Marian Pikuła „Marian”
Marian Pikuła, pseudonim „Marian”
- Proszę opowiedzieć, co pan robił przed wybuchem wojny, gdzie pan chodził do szkoły?
Przed wybuchem wojny chodziłem do szkoły powszechnej na Woli w dzielnicy, gdzie mieszkałem. Ukończyłem ją przed wojną w 1939 roku. Plany później były takie, żeby coś dalej robić, chciałem kontynuować naukę w szkole muzycznej, bo przed wojną oprócz tego uczyłem się gry na skrzypcach, skończyłem niższą szkołę muzyczną. Ale wojna przerwała i już nie kontynuowałem nauki w kierunku muzycznym, tylko skończyłem szkołę powszechną.
- Jak pan wspomina wybuch wojny? Był pan wtedy w Warszawie?
Byłem w Warszawie, mieszkałem na Woli. To było straszne, choć na zdrowiu nie odbiło się. Bombardowania i naloty przeżywałem w swoim mieszkaniu na ulicy Staszica. Przeżyłem to jakoś spokojnie do kapitulacji Warszawy.
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji?
Będę się starał przypomnieć sobie: handlowałem papierosami, bibułką, kamieniami do zapalniczek. Następnie pracowałem w wytwórni walizek, kilka miesięcy pracowałem w straży ogniowej, pracowałem – to ważne – w getcie warszawskim, bo to był mocny dokument, żeby się ochronić przed dyskryminacją, wywiezieniem do Niemiec. Pracowałem w getcie warszawskim, widziałem te zbrodnie, których tam dokonywano, aż do powstania w getcie warszawskim, to znaczy do 19 kwietnia 1943 roku. Później pracowałem w tramwajach warszawskich, byłem konduktorem do Powstania Warszawskiego.
Tak, wszechstronny byłem.
- Jak pan wspomina powstanie w getcie?
Obserwowałem z okien fabryki, bo Polaków przyjmowano. W tej fabryce włókienniczej personel był polski. Był też personel żydowski, fachowcami byli Żydzi, przy maszynach włókienniczych, nadzorcami byli Niemcy. W fabryce jest takie miejsce, gdzie za szybą w kantorze przebywali Niemcy. Z okien fabryki widziałem, co czynili z Żydami na ulicach. Rozstrzeliwali ich, szalała policja żydowska. Po zakończeniu pracy, wyjście było blisko strony aryjskiej, wychodziliśmy z fabryki i może dwieście metrów było wyjście na stronę aryjską. Oczywiście sprawdzane były przepustki, żandarmeria niemiecka sprawdzała. Ta praca była pewna, ale padło getto i później pracowałem w tramwajach miejskich. To też była dobra przepustka, dobry dowód był, bo przecież komunikacja musiała funkcjonować. Miałem czapkę, to i w nocy szedłem, przepustka była, to byłem pewny siebie.
- Czy uczył się pan w czasie okupacji?
Nie uczyłem się. To był fenomen, że można się było uczyć, że były szkoły średnie zakamuflowane, studiować można było. Ja się nie uczyłem, uczyłem się grać na instrumencie, ale prywatnie. Zmieniłem instrument na akordeon i się uczyłem. Na pewno to coś dało, że później po wojnie utrzymywałem się z tego, ale tak do szkoły nie chodziłem.
- Kiedy trafił pan do konspiracji?
Dość późno, bo w marcu 1942 roku. To późno, jak ja z 1925 roku, to miałem prawie siedemnaście lat, to już byłem stary. Wcześniej powinienem wstąpić, nie było okazji.
- Dzięki komu się pan tam dostał?
Dzięki kolegom mieszkającym w pobliżu, [którzy] już byli w konspiracji.
- Czym się pan zajmował w konspiracji?
Szkoliliśmy się. Prospekty były, jak walczyć w mieście, obsługa broni, najłatwiej broni krótkiej, ale karabiny też były przynoszone do tych miejsc, gdzieśmy się spotykali, w worku ze słomą, bo długa lufa jest, poznawaliśmy, jak się obsługuje, jak się rzuca granaty. Byłem łącznikiem, roznosiłem ulotki, parę razy rozbroiliśmy Niemców, nawet na Woli, gdzie mieszkałem. Ekipa kilku, chyba pięciu czy sześciu, wyszukiwaliśmy Niemca, który szedł sam, jakaś niedorajda i się zaskakiwało go, jeden dochodził do niego przodem, okrzyki wznosił, żeby ręce podniósł, dwóch po bokach, a z tyłu stało jeszcze dwóch i jeszcze gdzieś z dala jeszcze dwóch, wszyscy mieli broń. Potem odbierało się pistolet czy karabin, postraszyło się Niemca, uciekał, odeszliśmy szybko. Później łączniczka zabrała broń, nasze dowody osobiste, kenkarty i wracaliśmy do domu, rozglądaliśmy się, żeby nie zetknąć się z ze znajomymi. Roznosiliśmy ulotki do poszczególnych punktów, rozkazy na terenie lewobrzeżnej Warszawy. I szkolenia odbywały się. Nieraz nie udawały się szkolenia, bo a to matka przyszła, jak w mieszkaniu prywatnym. Albo jak na przykład na Boernerowie wybraliśmy sobie niedzielę, żeby się szkolić. […] Trzeba było jakoś spędzać wolną chwilę. Tam na Boernerowie było lotnisko niemieckie. Nasza sekcja się zebrała, stworzyć pozory, że wypoczywamy. Mieliśmy prospekty, już nie pamiętam doskonale, co przedstawiały, czy walkę w mieście, siedzieliśmy. Wziąłem z domu akordeon, żeby to wyglądało, że to wypoczynek. Szkoliliśmy się, szkoliliśmy się, doszło dwóch Niemców, patrol lotników. Do dzisiaj nie zapomnę, oficer i żołnierz z pistoletem maszynowym. Dwóch, żołnierz miał pistolet maszynowy celowany. Oficer poprosił dowody, nie wszyscy mieli. Był łagodny, że nawet ci, co nie mieli, to potraktował ich łagodnie, że nie aresztował, a do mnie powiedział po niemiecku: „A ty masz zagrać.” Wstałem i zacząłem grać jakiś utwór, nie wiem, może „Rosamundę”, bo to modne wtedy było. I poszli. I zakończyło się szkolenie, bo byliśmy wystraszeni. Takie fragmenty pamiętam.
- Czy ktoś z pana rodziny też był w konspiracji?
Tak, mój wujek był w konspiracji, w Armii Krajowej, w stopniu plutonowego, który po Powstaniu, jak się później dowiedziałem, został wywieziony do Oświęcimia i zginął, został zamordowany.
Dopiero w Powstaniu dowiedziałem się, że był w konspiracji, bo to wszystko było zakamuflowane. O nim nie wiem, bo już żyliśmy Powstaniem. Tylko mogę powiedzieć, że walczyliśmy na Woli i na Starym Mieście. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
- Brat był w tym samym oddziale?
Tak, w tym samym oddziale „Waligóra”. Nie prowadziłem statystyki, ale chyba 19 sierpnia został ciężko ranny już na Starym Mieście. Przebywał w chyba największym szpitalu Długa 7. Jak mieliśmy się wycofywać kanałami, to chciałem zaprowadzić swego brata, poszedłem tam, gdzie był ranny, bo raz jedyny go kiedyś odwiedziłem. Jak poszedłem tam, żeby go ratować, żeby go przenieść, to go nie znalazłem i tak skończyła się cała historia. Mnie rozkazano, żeby przenosić oficera ciężko rannego. Tego oficera nie przenieśliśmy. Nie było warunków, koc jakiś był, on sam zrezygnował, bo był bardzo ciężko ranny i niestety nie bylibyśmy w stanie go przenieść. Poszliśmy z kolegą, z przyjacielem, z którym trzymaliśmy się razem, do włazu do kanałów. […] Nasze oddziały już się znalazły w kanale. Ten oficer, major „Barry”, pamiętam go do dzisiaj, nie chciał nas puścić z tym kolegą, bo nie byliśmy w zwartych oddziałach, tylko byliśmy dwaj. Tłumaczyliśmy, że mieliśmy przenieść majora, nastąpiła z jego strony rezygnacja i chcemy się przedostać, przecież jesteśmy żołnierzami. Po wielkich trudach pozwolił nam wejść. Cała martyrologia była w tych kanałach, żeby przejść. Na Plac Napoleona szliśmy ponad sześć godzin. Byłem ranny w sierpniu w głowę, w nogę, to moja noga była zanurzona w tych odchodach. Ale po wyjściu wszystko było dobrze.
- Wróćmy jeszcze do początku Powstania, jak pan wspomina wybuch, był pan na właściwym punkcie zbornym?
To było tak. Nie wszędzie zawiadamiano dwa dni wcześniej. W moim przypadku było tak, że dowiedziałem się tego dnia. Tego dnia kończyłem służbę na tramwajach, w tym mundurze i czapce tramwajarskiej szedłem do domu, ale już się zorientowałem, już mnie koledzy zobaczyli, podbiegli, powiedzieli, że już się szykuje Powstanie. Skończyłem chyba służbę o czternastej, powiedzieli mi, gdzie mam się zgłosić, na ulicę Działdowską. Pobiegłem do domu, zawiadomiłem rodziców, przegryzłem coś i pożegnałem się. A brat też jest w tych oddziałach i brat wyszedł razem ze mną. Udaliśmy się na ulicę Działdowską, gdzie był punkt i wcielono nas do tych oddziałów. A tu już były strzały. To wszystko było nerwowo. Dano butelkę benzyny, granat czy dwa granaty i tak na tej Woli biegaliśmy z miejsca w miejsce. Zdobywaliśmy szkołę powszechną, chyba na Gostyńskiej. Zdobyliśmy tę szkołę, a później skupiliśmy się na zajezdni tramwajowej na Młynarskiej 2 […]. Tam szykowaliśmy obronę, przewracaliśmy tramwaje, ludność pomagała. Zostały przewrócone tramwaje, żeby się lepiej bronić od strony Woli, zatrzymać Niemców. Tu był entuzjazm. Przy tych tramwajach była placówka. Myśmy, chyba w głębi, w dyrekcji tramwajów zdobyli karabin maszynowy i przywieźliśmy go na wózku dwukołowym do tramwajów u zbiegu Wolskiej i Młynarskiej, gdzie go obsadziliśmy. Przebywaliśmy tam chyba pięć dni, byliśmy w różnych miejscach, przesuwano nas na Działdowską, na Górczewską, gdzie było potrzebne, żeby uzupełniać siły. Tak to wyglądało na Woli. Jak biegaliśmy po piwnicach, bo jeszcze ludność przebijała przejścia, to była dobra rzecz, jeszcze rodziców znalazłem już nie w tym budynku, gdzie mieszkaliśmy, tylko już się zbliżali do ulicy Górczewskiej, jeszcze się pożegnałem z mamą, z ojcem. Oni już w tym domu nie byli, bo się już bali, a to nic nie dało.
- Czy mógłby pan opowiedzieć trochę więcej o zdobyciu tej szkoły?
Wiele nie powiem, to nie było tak ciężkie. Zginęło paru Niemców, cała obsada, kilku naszych żołnierzy i tak się zakończyło. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć, jeśli chodzi o Wolę.
- W takim razie przejdźmy do następnej dzielnicy, na Stare Miasto.
Właśnie, cofaliśmy się, opuściliśmy barykadę. Dwa lata temu była nawet jakaś uroczystość na rogu Młynarskiej i Wolskiej, na której nie byłem. Przedstawiano, odtwarzano.
- Następnie przeszedł pan na Stare Miasto. Proszę opowiedzieć, co działo się na Starym Mieście.
Cofaliśmy się od zbiegu ulic Wolskiej i Młynarskiej, wycofywaliśmy się, chyba 5, 6 sierpnia. […] Przez hale Mirowskie, które dzisiaj istnieją, były zalane wodą, nawet mój brat wyższy ode mnie, to wszedł do tych zatopionych hal i wybierał konserwy. Był dobrym pływakiem. Pamiętam to. I przeszliśmy na Stare Miasto. Pamiętam początek, zatrzymaliśmy się na Długiej 42, tam byliśmy może parę dni. Walczyliśmy od strony, gdzie Pałac Mostowskich, tam byli już Niemcy. Znów nas przesunięto wgłęb Starego Miasta, pamiętam, że w pobliże katedry. Broniliśmy katedry nie do końca, tylko kilka dni, później zostaliśmy przeniesieni w inne miejsca, w okolice szpitala Jana Bożego. Chcę jeszcze nadmienić, że ponieważ dużo nas zginęło w zgrupowaniu „Waligóra”, to przesunięto nas do zgrupowania „Radosława” do batalionu „Czata 49”. Byłem na Starym Mieście w batalionie „Czata 49”. W pobliżu szpitala Jana Bożego, do dzisiaj pamiętam ulice Mławska, Franciszkańska, Sapieżyńska, tam mieliśmy placówkę, barykady. Tam bodajże tydzień te walki toczyły się. Zabrano nas stamtąd bliżej katedry, ale były gruzy, nie mogłem określić, w jakim miejscu byłem. Do ostatniego dnia walk na Starym Mieście, gdzie wycofano nas do kanałów. […] Kanałami przeszliśmy do Śródmieścia na Plac Napoleona. Tam po wyjściu, zresztą wychodziliśmy z wielkim trudem, nawet nie pomagano, nie mogłem już wyjść do wyjścia przy tych drabinkach, bo przecież byłem ranny w nogę. Po wyjściu olśnienie, że Śródmieście piękna dzielnica, bo przecież oni etapami niszczyli. Śródmieście było, w pięknych mundurach chodzili żołnierze, owszem mieli jakieś strażackie mundury, ale ubrani elegancko, oficerowie w pięknych mundurach, a tutaj my szliśmy umazani ekskrementami, śmierdzący. Po wyjściu z kanałów umieszczono nas u rodziny, bodajże na Widok, żeby tam zaopiekować się, umyć, a jeszcze chyba woda była w kranach, nie pamiętam. Te kobiety, te mieszkanki tych mieszkań, myły nam nogi. Pamiętam, piękne panie, bo w Śródmieściu mieszkali ludzie zamożni, myły mi nogi, te spodnie zostały zdjęte. Nocowaliśmy tam tej nocy, wyprały te spodnie. Następnego dnia, to pamiętam, było śniadanie w Prudentialu, w tym naszym drapaczu. Był chleb ze smalcem i kawa zbożowa, to były rarytasy. Śpiewał nam Fogg, bard Warszawy. To była ta radość. Później umieszczono nas na placówce na ulicy Kruczej, to chyba dobrze pamiętam. Tam mieliśmy różne wypady, a to wypady do „Społem” na Czerniaków, bo trzeba było i żywność mieć przecież, uzupełnić. Wysłano mnie n placówkę do Haberbuscha na Grzybowską. Tam odbywały się krwawe walki. Zboża było dużo, konserwy były. I do końca trwały walki, brałem udział w Powstaniu na Woli z powrotem, u Haberbuscha. […]
- Czy chciałby pan opisać bardziej szczegółowo jakąś większą akcję?
Przyszliśmy z powrotem walczyć na Wolę. Jak stacjonowaliśmy na ulicy Kruczej 3, tam nasze dowództwo się mieściło. Wszyscy byli w piwnicach, my byliśmy w mieszkaniach, oni w piwnicach, bo było dużo oficerów, tam byli i ranni. Przecież mój dowódca, pułkownik „Waligóra” był ranny. Chodziłem z nim też na Starym Mieście na placówki, bo kontrolował oddziały, przeprowadzał inspekcje, ja i mój serdeczny kolega byliśmy w jego obstawie. Zawsze jak chodził na placówki, to brał mnie i kolegę. Skąd mieliśmy broń? Bo na Woli nic nie mieliśmy poza granatami i butelkami z benzyną. Jak chodziłem z dowódcą i z kolegą, jak były zrzuty broni i żywności, nadleciały liberatory, to myśmy zdobyli pojemnik z bronią. Zdobyliśmy, on i ja, pistolety maszynowe. To był sukces, że mieliśmy broń. Chyba to była pozytywna akcja, jak przebywaliśmy na Kruczej 3 i wysyłano nas na różne placówki, w rożne miejsca, żeby walczyć. Nie spodobało nam się, kilkunastu może w plutonie, cały pluton był niezadowolony, że ciągle przebywamy tym budynku. Myśmy chcieli tylko walczyć, żeby nie było żadnego odpoczynku. Naprawdę tak było. My, chyba sekcja, z karabinem maszynowym, bez zgłoszenia, bez zawiadomienia, poszliśmy na placówkę do Haberbuscha na Woli. Od razu nas skierowano na barykady i walczyliśmy na barykadach. A na Kruczej okazało się, że zginął oddział z karabinem maszynowym, ale odnaleziono nas. Przyszedł dowódca, kapitan „Hal” i powiedział nam tak: „Za to, żeście złamali prawo żołnierskie, to powinniście zostać oddani pod sąd i kara śmierci, ale za to, że chcieliście walczyć tylko, to was pochwalam.” To było miłe. Nie chcieliśmy siedzieć.
- Jak pan wspomina ludność cywilną, czy była przychylna?
Szczerze opowiem, co odczułem, dziewiętnastoletni chłopiec. Był entuzjazm na Woli. […] Był entuzjazm, mieszkańcy robili barykady, dzieci, kobiety. Było to chaotyczne, te pierwsze barykady nie były fachowe, bo to spontaniczne było, ludzie wszystko wynosili, co tylko można było. Radość, entuzjazm. Ludzie zawsze mieli coś do jedzenia. Pierwsze dni, to jeszcze coś tam było. Był entuzjazm. Ale jak się znalazłem na Starym Mieście i Stare Miasto zaczęło ginąć, wszyscy mieszkańcy w piwnicach i wody nie było. Jeszcze ujęcia wody były w piwnicach. Sam osobiście zobaczyłem, że było niezadowolenie, sarkanie. Jak poszedłem z kolegą do piwnicy po wodę. Były określone godziny dla cywilnej ludności, ale my już potrzebowaliśmy, nie mieliśmy co wypić, czym pragnienia ugasić. Poszedłem z kolegą do tego ujęcia, a ci mieszkańcy, że: „Dla was są inne godziny, przeklinamy was, że to Powstanie wybuchło.” Były pewne grupy, już nie mogli wytrzymać tej niedogodności. Po prostu siedzieli w piwnicach, nie wiedzieli, co się będzie dziać i sarkali sobie. Nie mówię, że to było nagminne. Ale w tej piwnicy chcieliśmy tę wodę wziąć, a oni nie chcieli nam pozwolić jej wziąć, a myśmy wzięli. Na Starym Mieście były niemieckie sklepy, to ludzie wynosili te futra, bo nie było komu pilnować, Stare Miasto ginęło, a niektórzy wynosili futra, a może nawet rzeczy z mieszkań. Były różne objawy, tak jak zawsze. Ale ogólnie ludność cywilna bardzo entuzjastycznie podeszła do Powstania, szczególnie w pierwszych dniach.
- Czy miał pan kontakt z rodzicami w czasie Powstania?
Nie, nie miałem kontaktu. Jak już pożegnałem się w tej piwnicy, jeszcze biegłem do tych piwnic do rodziców, tak już kontaktu nie miałem aż po wyzwoleniu.
- Jak zareagowali pana rodzice, kiedy 1 sierpnia dwóch synów powiedziało, że idzie do Powstania?
W tej piwnicy ojciec i mama płakali. […] Ale widzieli, że dobrze, że poszliśmy do oddziałów, bo jaki sens był, żeby być z ludnością cywilną. Wiedzieliśmy chyba, co spotka tę ludność. I skończył się kontakt z rodzicami.
- Czy miał pan jakąś styczność z żołnierzami nieprzyjacielskimi? Na przykład, czy miał pan jeńców, czy może pamięta pan jakieś spotkanie z nimi?
To, że widywałem ich. Gdy wzięto jeńców do niewoli, to przecież oddział żołnierzy ich pilnował. Jeńcy wykonywali prace, naprawiali barykady. W taki sposób się zetknąłem, że widziałem ich tam. Przechodziłem, przebiegałem i oni też przechodzili. Byli bardzo dobrze traktowani, to samo jedli, co myśmy dostawali. Jak brano do niewoli, to byli wystraszeni, a później traktowano ich dobrze. Co do esesmanów, to tylko tyle wiem, że ich rozstrzeliwano. […]
- Czy w czasie Powstania uczestniczył pan w życiu religijnym?
W tym sensie, że były msze polowe, ale żeby być, być uczestnikiem całej mszy, to nie. Na Starym Mieście były msze. Wstąpiłem chyba do kościoła świętego Jacka, tam nawet koledzy byli, przebiegałem tam, to był msza, tyle wiem. Ten kościół późnej został zwalony i zginęli mieszkańcy. Ale nie uczestniczyłem.
- Czy chciałby pan jeszcze opowiedzieć coś z czasów Powstania zanim przejdziemy do kapitulacji?
Może opowiem, jak pracowałem w getcie. Wnosiłem do getta pieczywo dla Żydów. Chyba z rok pracowałem w getcie. Dopóki powstanie nie wybuchło, to nosiłem pieczywo. To było ryzyko. […]
- Czy chciałby pan opowiedzieć jakąś śmieszną historię z czasów Powstania?
Było bardzo wesoło w oddziałach, byliśmy wtedy młodzi. W wolnych chwilach trochę tańczyliśmy. Starałem się na pianino chodzić, to było moją specjalnością, gdzieś po mieszkaniach były pianina. Nie pamiętam, co jeszcze dodać.
- Przejdźmy może do upadku Powstania, jak pan to wspomina?
Upadek Powstania, to była smutna rzeczywistość. Cała walka poszła na marne. Ale mówiliśmy do siebie: „Trzeba przetrwać, będziemy chyba bohaterami. Kraj nas doceni, po wyzwoleniu będziemy docenieni.” Zbiórka była na Woli na ulicy Grzybowskiej w ruinach u Haberbuscha. Tam czekaliśmy na kapitulację. Ogłoszono kapitulację, dano nam po bochenku chleba, duże bochenki były i jakieś kostki bulionowe, ale się nie przydały. I czekaliśmy na wymarsz. […] Z Grzybowskiej szliśmy do ulicy Śniadeckich i tam się oddziały jakoś zbierały i szliśmy na Wolę. Nieśliśmy broń do zdania. Koledzy byli spryciarze. Nie obsługiwałem rusznicy, tak zwanego piata, ale mi tak powiedzieli: „Nie obsługiwałeś, to ponieś.” Niosłem na Wolskiej te rusznicę, a była dość ciężka, ale ja młody i na Placu Kercelego w otoczeniu Niemców wrzuciłem ją z wściekłością do kosza. Sfilmowano nas. Zdaliśmy broń. Niemcy się zachowywali przyzwoicie, według umowy. Szliśmy do Ożarowa, byliśmy prowadzeni. Ciepło było. Pić się chciało. Mieszkańcy okolicznie pięknie się zachowali, na obrzeżach wystawiali kosze z marchwią, cebulą, nawet trochę pomidorów było, rzodkiewki, chleba nie było. Żołnierze, którzy byli prowadzeni, wyskakiwali. Obsługa niemiecka niby broniła, ale nie broniła tak, żeby nie chwycić, zachowywali się przyzwoicie. Każdy starał się mieć, żeby do chlebaka umieścić warzywa, które się przydały. Doprowadzono nas do Ożarowa, do fabryki, gdzie były jakieś maszyny. Tam nocowaliśmy, oczywiście na betonie. Następnego dnia wywieziono nas do Niemiec, obecnie Śląsk Opolski Łambinowice, dawna nazwa Lamsdorf. I martyrologia w tych wagonach była, bo wieziono nas chyba z pięć dni. Oczywiście wagony towarowe, zakratowane okienka. Powietrze wpadało tylko jak były drzwi, taka przestrzeń wolna była. Po pięćdziesięciu czterech mężczyzn, ranni też i nas wieźli. Jak wieźli nas pięć dni, to chyba raz czy dwa razy w nocy otworzyli wagony, postój był, żeby wyjść. Tak byliśmy w wagonach, nie obchodziło ich nic absolutnie. To były takie wagony, że jak człowiek chciał się przekręcić, to mógł na rozkaz, nie mógł się poruszyć absolutnie, bo było za ciasno. Wwieziono nas do Łambinowic, oczywiście była obsługa niemiecka, już inni byli, Wehrmacht, nas objęli opieką i pędzili nas z psami do obozu, żeby szybko. Mieli satysfakcję, że bili nas kolbami, a psy wyrywały spodnie. Miałem szczęście, że akurat biegł Niemiec, młodzieniec, Ślązak z psem, to mnie szarpał z lewej strony, bo to było owczarek. Dobiegliśmy. Byłem w mundurze niemieckim, który miał wyszywane te emblematy, jeden Niemiec, wermachtowiec, tak krzyczał do mnie: „Tyś zamordował żołnierza, wziąłeś jego ubranie.” Taki był dialog. A ja broniłem się, krzyczałem, że nie, że w magazynie [znalazłem]. I do obozu. Nie wprowadzili do baraków, tylko na placu apelowym przeglądali, była rewizja, jeszcze szukali broni, cywilnych ubrań. Cała noc spędziliśmy na placu apelowym, dobrze, że deszcz nie padał. Gdzieś był kran, to dopuszczali. Następnego dnia zaprowadzono do baraku bez szyb. Opowiedzieć jeszcze jak wyglądała niewola?
Byłem w trzech obozach na Śląsku. Budynek, to były baraki ustawiane od zarania, chyba jak była wojna francusko-pruska, to już te baraki stały. Później z tych baraków korzystali jeńcy w czasie I wojny światowej. Później z kolei nas umieszczono w tych barakach. Baraki nie ogrzewane, szyb nie było, zapluskwione. Każdy spał na deskach, dano jeden koc i w swoim ubraniu. Obiad, Rosjan, tych nędzarzy wykorzystano do rozwożenia zupy. Zupy były rozwożone w wielkich, stulitrowych beczkach, może po ogórkach. Później nosili to do baraku, bo było błoto, na kijach. Te beczki miały jakieś uchwyty, że na kijach nosili tę zupę. Na powietrzu dostawaliśmy miskę tej nędznej zupy, to był obiad. Na kolację piętnaście deko pieczywa. Cały czas w niewoli jak byłem, to było piętnaście dekagramów czarnego pieczywa, gdzie tylko przebywałem. Nawet w więzieniach powolnie dawano więcej. Tak wyglądała niewola. […] Jak się obchodzono z nami jeńcami? To było różnie, nie to, że masowo nas prześladowano i bito, tylko musieliśmy ciężko pracować. A Konwencja Haska nie mówi, żeby ciężko pracować. Jeniec może tylko na terenie sprzątać, zadbać o teren. W niedzielę kazano nam pracować, w niedzielę zmuszano do pracy. Mój przyjaciel, który w Stanach mieszkał, zmarł, był taki buntownik, jak nas wyprowadzono do pracy na komenderówce, jest szereg, powiedział do majstra, który miał pistolet u boku: „Nie pójdziemy do pracy.” Majstrowie byli cywilami, a pilnowali nas żołnierze. „Co mówisz? – rozmowa po niemiecku – Wystąp.” „Nie pójdziemy do pracy.’ „A kto jeszcze nie?” Przyjaciele sprzed wojny, wstąpiliśmy razem do Armii Krajowej. Jeszcze ja wystąpiłem. Podszedł do nas. Chwycił jego kubek do napoju, tym kubkiem go huknął w głowę, rozleciał się, mój kubek też chwycił, rozbił na mojej głowie, dotknął się do pistoletu i mówi: „Pójdziesz do pracy. Kto jeszcze występuje?” Nikt nie występował. „Pójdziecie do pracy?” „Pójdziemy do pracy.” Zakończyła się ta cała historia. Przecież człowiek ma jeszcze prawo zachorować. W obozie zabolały mnie mocno zęby. Zameldowałem. Najpierw się zbliżył, wkręcił mi pięść tutaj, w to bolące miejsce, powiedział: „Jak oszukujesz, to się z tobą rozprawię.” Wysłał mnie do maleńkiego szpitalika. Rzeczywiście, miałem przeprowadzoną operację. Bałem się, że mnie tam zamordują. Usunięto ten ząb, miałem spokój. […]
- Kiedy pan powrócił do Warszawy?
Powróciłem do Warszawy, nie wiedziałem, co mam robić, jaką podjąć decyzję. Przecież niektórzy powstańcy jechali dalej na zachód, nawet do Japonii, na okupację jako żołnierze amerykańscy. Mnie tez proponowano. Wahałem się, co tu zrobić. Dostałem list od rodziców, którzy mnie znaleźli, poczta była dobra, że są w Warszawie, przeżyli i wiedzą o moim bracie, a ja mam decydować, co mam zrobić, nie namawiali mnie. Ale pomyślałem, że brat był ciężko ranny, prawdopodobnie nie przeżył, postanowiłem wrócić. Nastąpiło to dopiero w 1946 roku w październiku. Do tej chwil jak nastąpiła kapitulacja Niemiec, to stałem się żołnierzem. Sytuacja się zmieniła. Mundur amerykański, guma do żucia, papierosy i byłem kimś, na ramionach napisy
Poland i się cieszyłem. Pilnowaliśmy Niemców, ale nie mściłem się. Można było mieć jakąś satysfakcję… Byłem żołnierzem, ale postanowiłem wracać do kraju. Sytuacja może była nieprzychylna, chciano, żeby Polacy wracali, bo po cóż ci ludzie tam mieli przebywać. Jedni jechali na zachód, ja wybrałem kraj. W październiku 1946 roku wróciłem. Po wojnie nie zaliczono mi tego okresu jak byłem żołnierzem, ale to już nieważne. Jak wróciłem, to trzeba się było wziąć za naukę. Kontynuowałem naukę gry na instrumencie, na akordeonie, dzięki temu polepszyłem sobie byt, bo ludzie się żenią, przyjęcia różne były, różne uroczystości, w szkołach potrzebowali jakiegoś muzyka, żeby dzieci miał na uroczystościach, jakie są w szkołach. Dorabiałem sobie. Poszedłem oficjalnie do pracy. Wszędzie pisałem w podaniach, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, to nie było korzystne. Ale że jeszcze byłem muzykujący, a w instytucjach tworzono zespoły muzyczne, chóry, balety, to byłem przydatny. Pracowałem w ZUS-ie i innych instytucjach, przydałem się. Uważam, ze to mnie ratowało, że muzykowałem i byłem korzystny dla tych instytucji.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?
Po wojnie nie, nie byłem. Sam się dziwię. Koledzy byli represjonowani, ja nie byłem. Ale bałem się.
- Czy teraz z perspektywy czasu uważa pan, że Powstanie powinno było wybuchnąć?
[…] Powinno wybuchnąć, to był taki entuzjazm jak już wybuchło, ale takie było napięcie wśród społeczeństwa, wśród żołnierzy, że nie można było powstrzymać. Jak pamiętam przed sierpniem 1944 roku Niemcy rozkazali władzom cywilnym, żeby sto tysięcy młodzieży stawiło się na Pradze do pracy. A przecież do jakich prac? Chcieli tę młodzież aresztować. Chyba to też się przyczyniło do tego, że powstanie wybuchło. Ja się cieszyłem. Byłem dumny. Właśnie jak szliśmy do niewoli do Ożarowa, mówiliśmy do siebie: „Jak się skończy wojna, będą nas nosić na rękach.” Tak się nie stało.
Warszawa, 10 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Burzyńska