi: „Słuchaj, wiesz co? Może się przejdziesz na Marymont i zobaczysz, co się dzieje. Dosłownie przejdź się”. Marymont była to bardzo dziwna dzielnica, a będąca przedmiotem zainteresowania „Szachisty”, dlatego że tam były krówki, tam były konie, tam była spyża ewentualnie dla wojska, stąd jego zainteresowanie. „Pójdź i zobacz, co tam się dzieje, jak tam się ludzie zachowują”. Nie umiem dzisiaj określić godziny, ponieważ są podawane różne godziny pierwszej walki, nie chcę wprowadzać czasu. W każdym bądź razie wyszedłem na plac Wilsona, stanąłem na przystanku tramwajowym, bo na Marymont chodziła czternastka, czekam na tramwaj. Tymczasem nic nie ma, za to ulicą Mickiewicza toczy się czołg, za nim czy przed czołgiem grupa rozproszonych żołnierzy, za czołgiem obsługa działka dwudziestomilimetrowego szybkostrzelnego, parędziesiąt metrów [toczy się] drugi czołg. Nie wiem, jakie to były czołgi, jakiego typu. Cóż, czekam na tramwaj, tymczasem Niemcy weszli w ulicę Krasińskiego. Poszli. Wydaje mi się, że jeden czołg za nimi u wylotu Krasińskiego na plac Wilsona, a drugi czołg wjechał w Słowackiego. Po jakimś czasie Niemcy doszli do Suzina, do „Kotłowni”. Rozpoczęła się walka. Opis tej walki znam tylko, pierwszy strzał jak padł, to znam tylko z opowiadania, że Niemiec wybił w „Kotłowni” szybkę, wsadził głowę i trafił na punkt zborny, więc...
- Pan dojechał na Marymont wtedy?
Nie. Już przez Mickiewicza, przez bramę, wróciłem do domu. Patrzyliśmy na to, co się dzieje, bo całe uzbrojenie, to był jeden pistolet „Szachisty”.
- Wiedział pan wtedy już, że o siedemnastej ma wybuchnąć Powstanie?
Ttutaj wszyscy (jak padły pierwsze strzały, wchodziłem na klatkę schodową, i szedłem na górę do mieszkania) ludzie, mieszkańcy, schodzili się do piwnicy. „Zaczęło się”. A ja mówię: „Nie, jeszcze się nie zaczęło. To dopiero przygrywka”. Taki chojracki – dopiero przygrywka, to była dobra przygrywka.
- Co działo się z panem później w kolejnych dniach Powstania?
Parę razy przychodziłem w różne punkty po prostu zobaczyć, co się dzieje, i zdawałem meldunki „Szachiście”. Czyli po prostu nic. W tym czasie mieszkańcy Żoliborza, których walki zaskoczyły w Śródmieściu, przechodzili jeszcze przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim i wracali pojedynczo. Przemykały przez Żoliborz pojedyncze samochody niemieckie, dlatego że wszystkie oddziały „Żywiciela” wycofały się, wiadomo, do Kampinosu. Na Żoliborzu zostało paręset ludzi, ale rozrzuconych.
I cóż potem? Potem… Znów z datą jestem na bakier. Nie wiem czy 3 sierpnia, czy 4 sierpnia oddziały wróciły na Żoliborz. Przez parę dni byłem łącznikiem w dalszym ciągu u kwatermistrza, który przeniósł się na ulicę Sierpecką, i stamtąd biegałem, załatwiając sprawy dla niego. Chcę teraz powiedzieć taką rzecz – otóż w tym czasie, jak jeszcze byłem u „Szachisty”, w pewnym momencie jest krótka palba i cisza. Wyskakujemy do Harcerskiej czy do Poczobutta, już nie pamiętam, jak ta uliczka się nazywa, wychodzimy, przed budynkiem stoi olbrzymi samochód, chyba z przyczepą. Słowo daję, ale tego nie jestem pewien. I była to największa zdobycz wojenna w postaci 10000 granatów, wprawdzie zaczepnych, ale była to największa zdobycz. Pamiętam humorystyczną trochę scenę – „Szachista” otworzył i zaczął wydawać polecenia, bo jest tu najstarszy. Tymczasem dowódca barykady na poprzecznej uliczce usadził go, bo on tu jest dowódcą, bo wziął te samochody. W każdym razie samochody zostały zepchnięte, a potem te 10000 granatów stanowiło bardzo ważną rzecz. Zaraz potem na moją prośbę zostałem przeniesiony do zbrojmistrza, oficera broni, porucznika „Sztukatora”.
- Dlaczego poprosił pan o przeniesienie?
Załatwiać, żeby tam dali [tyle] mięsa, a tam tyle zupy, to mi się nie chciało. Byłem zbyt żywy, a zarazem wyglądałem jak dwunastolatek – szczupły, mały, nie byłem wysportowany, nie byłem z krepą chłopakiem. Dlatego też pewne takie zawirowania. Nie pchałem się do 227 plutonu harcerskiego, gdzie byli moi koledzy szkolni.
„Sztukator” rozwinął bardzo ciekawą akcję, między innymi w jednym czy w drugim zdobytym samochodzie były „garłacze”. Nie wiem, czy wiecie, co to są „garłacze”?
Były to swoiste granatniki, które się zapinało na zamek na lufie karabinu, odpalało, wkładało w „garłacz”, ten granatnik, specjalny pocisk i odpalało w karabinie ślepak. Do tego były jeszcze specjalne przyrządy celownicze, tak że ten karabin nie znajdował się w pozycji normalnej strzeleckiej, tylko oparty o ziemię i pochylony w kierunku strzału, a kąt nachylenia określał długość lotu pocisku czy odległość lotu pocisku. W jednym ze zdobytych samochodów był jeden „garłacz” i kilka skrzynek pocisków. Można zrobić z tego więcej „garłaczy”, rozmnożyć. W budynku plac Wilsona 6 – to jest II Kolonia WSM, naprzeciwko „Feniksa” – był warsztat, były duże tokarki. Żeby je napędzać, należało wykombinować wielkie koła zamachowe, korby, i zaprosić kilku dżentelmenów z okolicy, którzy się nie palili do udziału w Powstaniu, żeby kręcili korbą i napędzali tokarki. W ten sposób powstały, zdaje się, cztery takie „garłacze”, które od razu poszły do plutonów na linię. To jeden z epizodów. A dalej, cóż tam robiłem? „Sztukator”, ponieważ jego punkt, baza była w kotłowni, w pralni na Suzina, tam udało się uruchomić mały generator prądu, który zasilał potrzeby dowództwa, radiostację, linie telefoniczne, ładowanie akumulatorów. Można było słuchać radia. Radia się słuchało po to, czy będą zrzuty w nocy. Bo wiadomo, była melodia, która zapowiadała zrzut.
- Był pan świadkiem zrzutów?
Tak. Chodziłem na zrzuty. Za to płakałem, jak był zrzut któregoś września, kiedy 300 amerykańskich samolotów zrzuciło i zaopatrzyło Niemców. Myśmy z tego dostali tylko kilka zasobników.
- Czy w czasie Powstania kontaktował pan się ze swoją matką?
Tak, ale moja matka była chora na astmę i po prostu nie wytrzymała tych warunków. Nie chciała zejść do piwnicy, tylko usiłowała żyć w mieszkaniu. Jeżeli parę razy w naszym rejonie na ulicy, na podwórku, wybuchły pociski, serie „krów” (wiadomo panom, co to jest, nie muszę dodawać), więc dom trząsł się jak w czasie trzęsienia ziemi i mamą trochę porzucało od ściany do ściany. Wreszcie zdecydowała się, ale już mocno przygaszona, przenieść do mieszkania parterowego. Wreszcie zeszła do piwnicy i serce odmówiło.
Finita est.
Potem usiłowałem… A, ktoś mi powiedział, że na Marymoncie w jakimś tam miejscu są deski, żeby zbić trumnę. Poprosiłem kilku dorosłych mężczyzn z podwórka z prośbą, żeby pomogli, poszli ze mną po te dechy. Wszyscy odmówili. Wówczas poszedłem do „Sztukatora” z prośbą, żeby pozwolił dwóm kolegom pójść po dechy. „Sztukator” postąpił zgoła inaczej. Popędził mnie do jakichś zajęć w tym momencie, a ponieważ w rusznikarni był stolarz, żeby po prostu zbił trumnę. I na drugi dzień matka została na podwórku pochowana przez księdza Trószyńskiego.
Matka zmarła 7 września.
- Co działo się z panem w drugiej połowie września?
Już prawie nie przychodziłem do domu, tylko byłem cały czas w grupie. Tam, cóż, zaczęło robić się w ogóle gęsto. A potem z jednej strony zajęcie przez oddziały [rosyjskie] ze wschodu Pragi, z drugiej strony natarcie oddziałów niemieckich na Marymont i wzdłuż Wału Wiślanego ścieśniło Żoliborz, zamknęło, bo do tej pory była to jednak dzielnica półotwarta. Jak ktoś się uparł, mógł wężykiem wyjść do Kampinosu.
Zaczęły się zrzuty. Zrzuty rosyjskie były różne. Pewnych rzeczy nie mogłem zrozumieć. Dlaczego skrzynie z amunicją zrzuca się z kukuruźników z wysokości pięćdziesięciu czy iluś metrów po prostu bez żadnego zabezpieczenia. Ta amunicja się w sporej części marnowała, ale bratnia pomoc była. Dostaliśmy granatniki czterdziestopięciomilimetrowe, rusznice ppanc., pepesze, PPS-y i jedno zdekompletowane działko czterdzieści pięć milimetrów ppanc., którego nigdy nie udało się uruchomić, bo łoże było, płyta była, koło jedno było, nie było lufy. Gdzieś widocznie spadło poza nasz teren. Do działka było troszkę amunicji.
Był taki moment, że prowadziłem swój magazyn amunicyjny. Nie mieścił się w siedzibie „Sztukatora”, tylko 100 metrów dalej. Po prostu było to wygodniejsze. W ostatni dzień, ostatnią noc „Sztukator” wysłał mnie do pułkownika „Żywiciela” po rozkazy. Chodziło o to, co robić z dokumentami, w ogóle z wszystkim tym, co jest w tej chwili majątkiem oficera broni i w jego dyspozycji. Kwatera „Żywiciela” mieściła się w piwnicy budynku Mickiewicza 27 (to jest dom, w którym później mieszkał Kuroń). Ale do tej piwnicy szło się rowem łącznikowym od III Kolonii, od Krasińskiego 16, koło muru kościelnego i pod Felińskiego w wybitą dziurę w fundamencie do piwnic tamtego budynku. Tutaj taka moja bojowa akcja. Cisza, biegnę rowem łącznikowym, słyszę głosy i wreszcie: bang!, bang!, bang! – wrzucili trzy granaty. Ale rzucili to rzucili, myślę sobie: „No dobra”. Przeczekałem, a miałem w kieszeniach kilka francuskich jajek z pierwszego zaopatrzenia, przygotowałem sobie i wrzuciłem za mur cmentarza kościelnego. I chodu do „Żywiciela”. Stamtąd po chwili wyszedł patrol, zobaczyć, co się dzieje tutaj na terenie kościoła, a ja zameldowałem się najpierw adiutantowi i usiadłem na korytarzu piwnicznym. I zasnąłem. Nagle słyszę krzyk: „Łącznik »Sztukatora«!”. Ktoś mnie szarpnął jeszcze za ramię, wpadłem odebrać rozkazy i popędziłem z powrotem, co zakończyło się tym, że „Sztukator” zniszczył jakąś dokumentację, wyciągnął zdobyczny ponton i nad ranem ewakuował swoją grupę na ulicy Mickiewicza, numeru nie pamiętam, za Kniaźnina, w dół od Kniaźnina. Bo tutaj już dowiadujemy się, że w ciągu dnia ma być przeprawa za Wisłę. Słyszymy, że przeprawa ma być o piątej rano, o dziesiątej, o dwunastej, a wreszcie, że nie będzie. Później był taki moment, że wszyscy oficerowie, dowódcy zespołów, zgłosili się do „Żywiciela” na ulicę… Boże, jak ten pisarz się nazywa? Na dolny Żoliborz, obok Dziennikarskiej…
Na Dygasińskiego. Tam oficerowie weszli do budyneczku, do willi, w której był „Żywiciel”, a łącznicy, cała grupa była w budyneczku przyległym. Bo to były takie szeregowce. I co to jest? Nagle zaczyna być trochę cisza, nie ma już tej palby, jaka [była] cały czas. Wreszcie słyszymy, oficerowie śpiewają „Jeszcze Polska”, „Niech żyje Polska” – okrzyk tradycyjny. Po chwili wychodzą oficerowie. Podchodzę do „Sztukatora” i słyszę: „Kapitulacja”. Dobra, kapitulacja. To już wszyscy poprzez podwórko „Feniksa”, w którym byli Niemcy, przeszliśmy na obecne boisko szkółki między Filarecką a Toeplitza. Tam nastąpiło złożenie broni i następnie całą noc Niemcy nas pędzili. To na Bielany, to na fort, to z powrotem. Wreszcie gdzieś na forcie Bema w barakach bazy samochodowej nad ranem zostaliśmy parę godzin i tam przespaliśmy troszkę. Potem samochodami do Pruszkowa, z Pruszkowa do Altengrabow.
W Altengrabow Niemcy zarządzili, że najmłodsi mają wystąpić. Wystąpiło pięćdziesięciu czterech. Ja nie chciałem, chciałem się trzymać „Sztukatora”, bo był to dla mnie w tej chwili jedyny człowiek, który… Nie miałem nikogo bliższego. On mówi: „Nie. Słuchaj, nie wiadomo, co będzie z nami, idź tam”. I rzeczywiście przenieśli nas do… Przemaszerowaliśmy do lazaretu. To się nazywał lazaret Gross-Lübars, Stalag XI Altengrabow.
- Gdzie mieści się Altengrabow?
W pobliżu Magdeburga. W Gross-Lübars [byliśmy], tam były nasze dziewczyny, nasi oficerowie przez jakiś czas, potem Niemcy zaczynali zabierać. Wreszcie z tych pięćdziesięciu czterech zabrali nas w dwóch grupach po dwudziestu siedmiu. Trafiłem do Harzgerode, do obozu robotniczego, gdzie pracowaliśmy w odlewni elektro. Mogliśmy wychodzić na miasteczko. Tutaj w ogóle jak przyjechaliśmy do Altengrabow, do Harzgerode, bo tak się [nazywała] ta miejscowość w górach Harzu, to poprzedziła już nas fama, że przyjadą ci z Warszawy. Dla Niemców bandyci, dla obcokrajowców, dla Polaków powstańcy. I przyjechali powstańcy. Mogę dodać jeszcze takie rzeczy, to jest moje odczucie – w tym czasie Niemcy zaczynali mocno pompować Hitlerjugend do walki, do bezpośredniego udziału w walkach. Stąd na nas patrzyli w taki sposób, przecież myśmy robili to samo. I myśmy tam byli naprawdę bardzo niegrzecznymi chłopcami. Nie stosowaliśmy się do żadnych policyjnych przepisów. Oczywiście w ramach granic, bo nie mieliśmy zamiaru narazić się, żeby za głupi gest stanąć pod ścianą czy być w inny sposób rozwalonym. Ale w każdy możliwy inny sposób łamaliśmy, naginaliśmy ich przepisy, które oni wobec robotników, obcokrajowców stosowali.
- Czy pamięta pan wyzwolenie obozu?
Tak. Wyzwolenie. Najpierw przez [miasteczko], nie. Przychodzi nasz
Vorarbeiter, brygadzista i każe nam… A myśmy przyszli do pracy nie w naszych strzępach ubrań, w których chodziliśmy na co dzień, tylko w ubraniach, które sobie kupiliśmy od Włochów, całych, w miarę czystych. Przyszedł i: „Do obozu! Rozebrać się i robimy porządki”. Robiliśmy porządki w odlewni, po czym wynieśliśmy się do lasu. A na drugi dzień patrzyliśmy z takiego wzgórka, jak Amerykanie zajmują Harzgerode. Pobiegliśmy. Jak już się przewaliła strzelanina, pobiegliśmy tam. W pierwszej chwili przywitali nas z daleka, bo tyraliera przez pole biegnie, to nigdy nie wiadomo, chociaż nie mieliśmy żadnych strzelb ze sobą. Bo prawda jest taka, że z chwilą jak Amerykanie dochodzili, myśmy się już zaczęli dozbrajać, uzbrajać, i mieliśmy trzy sztuki broni. Jak na zapaleńców powstańców, to byliśmy już uzbrojeni. Trudno – naiwność. W każdym bądź razie to się wszystko zakończyło w ten sposób, że Amerykanie wyszli, nami się nie miał kto zajmować.
Pierwszy dzień, drugi dzień po przejściu frontu to był dzień szaleństwa, bezkrólewia. Oddziały frontowe nie interesowały się tym, co się dzieje w miasteczku. Po czym to wszystko razem się… Zostaliśmy w swoim obozie, tak jak byliśmy. Cholera! Nie było to w jakiś sposób ciekawe. A, myśmy z Harzgerode nawiązali korespondencję z naszymi rodzinami w Polsce. Tak było do stycznia. Korespondencja chadzała w obie strony. Teraz kilku z nas… Bo jeszcze był taki moment, że nad barakiem wisiała flaga polska, bardzo długa, z daleka ją było widać na wietrze. Zgłosił się z „koncentraka” wyzwolony człowiek. Mówił, że jest komunistą i wraca do Polski, bo tam do władzy [przyszli] jego koledzy. Dzisiaj nie pamiętam jego nazwiska, mam zapisane. Ten jegomość był potem członkiem Komitetu Centralnego PPR. W każdym bądź razie w kilku… Wiadomo, nie miałem nikogo. Taki pędrak w moim wieku chciał mieć do czego się przylepić. Cóż, kolega, z którym się zaprzyjaźniłem, znalazł matkę. Wracamy do Polski. Wsiedliśmy na rowery. 4 maja, 5 maja. W każdym bądź razie 8 maja, jak przejeżdżaliśmy przez jakąś miejscowość, rozmawiamy ze szkopem, bauerem, mówi, że dzisiaj jest podpisany pokój. Koniec wojny.
- Gdzie zastała pana ta informacja o zakończeniu wojny?
Jeszcze w górach Harzu. W każdym bądź razie przez cały miesiąc wędrowaliśmy w kierunku wschodnim. Początkowo poruszaliśmy się w strefie okupacji amerykańskiej, a potem pewnego dnia, gdzieś na wschód od Halle, przekroczyliśmy Łabę. Spotkało nas tutaj swoiste przywitanie. Przeszliśmy. Stoją przy linii demarkacyjnej szyldwachy, bagnet na karabinie wyprostowany – pilnuje. Rozmawiać nie chcieli, a przy tym nasz komunista, który był cały czas w pasiaku, do każdego z nich się zaczął lepić jak mucha do miodu. Dojechaliśmy do jakiejś wsi. Przed wsią zatrzymaliśmy się, bo był szyldwach i jakaś z nim rozmowa, i weszliśmy na podwórko pierwszego zabudowania. Chcieliśmy się napić mleka. Nie minęło dziesięć minut, jak wpada dwóch
bajcow z pepeszami:
Ruki wwierch! Jeden, to był ten, do którego przed kilku minutami lepił się nasz komuch. Zabierają zegarek i aparat fotograficzny i znikają. W ten sposób byliśmy tutaj przywitani. W każdym bądź razie jakoś dotarliśmy chyba do Zgorzelca, potem pociągiem na tendrze do Poznania, a z Poznania w stronę Łodzi, Skierniewic, i wróciłem stamtąd do Łowicza, do dziadka. O, to była moja część wycieczki wojennej.
Chciałem tutaj wspomnieć o jednej rzeczy, która się wydarzyła pół roku wcześniej, w ostatnich dniach Powstania. W pewnym momencie, chyba telefon do „Sztukatora”, że potrzebny jest ppanc., znaczy rusznica przeciwpancerna, a ostatnia jeszcze ze zrzutu była, nazwijmy to, w magazynie. „Mirek! Łap i zanoś”. „Dobra”. Ta rusznica ważyła dostatecznie dużo, że potykałem się o własne nogi, ale popędziłem. Jeszcze parę sztuk nabojów trzeba było. Znalazłem się w wyrwie ściany budynku Krasińskiego, naprzeciwko zmartwychwstanek. „Patrz! Czołg! Wal!”. A ja mówię: „Nie, przecież to mnie zabije ta maszyna, ta rusznica”. Rusznica była ode mnie większa i cięższa... Cięższa to nie, chyba ważyła czternaście, a ja pięćdziesiąt kilogramów, więc... Chciałem taką rzecz [powiedzieć], że nie byłem bohaterem, który roznosił czołgi butelkami, rusznicami, brał jeńców, i tak dalej. Pędziłem żywot z tyłu –intendentura, same brzegi.
- Jak zapamiętał pan Niemców widzianych w czasie Powstania?
[...] Miałem takie elementy, jak na przykład wśród ludzi „Sztukatora” byli saperzy. Kiedyś poszedłem z nimi na zaminowanie ulicy Włościańskiej, bramy na ulicy Włościańskiej do fabryki „Opla”, do zakładów „Opla”, są tam obecnie zakłady remontowe, autobusowe. Tam po prostu założyliśmy parę min. W trakcie naszej zabawy wyskoczyli Niemcy, a właściwie „ukraińcy”. Myśmy się wycofywali tam, ostrzeliwując, ale to… Widywałem ich jeszcze w inny sposób, bo parę razy przechodziłem z Żoliborza na Bielany na zdobycz. To były wycieczki poza linię, częściowo szło się tak, żeby nikt nie zobaczył. A potem, już na Bielanach, jakieś wątłe życie było, więc można było od domu do domu, nie rzucając się zbytnio w oczy, przejść. Wtedy widywałem Niemców bliżej. Żoliborz to nie była Wola. Nie było tego, że bandy Kamińskiego eksterminowały wszystkich, których dorwały.
- Jakie pan ma najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Pierwsze dni. Zdobycze, które się trafiały. Byliśmy w „Rzeczpospolitej Żoliborskiej”. To było coś! To było nasze! To było piękne. Za to nie żal było zginąć, żeby móc to przeżyć.
- A jakie jest najgorsze wspomnienie?
Kapitulacja. Było parę strzałów w łeb. Ludzie nie wytrzymywali.
- Czy pana udział w Powstaniu wpłynął na pana późniejsze życie?
Poniekąd tak, ale w inny sposób. Tylko wystarczy słowo: „udział w Powstaniu”. Pierwsza rzecz – jestem studentem politechniki, zaczynamy drugi rok i zaczyna się sprawa wyboru kierunku na wydziale mechanicznym. Jaki kierunek? Były różne kierunki. Zacząłem studia w 1948 roku i w tym momencie miałem kolegę, który tak samo jak ja po pierwszej licealnej zrobił maturę jako eksternista, i też dostał się na mechanikę. Ale miał jedną rzecz – jego tata był starostą z poparcia PPR, a ten był już w partii. Chodziłem z nim do jednej klasy. Teraz mówię: „Wiesz, ja to chyba będę chciał pójść na lotniczy”. „Nie, kochany. Tam potrzebujemy swoich ludzi”. Przekonałem się, że nie jestem u siebie. Tak mnie to uderzyło.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?
Byłem w połowie drugiego roku, po trzecim semestrze, aresztowany, skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy na piętnaście lat więzienia.
Przynależność do nielegalnej organizacji. Następnie siedem lat spędziłem razem w Rawiczu i Wronkach. W przedziwny sposób w trzy tygodnie po wyjściu byłem z powrotem na politechnice. Znów zawdzięczam to przedwojennej profesurze. Dziekanem był profesor Rytel, przedwojenny profesor. Ja się zgłosiłem, że chcę wrócić na studia. Nie musiałem zdawać egzaminu, nie musiałem przechodzić selekcję dobry-zły, i zostałem przez niego przyjęty tylko na jednej podstawie: „Na którym pan był semestrze? Na który pan chce semestr? Niech pan idzie do dziekanatu wyrobić nowy indeks”. Ale takich ludzi jak Rytel to trudno znaleźć.
- Czy w pana pamięci z czasów Powstania coś utkwiło szczególnie?
Różne momenty. Na przykład taki moment – byłem przy forcie Sokolnickiego w parku, chyba 15 września. Wtedy Niemcy uderzyli na Marymont i na Wał Wiślany. Tutaj data się może o jeden dzień rozbiegać od rzeczywistości. Niemcy otworzyli naprawdę huraganowy ogień na rejon fortu Sokolnickiego. Tam się zrobiło piekło. W ciągu niewielu minut wokół fortu i w oknach, wnękach okiennych, było kilkudziesięciu zabitych. Wtuliłem się w ziemię, potem przebiegłem do Szkoły Rodzin Wojskowych. To moment takiego nasilenia ognia, jakiego nie spotkałem. Były momenty, kiedy dostałem cegłówką w tyłek w sytuacji takiej, że „sztukas”, bomba ze „sztukasa” uderzyła w dom na Suzina. Rozprysk cegieł w górę, a ja przestrzeliwałem jakąś świeżą broń. Ponieważ całe niebo pokryło się obłoczkami pocisków artylerii radzieckiej, zawisły, więc była skarpa węgla do kotłowni, wtuliłem się w tą skarpę i patrzyłem na „sztukasy”. I teraz bomba, która uderzyła, uderzyła nie we mnie, bo gdybym nią dostał bezpośrednio, to bym chyba miał połamane kości miednicy, ale uderzyła przy mnie i tylko puknęła mnie. To są tak zwane cuda, żeby przeżyć.
- Jak po sześćdziesięciu pięciu latach ocenia pan Powstanie?
Nie mogę być sędzią naszych dowódców, aczkolwiek wiem, że popełniono bardzo dużo błędów albo nasi sojusznicy wodzili nas za nos, nasz rząd, nasze władze. Ale my tu, w Warszawie, ja, moi rówieśnicy, starsi chłopcy, myśmy wszyscy chcieli, patrząc, jak płynie rzeka uciekinierów niemieckich ze wschodu, wreszcie ich dorwać, odpłacić się!
A z drugiej strony dzisiaj wiemy, w jaki cholerny sposób nas wykorzystano, oszukano, nie mówiąc o tylu różnych kombinacjach, które miały miejsce. Po prostu w imię czego? W imię tego, żeby Anglicy, Amerykanie nie musieli ginąć na froncie. Niech giną ruscy. Polacy? A co to są Polacy? Niech pan zwróci uwagę na taką rzecz, do niedawna zginęło paręset tysięcy czarnych, jakichś Murzynów, Hindusów, i pięciu Anglików – pięciu żołnierzy angielskich i jeden oficer. W ten sposób szacowano, oceniano wartość życia ludzkiego. Tych czterech czy pięciu i tych paręset tysięcy. Tak samo myśmy byli mierzwą dla interesów amerykańskich, angielskich. W imię czego? W imię tego, żeby oni zwyciężyli. My też, jakoby Polska zwyciężyła w tej wojnie – jakoby.
- Czy jak pan teraz myśli o Powstaniu, to zastanawia się, czy było warto?
Ono nie mogło nie być. Chyba że nasze władze wiedziałyby to, co wiemy dzisiaj o porozumieniach amerykańsko-radzieckich, w ten sposób, że nasza młodzież byłaby przez długi czas studzona, żeby nie doszło do spontanicznego wybuchu. Bo tak jak było, gdyby nie było rozkazu, to nastąpiłby spontaniczny wybuch.
Warszawa, 19 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski