Marta Wziątek „Maruszka”
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny chodziłam do szkoły podstawowej na ulicy Chłodnej, ale już jeździłam na kolonie do Julinka. Organizował je pan Stanisław Zrzędnicki. Raczej dla biedniejszych dzieci. Podczas okupacji założył grupę Orląt. To już była konspiracja i cały czas ze swoim rodzeństwem w niej byłam. Później przeszłam do AK. [...]
Mieszkałam na ulicy Grzybowskiej 51.
- Gdzie się pani zetknęła z konspiracją?
Mam starszego brata i on pierwszy należał do organizacji, która opiekowała się dziećmi. Później przekształcili to w konspirację, ale przedtem przez długi czas po 1939 roku był to związek Orląt.
- Jak wyglądała konspiracja w czasie okupacji?
Były zebrania, nawet w moim domu, przygotowywano nas do pracy konspiracyjnej. Mieliśmy wtenczas po piętnaście, szesnaście lat. Później to już była normalna organizacja konspiracyjna. Na przykład osobiście przenosiłam Biuletyn Informacyjny z Warszawy na Pragę, na ulicę Piotra Skargi, na Annopol. Annopol miał zawsze złą opinię, ale tam mieszkali bardzo porządni ludzie, nie było się czego bać. Jednocześnie byłam łączniczką Warszawa – Praga.
- Czy były jakieś szkolenia?
Tak.
- Jak wyglądały te szkolenia?
Szkolenia były w naszym domu na Grzybowskiej, ale później już na Krochmalnej, bo się przeprowadziliśmy do większego mieszkania. Jak już byliśmy w ZWZ, później w AK, to już były normalne szkolenia wojskowe z bronią.
- Czy do konspiracji należało całe pani rodzeństwo?
Tak. W moim domu (mieszkaliśmy na czwartym piętrze) nad nami była góra i tam był schowek, w którym wszystko chowaliśmy.
- Czy tam były te spotkania?
Nie, spotkania były w mieszkaniu, a tym był tylko schowek.
- Gdzie i kiedy pani zaczęła walczyć w Powstaniu?
Na jakiś tydzień przed Powstaniem zostałam wezwana na Pragę i na tych parę dni przed Powstaniem mieszkałam na ulicy Targowej w pewnym wojskowym domu. Tam mieszkali ci, co byli w Warszawie i poza Warszawą – z Grodziska, z Milanówka. Wówczas już miałam osiemnaście lat. Tam czekaliśmy na sygnał. Miałam, oczywiście, walizeczkę z ubraniami, chodziłam z tą walizeczką. Tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, przyjechałam do Warszawy, i powiedziałam sobie, że nie będę chodziła z walizeczką, bo Powstanie ma trwać trzy, cztery dni, i oddałam ją. Zostałam tak jak stałam, a potem Warszawę odcięli. Kto był na Pradze, to odwiedzał rodziny. Jeszcze 1 sierpnia przyjechaliśmy do Warszawy. Była nas spora gromadka. Później wracaliśmy na Pragę, bo mieliśmy zarządzenie, że mamy być na Pradze, na swoim posterunku. Jesteśmy w połowie mostu Kierbedzia, a tu już słychać syreny na Powstanie. I tak – kto idzie na Pragę, kto idzie na Warszawę? Powiedziałam, że idę tam, gdzie mnie przydzielili, czyli na Pragę, gdzie mam rozkaz. Na Starym Mieście nasz porucznik Stanisław Zrzędnicki był komendantem w sekcji motorowej. Część z nas poszło na Pragę, a część wróciła na Stare Miasto. Zginęli i ci na Pradze, i ci na Starym Mieście.
- Co pani robiła na Pradze?
Na ulicy Białostockiej 22 było nasze dowództwo. Tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, byliśmy przygotowani, ale dali nam tylko butelki z benzyną i granaty. Później już była broń, ale z początku nie. Chłopcy szli w stronę szkoły na ulicy Otwockiej, a ja niosłam za nimi granaty. Miałam pantofle na koturnach i nie bałam się, że mogę zginąć, tylko że się przewrócę i one wybuchną. Wtedy Niemcy zaczęli strzelać. Inne oddziały szły gdzie indziej, na przykład na wiadukt na Radzymińskiej czy w kierunku rzeźni. A myśmy szli na tę szkołę, ale atak Niemcy odparli bez kłopotu. Później wróciliśmy na Białostocką, ale ani gdzie mieszkać, ani nic.
- Czy tam był jakiś dowódca?
Tak, dowódcą kompanii Orląt był pułkownik Andrzej Żurawski.
Później co było robić? Ci ludzie, co mieszkali na Pradze, to oni sobie szli do domu nocować, a ci z Warszawy, z Milanówka, z Grodziska nie mieli gdzie. Można było co prawda przenocować u jakiejś rodziny, ale ludzie się bali, więc coś trzeba było zrobić. Natomiast był młyn, który jedną częścią przylegał do Dworca Wileńskiego, a drugą do Białostockiej. Ten młyn zdobyli i wszystkich tych, co byli spoza Pragi, w tym młynie umieścili. Byłam od tego, by roznosić jakiś meldunki, chodziłam na Białostocką 22, gdzie był Andrzej Żurawski i drugi, którego nazwiska zapomniałam, to byli dowódcy na Pradze.
- Czy brała pani udział w jakichś walkach?
Nie, raczej tylko roznosiłam.
- Czy tam były jakieś walki?
Wysłali, by na przykład zdobywać most Poniatowskiego, czy zdobyć bunkier na Targowej 15, ale ta broń i te siły, co mieliśmy to były żadne. Niemcy serie puścili i było po zdobywaniu.
- Do kiedy tam pani była? Przez całe Powstanie?
Tak. 6 sierpnia, to była niedziela, wysłali mnie z meldunkiem na Białostocką, a chłopcy wszyscy zostali, bo było rano. Oni się myli, ubierali, ale tak się zachowywali dziwnie, tak się szykowali, tak czysto... Może dlatego, że to była niedziela. Nim wyszłam, przyszedł mój brat, żeby mnie odwiedzić, spytać, co u mnie, co słychać w moim oddziale. Mówię do niego „Muszę lecieć, a ty na mnie poczekaj”. To było bardzo blisko, więc mówię, że będę za dziesięć–piętnaście minut, bo muszę zanieść meldunek. Wyszłam, oddałam meldunek na Białostockiej i wracam. Do młyna były trzy wejścia – od Dworca Wileńskiego, od Białostockiej i od ulicy Nowej, gdzie stał zrujnowany dom, był tylko mur i w tym murze dziura, wchodziliśmy tą dziurą. Weszłam w tę dziurę i zobaczyłam już leżące trupy kolegów. Nie widziałam, ilu ich leży, tylko odrzuciłam głowę i zaczęłam płakać. Od razu podlecieli, zabrali mnie, żeby Niemcy nie usłyszeli.
- Czy to był jakiś atak niemiecki, czy jakiś pocisk?
Niemcy ze wszystkich stron okrążyli, ale ci chłopcy w młynie już mieli broń, już nie mieli tylko samych granatów. Tylko tak to wyglądało, jakby ktoś ich nasłał, bo obstawili wszystkie wejścia, Niemcy byli dobrze zorientowani i zaskoczyli ich. Część z nich wybili, a część zabrali. Ludzie się bali, że Niemcy mogą później do nich strzelać, więc ci z organizacji powiedzieli mi od razu, żebym nie krzyczała, nie płakała. Od razu wróciłam do dowództwa i mówię, że podobno kogoś zabrali, żeby jakoś ich ratować. W dowództwie mi odpowiedzieli, że już są wysłani żołnierze i odbiją ich. Płakałam, że brat mój tam też zginął, bo myśmy umówili się, że za dziesięć minut wrócę, ale ktoś mi powiedział, że brat nie zginął, bo wyszedł. Mam tu gazetę i tam napisane jest: czy wierzyć w przeznaczenie? Ma teraz osiemdziesiąt jeden lat. I jak coś go miało spotkać, to on wychodził. Takie przeznaczenie i to jest nawet w gazecie. Później pokażę to wszystko.
