Z moim ojcem to było krótko. Mój ojciec był legionistą. Po wyzwoleniu pracował w tramwajach. W ogóle mieszkaliśmy na Wąskiej pod numerem 44, naprzeciwko Franaszka. [Teraz] to jest nie do poznania, to była zupełnie inna ulica. Miałem pięć lat, kiedy ojciec umarł na płuca. Tata miał kłopoty z płucami. Był jednym z pierwszych, [któremu] robili operację na płuca, ponieważ on był w legionach, to go tam trochę „pieścili”. Matka została z dwoma chłopakami: ja – młodszy, brat – starszy, też był w Powstaniu – Zbigniew Zieliński. Jak ojciec umarł, to matka z nami przeprowadziła się na Grochów. Tam był nasz dziadek, babka, jedna ciotka i druga ciotka. Dziadek przed wojną był wcielony do armii ruskiej, bo to były dawne lata. Matka dostała odszkodowanie za [śmierć] ojca. Na Grochowie na ulicy Czaplarskiej wybudowała domek – dwa pokoje z kuchnią. Dzisiaj tam już nic nie ma, stoi blok. Poza tym moja rodzina była raczej z [rodzin] wojskowych.
Były kłopoty. Na razie były pieniądze, to [mama] budowała, ale tam zaczęła starać się o pracę i zaczęła pracować w Rembertowie w fabryce amunicji numer 2. Z tego żyła. Nie pamiętam, w którym roku wyszła drugi raz za mąż. Myśmy mieszkali w swoim domku na Grochowie.
Wsadzili ją z legionów do tej fabryki. Jak matka wyszła drugi raz za mąż, ojciec pracował w fabryce dzwonkowej na Grochowie, w fabryce telefonów i tak dalej. Ojciec był specem od dalekopisów. Wojna się zaczęła, ojciec chyba 2 albo 3, może 4 września przyszedł już w mundurze wojskowym na Grochów do domu i powiedział: „Jak chcecie, [to] nas ewakuują z Warszawy. Rząd już ucieka. Jak chcecie, to pakować się i jedziemy razem z wojskiem”. Matka się nie zgodziła. Powiedziała: „Dwóch chłopaków, młodych...”. Takie było rozstanie z ojczymem. Ojczym dojechał z wojskiem, z całym biurem, do granicy rumuńskiej. Tam, jakiś ich dowódca (tak ojciec mówił) powiedział: „Tu się wasza i nasza sprawa kończy. Kto chce, to do Rumunii – i dalej – a kto nie, to jest zwolniony z przysięgi i [może wrócić] do domu, do Polski”. Ojciec wrócił do Polski. To trwało trochę. Niemcy byli już [w okolicach] Gocławka, Grochowa, blisko [miejsca], gdzie myśmy mieszkali. Tak było aż do zakończenia wojny. Niemcy przychodzili do naszej posesji, to znaczy do tej ulicy, a w nocy nasi żołnierze odbijali ich, to oni uciekali dalej, aż pod Gocław. Taka bujawka była aż do końca [wojny]. Takie były początki okupacji.
Na Grochowie, na Siennicką do szkoły numer 60.
Szkoła powszechna niewielki, natomiast później, po szkole powszechnej, zacząłem chodzić do szkoły zawodowej. Właściwie zanim jeszcze poszedłem do zawodowej, to uciekłem z Warszawy do Rzeszy, to znaczy do polskiej ziemi, jak jest Płońsk, ale to była [ziemia] włączona, to już nie była Gubernia, tylko tam już była przyłączona Rzesza.
Tak, to już okres okupacji, bo ja mówię o szkole w [czasie] okupacji. Przed wojną też chodziłem do [szkoły numer] 60, tylko nie na Siennicką, a na Świdrzańską, jeżeli dobrze pamiętam. Uciekłem do [Rzeszy], bo tu było głodno, chłodno, zresztą Niemcy zbombardowali naszą chałupkę. Bomba rąbnęła obok, tamtą chałupkę zwaliła, a nam przesunęło dach. Ojczym wrócił, nas dwóch chłopaków i zaczęliśmy budować chatę. [Chcieliśmy] doprowadzić ją do porządku, żeby można było mieszkać, bo tak nie można było mieszkać. To już [była] okupacja.
To było tak, że uciekłem z Warszawy do rodziny ojczyma i tam jakiś czas się karmiłem, żyłem po prostu, a matka i ojczym byli w Warszawie, ale jednocześnie starali się, żebym ja gdzieś pracował.
Zacząłem pracować na Grochowie czy na Kamionku, w każdym bądź razie na granicy Grochowa czy Kamionka, w fabryce PZO (Polskie Zakłady Optyczne przed wojną). W czasie okupacji to się nazywało Optische Werke i tam pracowałem jako uczeń. Niewiele umiałem, bo niby to była szkoła zawodowa, ale żadnej praktyki nie było, ale było ważne, że tam dostałem legitymację, że pracuję w Optische Werke dla wielkich Niemiec. To mnie chroniło przed łapankami w Warszawie.
Tak, na Czapelskiej. Tam zaczęła się cała konspiracja. Starszy brat był najpierw w „Szarych Szeregach”, a później mnie tam wciągnął. Później, w 1942 roku, zostałem zaprzysiężony do Armii Krajowej, do AK. Tam przysięgę ode mnie brał niejaki porucznik „ Żak”. W tej chwili nie pamiętam, ale to było na Grochowie w każdym bądź razie. Tam w domu, w mieszkaniu prywatnym, [był] sztandar, przysięga, hasła i tak dalej.
Do mnie do mieszkania często przychodzili. Szkoliliśmy się tam czy oficerowie później z Powstania... Tydzień przed Powstaniem niejaki chyba „Starter” – później nasz dowódca – powiedział: „Wychodzicie z domu na Powstanie na plac Grzybowski”. Dał adres. To chyba było dwa tygodnie albo tydzień [przed Powstaniem]. W mieszkaniu na placu Grzybowskim była nas drużyna, chyba sześciu czy coś takiego. Myśmy siedzieli tam u kobieciny i czekali na Powstanie. Długo czekaliśmy, bo chyba z tydzień. Kobita nam gotowała obiad. Dużo nie było tego, ale tam żeśmy chowali się z tydzień.
W dzień Powstania do mieszkania przyleciał goniec, gdzieś koło drugiej (myśmy akurat jedli zupę) i powiedział: „Jest godzina »W«. Macie się stawić na ulicę Tamki” – chyba koło Smulikowskiego, tutaj gdzie jest elektrownia. Myśmy poszli czym prędzej na piechotę, żeby się nie spóźnić. Poszliśmy na Tamkę. Widzimy już naszych chłopaków, tych i tamtych. Do Powstania, do godziny „W”, było może jeszcze z godzinę czy coś koło tego, no to chodziliśmy, nie wiedzieliśmy jeszcze, no niby znaliśmy się, ale naszych dowódców nie bardzo było widać jeszcze.
Był taki chłop z jabłkami na wózku o dwóch dużych kołach, sprzedawał różne owoce. Patrzę, że to już niedługo godzina „W”. Podszedłem do niego, biorę jabłko i gryzę, a on do mnie: „Ty! Co?! Płacisz za te jabłka!”. Mówię: „Panie, bierz ten wózek i uciekaj pan, bo tu będzie strzelanina”. Popatrzył, co się dzieje, złapał za ten wózek, jabłka, wszystko mu się rozsypało i uciekł. Tuż przed godziną „W” było słychać strzały na moście Kierbedzia. Tam chyba jakoś wcześniej zaczęli.
Mieliśmy takiego dowódcę Tadeusz Drywman [Delman?] – pseudonim „Starter”. Tam była knajpa Nur für Deutsche. Jeszcze przed ruchem poszedł do tej knajpy. Myśmy też tam z nim [poszli]. W tej knajpie [mówi]: Hände hoch! i tak dalej. „Starter” umiał dobrze [mówić] po niemiecku, dobry był. Pozabierał im w tej knajpie broń, pistolety i ich wszystkich spędził do małego pomieszczenia, gdzie knajpiarz trzymał różne warzywa, zamknął na klucz i wyszliśmy z tej knajpy. Niedługo już szum, krzyk, pierwsze strzały.
Trzeba przyznać, że nie bardzo byliśmy zorientowani, gdzie mamy się skupić. Elektrownia, już tam strzelają, już tam walą, a Smulikowskiego od elektrowni jest tuż tuż. Na Tamce był erkaem schowany w węglu u węglarza. Brat mój i jeszcze jeden polecieli po ten erkaem, a my [byliśmy] tutaj, na Smulikowskiego. Tam był [Dom] Nauczycielstwa Polskiego. Do dzisiaj chyba stoi tam. To my tam żeśmy się skupili i mieliśmy iść na most kolejowy, ale ten ogródek, jak bym to nazwał, był ogrodzony siatką. Jak myśmy dolecieli do siatki, to szwaby z mostu i z baraku strzelali, bo tam były baraki, w których byli Niemcy. Naszych tam trochę zginęło od razu w pierwszej godzinie. Też tam byłem, ale patrzę – ten zginął, ten zginął, już tam jest słabiutko, to do tyłu, bo co miałem [zrobić]. Przez siatkę chciałem wejść, właściwie zacząłem grzebać pod siatką, żeby przejść, ale patrzę – za duży ogień. Później któryś krzyknął, to myśmy wycofali się z powrotem w budynki. To był pierwszy atak. Elektrownia już zrobiła porządek, a nasz pierwszy atak słabo wypadł, jeśli chodzi o mosty, o most kolejowy notabene.
Tak. Nie tylko nasza kompania tam była. Nasze zgrupowanie było trzecie, a tam jeszcze było zgrupowanie VIII, ale to nam nie wyszło. Trochę chłopaków zginęło. Później była noc, deszcz padał. Było nie do wytrzymania. Na drugi dzień znowuż budynek, w którym żeśmy byli, szwaby podpalili. Niby ratowaliśmy to. Jak zaczęliśmy ratować, to oni nam zaczęli posyłać [strzały] z mostu i niestety spalił się most. Później (nie wiem, który to był dzień Powstania) Niemcy zajęli teatr „Ateneum”, to myśmy z kolei któregoś dnia od ulicy trochę postrzelali i szwaby uciekli z teatru. Teatr został niczyj, ani oni tam nie rządzili, ani my. To samo było ze szpitalem na Solcu. Tam było dużo rannych i tam byli Niemcy. Tam też nasza kompania i chyba „ósemka” poszła na szpital, ale szwaby trochę swoich rannych (bo tam byli chorzy Niemcy) już przed tym wycofali i wojska tam trochę zostało, ale jak myśmy tam uderzyli, to wojsko uciekło. Ten szpital też był niczyj: ani oni, ani my. Myśmy tam weszli. Tam były zielone czy inne kotary, to pozrywaliśmy je i uszyli nam powstańcze ubrania: portki, bluzę. W ogóle wychodziliśmy później na różne wypady, gdzie były jakieś opory niemieckie, to nas tam pchali. Nie tylko nas, ale i innych. W szkole na Dobrej też chyba byliśmy.
Taki mocny atak to był na uniwersytet. Nasza 2. kompania miała działać od dołu. Inna kompania – kościół Świętego Krzyża. Tam szwaby mieli swoją kwaterę, to inna kompania tam, nie nasza. Ja byłem w ataku na uniwersytet dwa razy, chociaż był trzy razy. Pierwszy raz był nieudany. Nie byłem tam. Drugi – byłem, ale przesiedzieliśmy. Nie udał się. Nie wybuchły [miny], bo od tej strony, gdzie byliśmy, był mur. Tam były podłożone jakieś miny, ale nie zrobili nam wejścia na teren uniwersytetu, dlatego że nie rozwalili muru. Drugi atak był nieudany. Trzeci atak był o tyle udany, że od Krakowskiego Przedmieścia „Kubuś” przewalił bramę, ale tam był duży ogień. Niemcy do nas walili. Ja nie byłem od tej strony, tylko od tej już były przygotowane, że mur się wywali, a nasi wtargnęli tam od frontu, od tej bramy. Przedtem nie mogli tej bramy rozwalić. W każdym razie myśmy czekali, aż oni wejdą z tamtej strony, a my uderzymy od tej strony. Wyszło tak, że nasi, to znaczy chłopaki z Powstania, weszli od bramy. Wjechali na podwórko, ale tam był taki ogień, że dalej nie mogli jechać. Tam też paru zginęło. Dowództwo chyba orzekło, że nie ma sensu, skoro atak od bramy się nie udał, no to z tej strony nie ma co się ładować, bo też zginiemy. W trzecim ataku też nie byłem, to znaczy byłem przed murem i czekałem na jego rozwalenie. Tam się nie udało. Tam naszych wyrąbali, więc żeśmy tutaj nie weszli. To był taki duży atak na uniwersytet.
Cały czas byłem na Smulikowskiego.
Nie, do upadku Powiśla.
Na Powiślu mieliśmy zawadę z Niemcami. Niemcy mieli w gmachu banku na rogu Nowego Światu i Alei [kwaterę]. Tam był bank BGK. Oni tam mieli kwaterę i dołem, pod mostem (3 Maja, Alejami) zmieniali tych na moście. Tam chodziła zmiana. Wykapowali nasi, że oni tam codziennie czy co drugi dzień chodzą się podmieniać. Tam była chyba kompania szwabów, podmieniali się. Nas ustawili, żeby tą zmianę, która szła do mostu, załatwić. Poszliśmy tam, ale chłopaki byli słabi jeszcze. Obstawiliśmy ulicę pod mostem 3 Maja długą szeroką. Dowódca mówił wyraźnie: „Jak oni wejdą, to ty nie masz prawa strzelać. Niech oni idą”. A ja, cholera, byłem tutaj ostatni. Tak było. Patrzymy, idzie kompania szwabów. Myśmy się usadowili w gruzach. Tamten trochę chyba nie wytrzymał, bo nie bardzo jeszcze do mnie szwaby doszły. Już [są] tuż tuż i zaczęli od tyłu strzelać. Szwaby chodu, myśleli, że tutaj pójdą do mostu, a tutaj byłem ja, byli inni chłopcy i znowu żeśmy ich trochę popukali. Część schowała się na dole w szyny na moście, część została. Później gwizdek, żeby się wycofać. Uważam, że to był jeden z udanych [ataków].
Na początku Powstania miałem pistolet „siódemkę”. Później miałem chlebaki i granaty i w zasadzie to było tak, że jak szliśmy na jakiś wypad, jakąś zastawkę, to się brało [broń] od innych, bo nie było broni. Trzeba przyznać, że broni nie mieliśmy tyle.
Tak, o to chodzi. Jak ktoś szedł, to proszę bardzo, masz, bo idziesz teraz na wypad. Granatów, to myśmy mieli dosyć sporo. Granatów żeśmy nie oddawali, jak to mówię, nie pożyczali.
Nie, nasze – swojej roboty. Były „sidolówki” i „filipinki”. To były takie dwa typy naszej produkcji i tego mieliśmy dosyć sporo, ale między innymi później ze zrzutów dostaliśmy granaty angielskie czy nawet sowieckie. Trzeba przyznać, że pierwsze dwa, trzy dni Powstania, to myśliwce sowieckie latały nad Wisłą i Niemcy nie mogli nas za bardzo tłuc, bo jak [strzelali], to ten myśliwiec ich tam gasił – ruski myśliwiec. Na początku było więc spokojnie, ale po dwóch czy trzech dniach wycofali myśliwce, a wtedy Niemcy zaczęli dokuczać nam swoimi sztukasami, walili że hej.
Myśmy nie przyjmowali zrzutów. Inni przyjmowali.
Nie bardzo wiem gdzie. Tak to było z dnia na dzień, aż do 4 sierpnia, aż Powiśle padło.
Było takie ciekawe zdarzenie, że Starówka upadła. Myśmy dostali wtedy majora „Roga” jako dowódcę i on nas trochę pozmieniał, poszeregował, ale Niemcy od Starówki, od mostu Kierbedzia, czołgi, wojsko wybrzeżem, [szli] do nas. Na drodze była elektrownia. Elektrownia pierwsza się broniła. Na Smulikowskiego miałem wtedy telefon. Mam telefon, a elektrownia mówi tak: „Mamy duży ogień i chyba opuścimy. Wy trzymajcie się, to my wam wtedy pomożemy. Wyjdziemy z elektrowni, to dojdziemy”. Mówię: „Dobra”. Powiedziałem: dobra, patrzę, a tu w bramę wchodzi czołg. Lufa była [skierowana] prosto na mnie, a ja w stróżówce miałem ten telefon. Czołg bramę przewalił i wjechał po prostu na dziedziniec. Jak to zobaczyłem, odkręciłem telefon i chodu, no bo przecież nie było mowy, żebym trzymał tutaj [stanowisko], bo po co zresztą telefon.
Zresztą w tym samym budynku (bo budynek nauczycielstwa polskiego to był duży budynek) nasi ganiali się ze szwabami, bo oni już weszli też na Smulikowskiego. Tam był nasz dowódca „Starter”. Myśmy z konspiracji jeszcze dobrze się trzymali. Oni się tam ganiali po piętrach tak jak „Starter” opowiadał, bo ja nie byłem tam. Byłem z telefonem na parterze, ale patrzę, jeden szwab już ucieka, drugi już ucieka... Myśmy tam mieli różne ubrania podobne do niemieckich. Mieliśmy tylko opaski na czapkach albo na rękach, ale same ubrania to były poniemieckie. Chełmów nam owało trochę, ale tak ubrania, niektóre pistolety, automaty [były niemieckie]. „Starter” mówi tak: „Słyszę za mną jakiś głos niemiecki”. Niemiec pyta się mnie, gdzie tu są powstańcy, a „Starter” był tyłem do niego. Odwróciłem się i mówię: „Tu”. No i tam znowu trochę go potłukłem, w każdym razie wszyscy zaczęli uciekać z budynku nauczycielstwa polskiego. Między innymi ja już byłem na parterze i do góry, przez Solec, gruzami, wszystko szło na górę. Miał być opór na Solcu. Tam się znowu naszych naschodziło. Poładowali bramy, barykady, ale znowu był taki atak, że nie można było wytrzymać.
Muszę powiedzieć, że był chyba też błąd naszego dowództwa. Tam był tor, tunel kolejowy, co leciał na most. Któregoś dnia miałem przy szpitalu [wartę]. Przyjechał pociąg z Niemcami z Pragi i zaczęli czyścić druty, bo to było zniszczone, zbombardowane, poprzewracane, tak że nie można było jechać tym torem. Meldowałem im, że Niemcy przyjechali czyścić tor. [Oni mówią]: „To co? Nie strzelać. Niech oni to tną, oczyszczają”. Mnie krew zalewała. Myślę: mam tego szwaba blisko. Jeden tnie na dachu, bo przyjechał wagon techniczny...
Wycinali, bo inaczej by nie mogli jechać. Wycinali, bo chcieli wjechać do tunelu. Z mostu, torem, aż na Aleje Jerozolimskie.
Nie.
Cholera go wie, chyba był na motor, na benzynę. Nie pamiętam w tej chwili. W każdym bądź razie jakiś przyjechał. Być może, że to był na silnik, na motor, na benzynę. Oni obcinali druty. Ja to meldowałem naszemu dowództwu, bo miałem akurat wartę. Bez echa. Mówili, że cicho, żeby nie strzelać, że nas tutaj niby nie ma i tak dalej. Miałem gońca – młody chłopak – miał z osiem, dziesięć lat. Mówię [do niego]: „Idź no, powiedz naszemu – dowódcą był porucznik „Janecki” Śliwiński – że jest taka i taka sprawa”. Bo oni już oczyścili [tory] i jedzie towarowy wagon. Niemiec miał otwarty wagon, przechylił się i patrzy. Ręka mnie swędziała. No i się przewrócił. O tym nawet nie mówiłem później porucznikowi, no ale nie mogłem wytrzymać.
Jak się wycofywaliśmy z Powiśla, to przyjechał pociąg pancerny. Myśmy się wycofywali przez zakon, przez plac, a oni przyjechali pociągiem pancernym i z pociągu cięli do nas jak cholera. Nacierają na nas od strony Wisły. Musieliśmy uciekać, a tu pociąg przyjechał... Znowu trochę naszych padło. Nie mówię, że mam żal, bo trudno mieć do dowództwa żal, ale nerwy mnie poniosły. Tłumaczyłem, mówiłem tak i tak.
Przed tym był jeszcze projekt Solec. Jest wiadukt, do dzisiaj ten wiadukt stoi. Był projekt. Nasi tłumaczyli: „Dajcie, wysadzimy w cholerę ten wiadukt” – to było chyba najmądrzejsze. „Nie, nie wolno”. Znowu według mnie błąd, ale co ja miałem do gadania. Mogłem podpowiadać pewne rzeczy, ale nie... W każdym razie, jak ten pociąg jechał, myśmy uciekali przez zakon. Z tego pociągu trochę nas posiekli. Mojego jednego kumpla jeszcze z konspiracji też tam trafiło. Uciekliśmy na Pierackiego. Dzisiaj ta ulica nazywa się inaczej.
Może Foksal. Dawniej była Pierackiego. Poszliśmy na górę, bo tam było bardzo stromo, [były] drzewa.
To było od dołu, od zakonnic, pod górę, do Nowego Światu. Może Foksal. Dzisiaj już nie pamiętam, dla mnie to jest w dalszym ciągu Pierackiego.
Tam była barykada i mieliśmy ich powstrzymać, ponieważ oni mieli iść pod górę. To doszło nie tego dnia, tylko na drugi dzień. Na drugi dzień zrobiona była barykada. Na drugi dzień szwaby zaczęli się przybliżać, zaczęli posyłać nam granatniki i tak dalej, ale nie weszli.
Wycofanie Powiśla było chyba 4 albo 5, więc to musiało też być 4 albo 5 września.
Tak, miesiąc i trzy czy cztery dni. Później, jak już weszliśmy na górę, to znowu, jak to mówią, przemeblowanie żołnierzy, przetasowali... Mieliśmy kwaterę na Zgoda 4. Tam też wyrzucali nas gdzie trzeba. W każdym razie osobiście byłem wyrzucony na plac Napoleona (dzisiaj nazywa się inaczej, chyba Powstańców). Niemcy byli w Poczcie Głównej, a myśmy byli po tej stronie co hotel, wieżowiec. Jednego dnia jakoś tak wyszło, czołgi przyszły, nie mieliśmy z czego strzelać. Dowódca wysłał mnie po Piata. Zlatałem się jak głupi. Poleciałem do dowódcy, a on mówi: „Skąd ci wezmę? Nie ma”. A był czołg do zdobycia, a on mówi: „Nie ma Piata”. No to co my możemy zrobić? Tylko siedzieć i [patrzeć], co będzie dalej, jak przyjdzie piechota. Chyba [na] drugi dzień był mocny atak. To było 9 września.
Hotel był, na samym rogu, mój brat był w drapaczu Prudential, a ja byłem naprzeciw tego hotelu. Między hotelem stał potężny wóz węglarski jako barykada, jako zasłona ulicy. No i dobrze było, bo myśmy [schowali się] za to, bo dechy były grube i jak Niemcy szli, to zza tego wozu i z bramy, i z suteryny, która jest do dzisiaj, myśmy do nich walili, a oni do nas. Ogień był dosyć duży. Mówię: „Chłopaki, uciekamy teraz z tego wozu do bramy”, no i z tej bramy żeśmy do nich pruli, a oni z poczty szli na plac. Szwaby wykombinowali sobie i dawaj nam [strzelać z] granatnika, jak ten wóz stał i nasza brama. Jeden granatnik, drugi granatnik. Mówię: „Wymacali nas, cofniemy się do podwórka, bo z bramy nie możemy już strzelać”. Jak się cofnęliśmy do podwórka, to oni nie tu zaczęli strzelać, tylko przez gruzy (bo to były gruzy, wszystko rozwalone) i do podwórka z granatnika. Wtedy trafiło mnie i dwóch chłopaków i moja wojaczka się skończyła.
Miałem ranną nogę, zresztą do dzisiaj mam dwa odłamki w udzie i odłamek w karku. Jak dostałem, to [podniosłem] nogę do góry i z bramy schowałem się w klatkę schodową. Usiadłem na pierwsze schody i słabo mi się zrobiło.
Miałem manierkę. Wziąłem manierkę (notabene było w niej wino), [polałem] trochę i zemdlałem. Manierkę wylałem na siebie. Przyleciała sanitariuszka. [Uderzyła] mnie po gębie, [pytała]: „Co? Jak? Co ci jest?”. Mówię: „[Dostałem] w nogę” – i w karku mnie szczypało. Ona, niewiele myśląc, rozerwała [mi] portki, zabandażowała, bo tak, to w bucie mi chlapało. Zabandażowała, krew wstrzymała. W kark to taki maleńki [odłamek] wlazł, ale krew mi też leciała. Przycisnęła plastrem czy czymś. Zresztą do dzisiaj mam tam krostę. Oprócz mnie jeszcze dwóch [dostało]. Jeden dostał w rękę, a drugi dostał nie wiem gdzie. Tamtych zabrały sanitariuszki, a mnie zostawiły, bo nie mogłem chodzić, a nogę miałem podciągniętą do góry. Mnie zostawiły, bo nasza kompania w ogóle się wycofywała, ale jak się wycofywali, to powiadomili mojego brata: „Masz »Filipa« rannego. Będziesz szedł, to go zabierz”. Tak było.
Najpierw [zabrali mnie] na Zgodę do mojej kwatery. Tam [trzymali] mnie całą noc, bo już front się zmienił, szwaby... Nie mieliśmy jak iść. [Dotarliśmy] dopiero nad świtem. Ulica Zgoda przecież była bliziutko, ale musieliśmy iść piwnicami, przebijać się piwnicą naokoło i dopiero przed świtem trafiliśmy na ulicę Zgody. Na Zgody byłem jakiś czas, dzień, dwa, ale bombardowania, strzelania i tak dalej. W końcu dowódca powiedział: „Bierzcie »Filipa« i przenieś go na drugą stronę Alei”. Oni mnie wzięli na nosze. W Alejach był wąziutki przekop. Było tam ciężko, to zdjęli mnie z noszy, chwycili pod pachy i przeciągnęli mnie tym rowem, bo tak to z mostu w Alejach walili. Trzeba było tak wykapować, że jak przeszedł jeden pocisk, to wtedy [trzeba było] przechodzić, bo zaczem oni załadują, to część ucieknie. Zanieśli mnie na Koszykową 51. Tam był szpital polowy. Na parterze były trzy czy ileś pokoi. W jednym pokoju było nas czterech rannych czy coś takiego. Tam był lekarz, chcieli mi wyjąć ten odłamek, zresztą miałem dwa. Tak było, że kazał mi się położyć na brzuchu. Jeden usiadł na nodze, a drugi szukał tego odłamka, ale szukał, macał, pukał, bo chciał, żeby usłyszeć, czy tam coś jest. Powiedział, że jest za głęboko.
Tak, inaczej nie było [możliwości]. Mówił: „Za głęboko jest. Nie da się go wyjąć. Niech tak zostanie. Zabandażować”. Do dzisiaj został.
Tak i to pierwszej nocy na Smulikowskiego, naprzeciw teatru był budynek. Tam była zamknięta metalowa brama. W bramie był judasz dla dozorcy, prawdopodobnie do podglądania. Brama była zamknięta, tam strzelają czy latają i tak dalej. Wziąłem judasza, otworzyłem, chciałem zobaczyć, co się dzieje na ulicy. Patrzę w judasza, a tu szwab łazi. To było [spotkanie] oko w oko. Miałem wprawdzie pistolet, ale jak on mnie zobaczył, a ja jego, to on odskoczył i ja odskoczyłem i po wszystkim. I to było spotkanie oko w oko.
Spotkałem się z jednym jeńcem niemieckim, jak mnie przenieśli jako rannego na Zgoda. Tam był Niemiec, też ranny. Leżał na schodach. Mnie położyli dalej, [dali] krzesło czy leżak, a on leżał na schodach, jęczał. Takie było spotkanie z jeńcem.
Przez Niemców tak, to znaczy [osobiście] się nie spotkałem, bo mnie to nie spotkało, ale były takie dwie sprawy. Chodziłem też z takim niby-snajperem – jak myśmy go nazywali – bardzo dobry strzelec. Nie miał karabinu snajperskiego, ale chodziliśmy na polowanie, jak to mówiliśmy, bo szwaby polowali na nas, to my [na nich]. Gdzie to było, to nie wiem, ale poszliśmy gdzieś na Solec. Czasami żeśmy tam obstrzeliwali most. Byliśmy na podwórku, a właściwie w budynku. Podwórko było niżej, a myśmy byli na piętrze, na trzecim czy na którymś. Niemcy wyprowadzili może z dziesięciu, może z więcej naszych ludzi cywilnych na to podwórko. Był oficer i dwóch żołnierzy. Nie wiem, jakiej rangi, ale jeden był tak ubrany, [że wyglądał] na oficera. Zaczął im grozić, krzyczeć na nich. Chodziło o to, że chciał rozstrzelić tych dwóch, bo ustawił ich na podwórku pod mur i trzeba było ich rozstrzelać. Tak to wyglądało z naszego okna. On groził im i tak dalej. Ten, co miał pseudonim chyba „Orzeł” (nie pamiętam nazwiska), mówi: „»Filip«, chyba go załatwię”. To było dosyć daleko, mówię: „Dasz radę?”. Trzeba przyznać, że on dobrze strzelał, notabene „Orzeł” zginął na Smulikowskiego. Mówię: „Jak dasz radę, to wal. Co tam będziemy sobie żałować”. Ten szwab ich ustawiał, dwaj żołnierze stali i chyba czekali, żeby ich rozwalić. [„Orzeł”] przymierzył do tego oficera (nie wiem, czy to był oficer, ale tak był ubrany) i go załatwił. Jak rąbnął, to wszyscy cywile uciekli. Nie wiem, czy ich potem zbierali drugi raz, czy pouciekali. Tego załatwił. Myśmy też uciekli z tego okna, bo była taka zasada, żeby strzelić i zmieniać pozycję, bo inaczej to od razu wykapują. Taką miałem sytuację. Nie wiem, czy to zaliczyć do zbrodni czy nie, ale tak to wyglądało.
Nie. Miałem w swojej kompani dwóch Żydów. Był „Zając” i „Królik”. Takie mieli pseudonimy.
Tak, polscy Żydzi. Byli w naszej armii, w Powstaniu. Jak już śmierdziało, że uciekamy z Powiśla, to jeden przyleciał do nas i mówi tak: „Panie, my nie chcemy się wycofać. Mamy tu melinę i chcemy tu zostać, i się schować. Niech pan nas zwolni”. Ja mówię: „Chłopie, czy ty żeś zgłupiał. Przecież ja nie mam prawa cię zwolnić. Przecież jestem tylko starszy strzelec”. – „No tak, ale my nie chcemy pójść do »lury«, my nie chcemy się wycofać. My tutaj mamy...”. Mówię: „Idź do naszego dowódcy i mu to powiedz”. – „My się tam boimy iść”, bo już było słabo. Pytali: „Gdzie my go znajdziemy?”. Koniec końcem [powiedzieli]: „To nie pójdziemy”. Mówię: „Ja cię nie mogę zwolnić”. – „No dobrze. Jak pan go spotka, to niech pan mu powie, że my zostajemy”.
Tak, zostali.
Nie wiem, co się z nimi stało.
Naprzeciw szpitala na ulicy Czerwonego Krzyża. Tutaj myśmy się rozstali z nimi.
Kto przeżył, to powiem panu jeszcze taką sprawę. W czasie okupacji, jak szwaby robili getto, to mieszkałem na Czapelskiej, a po drugiej stronie była Garwolińska i tam przed wojną mieszkało dużo Żydów. Mieli swoje baraki i tak dalej. Byłem chłopak, przychodził do mnie Żyd, też chłopak, tak że myśmy się kolegowali z tym Żydem. Jak robili getto, to przyszły dwie Żydówki, notabene znajome, dziewczyny w wieku około dwudziestu lat czy coś takiego. Mówią do matki tak: „Pani Zielińska, my do getta nie idziemy. Starzy idą, a my nie idziemy. My chcemy, żeby pani nas ukryła”. Matka mówi: „Jak? Ja mam dwóch chłopaków. Ty wiesz, co to znaczy ukryć dwie Żydówki, jak ja mam dwóch chłopaków? To przecież jak ktoś coś podpowie albo zrobi, to przecież zabiorą nas, zginiesz. Chłopaki zginą. Ja zginę. Jak ja mam cię ukryć?”. – „No tak, ale co mamy zrobić?”. Matka pogadała z moją ciotką, czyli z siostrą, i nad Pilicą, gdzie [mieszkała] rodzina mojego ojca […] i pojechali do bogatego gospodarza, który nazywał się Zając. Pogadali z Zającem, że dadzą dwie Polki (nie mówili, że to są Żydówki, bo on wtedy też by nie chciał ich ukrywać). Mówią: „Dwie dziewuchy dostaniesz do roboty, bo w Warszawie jest głód”. Mówi: „Dobra, to niech przyjeżdżają” i ciotka czy matka (już nie wiem kto) zawiozła je. One zostały na tej wsi i pracowały u rolnika. Później urwał mi się kontakt z nimi, ale jak wróciłem z wojny, matka mi opowiadała, że na tą wieś przyszła [spora] ilość ludzi, rolników, [których] wysłali do Niemiec na rolę. Zając nie chciał wysłać swojej córki, to wysłał te dwie Żydówki. On nie wiedział, że to są Żydówki. Przyszli do niego na robotę. Koniec końców zapisał je, oczywiście [dał im] nie żydowskie [nazwiska], tylko jakieś inne i one jako Polki pojechały na roboty do Niemiec i tam robiły. Jak wróciłem z wojny, to pytałem się matki. Mówię: „A co z tymi Żydówkami, które ty tam wysłałaś?”. – „Wyobraź sobie, że one wróciły. Przyszły do nas do domu z dwoma oficerami i dziękowały mi”, czyli matce i ciotce, że one przeżyły, że to zrobiły, i tak dalej. [Kontakt] później się urwał.
No właśnie.
Przyjacielska, dobra, koleżeńska.
Jak Związek Radziecki przyszedł na Pragę, myśliwce... Miałem sierżanta, który nazywał się Poziomka. Porządny chłop, kawał chłopa. Był starszym sierżantem. Miałem z nim umowę. Zapytałem: „Słuchaj pan, Związek Radziecki jest po drugiej stronie. Co będzie z nami, jak Związek Radziecki przyjdzie do Warszawy? Co my mamy robić? Przeciw nim czy z nimi?”. Takie pytanie zadałem temu sierżantowi. On na mnie popatrzył i powiedział: „Gówniarz jesteś, idź do domu. Nie będziemy na ten temat rozmawiać”. Z kim więcej mogłem rozmawiać, jak mi tak sierżant powiedział? Mądrze powiedział, ale nie zadowoliło mnie to.
Pomiędzy nami to duch był strasznie bojowy.
Przy wycofywaniu się mieliśmy pewne wyrzuty, ale tak trzeba przyznać, że ludność cywilna dużo nam pomagała. Czasami przychodziłem na obiad do takich jednych państwa. Mówiłem im, jaka jest sytuacja, a oni czasami dali mi zupę. Jak coś chciałeś się dowiedzieć, przejść, bo przejścia nie było ulicą, bo były strzały, to piwnicami [się przechodziło]. Oni wyrąbali [dziurę] z piwnicy do piwnicy, do drugiego domu, tak że myśmy chodzili [piwnicami]. Zresztą na Świętego Krzyża z ulicy na ulicę był zrobiony podkop, bo tu szwaby byli... Przez całą ulicę był zrobiony tunel do tamtego budynku. To wszystko było jakby pod naszym nadzorem... Takie były kursy. W każdym bądź razie, nie można powiedzieć: cywile byli razem z nami i tak dalej. Mieli właściwie gorzej niż my. Jak było bombardowanie, to my mieliśmy gdzie się schować, byliśmy jakoś zorganizowani, a oni byli zorganizowani, ale tylko między sobą. Trzeba powiedzieć, że cywile zachowywali się bohatersko. Pomagali nam, sami też chcieli wiedzieć, co się dzieje.
Był u nas ksiądz. Zresztą na Tamce był kościół. Raz na tym placu był zrobiony ołtarz i tam była jakaś msza, ale już nie pamiętam jaka.
Nie. Na rogu Tamki i Smulikowskiego był szpital dla rannych. Tam był ksiądz i zawsze błogosławił. Był z tego kościoła, co jest na Tamce. Notabene ten ksiądz został później z tymi rannymi, bo przy wycofaniu nie było jak ich wycofać, bo byli ciężko ranni, to przyszli szwaby i rozwalili rannych w tym szpitalu, i tego księdza z nimi. Nie było specjalnej religii.
Chyba nie. Pamiętam przed Powstaniem i w Powstanie chyba też, było jakieś radio, coś grało, brzęczało, Londyn, cały sygnał, ale na razie na początku to były jakieś komunikaty. Nadawał Londyn albo jakaś inna stacja, że na Powiślu jest zajęte to i to, że tam jest to i to, i tak dalej, ale to myśmy słuchali i szwaby słuchali. Później wiedzieli, gdzie są nasze gniazda i słuchanie i nadawanie było zakazane, ale dowództwo może słuchało.
To był telefon pomiędzy elektrownią a Smulikowskiego.
Tak.
Później leżałem jako ranny w łóżku i bałem się, nie tylko ja, ale i cały szpital, że od strony politechniki przyjdą szwaby i nas załatwią.
Na Koszykowej 51. Leżałem w szpitalu, kiedy był ten duży zrzut na Polskę. Przylecieli Anglicy, Amerykanie. Zrobiłem sobie szczudło, bo nie mogłem [stąpać] na nogę (nogę miałem podkuloną). Notabene Niemcy w szpitalu wyleczyli mi nogę. Wyszedłem ze swoją kulą. To był bambus. Oni mnie nazywali Bambus, a ja miałem taki kij bambusowy. Zrobiłem sobie na wierzchu rurę, żeby [sięgał] pod pachę. Wyszedłem z łóżka na podwórko i widziałem, jak leciały samoloty, ale niedługo tam byłem, bo mi się w głowie zakręciło i rąbnąłem na ziemię, i koniec. Ale widziałem samoloty, zrzuty.
Niemcy mnie wywieźli. Przyjechał pociąg towarowy i wszystkich wtedy, cały nasz szpital na noszach, ze swoimi tobołami, [wywieźli]. Notabene zrobiłem numer nie z tej ziemi, bo przełożona naszego szpitala powiedziała tak: „Wszystko co wasze, co wam potrzeba, to każcie ze sobą zabrać”. Miałem poduchę. Szwaby zabrali mnie na nosze. Mówię: „Tą poduchę też”. Dali mi poduchę. Był też patefon czy gramofon. Na tym gramofonie narysowałem czerwony krzyż. Jak mnie szwaby zabrali na nosze, mówię: „To też moje”. Oni zobaczyli, że czerwony krzyż, no to dawaj, wzięli ze mną. Wagony przyjechały towarowe. W wagonach było bardzo dobrze, bo były prycze i nas wszystkich rannych...
Na Dworzec Główny, gdzieś tutaj.
Sanitarką niemiecką. To był chyba Dworzec Główny. Był bardzo zbombardowany.
Pociągiem pojechaliśmy do Łodzi. Pociąg stanął w Łodzi i wszyscy z wagonów [poszli] do baraków. Baraki były po ruskich. Te baraki chodziły od wszy. W barakach było tyle wszy, że aż strach. Łodzianie się dowiedzieli, że nas tu przywieźli. Nie spałem w tym baraku, bo wszy tam normalnie chodziły, było je normalnie widać. Podpalić, nic więcej, ani wybić, ani nic. Spałem na ziemi przed barakiem. Nie chciałem tam wejść. I tam nas szwaby mieli rozstrzelić. Taka była mowa, ale na drugi dzień rano znowu z powrotem do pociągu. Tam podwozili nas tramwajem. Do tramwaju szliśmy, a później tramwajem [zawieźli nas] do samego pociągu. Łodzianie się dowiedzieli, że tu są [ludzie] z Powstania, to do wagonów tyle żarcia nam nanosili, że aż hej. Tego żarcia żeśmy nie widzieli w czasie Powstania. Chleb, kiełbasa, co tylko mogli, to nam w tych pustych wagonach tramwajowych położyli. Wagony tramwajowe przyjechały puste.
Nie, w Łodzi byliśmy tylko wpędzeni do baraków, rzekomo do rozwałki, ale jakoś nie było tego. [Zagnali nas] z powrotem do wagonów i wywieźli do Zeithain do Niemiec. Wieźli nas w tych wagonach ze dwa dni i dwie noce, bo tory były rozwalone, nie można było jechać. Zeithain czy Zwickau? Zwickau. Tam były baraki i prycze, i tam był zrobiony szpital. Sporo naszych tam było.
Nie, to nie był jeszcze obóz jeniecki, to był szpital, ale tam byli wszyscy nasi z Powstania. Tam [byliśmy] jakiś czas. Co mogli, to leczyli. Kto mógł, to umarł, a kogo mogli, to leczyli. Trzeba przyznać, że mnie szwaby tam podleczyli. Nogę miałem podkuloną, a oni dali mnie na wyciąg i wyprostowali mi nogę.
U tych Niemców byłem dwa miesiące: październik i listopad.
Poza szpitalem. To znaczy znowu wzięli nas do wagonu. Zrobili komisję lekarską. Niemiec, ten dobry, [rozdzielał]: ten na tą stronę, ten chory, to na tą stronę. Zrobili segregację na tych, co mogą chodzić, i na tych, co nie mogą. Mnie zaliczyli do tych, co mogą chodzić, chociaż nie chciałem jechać. Specjalnie jeszcze kulałem, ale szwab powiedział: „Dawaj tam” i znowu w wagon do Zeithain.
Zeithain to było gdzieś koło Drezna, gdzieś blisko. Tam był obóz – Stalag IV-B. Tam była kupa jeńców: Anglicy, Amerykanie i inne narodowości, i Polacy z 1939 roku. Tam było strasznie, dlatego że było tylu jeńców i już tyle lat, tak że wszystko było obstawione, obmówione, jakieś kombinacje, mieli jakiś handel, a my nowi…
Chyba z dwustu. Pamiętam, że był taki podwójny barak i tam byli [powstańcy] z 1939 roku, a tutaj… Może nie dwustu, może mniej, ale coś koło tego.
Chyba tak, a może stu, w każdym bądź razie połowa baraku. Ilu tam mogło być? Połowa, to był 1939 rok, a pół nas. Strasznie tam było, dlatego że były prycze, ale nie było desek. Nie mieliśmy na czym spać, trzeba było ukraść komuś [deski] albo kupić. Ledwo tam zipałem, było mi bardzo źle. Tam był taki szef z 1939 roku i mówi: „Ty chłopie tu zdechniesz, jak nie będziesz...”, bo ja nie wychodziłem, bo było mi jeszcze ciężko chodzić i dał mnie do kuchni, do niemieckiej kuchni. Niemcy tam byli, ale to była kuchnia dla obozu. Tam trochę odżyłem, bo kradłem brukiew, kradłem marchewkę. To już zawsze było coś, bo tak to porcja niewolnika – to było cztery albo pięć małych ziemniaków w obierzynach i brukiew, normalnie obrana brukiew, tam obrana – oczyszczona, pokrajane w kostki i gotowane w wodzie. To był cały obiad, całe jedzenie, a chlebek był jeden na dwunastu czy na dziesięciu, już nie pamiętam.
To było na dzień. Była jeszcze marmolada z buraków, jakaś straszna. Nie można było tego jeść. Do smarowania chleba. To było straszne. W tym obozie jeszcze pobił mnie szwab. Któregoś dnia szef przyleciał do komendanta obozu. Ten, kto wszedł do komendanta obozu, to już przeważnie nie wychodził. On mnie pyta: „Coś zrobił?”. Mówię: „Nic nie zrobiłem”. W kuchni pracowałem, więc może ktoś mnie oskarżył, że kradłem. Nie miałem pojęcia. Przyszedł wartownik z karabinem. Mówi „Chodź do [komendanta]”. Wyprowadził mnie za obóz. [Tam] był barak niemiecki, ale jak mnie do niego wprowadził, to tam był luksus. Elegancko mieszkał komendant w tym obozie. W obozie był wartownik, ale był jeszcze adiutant czy ktoś. Pogadali sobie: „Aha, ten. No dobra. No to…”. – „Stań tutaj. Zaraz przyjdzie komendant”. Cały się trząsłem ze strachu. Nie wiedziałem, o co chodzi. Żebym wiedział, o co chodzi, to bym wiedział, co mam mówić, może skłamać, może coś czarować. Stoję, przychodzi szwab. Popatrzył na mnie, przyszedł do mnie i od razu w mordę mi [dał]. Nie powiedział ani słowa. Ja bym może wytrzymał, jak mi dał w łeb, ale zasada była taka, że padnij, chociaż udawaj, że ci tak mocno przysunął. Przewróciłem się, a ten krzyczy: Aufstehen! Trochę udawałem, ale wstałem. Pyta się mnie, czy ja wiem, za co dostałem w mordę. Mówię: Ich nicht weiß. Szwab gada, a tam był tłumacz – adiutant i mówi tak: „Dostałeś w mordę, bo w czapce przed komendantem się nie stoi”. Mówię: „Przecież nie jestem Żydem. – Wiem, że myce musieli zdejmować Żydzi. – Ja jestem przecież jeniec wojenny. Dlaczego mam czapkę zdjąć przed komendantem?”. Ten mu to przetłumaczył. Za chwilę wprowadzili mój gramofon, gdzie był narysowany czerwony krzyż. Szwab się pyta, czy to jest moje. Mówię: „To jest moje”. – „Tak? Twoje?”. I mnie z drugiej strony w mordę. Och, ty cholero. Teraz to wiem, za co. Chyba za ten patefon, ale patefon jest patefon. Tłumacz mi znowu tłumaczy: „To jest czerwony krzyż. Czy ty wiesz, co to jest czerwony krzyż? To jest twój patefon? Przyznajesz się?”. Mówię: „Mój. Pewnie, że mój. Nie wolno czerwonego krzyża malować na patefonie?”. Patefon to jest patefon, a czerwony krzyż to jest ratunek. No, ale w mordę dostałem drugi raz. Jeszcze raz na mnie czekał. Patefon, to była taka duża szafka, nie można powiedzieć, że mała. Ledwo go wziąłem pod pachę, żeby wyprowadzić go od szwaba. Wyniosłem go z baraku, ale przecież nie mam siły zanieść go, aż do siebie do baraku. No to do tego konwojenta mówię: „Ty mi pomóż, bo nie pójdziemy dalej” i żeśmy razem do baraku przeciągnęli patefon.
Nie. Tam mnie jeszcze wywieźli do Arbeitskommando. Patefon, czyli gramofon, sprzedałem Amerykanom, bo miał płyty. Płyty były ładne. Szef powiedział: „Słuchaj, szpilki ci się skończą. Amerykanie chcą kupić od ciebie patefon z tym płytami. Szpilki ci się skończą i wyrzucisz patefon, a oni chcą kupić”. Więc dawaj – handel. Nie pamiętam, ile mi dali papierosów za gramofon, ale w każdym bądź razie dużo. Przynieśli mi pół walizki papierosów. Pomyślałem, że zaraz mnie okradną. Papierosy to była wielka sztuka, ale jakoś pilnowałem tego, przestałem chodzić na kuchnię, tylko naszym sprzedawałem papierosy za chleb. Jakoś handel szedł.
Tak, w obozie – Stalag IV-B.
Tak, tamci to byli jeńcy amerykańscy. Tam byli francuscy...
W tym obozie nie dostałem. Później dostałem, ale byłem wysłany na Arbeitskommando. Mój rocznik wysłali na roboty do Niemiec. Była taka kombinacja: kto chce iść jako cywil na rolę, to był zwolniony, może iść, a kto nie chce iść jako cywil, tylko chce być dalej żołnierzem, to na Arbeitskommando. Na komisję lekarską: nadaje się czy się nie nadaje. Poszedłem na komisję. Nie chciałem iść do roboty, bo tutaj miałem dobrze. Miałem papierosy, chodziłem na kuchnię, jakoś mi się ułożyło. Nie chciałem iść. Był tam niemiecki lekarz, ale był i polski lekarz. Zacząłem z nim rozmawiać. Mówię: „Nie chcę iść na robotę. Jestem jeszcze chory, ranny”. – „No dobra, to cię tam...”. Skreślił mnie, że się na roboty nie nadaję jeszcze. Wychodząc od lekarza przyszedł kumpel z Grochowa, ze szkoły powszechnej. Taki kumpel, gdzie razem szkołę kończyliśmy, razem należeliśmy. [Nazywał się] Bronek Raczyński. Mówi: „No co?”. – „Wyszedłem z tej komisji i mnie odwalili”. – „Tak? O cholera”. Poszedł Bronek – Bronka nie odwalili, więc kombinuję: jest taki kumpel, z którym można trzymać sztamę, no to z powrotem. Pytam: „Bronek, jak?”. – „Niestety, ale mnie zakwalifikowali”. [Idę] z powrotem do lekarza Polaka i mówię mu: „To jest mój kumpel. Razem żeśmy się chowali, razem byliśmy w Powstaniu. Weź to skreśl, chcę jechać”. – „Coś ty?! Zidiociał?! Na co ty mnie narażasz!”. W każdym bądź razie opierniczył mnie, ale powiedział: „Dobrze, jedziesz”. I pojechaliśmy.
Pojechało nas chyba ze stu albo siedemdziesiąt coś, albo stu dwudziestu było na początku. Pojechaliśmy na Arbeitskommando. To było pod Dreznem – Meißen, do fabryki. Najpierw była fabryka Meißen, a później Brockwitz. To była Glasfabrik (szklana fabryka), a w tej szklanej fabryce robili meserszmity, to znaczy tylko kadłuby, nie skrzydła. Jak nas tam przywieźli, dali nam pomieszczenie z betonową [podłogą]. Kazali nam wziąć wióry i porobić na podłodze koje, posłanie. Mieliśmy koce. Każdy miał dwa koce: jeden na podłogę, a drugim się przykrywał. Trzeba przyznać, że to była fabryka z parowymi kaloryferami, gorące jak cholera, dobrze było. Ja miałem jeszcze tą poduszkę, co ze sobą [zabrałem]. Gramofonu już nie miałem, bo sprzedałem, ale miałem poduszkę. To była duża poducha, tak że razem z kumplem żeśmy spali na tej poduszce. Robiliśmy kadłuby. Szwab miał wiertarkę, najpierw wiercił dziurę – jednego wpuszczali do środka, do kabiny, a on na zewnątrz wiercił. Później nit, młotkiem pneumatycznym pukał, a nam kazali trzymać nit z tyłu, żeby się to nie zanitowało. Miałem wielkie uszy od tego hałasu, żeby nam dali choć jakieś zatyczki albo coś, ale nic nie dali. Ręką trzeba było trzymać nit. Po pierwszym dniu łapa mi spuchła, a Niemiec tylko krzyczał: Andere Seite! (Z drugiej strony). Ja w tym kadłubie robiłem chyba ze trzy dni albo cztery. Miałem dosyć tego. Uratował mnie wypadek na hali u szwabów. Strzeliły bezpieczniki, hala ciemna, nie ma wiertarek, nie ma nic. [Krzyczą] Wo ist Elektriker?! (Gdzie jest elektryk?). Tam elektrykiem był Rusek. Nie ma tego ruskiego elektryka. Hala cała stoi.
Tak, jeniec. Cała hala stoi. Szukają, wołają, krzyczą. Znaleźli go. Ruski poszedł, reperuje. Ponieważ ja się trochę znałem, to poszedłem mu kapować, gdzie to jest, co to jest. Ruszyła hala. W fabryce myśmy pracowali dwanaście godzin: od szóstej do szóstej. Po jakimś czasie znowu to pieprznęło. Krzyczą: „Gdzie jest elektryk?!”. Mówię do majstra, który tam pilnował: „Ja jestem elektryk”. – „Kto? Ty? Elektryk jesteś?”. – „Tak”. – „To dawaj”. Ja widziałem, gdzie on reperował bezpieczniki, dlaczego to walnęło, to wiedziałem, gdzie mam pójść. Tamten dał druty takie jak należy, ale gdzieś miał zwarcie. I z tego powodu zostałem elektrykiem. Uruchomiłem to. Już nie wchodziłem do kabiny, bo tam bym przecież zwariował, nie mogłem tam pracować, to byłem elektrykiem. Żeby mi dać taką robotę, żebym zawsze był pod ręką, to poszedłem do narzędziowni reperować wiertarki elektryczne. To już było coś innego. Jak silnik był spalony, to był wywalany, ale bezpieczniki czy węgielki to była dla mnie drobnostka. W narzędziowni było jeszcze parę Niemców, co obsługiwali, wydawali narzędzia i szlifowali wiertła. Był taki jeden stary artystyczny malarz, który szlifował wiertła. Przyszedł ktoś do okienka, a on zrobił mu okrągłe wiertło, za chwilę drugi raz. Mówię: „Stary, daj i patrz. Tak trzeba”. Umiałem, bo przecież [ukończyłem] szkołę zawodową. Umiałem szlifować wiertła. Nikt nie chciał później dać temu staremu wiertła do szlifowania, tylko do mnie. Mówili: „»Filip« będzie to robił”. [Jako zajęcie] miałem elektrykę i szlifowanie wierteł. Oni nie chcieli, żeby tamten szlifował. W końcu się zbuntowałem i mówię: „Ja będę za ciebie szlifował te wiertła, ale ty mi namalujesz dużego polskiego białego orła”. – „Nie mogę”. – „No to ja nie mogę też”. No i tak mi namalował dużego białego orła. Przyniosłem go na barak, powiesiłem. Komendant się dziwił, co to jest, kto to miał, kto to zrobił. Mówię: „Ja miałem to”.
Różne hece miałem z tym komendantem. Uciekłem na Boże Narodzenie, na Wigilię. Tam był inny barak – polski. To nie był barak polski – tam była Polka i gość, który pracował w fabryce. Miał dwoje dzieci. Jak przechodziłem koło ich okna, to ona zawsze krzyczała: „Wy Polacy...” i ja z tą babą nawiązałem jakiś kontakt. Jest Wigilia. Kromkę chleba [dostaliśmy] na Wigilię. Był nasz komendant – dolmeczer, czyli nasz sierżant i nasz opiekun. Złożyli nam życzenia. Mówię do naszego sierżanta: „Ja bym poszedł na Wigilię do tych państwa, do tych Polaków, co tam są”. – „Jak, w jaki sposób?”. Mówię: „Pogadaj z komendantem niemieckim – był niemiecki komendant na tych parę naszych cwaniaków – i niech mnie zwolni na dwie, trzy godziny. Pójdę na Wigilię, przecież wrócę, nie będę nigdzie uciekał”. Poszedł, pogadał. Komendant powiedział: „Nie, nie wolno”. Nie wolno, to nie wolno. W nocy, już myśmy odśpiewali kolędę, mówię do Bronka: „Idziemy do tych Polaczków czy nie?”. On mówi: „Ale jak?”. – „Chodź. Pokażę ci jak”. Poszliśmy do umywalni. W umywalni były koryta do mycia i okno – duże okno z prętami. Mówię: „Chodź, przymierzymy się. Prześlizgniesz się przez te pręty czy nie?”. Myśmy byli przecież chude chłopaki, a Bronek mówi tak: „Jak ci łeb wejdzie, to i drugie ci przejdzie”, a tu zima jak cholera, mróz, śniegu za oknem od groma. W umywalni myśmy się rozebrali zupełnie na nagusa i przez kraty przeszedłem pierwszy, a Bronek był jeszcze chudszy niż ja, bo mniejszy. Ubrałem się czym prędzej i teraz Bronek. Żeśmy się pogimnastykowali i Bronek też przeszedł. Ubraliśmy się i idziemy przez śnieg, a było już późno. To było małżeństwo, mieli dwoje małych dzieci, to już właściwie było po Wigilii, ale jak my żeśmy przyszli, zapukałem. Ona przyszła, mówi: „A, to ty”. I żeśmy do nich weszli. Oni już trochę tej wigilii zjedli, ale dali nam kluchy z makiem. Dali nam jeszcze trochę bimbru i zaczęło być wesoło. Słyszymy, ktoś wali do nich do drzwi. Gość zgłupiał, nie wiedział, co robić. Mówi: „Schowajcie się tam”, a ta baba mówi: „Nie, czekaj. Ja z nim załatwię. Siedźcie”. Patrzę, a to przyszedł ten czarny esesman z opaską. Pyta: „Kto to jest?!”. Myśmy angielskie mundury z napisem na plecach KG (Kriegsgefangene). Ona mu mówi: „To też Polacy, znajomi”. Zaczęła mu gadać, tłumaczyć po niemiecku. Dała mu flaszkę. On nie chciał jeść, ale wypiliśmy po kielichu i atmosfera zrobiła się luźna. Pyta: „Jak wy chcecie wejść do obozu?”. Mówię: „Tak, jak żeśmy wyszli”. – „Tak? A jak żeście wyszli?” – „My chcemy tak wejść. Nie musisz wiedzieć, jak my żeśmy wyszli”. [Chwycił] za maszynę i krzyczy: Raus! Przyprowadził nas pod wartownię. [Prowadzi nas] drogą do szwabów, a to wszystko spało: komendant spał, szwabi spali. Normalnie tam nie można było wyjść, trzeba było przejść przez izbę niemiecką. Wszystko było pozamykane. Tamci powyskakiwali, a nasz z pistoletem i tamtych zaczął opierniczać: „Wy łachudry! Zobaczcie! Ja ich złapałem, a wy śpicie. Jak to jest?”. Komendant zrobił awanturę, zaczął się tłumaczyć. Ten, co nas przyprowadził, był na fleku, to im tam nie żałował wszystkiego. My ze strachu znowu... Zrobił alarm. Wszystkich naszych niewolników [wygonił] z baraku i zbiórka, liczy, ilu jest. Pomylił się, mówi: „Brak jeszcze jest!”. – „Ilu ?!”. – „Pięciu”. – „Do cholery! Przecież tylko dwóch uciekło!”. Znowu liczy. Dolmeczer mówi: „Jednego ”. Z tym liczeniem to trzymał nas z godzinę albo lepiej. Klął, wymyślał, ale liczył. W końcu się doliczył, że wszyscy są. Komendant, który tam jest, pyta się tak: „Którędy wyszliście? Jak wyszliście, bo przecież tędy nie wyszliście”. Mówię: „My nie powiemy jak”. – „Powiedz, to nie będziesz ukarany”. – „A co? Chciałbyś nas ukarać?”. – „Tak, kara ci się należy, bo uciekałeś. Zostałeś złapany, to poniesiesz karę”. – „To my nie powiemy”. Żeśmy się tak targowali. Mówi: „Powiedz, to nie będziesz ukarany. Słowo”. – „Słowo?”. – „Dobra”. Idziemy do umywalni i mówię: „Przez te kraty żeśmy przeszli”. Mówi: „Kłamiesz. To nieprawda”. No i tłumacz mu teraz. Mówi: „Będziesz ukarany, bo kłamiesz. Uciekłeś i kłamiesz”. Mówię: „Nie kłamię. Mówię, jak było”. Trochę umiałem po niemiecku, bo w szkole zawodowej w Warszawie trochę uczyli, chociaż nie chciałem się uczyć niemieckiego, bo to wróg. Taka głupota była, ale później to mi się właśnie przydało w niewoli. Trochę się z nim dogadywałem, trochę po polsku, trochę po niemiecku. Nasz dolmeczer wcale się nie wtrąca, boi się. Szwab powiedział tak: „Pokaż, jak żeś wychodził”. Co miałem zrobić, mówię: „Dobra”. Był komendant i nasz dolmczer. To było na drugi dzień, bo wtedy nas puścił. Rozebrałem się, Bronek przeciskał mi brzuch, nogi i wyszedłem. Nago znowu na śnieg. Jak im pokazałem, jak uciekłem przez kraty i Bronek też, to [sytuacja] była już załagodzona. Ten szwab nie mógł sobie darować, że zrobił taką gafę, traktował nas lżej.
Przyszedł czas, że Związek Radziecki już podchodził, były bombardowania Drezna. Myśmy byli pięć kilometrów od tego. Jak przychodził Związek Radziecki, to szwaby nas wszystkich zebrali, manaty i uciekamy przed frontem radzieckim. Jest okazja uciec, bo po pierwsze Niemcy wiedzieli, że jest ich niewiele i już nas tak bardzo nie pilnowali, chociaż posty szli, myśmy szli szosą, a Niemcy pilnowali nas. Zapędzili nas do gospodarza na noc. Mówię: „Bronek, przecież nie będziemy z nimi szli. Nie wiadomo, gdzie oni nas zaprowadzą. Może na rozwałkę” i we dwóch żeśmy uciekli. Uciekliśmy. Oni może liczyli, że jest trochę [jeńców], ale już nie robili z tego wielkiej bomby. Myśmy z Bronkiem chyba ze dwa tygodnie uciekali. Tylko nocami szliśmy. Uciekaliśmy przed frontem. Nie wiem, co się stało z tamtymi.
Myśmy na Zachód uciekali. Jednego z naszej grupy spotkałem później w Paryżu. Żeśmy chyba tak z dwa tygodnie uciekali w nocy. Kradliśmy gospodarzowi kartofle. Jak kładli sadzeniaki, to myśmy je wyjmowali. W nocy robiliśmy w ukryciu ognisko, żeby nie było widać. Wodę braliśmy ze stawu, bo nie było w czym ugotować. Żeśmy uciekali, ale tutaj też jest bliski front amerykański. Myśmy uciekli na Zachód. Jak było bombardowanie miasta, to żeśmy nakradli konserw. Chleba nie było, a to było tłuste i poszliśmy na wymianę do jakiejś szwabki. [Mówimy]: „Masz tu konserwy, daj nam chleb”.
Nie, to jest między frontem ruskim a amerykańskim.
Było bombardowanie miasteczka niemieckiego.
To były niemiecki konserwy, niemieckie puszki z boczkiem. Weszliśmy do jakiejś szkoły, Hitlerjugend czy jakiejś innej. Tam żeśmy nakradli puszek, tylko tego boczku tłustego i ze szwabką na wymianę. Ona była łaskawa, bo wiedziała, że to jest już koniec i że ktoś tu musi przyjść, albo ten, albo ten. Przenocowała nas. Pierwszy raz od wielu lat przespałem się pod pierzyną i rano jeszcze przed świtem żeśmy od niej uciekli. Ona się bała, że syn może nas wydać. Myśmy wcześnie uciekli szosą do lasu, to znaczy szliśmy zawsze obok szosy, bo szosą to może być jakiś ruch i nas cupną na końcu.
Koniec końców był taki, że siedzimy w lesie i widzimy z daleka, że w rowie coś jest. Myśmy wyszli na polanę. Idziemy tą polaną, a tu czołg kieruje na nas lufę. Patrzę na czołg i mówię: „Bronek, czy myśmy zgłupieli, czy jak? Gwiazda?”. Wiem, że gwiazdę mają ruskie, to jak myśmy szli. Nie było rady, lufa z tego rowu podniosła się na nas przypadkowo. Buch i nas nie ma. Ja zwariowałem. Mówię: „W jaki sposób? Myśmy [szli] cały czas na zachód. Tam słyszeliśmy front ruski. W jaki sposób?”.
Biała była, ale człowiek jeszcze był głupi. Wiedział, że gwiazda to jest gwiazda. Myśmy ręce podnieśli w górę i idziemy na czołg. Co mieliśmy zrobić. Jesteśmy blisko. Klapa czołgu się otwiera. [Mówią do nas]: „Kto wy?”.
Tak. Mówię: „Polaki”. – „No to chodźcie. Ja też Polak”. Okazało się, że to faktycznie był jakiś Polak – polski Amerykanin. Żeśmy do niego poszli. Patrzymy dalej, a tam w rowie Amerykanów leży od groma na cyku. Od razu dali nam żarcia. Polak mówi: „My was tutaj nie możemy trzymać, bo przyjdzie, to na nas nakrzyczy, że myśmy was przejęli. Idźcie prosto szosą...”. Żeśmy tak zrobili. Dostaliśmy żarcia – dobre chłopaki, wesołe. Wyszliśmy. Szliśmy. W końcu [przyjechał] samochód poniemiecki czy niemiecki. Samochodem kierował Niemiec. Wziął nas na samochód i pojechaliśmy w kierunku zachodu. Przywiózł nas do obozu. Byłem strasznie zdziwiony, bo w tym obozie Niemcy mieli normalnie broń. Anglicy, Amerykanie, jakiś duży plac, a tam Niemcy chodzą z bronią. Coś podobnego. Znowu zgłupiałem. Z tego dużego placu wywożą: Polaków tam, Anglików tam. Tam było dużo niewolników. Miałem wujka lotnika w Anglii. On w 1939 roku przez ruskich... Później Anglicy ich wyciągali z niewoli do Anglii. Wiedziałem, że on jest w Anglii i mnie w dalszym ciągu ciągnęło na Zachód, ale nie chcą tu mnie puścić, tylko chcą mnie w tym obozie przejściowym [wysłać] do Polski. Polacy do Polski, Francuzi do Francji, inne ruskie to tam.
Tam był taki kłopot, że rozstałem się z Bronkiem. Były grupki Francuzów. Podpatrzyłem, że amerykańskie samochody podjeżdżają, oni wsiadają na wóz i odjazd. Jak puszczali na wóz, to on liczył. Mówię: „Bronek, we dwóch się nie zmieścimy do tego wozu, bo policzy, to dwóch to będzie za dużo, ale o jeden to się może pomylić i możemy się przeszwarcować jakoś na ten wóz i do Francji”. Bo to byli Francuzi. Mówię: „Ja pójdę do tej grupy, ty idź do tamtej grupy, do następnego samochodu”, ale Bronek trochę był ofiara, nie umiał. Jak samochód podjechał, żeby [załadować] Francuzów, do których chciałem doskoczyć, wejść, [podszedłem] od tyłu. Jak samochód przyjechał, to ja pierwszy, po kole, bo otworzyli klapy i on liczył, przez barierę wozu pomagałem Francuzom i już byłem w obozie. On naliczył ile trzeba i odjazd. Bronek się nie zabrał, odwalił go jakiś łachudra. Amerykanin to był czy ktoś. Tu się rozstaliśmy. Mnie zawieźli z tymi Francuzami na niemieckie lotnisko. Tam było już wszystko przygotowane dla niewolników Francuzów. Żarcia po uszy, kurczaki gotowane czy konserwowe, zjadłem jedną michę. U tych Francuzów trafiłem na polskiego Francuza, który był z [niezrozumiałe]. On mnie zawsze kierował gdzie, co, jak, bo ja nie umiem po francusku. Tam w końcu, jak już nas trochę odżywili i tych francuskich niewolników i mnie razem z nimi, byliśmy trochę do ludzi podobni...
Nie, nie było mowy. Ja już miałem jakąś siłę – to już było coś. Z tego lotniska przyleciały amerykańskie samoloty i wsadzili nas w samolot. Znowu po dwudziestu pięciu, a ja byłem dwudziesty szósty. Znowu musiałem wykombinować tak, żeby wejść do tego samolotu, ale jakoś ten Francuz mnie [przemycił]. Któregoś tam Amerykanin chciał odwalić, ale może myślał, że się pomylił. Tamten znowu krzyczy i zabrałem się do samolotu. Samolotem przyleciałem do Paryża.
W Paryżu powitanie przez Francuzki, całowały, żarcia, kwiaty, wszystko, bo ja [przyleciałem] z niewolnikami francuskimi. Zawieźli nas do wielkiego kina w Paryżu. Na ekranie piszą, że takim pociągiem tam i tak dalej. Przepuścili nas przez takie stoły. Jako Francuz niewolnik dostałem ubranie, pościel, kartę, pieniądze. Wszystko mi załatwił ten Francuz.
Później już koniec. Wyszliśmy z tego wielkiego kina. Ty idziesz na dworzec, ty tam i ten mój Francuz do Lille jechał. Z Paryża do Lille jest kawałek drogi. Mówi do mnie: „Słuchaj. Twoja droga się skończyła. Ja nie mogę wziąć ciebie do domu. Mnie nie było pięć lat w domu i ja nie wiem, co się tam dzieje. Ja bym cię wziął, ale nie mogę”. Mówię: „No dobra. Dam sobie radę”. Rozstaliśmy się. Poszedłem do takiego obozu polskiego… A nie! Miałem ciuchów, bielizny, pościeli, tego wszystkiego. Nie wiedziałem, co z tym robić. Spotkałem polskiego żołnierza, który miał napisane „Polak”, kapral jakiś, bystry. Zaczepiłem go i mówię, kim jestem, a on mówi: „Tak, to chodź do nas do obozu”. Mówię: „No dobra”. Ale on mówi: „Ty musisz iść się zatrzymać [do hotelu], bo ja teraz gdzieś lecę. Ja cię tu zostawię w tym hotelu, jutro po ciebie przyjdę i zaprowadzę”. Ja z tym bagażem, z tym wszystkim poszedłem do hotelu. On tam z nimi pogadał. Sprzedałem im wszystko, właściwie oddałem, oni też mi dali pieniądze za to wszystko. Przenocowałem w hotelu. Tam oczywiście nikt sobie wina nie żałował. On przyjechał rano do hotelu i zabrał mnie do tego niby-obozu przejściowego. Dużo Polaków tam było, chyba sami Polacy. Tam byłem chyba ze dwa miesiące. Kontrola, pytania, kto ty, jak. Mówię: „Potrzebuję dostać się do Anglii”. – „Jak ty się dostaniesz do Anglii?”. Mówię: „Nie wiem, będę kombinował”. – „Chcesz iść do Italii, do Andersa?”. Mówię: „No pewnie, że chcę”.
Dostałem się do wojska, do Andersa we Włoszech. Z Francji pojechałem do Włoszech. We Włoszech u Andersa byłem ponad rok. Tam demobilizacja armii we Włoszech. Przewieźli nasze wojsko do Anglii. W Anglii było tak, że byliśmy też w obozie. Różne tam były hece. Koniec końców było tak, że albo zostajesz w Anglii jako cywil, bo tam nastąpiła demobilizacja, albo pojedziesz do Ameryki jako bamber, dostaniesz pieniądze i kupisz sobie gospodarkę, albo do Polski. Mówię: „No dobra, ale co będę robił u was w Anglii”. On mówi: „Potrzeba ludzi do kopalni”, to ja mówię: „Ja się nie nadaję do kopalni. Jestem w Warszawie urodzony, wychowany. Nie będę wam kopał. Do Ameryki ja się nie nadaję, do bambra się nie nadaję. Świnię to widziałem na talerzu”. – „No to do Polski”. Dawaj do Polski, to do Polski. Przywieźli nas, bo nie tylko ja się do Polski wybrałem. Przywieźli nas do Glasgow, do Anglii, właściwie do Szkocji. Tam byliśmy chyba w baraku tydzień i stamtąd znowu na okręt. Przyjechaliśmy do Gdańska.
To był koniec 1946 roku. Do domu wróciłem z Gdańska. W domu byłem 22 grudnia 1946 roku. Przyjechałem do domu. Wszyscy [byli] zdziwieni, że wróciłem. Warszawa jest zupełnie inna. Musiałem gdzieś coś robić. Na razie to nie było co robić, nie miałem gdzie. Handlowałem na razie na bazarze Różyckiego w Warszawie. Koniec końcem mówię, że handel nie jest dla mnie. Poszedłem z powrotem do PZO do roboty. Pytali: „Gdzie robiłeś?”. Mówię, że tu i tu. – „A świadków masz?”. – „Mam”. – „A to tak”. Majster był bardzo dobrym kumplem.
Tak. Wróciłem na Czapelską. Później pracowałem w PZO, a mieszkałem na Czapelskiej. Później poszedłem do liceum, zrobiłem maturę. Później poszedłem do szkoły inżynierskiej, ale jej nie skończyłem.
Nie mogłem skłamać, że nie byłem u Andersa, bo wszystkie papiery... Skłamałem trochę jeśli chodzi o Powstanie.
Nie, nie czepiano się, dlatego że jeszcze w Polskim Radiu spotkałem jednego koleżkę z Powstania. Później pracowałem w Polskim Radio jako elektryk. W każdym razie studiów nie skończyłem, chodziłem pół roku i później warunki, takie czy inne, domowe, mieszkaniowe, [spowodowały, że] musiałem się zająć czym innym. [...]