- Co się dalej z panią działo?
Później podszedł do mnie pewien mężczyzna i powiedział „Proszę pani, oni wszyscy zginęli”. Widocznie doszedł ktoś taki, który coś wiedział, a wiedział, że byłam jedyną kobietą, a tam byli mężczyźni. Nie wiem, dlaczego on to powiedział, ale nikt mi nie wierzył, jak mówiłam, że oni zginęli na ulicy Ratuszowej, że zostali rozstrzelani. Tak mi powiedział i ja to powtórzyłam. Dowództwo powiedziało, że nie, że oni wszyscy już są w Warszawie, że są przeniesieni. Po tym wszystkim część, ale z innych oddziałów, przepłynęła Wisłę, wróciła na Warszawę, a ci, co tu mieszkali, wrócili do swoich domów.
Na razie się tak poniewierałam, bo trzeba było coś zrobić. Dali mnie do monopolu spirytusowego, bo też tam stał nasz jakiś oddział. Tam się mną zaopiekowała rodzina, rodzice, którzy mieli też dzieci w Powstaniu w tych rejonach. Byłam tam bardzo krótko. Piszą, że ten monopol we wrześniu był wysadzony, ale słyszałam, że to była bomba. Ludzie, którzy byli na dole, zginęli. Byłam na parterze i byłam mocno ranna w głowę. Zanieśli mnie do szpitala na Brzeską, który był w piwnicy, więc nie mogli ani zrobić operacji, ani nic, więc tylko mnie zszyli, żeby ta skóra nie spadła, i całe szczęście, jeśli chodzi o mój wygląd. Zostawili mnie, nic nie można było więcej zrobić i trzymali mnie w piwnicach. Później, jak już weszli Rosjanie, to zrobili mi normalną operację głowy. Lekarze, jak się dowiedzieli, że jestem z Warszawy, z Powstania, to już mnie tam trzymali, tak że już miałam trochę większą opiekę, już się mną zajęli. Ci, co przeżyli z innych oddziałów, przychodzili, odwiedzali mnie. Po wojnie należałam już do tego środowiska cały czas.
- Gdzie zastała panią kapitulacja Powstania?
Właśnie w szpitalu. Później wyszłam ze szpitala.
- Potem wróciła pani przez Wisłę?
Razem z wojskiem rosyjskim przez Wisłę, z czołgami razem przyszłam, ale nie było rodziny, nie było nic.
Zaczęłam szukać jakiejś swojej rodziny, ale nie mogłam znaleźć. Miałam koleżankę w Milanówku, z którą przez całą okupację chodziłam do szkoły. Poszłam do Milanówka, żeby się mną trochę zaopiekowali, ale wtenczas już miałam świerzb, w ogóle już byłam ruina. Ci ludzie powiedzieli „Przecież twój ojciec jest tu, u nas”. Bo Niemcy wzięli matkę, a ojciec był starszy, więc go puścili. Też został bez niczego i przypomniał sobie właśnie o tej mojej koleżance. Ci ludzie się nim zajęli i mu pomogli, więc spotkałam się z nim. To byli bardzo porządni ludzie i wszystkich przyjmowali. Ale wszyscy spali na podłodze, nie było gdzie się umyć, nie było nic, więc sobie jeździłam po Polsce. I było to tak, że jak ludzie się dowiedzieli, że z Warszawy, że z Powstania, to pomagali, i przenocowali, i jeść dali.
- Sama pani tak jeździła po Polsce?
Sama jeździłam, bo ojciec nie był pełnosprawny. Pojechałam sobie do Łodzi i też powiedziałam, że jestem z Warszawy, nie mam gdzie mieszkać i oni mi dali mieszkanie. Wzięłam ojca, pojechaliśmy. A jeździło się na dachach i ojciec na nie wchodził. Ojciec powiedział „Będziemy w tej Łodzi mieszkać? Nie, ja nie chcę”. Ja też nie chciałam i wróciliśmy. Więc pojechałam sobie do Bytomia. Tam też poszłam prosić o mieszkanie i też mi dali. Wzięłam ojca i pojechaliśmy na węglu, nikt w to nie wierzył.
- Gdzie panią zastało wyzwolenie w maju 1945 roku?
Koniec wojny zastał nas już w Warszawie, bo w Bytomiu też ojciec się nie zgodził zostać, ja też nie. Nasz dom w Warszawie stał, ale mieszkanie było zniszczone. Na początku czerwca przyjechała matka z siostrą z Niemiec i mieszkaliśmy w tych gruzach. Wodę przynosiliśmy z sądów. Tam były mieszkania, które ocalały, to w nich byliśmy. Później byliśmy w Warszawie już cały czas.
- Czy znalazła się cała rodzina?
Spotkaliśmy się wszyscy dopiero przy końcu 1946 roku. Brat, ten, który był ze mną razem, był ze swoim oddziałem w monopolu spirytusowym i wówczas Niemcy ich wywieźli do Breslau (Wrocławia). Ci chłopcy, którzy mieszkali na Pradze, jak Rosjanie weszli (bo bali się i z jednej strony, i z drugiej strony), wszyscy zapisali się do wojska kościuszkowskiego, do Berlinga. Też poginęli. Ale jest cały czas to środowisko i kontakt z nimi utrzymuję, jestem na wszystkich uroczystościach.
- Chciałabym na moment wrócić do Powstania. Czy miała pani na przykład kontakt z Niemcami tak oko w oko?
Nie. Miałam tylko raz, jak była rewizja w mieszkaniu.
Nie, przed Powstaniem. Niemcy zamknęli ulicę Krochmalną. Szukali drukarni. A jak szukali, to wchodzili do wszystkich mieszkań. Matka miała sen, że coś się stanie i kazała wszystko schować na górę. W mieszkaniu była tylko bibuła z instrukcją wojskową, to, mówimy, w ostatniej chwili będzie to można zniszczyć. Jak Niemcy zaczęli walić, w domu byłam ja i młodsza kuzynka, i zamiast otwierać, prędko szukałam tej bibuły. Wtedy były kuchnie węglowe i chciałam to do niej wrzucić, a Niemcy to słyszeli. Jak tylko weszli, kazali podnieść ręce do góry i od razu otworzyli kuchnię i wyciągnęli. Ale to była bibuła, tak że można to było w ręku trzymać. Zrobili już wtedy dokładną rewizję, ale oprócz tego w mieszkaniu już nic nie znaleźli. Dotychczas spotykałam się ze złymi Niemcami, ale wtenczas tak patrzyłam, że ci Niemcy byli młodzi. Jeden tak patrzył na mnie i pokazywał coś rękami. Nie mogłam się zorientować, co on mi chce przez to pokazać. Kuzynka miała piętnaście lat, a ja miałam osiemnaście. Wyszli i nie zabrali nas. Nie wolno było nikomu wyjść, bo Niemcy już otoczyli ulice. Jak wyszli, to od razu zbiegłam, bo pomyślałam, że on tak coś pokazuje, jakby gniótł, jakby wyrzucał, ale nie było na klatce schodowej tej bibuły. Jak przyszli rodzice, to od razu się wyprowadziliśmy z tego mieszkania. Ale nikt nie przyszedł, także wyglądało na to, że oni zniszczyli bibułę. Nie znaleźli tej drukarni, a ona była wcale nie w naszym podwórku na Krochmalnej 9, tylko na Krochmalnej 11, o tamten dom chodziło.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jak na przykład była pani ubrana?
Najgorsze były te buty, co mi nie dały wówczas lecieć. Ale chodziłam w spódniczce i w takim jakby dresie. Później była taka sytuacja, że zostałam bez niczego. Zima była ostra, nie miałam ani palta, ani swetra, nawet nic na zmianę. Taki to był młody rozum.
- Jak było z wodą, czy była dostępna na Pradze?
Na Pradze tak.
- Czy z żywnością były problemy?
Też nie.
- Czy pamięta pani, co jadła w czasie Powstania?
W młynie sobie gotowaliśmy. Tego dnia, co chłopcy zginęli, mieli smażyć placki ziemniaczane. Sami sobie gotowaliśmy. A spałam na sianie. Najpierw mnie położyli z dowódcą, bo byłam jedna dziewczyna, z porucznikiem, doświadczonym żołnierzem, Jerzym Brokiem, żeby było bezpiecznie. To był aktor, na starych filmach jest jego nazwisko. Raz obudziłam się w nocy i on się obudził i tak patrzy na mnie, a ja na niego. A byliśmy cali w pluskwach! Powiedziałam, że już tu nie śpię i spałam normalnie na sianie z chłopakami, bo to była stajnia.
- Czy w czasie Powstania było życie religijne?
Chodziliśmy do bazyliki i nawet kilka razy daliśmy na mszę za tych, co poginęli, bo to była młodzież bardzo pobożna. Chodziłam i było mi bardzo lekko, a teraz, jak była rocznica i poszliśmy też ze sztandarami, była msza za chłopców, co zginęli, na Białostockiej jest kamień, to nie mogłam dojść i myślę sobie „Boże, kilka razy dziennie latałam...”.
- W trakcie Powstanie nie było żadnego kapelana w waszej okolicy?
Nie, tylko chodziliśmy na msze do bazyliki. Byliśmy wszyscy bardzo pobożni.
- Czy jakoś się pani dowiadywała, co się dzieje w Warszawie? Czy docierały jakieś informacje?
Nie.
- Z rodziną też nie było kontaktu? Rodzice nie wiedzieli, co się tam dzieje?
Nie, nikt nic nie wiedział. Raczej liczyli, że nie przeżyliśmy.
- Czy ma pani jakieś najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze dla mnie było to, jak zobaczyłam tych chłopców, tym bardziej że za jednego z nich miałam wyjść za mąż, on też tam zginął. Było też dziwne to, że jak odchodziłam, to powiedział „Jak przyjdziesz, to ci coś powiem”. Ja się uparłam „Ale teraz mi powiedz, teraz”. A on „Nie, jak przyjdziesz”. Całe życie myślę, co chciał mi powiedzieć i ta myśl stale mnie gnębi – co on mi chciał powiedzieć?
Nazywał się Marian Sowiński, pseudonim „Juno”.
- Czy ma pani jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania?
Nie, nie miałam najlepszych, bo nie miałam się w co ubrać, miałam podkolanówki, zimno było, nie miałam palta. A najgorsze wspomnienie miałam takie, że pewna kobieta powiedziała mi, że da mi palto, już było zimno, a byłam byle jak ubrana, żeby przyjść. Poszłam tam, a tam leżała na łóżku dziewczyna w moim wieku, która umierała. Dała mi jej palto, a ona jeszcze tak patrzyła, jak przymierzałam. W pierwszym momencie nie zorientowałam się, że ona jest umierająca. Później zapytałam, dlaczego ona leży, a matka powiedziała, że jest chora na gruźlicę i umiera. To było najgorsze, że żyłam i taka byłam ucieszona, że dostałam palto.
- Jak na Pradze reagowała ludność cywilna na powstańców?
Bała się i nie za chętnie pomagała. O tym mówił więcej mój brat, że jak gdzieś zakwaterowali oddział, to ludzie przychodzili i prosili, żeby odeszli, dlatego że Niemcy ich wybiją. Dlatego dowódca już 7 sierpnia rozwiązał Powstanie, żeby ludzie nie ginęli, że Powstanie i tak nie ma szans na powodzenie, a ludzie będą ginąć. Trochę tych powstańców się rozeszło. Ale później po kryjomu pomagali, jak Rosjanie weszli, mimo że byli akowcami, a Rosjanie byli przeciwni przecież, jednak pomagali, udostępniali, jak wchodzili na Pragę.
- Co pani robiła później, po wojnie?
Po wojnie spotkałam się z rodzicami i wyszłam za mąż, ale za innego.
Nie. Ale szybko umarł. Wyszłam później drugi raz za mąż, już za wojskowego z Krzyżem Virtuti, ale też już zmarł.
- Czy była pani po wojnie jakoś represjonowana w związku z Powstaniem?
Nie, bo nic nikomu nie mówiłam, że byłam w Powstaniu. Tylko jak w rodzinie mojego pierwszego męża małżeństwo źle żyło, to ten mąż stale mówił do swojej żony „Jak się nie uspokoisz, to Martę wydam Rosjanom”. Wreszcie mu powiedziałam „Już raz mnie wydaj, bo nie zniosę tego słuchać”. I wcale nie wydał. Nie. Miałam też koleżankę, która była na Pradze i ktoś ją wydał, że była w AK. Jak ją wzięli na Rakowiecką, to do tej pory nic o niej nie wiemy.
Nie wiem, pseudonim miała „Jadwiga”, a mieszkała na ulicy Grochowskiej, to była córka wojskowego.
- Jak pani teraz, z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
Powiedzieć szczerze?
To powiem, że szkoda mi, że ci ludzie ginęli za taką Polskę, jaka teraz jest. Bardzo tego żałuję. Bo za co oni poginęli? Za ten bałagan, co jest? Za to, że wszyscy tylko kombinują, żeby dorobić się? A co robią dla innych? Sama ze swojej emerytury, bo mam dodatek kombatancki, mam dodatek pielęgnacyjny, to mam tej emerytury ponad tysiąc złotych, to pomagam i wnukowi, prawnuka mam siedemnaście lat, to nie tyle wnukowi, ile temu prawnukowi. Pomagam zięciowi, z którym moja córka się już dawno rozeszła, ale on nie może dostać pracy i przychodzi do mnie.
- Jak pani myśli, czy możliwe było, żeby Powstanie nie wybuchło w tamtym okresie?
Nie, to był taki entuzjazm, że nie utrzymaliby tych młodych. Człowiek sobie nie zdawał sprawy, nie bał się śmierci, nic. I tak by ludzie poszli, i tak by poszli. Tylko że po tylu latach szkoda mi tych ludzi, co poginęli. Ich rodziny nawet nie wiedzą, gdzie leżą. My też nie wiemy, gdzie leżą ci, co w młynie zginęli. Później znów spotkał mnie jakiś człowiek i powiedział, że oni zginęli, ale wcale nie na Ratuszowej, tylko w ogrodzie zoologicznym, kazali im wykopać groby i tam zginęli. Dałam znać do Czerwonego Krzyża, Czerwony Krzyż robił ze mną wywiad, wszystko mówiłam i prosiłam, żeby szukali, bo nie wiemy ani o jednym grobie. Na tablicy są nazwiska, nie wszystkie, ale te, które znałam, a tak to tylko pseudonimy. Później czytałam, że w ogrodzie zoologicznym znaleźli ciała iluś tam cywilów pochowanych, ale nie skojarzyłam, bo bym się zainteresowała, a dla mnie cywile to nie oni. Ale przecież to mogli być oni, przecież nie szli z opaskami, bo jak Niemcy ich zabierali, to nie mieli przecież mundurów. Do tej pory nie jest sprawdzone, gdzie oni leżą. Nie mogłam szukać rodzin, by je zawiadamiać, także nawet i rodziny nie wiedzą, gdzie leżą. Zresztą nie znałam adresów, bo to była konspiracja. Całe życie mam tym zmarnowane, bardzo długi czas płakałam, bo tak mi było szkoda, że oni tak za nic zginęli. Bo żeby ta Polska chociaż była teraz sprawiedliwa, ale to, co się teraz dzieje, to za co ci ludzie ginęli? A później, jak Rosjanie weszli, to przecież co się działo? Każdy się krył, a jak kogoś złapali, to już przepadł, jeżeli stwierdzili, że to był akowiec. Nie mam dobrych wspomnień, nie. Ale gdyby Powstanie było drugi raz, to też bym poszła.
Warszawa, 19 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska