Nazywam się Maria Biegniewicz-Steyer. Biegniewicz jest nazwiskiem rodowym. Ojcem moim jest (był, bo już nie żyje) Stanisław Biegniewicz, matka Leokadia, z domu Drążkiewicz. Urodziłam się w Warszawie pewnego wieczoru 22 kwietnia 1925 roku.
Tak, w czasie Powstania przebywałam na Mokotowie.
Byłam łączniczką, sanitariuszką w Pułku „Baszta”, w kompanii B-1, pluton II.
Otóż urodziłam się już w okresie, gdy Polska odzyskała niepodległość i tę niepodległość obroniła później w czasie bitwy tak ważnej, że została uznana za jedną z ośmiu bitew, które zdecydowały o losach Europy. Rodzina nasza składała się oczywiście z rodziców i dwojga mojego starszego [rodzeństwa], brata i siostry młodszej. Brat miał w chwili mojego urodzenia się niepełne dziesięć lat i oczywiście przyjął mnie z pewnym zadowoleniem jako swoją siostrę, ale nie sprawiało to na nim większego wrażenia. Miał już swoje sprawy związane ze szkołą, kolegami i coś tak małego nie bardzo go wzruszało. Sytuacja się zmieniła, gdy miałam dwa lata i uznał, że już przypominam człowieka. I wówczas nasze relacje były, stały się dla mnie bardzo ważne i [jego] wpływ na moje wychowanie i w ogóle na mój charakter był bardzo znaczny. Brat niewątpliwie stanowił dla mnie absolutny autorytet. Z najróżniejszymi pytaniami zwracałam się do niego, przy czym on udzielał mi bardziej lub mniej pełnych odpowiedzi, machając na zakończenie ręką, że: „Ty jesteś jeszcze za mała i dopiero jak pójdziesz do szkoły, to będzie można z tobą rozmawiać”.
Zdzisław. Natomiast siostra, wówczas sześcioletnia, przyjęła mnie z absolutnym zachwytem, ponieważ byłam dla niej znacznie lepszym i ciekawszym obiektem niż porcelanowe lalki. Po prostu nie odchodziła na krok ode mnie. Siostra jedną rzeczą się charakteryzowała, miała nieprawdopodobnie dobre serce przez całe życie i tak ją zapamiętałam.
Krystyna. I kochała mnie niezmiernie. Zajmowała się mną w każdej wolnej chwili. I właściwie bardzo dużo jej zawdzięczam. Zmarła, jak miała siedemdziesiąt siedem lat. Powiem tylko tyle, że otrzymałam po jej śmierci list, który pisała tej ostatniej nocy. List, który był zaadresowany do mnie. Bardzo serdeczny, urywa się w pół słowa.
Ojciec był dziesięć lat starszy od mojej matki. Młodość spędził we Francji, tam zdobył swoją wiedzę i pracę w banku. Pracował w banku, w Paryżu, Crédit Lyonnais. Wrócił później do Polski, objął stanowisko dyrektora, zresztą dość szybko, również w banku. I w tymże banku poznał moją matkę, która pracowała tam jako urzędniczka, po ukończeniu tak zwanej pensji dla dziewcząt. Wówczas, przypominam, że kobiety czy dziewczęta, raczej nie studiowały, najwyżej kończyły na zdaniu średniej szkoły. Po wyjściu za mąż za ojca na jego życzenie mama zaprzestała pracy zawodowej, zajęła się wychowaniem dzieci. No cóż. Ojciec był dla mnie pod wieloma względami autorytetem. Właściwie ojciec potrafił odpowiadać na moje pytania. Był bardzo serdeczny. Zawsze przypominam, że czekaliśmy z obiadem na niego, bo to był pierwszy posiłek, który jedliśmy razem każdego dnia, ponieważ rano każdy o trochę innej godzinie zjadał ze względu na zajęcia szkolne.
Urodziłam się i mieszkaliśmy w samym centrum stolicy, przy ulicy, która się wówczas nazywała Piękna, numer 20, na pierwszym piętrze. W mieszkaniu ładnym, ale jeszcze nie za dużym. Przypominam, to były lata dość trudne. Jeśli chodzi o wartość pieniądza, ulegał on dużym wahaniom. Jakkolwiek dom… [Ojciec] zapracowywał dostatecznie dużo, żebyśmy tego nie odczuwali. Mama zajmowała się przede wszystkim nami. Do pomocy miała służącą, ale jednak całą uwagę skupiała na naszym wychowaniu. Przypominam sobie zawsze, że kiedy ojciec wracał z pracy, myśmy już czekali przy stole i z reguły witał się z mamą, serdecznie całował ją w rękę. Miał zwyczaj zawsze przynosić jakieś kwiaty: albo bukiet, albo skromny bukiecik. Taka już była tradycja i to przez bardzo wiele lat. Zasiadaliśmy do stołu i potem już trwała, zazwyczaj przy deserze, jakaś tam rozmowa.
Atmosfera była ciepła i bardzo serdeczna. Tak że tej atmosferze zawdzięczam pewne wyobrażenie, na czym powinna polegać atmosfera domowa i wychowanie dzieci.
Właśnie do szkoły było mi bardzo pilno, po prostu dlatego żeby wreszcie dorosnąć do pewnych poważniejszych rozmów. Jeszcze przedtem jak wyglądało moje życie. No przede wszystkim rano mama mnie zabierała, mnie, jeszcze siostrę również, zanim poszła do szkoły – zabierała do parku. Park stał się dla mnie po prostu oazą szczęśliwości. Tam można było się bawić.
Tak, park Ujazdowski. Oczywiście przed wejściem były sprzedawane zabawki dla dzieci, balony i tak dalej. I tam gromadziły się dzieciaki, które dobierały się między sobą. I na co chcę zwrócić uwagę: na to, że późniejsze moje zajęcie się okupacją, przeżycia wojenne, udział w Powstaniu wynikły z kilku takich czynników, bo myślę, że to się nie pojawiło nagle i niespodziewanie, to zainteresowanie. To tworzyło tę atmosferę domową, tworzyły wspomnienia. Bo przecież dwudziesty piąty rok to było zaledwie pięć lat po bitwie, która zdecydowała o losach Europy, jedna z ośmiu podobno. To były wspomnienia matki, która po tej okrutnej bardzo bitwie chodziła z innymi dziewczętami, kobietami, szukać, czy wśród poległych nie ma jej braci. To był potem okres, kiedy nastąpiły duże zmiany w Polsce, bardzo odczuwalne w Warszawie jako stolicy. Najpierw trudności finansowe, potem, po reformie walutowej wzrost dobrobytu i czas, który mogłabym określić jako właściwie absolutnie szczęśliwy. Szczęśliwy, ale taki, który jednocześnie tworzył w mojej mentalności te czynniki czy pierwiastki, które później zaowocowały po prostu koniecznością związania się z konspiracją i z walką w okresie okupacji i Powstania. O czym myślę. Pierwsza rzecz, to był stosunek do wojska, niesłychanie ważny. Wtedy kiedy się odbywały, a odbywały się często, przy okazji różnych rocznic państwowych czy jakichś mniej istotnych, w Warszawie. To były przemarsze i defilady wojska. Na to zabierali nas rodzice zawsze, a my sami chcieliśmy w tym uczestniczyć. Ja byłam pełna zachwytu. Wygląd oddziałów, a przede wszystkim konnicy i strzelców podhalańskich w zielonych pelerynach z orlim piórem, budził mój zachwyt. Zwróciłam uwagę już jako dziecko na postacie dawnych powstańców, bo byli tacy, którzy jeszcze żyli, ci, którzy brali udział w ostatnich zrywach powstańczych w Polsce.
Tak, w powstaniu styczniowym. Było to kilku starców, chyba w jakichś niebieskawych mundurach, siedzieli na honorowych miejscach. Kiedyś się wyrwałam rodzicom, podbiegłam i złożyłam ukłon przed jednym z nich. Wróciłam pełna zachwytu. Powiedziałam: „Ten strasznie miły pan, taki dziadzio, do mnie pomachał rączką”. I pamiętam te słowa. Następna postać, która się wryła w pamięć i odgrywała bardzo ważną rolę, to była postać Józefa Piłsudskiego. Mieszkał w Belwederze i wtedy kiedy się chodziło do parku Łazienkowskiego, można było widzieć marszałka, kiedy spacerował po swoim ogrodzie poniżej Belwederu. Zresztą miał zwyczaj zapraszać czasem grono dzieci do Belwederu. Tragicznie przeżyłam, dosłownie tragicznie, bo z płaczem, a płakałam bardzo rzadko, wtedy kiedy zmarł. Pamiętam, że w szkole pełniłam wtedy wartę przy popiersiu Piłsudskiego spowitym w kiry. Później pojechałam z rodzicami, a brat i siostra ze swoimi szkołami do Krakowa. Staliśmy dość długo na podejściu do katedry wawelskiej, po to tylko, żeby zejść do podziemia, przejść koło trumny i popatrzeć przez małą szybkę na twarz marszałka. Pamiętam również i zachowałam zdjęcie mego ojca, który pcha taczki razem z innymi ochotnikami po to, żeby usypać kopiec Piłsudskiego. Później, po mianowaniu marszałkiem Rydza-Śmigłego, akurat widziałam go przejeżdżającego jezdnią, a stałam na krawężniku. Oczywiście krzyczałam, bo już byłam starsza, ku czci nowego marszałka, ale wrażenie było już zupełnie inne.
Wracam jeszcze do dziecięcego życia. No cóż, tak jak powiedziałam, park Ujazdowski to było miejsce pełnej szczęśliwości. Co jest charakterystyczne, że raczej wolałam… Nigdy nie jeździłam do parku z wózeczkiem i lalką. Natomiast brałam przeważnie piłkę czy później rakietki do badmintona i wolałam wszystkie zajęcia ruchowe. Jakieś biegi, grę później w dwa ognie, grę w klasy. Tak że częściej się bawiłam z chłopcami niż z dziewczynkami. Nasze rodziny, zarówno ze strony ojca, jak i matki, były rodzinami wielodzietnymi, tak jak to wówczas bywało. Ojciec mój był jednym z siedmiorga rodzeństwa, matka jedną z dziewięciorga rodzeństwa. Rzecz charakterystyczna, że po śmierci swego ojca mój ojciec przejął funkcję głowy domu, tak jak to się nazywało, to znaczy pełną opiekę nad matką, wdową, nad siostrami i ich rodzinami. Moja mama charakteryzowała się pewną bardzo znamienną cechą, która na pewno wywarła na mnie wpływ, a ten wpływ będę rozpatrywać pod dwoma kątami. Jedno, udział i zaangażowanie się w konspirację i później w Powstanie, a drugie, wybór zawodu. Zresztą oba te czynniki wiązały się ze sobą, jako że w czasie Powstania, a nawet i w czasie jeszcze okupacji, pełniłam również rolę sanitariuszki. Otóż, w każdej… Wracam do zadań mojej matki. W każdym przypadku, kiedy gdzieś komuś zdarzyło się jakieś nieszczęście, ktoś znalazł się w potrzebie, z rodziny czy znajomych, mama pierwsza szła z pomocą, bez względu na zmęczenie i inne zajęcia. Pomagała, po prostu wkraczała do jakiegoś domu zaprzyjaźnionego, rodzinnego i zajmowała się tym, co ten ktoś potrzebujący najbardziej odczuwał jako brak czy jako krzywdę, czy jako taką wewnętrzną potrzebę. I to było bardzo piękne, była taka przez całe życie. Co mogę powiedzieć o tej naszej rozszerzonej rodzinie. Relacje między nami, wnukami, a naszymi dziadkami, były zupełnie inne niż te, które są teraz. Ja w ogóle się dziwiłam potem, że babcia jedna czy druga była w stanie zapamiętać nasze imiona. Powiem szczerze, że nie były to jakieś bardzo bliskie relacje, chociaż kochało się dziadków. Pamiętam na przykład pięćdziesięciolecie rodziców mojej matki, świętowane najpierw mszą w kościele, potem przyjęcie wszystkich tych dzieci razem z ich rodzicami. Ale ich mieszkanie budziło właściwie we mnie lęk. Miałam dużą… Przypuszczam, że byłam bardziej wrażliwym dzieckiem niż nawet moja matka przypuszczała, jakkolwiek tego nie okazywałam. Prawie nigdy nie płakałam, nie pamiętam, kiedy płakałam. Nie mówiłam nigdy o tym, że w tym mieszkaniu się czuję źle. Ono było dla mnie zbyt ponure, bo umeblowane po prostu dawnymi meblami jeszcze z ubiegłego stulecia. Ogromne wrażenie na mnie wywierał, pamiętam, duży srebrny, zresztą bardzo cenny i piękny, krucyfiks. Wprost bałam się na niego patrzeć. Ta męka Chrystusa była tak wyrażona, że mnie to przerażało. Rodzina nasza była bardzo religijna, ale bez jakiejś bigoterii. Chodziliśmy wszyscy na mszę, ja chodziłam z rodzicami, jak byłam mała (później zresztą do kaplicy szkolnej), a brat i siostra do kaplic, względnie kościołów przy swoich szkołach.
Póki żyliśmy, mieszkaliśmy na ulicy Pięknej, przypuszczałam i myślałam, że będę chodziła, zresztą rodzice też tak zakładali, do szkoły pani Wołoskiej, która mieściła się kilka domów dalej. Bliżej, tuż, niemal przy naszym domu była szkoła Platerówny, ale ona miała charakter, właściwie bez przesady mówiąc, arystokratyczny. Natomiast rodzice byli absolutnie… My z arystokratycznej rodziny nie pochodziliśmy. I chociaż byłabym przyjęta prawdopodobnie, jako że sytuacja materialna rodziców była już wtedy bardzo dobra, ale uważali, że powinnam żyć w społeczeństwie bardziej mieszanym, takim, z jakim będę się stykała przez całe życie. Chyba żeśmy zmienili mieszkanie, wtedy kiedy miałam około pięciu lat. Przeprowadziliśmy się na ulicę Nowogrodzką 25, na odcinku między Kruczą a Marszałkowską. Dom ocalał, natomiast ten dom na Pięknej został stosunkowo niedawno rozebrany, właściwie nie wiem dlaczego, bo ocalał również. Mieszkanie było duże, to było 120 metrów w sumie, można było się już tam bardziej urządzić czy… Krótko mówiąc, można [żyć] bardziej elegancko i bardziej tak już swobodnie. Obie z siostrą miałyśmy swój oddzielny pokój. I już wszystkie jakieś takie uroczystości świąteczne w rodzaju Bożego Narodzenia, Wigilii, Wielkanocy, były świętowane trochę odmiennie, dlatego że tam się gromadziły nasze dość liczne rodziny: i ci, którzy mieszkali w Warszawie, i ci, którzy zamieszkali później w innych miastach, przyjeżdżali po to, żeby odwiedzić swoich rodziców, Warszawę. I jeden dzień świąt świętowała rodzina z, powiedzmy, ze strony ojca, drugi dzień świąt druga rodzina. W związku z tym nie poszłam już do szkoły, do pani Wołoskiej, rodzice dla mnie wybrali pensję, bo tak się nazywały te szkoły dla dziewcząt, pani Julii Statkowskiej. Mieściła się ona również na Nowogrodzkiej, na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater. Tak po przekątnej znajdował się ogród pomologiczny z pięknymi drzewami i cudownymi owocami, a na zapleczu którego znajdowało się boisko i plac zabaw dla dzieci, i boisko szkolne, z którego żeśmy korzystały. Po drugiej stronie ulicy Nowogrodzkiej, również zadrzewiony teren, po prostu dostarczał, jeśli tak można określić, tego świeżego powietrza. Bo to zresztą był niewielki, prawda, problem benzyny, samochodu, właściwie nie stanowiło jakiegoś problemu. Raczej po Warszawie, która się wówczas rozwijała i to szybko rozwijała, kursowały nie samochody, chociaż i te już były, ale przede wszystkim tramwaje i dorożki, a w zimie sanki. Jazdę zarówno dorożką, jak i samochodem lubiłam ponad wszystko, po prostu dlatego że jeszcze jako bardzo mała jeśli widziałam jakąś dorożkę, natychmiast do niej wsiadałam, wyrywając się matce po to tylko, żeby obserwować konia. Podobnie zresztą i na sankach. Do szkoły odprowadzała mnie moja mama, właśnie ze względu na Marszałkowską, chociaż pojęcie ruchu na niej wtedy było wręcz śmieszne w porównaniu z tym, które jest w tej chwili. Brat nawet chętnie się podejmował tej roli, nie bez pewnych własnych, płynących z tego korzyści, ponieważ z chwilą kiedy skończył osiemnaście lat, zdecydował się na studia na politechnice, na Wydziale Elektrycznym. Zdał zresztą konkursowy egzamin na Wydział Elektryczny i politechniczny, i mechaniczny, na rowery elektryczne. Ale po odprowadzeniu oczywiście tak się dziwnie składało, że kiedy stał młody człowiek po jednej stronie trotuaru, czekając, aż siostrzyczka wejdzie do szkoły, to z wyższych pięter wychylały się główki bardzo ładnych maturzystek i sypały czasem listki, malutkie liściki, które brat odbierał i… A siostrzyczka nadawała się świetnie jako listonosz i doręczenie starszym koleżankom.
O, coś w tym guście, właśnie, może, ale tego nie przewidywałam jeszcze.
Szkołę wspominam [dobrze], poza pierwszymi dniami (tam było nas aż cztery w klasie), które mnie wpędziły w stan absolutnego lęku, że mama tu po mnie, do mnie nigdy nie trafi i nie odbierze ze szkoły. Potem się okazało, że jednak odbiera, więc ten lęk ustąpił. Tak jak mówię, byłam jedną z czterech uczennic w klasie, która nazywała się wówczas podwstępna i potem następna to miała być… To była wstępna. Potem klasy otrzymywały swoją numerację aż do matury. Pierwsza reforma, którą przeżyłam, polegała na tym, że zostały zlikwidowane nazwy tych dwóch klas: podwstępnej i wstępnej, a zamiast nich utworzono trzy klasy: pierwsza, druga i trzecia. I tutaj był taki problem, że powinnam iść do klasy wstępnej, ale ponieważ program opanowałam, zresztą jak i pozostałe trzy koleżanki, poszłam od razu do klasy trzeciej, zyskując w ten sposób rok. Następna zmiana to była taka, że nastąpił rozdział. Po sześciu klasach szkoły nazywanej już szkołą powszechną, nie podstawową jak dzisiaj… Powszechna dlatego, że ten typ szkół był identycznie tworzony na wsiach czy w małych miasteczkach. Po tej szkole powszechnej następowało gimnazjum. Rozdziału na liceum nie było. Gimnazjum trwało do końca, aż do matury, przy czym dwie ostatnie klasy mogły się skończyć, jeśli któraś uczennica, względnie jej rodzice sobie życzyli, mogła zakończyć naukę tak zwaną małą maturą. Ale rzadko to się zdarzało, raczej wszystkie w naszym gimnazjum kończyły pełną liczbę klas normalną, dużą maturą. Szkoła mi się bardzo podobała i to chyba dlatego, że nauka była bardzo ciekawa i ja już właściwie alfabet znałam i nawet czytać też już umiałam, co zawdzięczam swoim spacerom w parku Ujazdowskim, ponieważ tam istniał, na kamieniu był wyryty dość długi napis ku czci, już nie pamiętam jakiego pisarza, którzy pisał książki również dla dzieci. I zapytywałam mamę, co oznaczają te znaczki. Mama mi wytłumaczyła, że to są litery i tak właściwie każdego dnia przyswajałam sobie jakąś literę, aż nauczyłam się czytać. Czyli inaczej mówiąc, nauka stanowiła dla mnie dużą atrakcję i przyjemność. Ale w związku z programem od razu po klasie podwstępnej przeszłyśmy do klasy trzeciej.
Do trzydziestego dziewiątego roku, bo później zdawałam… Zdawało się egzamin do gimnazjum, a ta nasza szkoła powszechna Statkowskiej została oddzielona i mieściła się w Alejach Jerozolimskich na rogu Pankiewicza. Przeszłyśmy do gimnazjum po niby egzaminie, ale ponieważ i tak nauczyciele nas doskonale znali, więc to była czysta iluzja. I tam zaczynało się gimnazjum już tam w tym narożnym budynku właściwym. Przy czym gimnazjum, to ogólne, mieściło się na trzecim piętrze, a pierwsze i drugie piętro zajmowała szkoła handlowa. Cóż jeszcze więcej. Wtedy już tak jak powiedziałam, wojsko, mundury i zabawy trochę ukierunkowało moje zainteresowania, zainteresowania właśnie w kierunku mundurów i wojska. Podkreślam to, bo to jednak w jakiś sposób wpłynęło na całą działalność konspiracyjną i później, zwłaszcza powstaniową. Bawiłam się najchętniej z naszych rodzin z chłopcami, przy czym najczęściej z takim małym Włodziem, który był niewiele zresztą młodszy ode mnie. Ale on uwielbiał żołnierzy, a ja polubiłam też, więc zamiast kupować sobie lalki, gromadziłam za swoje oszczędności nieprawdopodobne ilości żołnierzy ołowianych i nimi przede wszystkim lubiłam się bawić. To tylko jako taka ciekawostka. Następna sprawa to sprawa właśnie mundurów i takich, no, pseudowojskowych organizacji. Należałam do zuchów, do harcerstwa… Harcerstwem już się nie interesowałam, bo zresztą nawet i nie były to oddziały u nas zorganizowane. Marzyłam o jednej rzeczy, o skończeniu jak najszybciej szesnastu lat, żebym mogła wstąpić do oddziałów przysposobienia wojskowego. Do takiego należał mój brat, zresztą na zbiórki już nosił wtedy mundur, taki przypominający wojskowy. Do Wojskowej Służby Kobiet należała siostra. To mnie bardzo interesowało.
Jeszcze przypominam sobie to ostatnie lato, ono miało już odmienny charakter. Aha, jeszcze wspomnę o takiej sytuacji. Bardzo ważnym dla mnie momentem, który niesłychanie przeżyłam, był wyjazd mojej siostry do Francji. Skończyła wcześnie szkołę, zdała maturę. Zresztą uczęszczała za poradą ojca, który chciał, żeby któreś z nas kontynuowało jego zainteresowanie. Poszła do szkoły, do liceum o charakterze ekonomiczno-handlowym, ukończyła je bardzo dobrze. I później, zupełnie przypadkiem, dowiedziała się o takiej możliwości, stanęła do konkursu na urzędniczkę do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. No, to była dla młodej dziewczyny wręcz kariera. Zyskała pierwsze miejsce, startując między, na przykład, stenografkami z Sejmu, od których wymagano najwyższych umiejętności. Po pracy w ciągu roku w MSZ-cie zaproponowano jej wyjazd do pracy, do ambasady w Paryżu. To był również krok w karierze, zwłaszcza że tam zarobki były bardzo wysokie jak dla tak młodej dziewczyny. Moja matka była raczej temu przeciwna, nie bardzo chciała puszczać w świat tak młodej dziewczynki, dziewczyny. Natomiast ojciec, który sam był przyzwyczajony do częstych wyjazdów do pracy, do nauki, w młodości za granicę, zdecydował, że tak będzie najlepiej. Zresztą ojciec wyjeżdżał za granicę co rok. Chciał zabierać mamę, ale mama była tak odpowiedzialna, czuła się odpowiedzialna za trójkę dzieci, że nie godziła się, odkładała to na później. W każdym razie siostra zdecydowała się na wyjazd, ja to przeżyłam rozpaczliwie…
Trudno mi powiedzieć dokładnie.
Przypuszczam, że gdzieś koło trzydziestego siódmego roku. Chyba tak, chyba tak. Zaraz, miałam wówczas dwanaście lat, no więc dokładnie, trzydziesty siódmy rok. Rozpaczliwie płakałam na dworcu. Pocieszało mnie tylko to, że ojciec mi obiecał, że za rok zabierze mnie do Paryża. Zresztą siostra przyjeżdżała na część urlopów do Polski, no ale urlopy za granicą też były atrakcyjne, bo w zimie Szwajcaria i narty, w lecie Lazurowe Wybrzeże, to jednak… Poza tym przeżyła we Francji wielką i właściwie jedyną miłość swojego życia, tragicznie zakończoną, bo wspomnę już o tym, żeby zakończyć ten temat. Jej narzeczonym był oficer, zatrudniony również w ambasadzie, znany już wówczas poeta i pisarz, starszy od niej prawie dziesięć lat. No niestety, wtedy kiedy już wybuchła wojna, on pozostał we Francji, tak samo jak i siostra. Do Anglii udało się przedostać ambasadorowi i najwyższego stopnia urzędnikom. Jerzy, bo tak miał na imię, został aresztowany i zamęczony w Gestapo, dlatego że zajął się również pracą w ruchu oporu. I siostra, właściwie idąc po linii takich zainteresowań czy skłonności, pracowała w Czerwonym Krzyżu, zajmując się losem uciekinierów z innych krajów do Francji i pomagając im.
Jerzy Paczkowski.
Okres przed wrześniem, ten ostatni, ostatnie wakacje i ostatni rok już był pod znakiem wojny. Istniały, prawda, wiadome zajścia polityczne: przyłączenie Austrii, potem Czechosłowacji. Nastąpiła mobilizacja. Warszawa była w plakatach z hasłami. Część ostatnich wakacji spędziłam nad morzem i tam już była atmosfera bardzo napięta. Wówczas byłam w obozie szkolnym. Obok nas mieszkali chłopcy również z obozu chłopięcego. Kiedyś jeden z nich powiedział mi, że nie mają zamiaru wracać – powrót był wyznaczony na koniec sierpnia – nie wrócą do Warszawy, zatrzymają się na Wybrzeżu i tam wstąpią do wojska. I o ile wiem, tak zrobili. Jakie były ich losy dalej, nie wiem. Pamiętam natomiast nasz przejazd przez Gdańsk. Miałyśmy szczery zamiar, ale bardzo niemądry, że będziemy śpiewać głośno piosenki, wtedy kiedy pociąg zatrzyma się w Gdańsku. „Morze, nasze morze” i tym podobne. I wojskowe piosenki, które oczywiście żeśmy znały. Na szczęście nauczycielki nas powstrzymały przed takim ekscesami, ale pamiętam do dziś: pociąg, widok przez okno (aż okna żeśmy sobie pozamykały wszystkie), tych młodych Niemców w najróżniejszych mundurach patrzących na nas wrogo. Tak że na szczęście przesiedziałyśmy w zamkniętym wagonie cicho, ale wróciłyśmy już w nastroju pełnym napięcia.
Warszawa niewątpliwie szykowała się do wybuchu wojny. Ostatnie takie momenty to była próba zaciemnienia. Nagle Warszawa, tak pięknie oświetlona, zawsze z nowymi reklamami ruchomymi, została przesłonięta. Wszystkie lampy zostały przemalowane na kolor granatowy, podobnie światła przy bramach. Zapanowała ponura noc. Zażądano szykowania przesłon na okna. I znowu zapanowała ciemność, nawet i w naszych mieszkaniach. Sporządzało się takie specjalne rolety opuszczane, z czarnego papieru. Później zlecono również nalepianie pasków na krzyż na szybach, które miały powstrzymać… A nie mieściło się nam to w głowie, nie tylko mnie, jako dziewczynie czternastoletniej, ale wszystkim, że może wybuchnąć znowu wojna. Mieliśmy przecież wojsko, wspaniałe wojsko, tyle razy widziane. Opowieści o czołgach niemieckich przyjmowało się z przymrużeniem oka. Ale przemawiały do naszej wyobraźni te wszystkie plakaty, że Polska się nie da odepchnąć od morza. Mowa Becka w Sejmie wywołała powszechny entuzjazm.
I tak to trwało przed 1 września, a już nigdzie wtedy w końcu sierpnia nie wyjeżdżaliśmy. Ja już miałam przygotowany mundurek do szkoły, byłam pewna, że pójdę następnego dnia rano. Tymczasem rano obudziła mnie mama i my mieliśmy już głośnik, tak że odbiór był bardzo dobry. Wszystkie wiadomości… Nie radio, na słuchawki. Obudziła i powiedziała: „Wstawaj, wybuchła wojna”. Co wtedy nastąpiło? Zmiana w Warszawie. Przemarsze wojska, gromadzenie się ich na peryferiach, zaciemnienia wieczorne, mnóstwo plakatów. Euforia wtedy, kiedy wojnę wypowiedziały Anglia i Francja. Manifestacja przez ambasadami. Szykowanie coraz więcej ulic. Na ulicach kobiety również w mundurach. Maski noszone na paskach, na ramieniu. Typowa sytuacja. Do wojny, która miała wybuchnąć, szykowano się, szykowało się jak do tej, która była ostatnia. A wiadomo było, że ostatnia wojna to był lęk przed gazami. No i ta wojna, która trwała nieruchomo, zatrzymana w okopach we Francji. Tymczasem wszystko nastąpiło inaczej. Gdy pojawiły się pierwsze samoloty nad Warszawą, nie chciało się wierzyć, to było coś nieprawdopodobnego, że samoloty niemieckie doleciały do Warszawy. Jeszcze bomb nie zrzucały. Pojawiły się komunikaty, oczywiście nieprawdziwe, o bombardowaniu Berlina przez polskie samoloty. To wywołało entuzjazm. Wydawane były dodatki nadzwyczajne. Do szkoły oczywiście nikt z nas nie poszedł. Wreszcie Niemcy… Na mapach w domu pojawiły się nasze oznaczenia, dokąd doszli Niemcy. To się nie chciało wierzyć. Nie chciało się wierzyć w atak od strony Prus. Nie chciało się wierzyć, nawet od strony Śląska. To było niewiarygodne, ale prawdziwe.
17 września, tragiczna wiadomość, na Polskę uderzono z drugiej strony, drugi wróg. Sprawa była przesądzona. Nastąpiły ucieczki. Ci, którzy mieszkali za Wisłą, starali się przedostać na tereny tutaj, nasze, jeszcze wówczas od tamtej strony niezajęte przez Niemców. Później do Warszawy napływały tłumy mieszkańców wsi. Przychodzili z krowami, kozami, z drobiem w klatkach. Zamieszkiwali bramy. Wynosiło się im jedzenie, gorące posiłki. Wreszcie nastąpił okres bombardowań, tragiczny. Niemcy skierowali przede wszystkim samoloty w Śródmieście i dzielnice peryferyjne mniej ucierpiały. Domy były rozrzucone, mniejsze, natomiast centrum było coraz bardziej niszczone.
Nasz dom nie ucierpiał, jakkolwiek dom vis-à-vis legł w gruzach, dom przylegający do nas również. Wtedy okazało się, że ściana, która w naszym domu wydawała się najbardziej bezpieczna, ściana w dużym, szerokim holu, w którym zresztą gromadzili się lokatorzy, którzy mieszkali na wyższych piętrach, a myśmy mieszkali na pierwszym, jest właściwie ścianą zupełnie najbardziej niebezpieczną, dlatego że już nie przylegała do niczego. Między budynkami zostały wiercone otwory, żeby można było z jednego budynku przechodzić do drugiego albo wydostać się, tak jak u nas, na stronę ulicy, podwórza, na ulicę Żurawią. I tak to trwało przez długie dni. W czasie bombardowań brat, który wrócił do Warszawy, idąc pod prąd, bo przecież nastąpiło wezwanie do opuszczenia Warszawy przez mężczyzn i nie tylko…
Nie, brat wtedy nie, był kontuzjowany. Brat spędził wakacje na praktyce w HASAK-u, fabryce, jedynej zresztą, choć jako druga miała powstać w Kraśniku, w fabryce broni i amunicji polskiej. Pracowali w niej trzej moi wujkowie, więc łatwiej jemu tam odbyć, jemu i paru kolegom, praktykę. Ale oni nie chcieli uciekać nigdzie z Warszawy i skierowali się pod prąd, przyszli do Warszawy, oczywiście z jakimś tam pledami zwiniętymi w rulony. Ojciec rozważał sprawę, czy nie opuścić Warszawy, bo proponowano mu, mógł wyjechać samochodem z banku, jednak mama zdecydowała kategorycznie, że zostaniemy we własnym mieszkaniu. Los uciekinierów okazał się zresztą często bardzo tragiczny, tak że była to decyzja słuszna. Nasz dom ocalał właściwie w całości. Ale już po wiadomości o uderzeniu ze strony drugiego wroga ze wschodu sytuacja Polski była właściwie już zdecydowana. Potem przyszedł moment katastroficznego zupełnie dnia i bombardowania. Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, w dużej mierze Marszałkowska i jej boczne legły, jeżeli nie całkowicie, w gruzach, to w każdym razie częściowo. I przyszedł moment kapitulacji, zamilkł głos prezydenta Starzyńskiego i zapadła cisza. Potem był tragiczny moment, który wszyscy tak odebrali, wkroczenia Niemców do Warszawy. Z tym nie można się było pogodzić, to budziło jakiś ogromny sprzeciw. Potem zamknięcie Nowego Światu, bo nastąpił przejazd Führera przez Nowy Świat, ludzie byli wysiedleni z domów. Chodziliśmy potem po ulicach, patrząc na gruzy budynków, kościołów. Kościół Aleksandra, nasza parafia, była… Legł w gruzach. Wszędzie widać było mogiły. Na naszym podwórzu również został ktoś zabity, pochowany. Właściwie wszędzie się o nie potykało, jak nie o gruzy, to właśnie o mogiłki, czasami z krzyżami, czasami bez krzyży. Przyszedł taki dzień. Ojciec codziennie chodził do biura pomimo bombardowań, dopóty, dopóki na szczęście się nie spóźnił, a pocisk trafił akurat w jego gabinet i w jego biurko.
Nie, nie, nie, ale obok. Co jeszcze chciałam powiedzieć, że to… Aha, już wiem. Przyszedł taki dzień, kiedy Niemcy wkroczyli do naszego domu. Była zapowiedź, że wszystkie domy w Śródmieściu będą rewidowane. Na podwórzu zgromadził się chyba ich cały oddział – ich niemiecki szwargot, rozkazy. Ojciec wyszedł, bo wyszedł do biura. Ponieważ mówił, tak jak wspomniałam, płynnie po niemiecku, więc został przez jakiegoś oficera przeprowadzony przez kordon, jako idący do pracy. Myśmy zostali w domu z bratem, mamą i czekaliśmy, co będzie. W pewnym momencie wkroczyli i do nas, trzech. Zachowywali się, no, dość… nie brutalnie w stosunku do nas, ale dosyć ostro. Zaczęło się wyrzucanie książek z biblioteki. W tym momencie wkroczył jakiś oficer, natychmiast ich wyrzucił. Przeprosił mamę, która znała niemiecki. Czy on był Niemcem, czy on był Austriakiem, trudno mi powiedzieć, ale zachowywał się bardzo grzecznie. Nie przeprowadził żadnej rewizji, tylko dowiedział się, kto jest w domu, i wyszedł. Padł rozkaz, że wszyscy mają radia wystawiać na podwórze, bo zostaną zabrane do komisariatu, jakoby na plombowanie takie, żeby uniemożliwić odbiór zagranicy. Ludzie zostawiali albo nie zostawiali, tylko tłukli lampy i pokazywali, że są uszkodzone. Myśmy oddali. Trudno było dyskutować. Oczywiście nigdy ich nie oddali.
I tak zaczęła się okupacja. O szkole nie było mowy oczywiście i właściwie nie bardzo było wiadomo, co robić. Ojciec jeszcze pracował. Zresztą wspomnę od razu, że chyba po dwóch latach został aresztowany, dlatego że został wprowadzony do banku tak zwany Treuhänder (o ile pamiętam, tak się nazywał), który miał pełnić rolę jego zastępcy, a w gruncie rzeczy chciał przejąć jego funkcję. I nie mógł postawić żadnego zarzutu politycznego, chociaż podejrzewał, że ojciec coś za bardzo toleruje młodzież, młodych pracowników. Zresztą wiedział dobrze, że już pracują gdzieś tam w konspiracji, żeby mogli iść na takie czy inne zajęcia. A p za tym wolał sam mieć dostęp do pieniędzy. Natomiast zdecydowanie mu się nie podobało postępowanie ojca, który miał taki zwyczaj, że ponieważ ludzie na gwałt wycofywali pieniądze, swoje oszczędności, bo nie wiadomo… Po prostu nie mieli. Więc miał zwyczaj wychodzić, iść gdzieś tam na koniec kolejki, która często czekała przez wiele godzin, i wybierać jakąś starszą osobę, która była wyraźnie wyczerpana. Prowadził ją z sobą, sam załatwiał, sam wydawał pieniądze. No, oczywiście spotykał się z błogosławieństwami i podziękowaniem. Ojciec po tym aresztowaniu… Tak jak mówię, żadnej politycznej sprawy nie było, więc im chodziło raczej o pieniądze, ponieważ ten, który aresztował, przypuszczał, że pieniądze… Ojciec istotnie miał duże zasoby, tak samo jak i biżuterię. Więc biżuteria mamy została prawie całkowicie sprzedana. Pieniądze, które posiadał w walucie, zresztą i obcej też, oddał. Został zwolniony, do pracy nie wrócił. Znalazł pracę w bardzo skromnym biurze. Zarobki były nikłe.
To był rok, jakieś chyba dwa lata po… Gdzieś chyba koło czterdziestego pierwszego mniej więcej, tak że na początku okupacji. Co jeszcze?
O, w jakiejś niewielkiej prywatnej firmie, która egzystowała. Co jeszcze zapomniałam powiedzieć. To pierwsze półrocze było właściwie oczekiwaniem. Nie wiadomo było, jak się ustosunkować do tej okupacji, która będzie. No, na pewno nieprzyjaźnie, to nie ulegało kwestii. Kiedyś moja mama, która znała już okupację przecież w poprzednich okresach, zwróciła mi uwagę: „Nie patrz tak wrogo, jak mijasz jakieś patrole niemieckie. Nie musisz ujawniać swoich uczuć, wystarczy obojętność. A co zrobisz, jeżeli do ciebie podejdą albą uderzą? Nie warto w tak niemądry sposób narażać życia, zachowaj życie dla ważniejszych spraw”. I miała rację. Ja po prostu rzeczywiście przestałam widzieć na ulicy te wrogie twarze, oczy wyglądające spod hełmów. I jeszcze jedna rzecz: na razie, przez pierwsze półrocze, jeszcze nie było jakichś takich wyraźnych, głośnych represji. Niemcy jeszcze nie czuli się mocno w Warszawie. Były aresztowania, ale to były aresztowania pod pozorem jakichś przesłuchań, nawet czasami zostawiano miejsce tym osobom bardziej znaczącym w Warszawie, że ma się gdzieś zgłosić. Aresztowania [były] w otoczeniu, w tym pierścieniu miejscowości otaczających miasto. W każdym razie nie budziło to takiego ogromnego echa, bo jeszcze nie bardzo było wiadomo, co z tymi ludźmi się dzieje. Dopiero przyszedł taki moment i wydarzenie, które nastąpiło w Wawrze. Tam został w jakiejś knajpie po prostu, do której przychodzili Niemcy, zastrzelony jakiś żołnierz niemiecki. Kto go zastrzelił, właściwie nie bardzo wiadomo. Może jakiś pijak polski. Ale przypuszczano nawet, że jakieś takie porachunki między pijanymi Niemcami. I w nocy po tym incydencie Niemcy otoczyli domy w Wawrze, oczywiście nie wszystkie, wyprowadzili dużą grupę mężczyzn w różnym wieku, zarówno starców, jak i zupełnie młodocianych chłopców, i rozstrzelali. Ta wieść zbulwersowała Warszawę. Już było wiadomo, co nas czeka. Nie było żadnych złudzeń. Na murach pojawiły się pierwsze napisy: „Wawer pomścimy”. I właściwie to był taki zupełnie moment zmiany.
Jeszcze chcę wrócić do jednego wspomnienia. Na początku okupacji kursowała już kolejka elektryczna, tak zwane WKD, do Włoch, do Milanówka. Miała swój dworzec, właściwie nie dworzec, tylko przystanek końcowy, na Nowogrodzkiej, przy ulicy Nowogrodzkiej. I z tej kolejki wysypywali się już ludzie, którzy czasami szli do pracy czy do innych zajęć. No i się okazało właśnie, że z tej kolejki wysiadła starsza kobieta (potem byli tacy, którzy ją widzieli) i szła wzdłuż naszych domów. Dlaczego weszła do naszej bramy? Chyba przypadek. Może nie przypadek, bo ona szukała wysokiego domu, a nasz był pięciopiętrowy, i dom, który ocalał, chyba ocalało te wszystkie pięć pięter. I weszła, weszła na naszą klatkę schodową. Ja wtedy nie poszłam do szkoły, to była godzina ósma rano, jeszcze pamiętam, że leżałam, czytałam w łóżku. Moja mama była w kuchni. Okna wychodziły na… Ostatnim oknem przed klatką schodową [było] okno kuchenne. Potem mówiła, że zauważyła jakiś taki czarny cień, który przeleciał. Ja usłyszałam huk taki – taki huk, jakby spadła jakaś ciężka paka, ale to się [niezrozumiałe 1:12:18], dlatego że to jeden z lokatorów poprzedniego dnia przywiózł jakieś paczki wyładowane czymś i posypało mu się. Mama do mnie weszła do pokoju przerażona, już zdenerwowana i powiedziała, że zabiła się jakaś kobieta. Jednocześnie na podwórzu z okien rozległy się rozpaczliwe krzyki. Spytałam się: „Czy uważasz, że powinnam ją zobaczyć?”. I znowu mama powiedziała mi takie zdanie, jedno z tych, które zapamiętałam na długo. Powiedziała: „Słuchaj, jest wojna, możesz widzieć i będziesz widziała pewne rzeczy okropne. Być może zobaczysz je i będziesz sama, nie będziesz wiedziała, jak na to reagować. Dziś jesteśmy we dwie. Jesteś przy mnie, nasza reakcja jest wspólna. Wstań i zobacz”. I tak zrobiłam. Rzeczywiście widok był okropny. Na podwórzu leżała ta kobieta w kałuży krwi, miała w sposób widoczny połamane obie nogi i rękę, rozbitą głowę, ale żyła. Żyła, dlatego że gdy przyjechała karetka pogotowia, ją wzięła. Gdyby nie żyła, to by ją zostawili do innego transportu. To był widok bulwersujący, ale matka miała rację, razem żeby to zobaczyć. Powiem szczerze, widziałam potem bardzo dużo ludzi, którzy zginęli, ale ten widok zapamiętałam i rzeczywiście on na mnie tak podziałał, jak mama przewidziała.
Tak. No, trzeba było się zgodzić na… I tutaj uważałam za słuszne postępowanie matki, że nie można było kogoś chować w pewnej izolacji od zła, od ludzkich nieszczęść, bo mógł przyjść moment, że się załamie i nigdy nie wiadomo, jak zareaguje.
Edukacja. Gdzieś tak przed Bożym Narodzeniem…
Trzydziesty dziewiąty jeszcze, tak. Już przyszła wiadomość, że szkoły mają być czynne. Dosyć dziwnie wyglądała ta szkoła. Zgromadziło się jakieś całe mnóstwo dziewcząt, których żeśmy w ogóle nigdy nie widziały, nie znały. Klasa była bardzo liczna. Rozpoczęły się lekcje. Zresztą pojawili się nowi nauczyciele. Klasa liczyła jakieś chyba czterdzieści uczennic. Była jakaś grupa przedziwnych zupełnie dziewcząt, znacznie starszych od nas, które w ogóle nie zajmowały się nauką. Nie wiem, po co [przychodziły], chyba tylko po to, żeby mieć legitymację szkolną, ale znacznie od nas starsze. Potem one zniknęły. Przyszła taka wiadomość, że zajęły się jakimiś kradzieżami czy wręcz rozbojami, ale skąd pochodziły, to nie było wiadome.
To była już klasa gimnazjum, tak.
No nie, to by było liczone… Zaraz, to już numeracja inna. To była chyba klasa, powiedzmy, jak dzisiejsza druga gimnazjalna. Druga gimnazjalna chyba. Miałam czternaście lat – nie, nawet może i później. Może i później. W każdym razie nauka nie trwała długo.
Wtedy jeszcze program był pełen, bo jeszcze nie było wiadomo jak [inaczej], więc nauczyciele prowadzili według dawnego programu. Ale gdzieś tak po Bożym Narodzeniu, które wtedy było absolutnie smutne, bez choinek, bez prezentów, bez żadnych takich uroczystości… Pasterka była już wieczorem, poprzedniego [dnia], nie w samą Wigilię, bo już Niemcy ogłosili godzinę policyjną. Już doszła wiadomość rozstrzeliwania w Palmirach. Już był rozstrzelany prezydent Warszawy. Radio milczało. Został wydawany „Kurier Warszawski” z mnóstwem różnych ogłoszeń: kupię, sprzedam, poszukuję i tak dalej. I rozpoczęła się działalność… chyba już [działał] wtedy Czerwony Krzyż, bo ludzie zaczęli się nawzajem poszukiwać. Mnóstwo osób nie wróciło do Warszawy, mnóstwo przekroczyło granice, dotarło do Rumunii. Przychodziły wiadomości o tym, że są tacy, którzy przekraczają granice w Tatrach, uciekając okrężną drogą na Zachód. Doszły wiadomości również o aresztowaniach na… Po za tą naszą granicą, ówcześnie na Wschodzie. Czyli nastrój był zupełnie ponury.
Zajęcia w szkole zostały zawieszone. Trwały dyskusje z kuratorium i zostało ustalone, że mogą działać wyłącznie szkoły zawodowe. U nas powstała szkoła rzemieślnicza pod nazwą szkoły zabawkarskiej. Taki to był wówczas pretekst. Zajęcia trwały w szkole. Uczyłyśmy się rzeczywiście robienia najprzeróżniejszych zabaweczek. Jak się chodziło do szkoły, to nie wolno było nosić zeszytów i książek do normalnych przedmiotów. Robienie notatek było także zabraniane, nauczyciel mówił tylko, które zadania z której strony rozwiązać w domu, potem przepytywał przy tablicy, którą można było szybko zetrzeć, dlatego że bywały takie niespodziewane wizytacje, ściślej biorąc, wizyty oficerów niemieckich. Wtedy wszystkie wyciągałyśmy robótki ręczne. Oprócz zabawek uczono nas tak samo wykrojów, które były zresztą bardzo przydatne – ja do dzisiejszego dnia mam ten jeden z takich zeszytów na pamiątkę, jakieś wykroje dla niemowląt, koszule czy coś. Trzeba było umieć szyć i na maszynie. Ale to nie rozwiązywało jednak w pełni nauczania. Wobec tego część zajęć pozostało w budynku szkolnym, ale już szykowano się do zajęć w szkołach, [czyli właściwie] w mieszkaniach prywatnych. Budynek naszej szkoły został zagarnięty na jakieś tam cele niemieckie, więc szkoła została przeniesiona najpierw do ulicy, nie bardzo pamiętam jakiej, ale przecinającej ulicę chyba Zgoda… nie, następna ulica, nie kojarzę w tej chwili, jak ona się nazywa. Za budynkiem na Marszałkowskiej, zajętym wówczas dla poczty, inaczej mówiąc, takiej prostopadłej do Marszałkowskiej, vis-à-vis znajdował się jakiś bank, a myśmy miały nasz lokal tylko na jednym piętrze. Tam odbywały się lekcje. W ostatnich klasach, żeby już ten temat szkolny zająć, ostatnie dwie klasy miały część zajęć na kompletach. To znaczy klasa była podzielona na grupy po dwanaście uczennic i lekcje odbywały się w domach prywatnych, między innymi właśnie u nas na Nowogrodzkiej. Miało to ogromne znaczenie i w rezultacie było bardzo korzystne, dlatego że zwłaszcza takie przedmioty jak polski, jak historia, znacznie więcej się korzystało, wtedy kiedy były prowadzone systemem jakiejś dyskusji. Każda z nas miała możliwość i wypowiedzenia się, i obronienia swojego stanowiska. Podobnie zresztą z takimi przedmiotami jak francuski, jak łacina. No, z matematyką to było już trudniej. Zresztą matematykę to łatwiej było, powiedzmy, te wzory zetrzeć z tablicy.
Tak, część w domu i jeszcze…
Dwanaście uczennic plus nauczyciel czy nauczycielka. Oczywiście pod ręką…
Tak, codziennie, oczywiście z sobotą włącznie.
Zabezpieczenia. Zabezpieczeniem było otwarte pianino, przy którym ja co pewien okres czasu siadałam i grałam, a koleżanki udawały, że tańczą, albo wyciągnięte jakieś tam karty do gry, powiedzmy. Akurat nie bardzo koleżanki umiały, ale powiedzmy, remibrydż, coś w tym guście.
Nigdy się nie zdarzało. Myśmy mieli mieszkanie od podwórza, więc istniał moment pewnej orientacji, bo nim by doszli z bramy, przeszli podwórze duże, do klatki schodowej, która się znajdowała vis-à-vis bramy i wejścia na pierwsze piętro, można było pewne rzeczy schować czy zająć się jakimiś, powiedzmy, robótkami czy czymś innym. Tak jak mówię, szkoła była pod nazwą szkoły rzemieślniczej i po jej ukończeniu otrzymałyśmy zaświadczenie, które zresztą zachowałam i przypadkiem odnalazłam go wśród innych rzeczy, staroci: dyplom rzemieślnika napisany w języku polskim i niemieckim. Później, w późniejszym wieku, bo wolno się było uczyć do lat szesnastu, potem obowiązywała praca zawodowa czy jakaś inna. Trzeba było wykombinować zaświadczenie, że się jest gdzieś zatrudnionym. No i ja otrzymałam przez znajomość zaświadczenie, że jestem pracownikiem w fabryce, znanej takiej, tylko nie pamiętam nazwy, na Grochowie. Więc tak to wyglądało. I to zaświadczenie oczywiście chroniło. Rewizja teczek – w zasadzie jakoś nie miałyśmy takiego pecha, jakoś to nas minęło, natomiast wizytację w szkole, tak. I nawet specjalnie na pokaz została zorganizowana w pewnym momencie wystawa naszych prac (pamiętam jakiś mój samochód czy inne tam takie głupotki) i to było pokazywane. Natomiast jeśli chodzi o ostatnią klasę, to już organizowano nam tak samo zajęcia w takim małym pomieszczeniu, w którym normalnie… Już wtedy zresztą z tego lokalu zostałyśmy przeniesione do lokalu na ulicę Miodową, do budynku, w którym się mieściła Izba Rzemieślnicza. Budynek obecnie jest z ozdobną kratą na wejściu, żelazną, vis-à-vis kościoła…
Kapucynów? Franciszkanów chyba. I na pierwszym piętrze w dużym pomieszczeniu odbywały się lekcje tych młodszych klas, a my w takim małym pokoiczku wymieniałyśmy się. Tam wymieniała się ta nasza dwunastka, już wtedy rozszerzona do większej liczby, z innymi. Gdy doszło do matury, bo już dojdę do tego tematu, żeby go zamknąć. Matura odbyła się… No, było to ryzykowne bardzo, bo w sali na pierwszym piętrze… Przy czym nastąpił rozdział naszego gimnazjum. Tam był taki spór między dyrektorką Szczęsną-Łopatto, niesłychanie mądrą, bardzo patriotycznie nastawioną panią, a panią Statkowską. Szkoła została rozdzielona. Większość z nas przeszła do gimnazjum (gimnazjum – jeszcze [wtedy] się nazywało w ten sposób) pani Łopatto. I teraz, ponieważ działało wówczas kuratorium, oczywiście tajne, chodziło o to, żeby szkoła, bądź co bądź, nowa, zdobyła odpowiednią kategorię. Dyrektorka powiadomiła naszą klasę, że mamy szansę zdobyć dla szkoły kategorię „A”, ale pod warunkiem, jeżeli matura będzie z wszystkich przedmiotów. I myśmy się podjęły tego, że będziemy zdawać. Oczywiście praca była ogromna. Tu już, proszę uwierzyć, że tak jak ja, a jeszcze i niektóre z nas, pracowałyśmy bardzo aktywnie w konspiracji. Trzeba było te rzeczy pogodzić. Bo nauczenie się do maturalnego egzaminu i to często pisemnego i ustnego z tylu przedmiotów, to jednak był duży obowiązek. Zdawałyśmy. Oczywiście nauczycielki i dyrektorka były odpowiednio zdenerwowane, bo bądź co bądź w każdej chwili mogli wkroczyć Niemcy, a wtedy trudno byłoby już ukryć to, co piszemy. Na przykład z łaciny pisałyśmy również egzamin pisemny i ustny, z francuskiego pisemny i ustny, z polskiego tak samo. Biologia, chemia, fizyka (fizyka – tak, również pisemny), matematyka, pisemny. To jednak było sporo pracy. No, matura się odbyła, zaświadczenia… Właściwie zaświadczenia otrzymałyśmy takie na karteczkach. I kategorię „A” dla gimnazjum zdobyłyśmy. Później była rekrutacja na wyższe uczelnie. I znowu podania były składane, zgłaszało się nazwisko, dołączało się tę karteczkę z ocenami, ale też znowu dużą rolę odgrywała wielkość lokalu, którym się dysponowało. Ponieważ nadal dysponowałam lokalem dostatecznie dużym, więc zajęcia odbywały się u nas. Niektóre zajęcia, tak jak na przykład chemia, były prowadzone w mieszkaniu u profesora. Oczywiście o pracowniach nie było mowy, ale na przykład sekcje prawidłowe zaliczaliśmy w Szpitalu Ujazdowskim.
Po prostu uważałam to za tak oczywiste, że zdecydowałam się na medycynę.
Nie, medycyna była pod… Tu zaraz przejdę i wyjaśnię sprawę, żeby do tego nie wracać, bo jeszcze będę musiała się cofnąć, jeśli chodzi o same zajęcia konspiracyjne. Medycyna i zajęcia politechniczne były pod pewnymi przykrywkami. I jeśli chodzi o politechnikę, w Warszawie istniała szkoła techniczna, wyższa szkoła techniczna, imienia Wawelberga. I ta szkoła w okresie okupacji przejęła funkcję politechniki. Wykłady były na poziomie politechniki. Trzeba tam było przedstawić świadectwo maturalne, żeby móc odbywać studia. Jeśli chodzi o medycynę, taka niby oficjalna szkoła to była szkoła Zaorskiego. Była szkołą właściwie dla felczerów, co Niemcy akceptowali, ponieważ ten poziom, podobnie jak techników, był im potrzebny, tak i tutaj felczerów również. I uważali, że dla Polaków to wystarczy. Bo jeśli chodzi o inną wiedzę, to wymagania były jeszcze skromniejsze. Wystarczył taki program, że wystarczy liczyć do dwudziestu i działań wykonywać do dwudziestu i to dla Polaków wystarczy. Zaorski prowadził oczywiście wykłady, ale wykłady tylko w ramach trzech lat. Potem studenci przechodzili już na zajęcia na kompletach. Na kompletach i jednocześnie z zajęciami na klinikach, na których udawali w razie konieczności felczerów. Natomiast część studentów, tak jak i ja, została skierowana od razu na komplety i te odbywały się wyłącznie po domach, względnie, tak jak wspomniałam w mieszkaniach profesorskich. Z tym że zajęcia sekcyjne, sekcji prawidłowej, prowadzone były w Szpitalu Ujazdowskim. Szpital Ujazdowski, czyli ten, który jest na tyłach parku Ujazdowskiego, był szpitalem wojskowym i umieszczano tam również żołnierzy poległych, na przykład między innymi własowców, czyli tych formacji, które Niemcy wcielili jako pomocnicze do swojej armii, bo takie przecież były. Do tego zagadnienia wrócę. Oni marli jak muchy, dosłownie. Wielu z tymi chorobami, jak na przykład gruźlica, nie stykali się w ogóle, stąd ich podatność na tego typu choroby, nie mówiąc już o jakichś ranach wojennych. Nikt po ich zwłoki się nie zgłaszał, bo to był zawsze problem, żeby nie ruszać zwłok, po które zgłosi się rodzina. No to musiałaby być zgoda. No nie było to oczywiście przyjemne zajęcie, dlatego że pomieszczenie było małe. Otrzymywało się jako preparat, powiedzmy, ja akurat miałam preparat ręki i trzeba było wypreparować tak, żeby osobno były, oddzielić mięśnie, potem wszystkie naczynia krwionośne, nerwy i tak dalej. I taki preparat zostawał zaliczony. Przechowywane było oczywiście w takim o bardzo zresztą nieprzyjemnym zapachu, płynie dezynfekującym, w podziemiach. I później następowało pod koniec roku zaliczenie egzaminu. No więc do lipca, już przed Powstaniem, zaliczyłam pierwszy rok.
Profesorów. No więc pamiętam z fizyki, profesor Pawłowski. Innych chyba nie pamiętam. Profesor, chyba Celli od… Od czego? Od chemii.
Mówię o uczelni. Ze szkoły pamiętam lepiej. Również nazwiska, jeśli… O! Ze szkoły przede wszystkim dwa nazwiska, na które chciałam zwrócić uwagę czy upamiętnić, powiedzmy. To był profesor matematyki, profesor Dziedzic, który miał niesłychanie wysoki poziom, niesłychanie wysoki i niesłychanie duże wymagania. Dawał zadania na klasówki bardzo trudne, również trudne do ćwiczeń domowych, no ale to już było, powiedzmy, łatwiej przebyć. U niego czwórka była wyjątkiem i bardzo liczącą się… Tutaj już, jako że mam tyle lat, co mam, i mogę się czasem pochwalić, byłam jedyną, która zdobyła u niego piątkę. Ale zawdzięczam to bratu. Zawdzięczam to bratu i własnej spostrzegawczości, bo zauważyłam, z jakiej książki profesor daje zadania. Książka była niebagatelna, bo liczyła, to było tłumaczenie z języka rosyjskiego, co ciekawe, zadania niebywale trudne, autentycznie trudne, a było ich 800. I dzięki pomocy mego brata, który miał wyjątkową zdolność przekazu i wszelkiego tłumaczenia, przerobiłam wszystkie 800. Nie to, żebym się ich nauczyła na pamięć…
Tak, udało się zdobyć, bo zauważyłam jej tytuł, autora, a to było jeszcze przed wybuchem wojny, kiedy w nią się zaopatrzyłam. Były sklepiki małe przy ulicy Świętokrzyskiej, często zresztą prowadzone przez Żydów, gdzie można było dostać prawie wszystko, i brat tam wyszukał ten właśnie podręcznik, już w tłumaczeniu polskim. I po przerobieniu takiej ilości zadań, co było względnie proste, można było powiedzieć, że się umie wszystko do wymaganego programu. Druga osoba, jeśli jeszcze mogę wspomnieć… No, pani dyrektorka, tak, bo ona uczyła nas historii. Co ciekawe, wymagała znajomości tak zwanych wypisów, czyli autentycznych tekstów, na przykład opisu bitew, opisów jakichś sytuacji politycznych. Mnie to ogromnie interesowało i dużo mi to dawało. Natomiast zupełnie wyjątkowa była pani Łoskoczyńska, Maria Łoskoczyńska, zresztą urocza, młoda. Miała dwadzieścia ileś lat, dwadzieścia siedem chyba, jak nas uczyła. O ogromnym talencie. Dla niej lekcja nie polegała na tym, żeby ona coś wyjaśniała, jeśli chodzi o literaturę. To była dyskusja. Jeśli ją prowadziła w klasie, w szkole, to rozmawiała z wszystkimi po kolei albo z tymi, którzy akurat mieli coś do powiedzenia. Udzielała głosu, ktoś inny odpowiadał i naprowadzała na jakiś temat. Uznawała przy tym cudze zdanie, [jeśli] ktoś potrafił uzasadnić.
Nie, te już wojenne, jeszcze wtedy kiedy było to w szkole prowadzone. Później, kiedy to już przeszło na komplety, zysk był jeszcze większy, bo tego rodzaju dyskusje odbywały się w mniejszym gronie. Przy czym, jeżeli dawała na przykład wypracowanie, to to wypracowanie stanowiło jakiś problem, to nie było takie normalne tam, żeby coś opisać w sposób zupełnie byle ładny, tylko coś, co podlegało dyskusji. I pisanie na przykład wypracowań na sześć, osiem nawet stron kancelaryjnego papieru nie należało do rzadkości. Ja takie pisałam. Zresztą po wojnie dyrektor liceum Reja, pan Pawłowski, liceum, do którego uczęszczała moja córka, pytając mnie, kto mnie uczył… Panią, polskiego, gdy wymieniłam panią Łoskoczyńską, powiedział: „Ależ pani miała szczęście. To była najlepsza polonistka w Warszawie”. Bo jeszcze i po wojnie też… Ona wyszła za mąż za wykładowcę uniwersyteckiego, pana Bąbałę, takie nazwisko litewskie, wykładowcę na uniwersytecie, filozofa. Zresztą nawet udzielał nam przez pewien czas lekcji (przypuszczam, że żeby mieć jakieś tam możliwości zarobkowe) z zakresu początków filozofii. Mnie to jakoś nie trafiało do przekonania, powiem szczerze. W każdym razie to był mężczyzna niebywałej kultury, zresztą pełen uroku. Został niestety aresztowany i to w czasie wykładu prowadzonego w domu, aresztowany z kompletem całym. Ta pani Łoskoczyńska była wtedy absolutnie załamana. Zresztą zwracała się do mnie, bo wiedziała, że mam jakieś powiązania z konspiracją, a wiadomo było, że czasami jacyś działacze byli wykupywani z niewoli Niemców. Podałam jej jakiś adres, który otrzymałam, ale nic z tego nie wyszło i został wysłany do Majdanka, zginął bardzo prędko. Pani Łoskoczyńska była wówczas absolutnie załamana.
Warszawa, 24 stycznia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 7 lutego 2019 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska.
Pytanie jest niesłychanie ważne, bo udział w konspiracji, reakcja na to, co się wówczas działo, nie powstała nagle. Geneza takiego, a nie innego zachowania czy postanowień tkwi zarówno w pewnej tradycji rodzinnej, jak i [w zakresie] osobistych zainteresowań czy cech charakteru, które się wykształcały w końcowym okresie dzieciństwa, a później młodości. Ten okres to były lata, kiedy już mieszkaliśmy w samym Śródmieściu, kiedy więcej jeździłam po Polsce i Warszawa była coraz piękniejsza, z której my, młodzi, byliśmy dumni, doskonale się w niej czuliśmy. Nasz kraj chcieliśmy widzieć jako mocarstwowy. Uważaliśmy, że Polska rośnie w siłę i właściwie nic jej nie zagraża. I przyszedł ten ostatni rok, a może ostatnie miesiące raczej, i to wakacyjne, kiedy to poczucie bezpieczeństwa zaczęło się bardzo chwiać. To było dołączenie przez Rzeszę Austrii, to był najazd i zajęcie Czechosłowacji, ale jeszcze wydawało nam się, że jesteśmy dostatecznie zabezpieczeni. Może mniej pewnie czuliśmy się ze względu na śmierć marszałka Piłsudskiego, w którym pokładaliśmy niezachwianą wiarę. Rydz-Śmigły nie był już tak wówczas popularny. Ale pewne rzeczy już bardzo nas niepokoiły. Niby Hitler się wycofywał z zamiarów agresji, ustępował przed działaniami Anglii, ale jednak żądania, które postawił – chodzi w tym wypadku o autostradę między Rzeszą a Prusami Wschodnimi – stanowiły czynnik bardzo niepokojący. Tym niemniej jeszcze się oczekiwało, że szkoła zostanie normalnie otwarta 1 września, mundurek był przygotowany i nasz dom usnął spokojnie. Rano obudziła mnie moja matka, wcześnie, oświadczając: „Wstań, wybuchła wojna”. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Ojciec już nie spał. Brata nie było w Warszawie, bo odbywał jako student politechniki praktykę wakacyjną w HASAG-u, czyli fabryce broni. Byłam absolutnie przekonana, że nasze wojska znakomicie sobie poradzą, ale jednak ta groza wojny oddziaływała.
Tak, byłam zaangażowana, dlatego że mój kontakt z bratem dziesięć lat ode mnie starszym, a wówczas już studentem politechniki, był żywszy niż przedtem, kiedy dzieliła nas obecność siostry, bo wtedy rozmowy już toczyły się między bratem i mną. Więcej rzeczy się dowiadywałam. Mnie ogromnie podniecały na przykład wybory do Sejmu. Znosiłam wszystkie ulotki rozdawane, dopytywałam się ojca, dlaczego chce głosować na tego, a nie na innego kandydata. Przemówień w Sejmie słuchałam tak samo, jak i słuchali dorośli. I dlatego to moje zainteresowanie było może właśnie bardziej żywe niż gdybym, powiedzmy, była nie najstarszą, ale mniej związaną z bratem. Bo on mi szereg rzeczy tłumaczył. No, odpowiedź Becka w Sejmie nas bardzo poruszyła i to w sensie dodatnim. Zapowiadał, że Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da. Ale z drugiej strony znad Bałtyku wracałam wówczas z obozu sportowego szkolnego przez Gdańsk. Nawet chciałyśmy, kiedy pociąg zatrzyma się w Gdańsku, zaśpiewać modne wówczas piosenki, na przykład „Morze, nasze morze”, ale na peronie zobaczyłyśmy – my, dziewczęta – dość przerażające postacie młodych ludzi, w różnych bluzach (jeszcze nie orientowałyśmy się, że są bluzami partyjnymi), który patrzyli na nas niesłychanie wrogo, czekając właściwie, jak się będziemy zachowywać. Zatrzasnęłyśmy okna, tak jak nam nasi wychowawcy polecili i nie odezwałyśmy się słowem. Druga rzecz, która dawała do myślenia, to kontakt z obozem chłopięcym, który był tak samo jak i my w Swarzewie nad morzem. Otóż dowiedziałam się w tajemnicy od jednego z maturzystów, że oni do Warszawy nie wrócą, niewątpliwie, bo wojna wybuchnie i chcą od razu na miejscu zgłosić się ochotniczo do służby wojskowej. To były niby drobne szczegóły, ale stwarzały pewien nastrój niepokoju. Pierwszego dnia dowiedzieliśmy się tylko, że wybuchła wojna, że Niemcy weszli do Polski i że nawet było bombardowanie mostu na Tczewie. Czy to było prawdą, trudno było weryfikować. Potem, już następnego dnia, wysłuchaliśmy przemówienia prezydenta. Już nie było najmniejszych złudzeń. Dalej w Warszawie zaczęły się przygotowania. Przygotowania w formie kopania rowów przeciwodłamkowych, przeciwlotniczych. Ludzie zgłaszali się bardzo chętnie. Potem nastąpił alarm szóstego września. I to było nie do uwierzenia, nie do pogodzenia się z tym. Gdzie są nasze samoloty? Przecież to… A samoloty niemieckie, które się pojawiły nad Warszawą – to wydawało się nieprawdopodobne. A jednak taka była prawda. Potem były nadawane już zapowiedzi alarmów. Brzmiały zagadkowo, jakieś „Koma sześć”, „Uwaga, uwaga, nadchodzi!”. Co to znaczyło? Dowiedziałam się, że są plany Warszawy, [Warszawa] jest podzielona na pewne sektory i sektory są oznaczone literowo i cyfrowo, że to jest informacja dla artylerii, no i dla ludności też, z której strony można oczekiwać [nalotu]. Samoloty nad Warszawą przeraziły, przeraziły swoją obecnością. Sam fakt był przerażający. Czyżbyśmy byli tak słabi, że nie możemy tutaj przeciwdziałać? I wówczas zaczęły się pojawiać w dodatkach nadzwyczajnych albo w „Kurierze Warszawskim” informacje niesłychanie optymistyczne, że to Polacy, polskie lotnictwo bombarduje Berlin, że Niemcy zostali całkowicie wyparci. To wszystko okazało się nieprawdą. Dlatego już przestaliśmy wierzyć, nawet my, tacy młodzi, w to, co się czytało. Co mogliśmy robić? Przyszedł nakaz, że ludność, przede wszystkim chodziło o mężczyzn, powinna opuszczać Warszawę. Co to znaczy? Dlaczego? Warszawa była pełna wojska. Czy chodziło o to, żeby wojsko miało większą swobodę działania? Ale Warszawa nie została ogłoszona miastem otwartym, jak potem Paryż, który dzięki temu ocalał. Matka z ojcem prowadzili, krótką zresztą, naradę. Ojciec miał możliwość wyjechania z Warszawy, oczywiście z nami, samochodem, w kierunku wschodnim czy wschodnio-południowym. Matka się absolutnie temu oparła. Powiedziała, że uważa za najsłuszniejsze pozostanie w domu. Ludzie wychodzili, mężczyźni, kobiety. Na drogach wiadomo, co się działo, bombardowania, trupy. Oddziały jeszcze walczyły i to walczyły bardzo intensywnie. Broniło się Westerplatte. Broniły się oddziały przeciwko czołgom, o których przedtem wierzyliśmy, że to są właściwie jakieś atrapy, że nawet wykonane z tektury. No, okazało się inaczej. To wszystko sprawiało, że nie wiedzieliśmy, przynajmniej my, młodzi, ale i dorośli też, jak się zachowywać. Na szczęście my w domu mieliśmy żywność, bo jak zwykle bank, oczywiście za opłatą, dostarczał szereg produktów już przed wakacjami, na całą zimę. Tak było zresztą co roku, więc nie było to specjalnie w tym roku wojennym. Ale ostrzegano, żeby nie gotować posiłków, że dym z komina to prowokuje akurat zrzucanie bomb. W kamienicy ludzie chowali się w piwnicy. My z bratem, który już nadciągnął do Warszawy, bo szedł przeciw prądowi właśnie do Warszawy, żeby być razem z nami i żeby wstąpić jako student do oddziałów studenckich. No, niestety, broni tam dla nich już nie starczało, wojska było dość, więc włączyli się w działalność pomocniczą. Ale myśmy z bratem do piwnicy nie schodzili, wręcz przeciwnie, staliśmy raczej w progu wyjścia na klatkę schodową i patrzyliśmy, czy samolot się nie ukaże gdzieś w tym prześwicie, nad dużym zresztą dziedzińcem. Dalej była sprawa szykowania jedzenia, więc akurat z pobliskiej restauracji udało się już bez gotowania zdobywać. Ojciec chodził codziennie do banku, bo twierdził, że ludzie będą chcieli odbierać pieniądze, i rzeczywiście tak było. Dopóty chodził, dopóki na szczęście trochę się nie spóźnił i wtedy kiedy wszedł, zobaczył, że jego biurko w jego gabinecie trafił pocisk. No i wiadomo było, co by się zdarzyło, gdyby był przyszedł punktualnie. Warszawa była cała zasnuta już dymami. Nasza dzielnica śródmiejska najbardziej ucierpiała, bo samoloty nadlatywały stale. Atakowały przede wszystkim centrum miasta.
Kamienica… Ludzie, którzy do tej pory tylko się sobie kłaniali, nie interesowali nawzajem, teraz stali się sobie bliscy. Z wyższych pięter zbiegali na niższe, więc gromadzili się u nas, w naszym holu bądź na parterze. Dom ocalał, chociaż dom vis-à-vis został zbombardowany i obok nas również. Okazało się przy tym, ponieważ wybijano wówczas otwory, żeby w razie czego można było uciekać z jednego domu na podwórze czy do drugiego, okazało się, że ta ściana, pod którą na ogół wszyscy uciekinierzy z wyższych pięter się gromadzili i my też, którą uważaliśmy za najbardziej bezpieczną i przylegającą do ściany sąsiedniego domu, właśnie przylega do otwartego podwórza domu, który został zbombardowany. I tak to trwało. No, wiadomym było, że Warszawa nie obroni się, trzeba było się z tym pogodzić. Najgorsze dni, które przyszły, to był dwudziesty szósty, dwudziesty siódmy i dwudziesty ósmy – ogłoszenie sztabu: „Warszawa skapitulowała”. Zaległa cisza. Trudno było w to wierzyć. Wyszłam na ulicę razem z bratem, rzeczywiście nasze piękne miasto, z którego tak byliśmy dumni, trudno było poznać. Najbardziej zniszczony był Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście z pięknymi kamienicami i ze sklepami. Również Marszałkowska. Wszędzie leżały gruzy. Ludzie jakoś inaczej trochę wyglądali. Wtedy po prostu nie wypadało, no jakoś nie można było nawet zadbać o to, żeby być elegancko ubranym przy wyjściu na ulicę. Czasem było trudno o wodę, też trzeba było jakoś się dostosować. Warszawa zaczynała wyglądać biednie.
U nas potem przyszedł dzień straszny. Hitler miał przyjechać do Warszawy. Na Nowym Świecie, którym miał przejechać, i Krakowskim Przedmieściu zostały zawieszone flagi, niemieckie swastyki. Ludność została z mieszkań wysiedlona. Krótko był, odjechał. Nienawidził Warszawy szczególnie, więc miał pełną satysfakcję.
Przeszliśmy przez Warszawę, przez nasze okolice. Wszędzie były mogiły ludzi, którzy ginęli na ulicach, w domach. Grzebano na podwórzach, na placu Aleksandra, w Ogrodzie Saskim, Aleje Ujazdowskie – wszędzie pełno mogił, większych lub mniejszych, z tabliczkami. Dopiero po wielu dniach następowała ekshumacja, która odbywała się dosyć prymitywnie. Jeśli ktoś zdobył trumnę, no to po prostu ładowano na samochód i przewożono do cmentarzy. Rozdzwoniły się telefony. Padały pytania, czy wszyscy żyją w domu, jak się czujemy, myśmy również wydzwaniali. Jeszcze nie było wiadomo, że telefony zostaną włączone na podsłuchu, więc rozmowy toczyły się dość swobodnie. Później ojciec obawiał się, że w wyniku tych rozmów mogą nastąpić jakieś aresztowania, i po prostu telefon wyłączył, kazał wyłączyć. Ale jednocześnie zaczynał się pewnego rodzaju tak bardzo charakterystyczny dla Warszawy humor. Już jeżeli na przykład wracałam z ulicy, mama mnie pytała: „I co widziałaś? Kogo widziałaś ze znajomych?”. Ja mówiłam, że: „Nie, znajomych nie, no, było paru »tymczasowych« na ulicy”. „Tymczasowych”, bo wierzyło się, że oni będą tylko do Bożego Narodzenia, bo przecież wojna miała się skończyć na Boże Narodzenie. A tu chodziło oczywiście o patrole niemieckie. To był dość przerażający i przykry widok. Chodzili, jednak się bali, bo chodzili po trzech, czasem po czterech. Przyszedł taki dzień, że do nas na nasz dziedziniec wkroczył cały oddział Niemców. Okazało się, że jest to początek zamierzonych rewizji w całym Śródmieściu. Trudno mi było ukryć, ale patrzyłam na nich z nienawiścią. Ojciec wychodził do banku. I tu charakterystyczny szczegół, ponieważ [ojciec] mówił biegle po niemiecku (zresztą kilka języków znał) i to właściwie bez akcentu wymowy polskiej. Podszedł do niego oficer, ojciec się wylegitymował, że idzie do banku, bo ludzie będą chcieli odbierać pieniądze. Kiedy [oficer] dowiedział się, to nie tylko zezwolił na przejście przez kordon, ale i sam przeprowadził, salutując nawet na pożegnanie. To była już dość typowa później reakcja pewnego uznania czy podziwu nawet, jeżeli ktoś z Polaków mówił bardzo dobrze po niemiecku. Wkroczyli ci, którzy mieli przeprowadzać rewizje, i do nas. Było ich chyba czterech. Ale ci zachowywali się inaczej, dość gburowato. Nie wdawali się w rozmowy i rzucili natychmiast do jednej, drugiej, trzeciej szafy. Ale na szczęście wszedł wówczas oficer, który przedstawił się mojej mamie. Mama znała niemiecki. Przedstawił się jako Austriak. Kazał natychmiast żołnierzom wyjść. Dowiedział się, kto mieszka, co ojciec robi, więc zaprzestał, w ogóle rewizji żadnej nie przeprowadzał. Powiedział tylko, że: „Proszę…”. Zażądali, żeby wszyscy lokatorzy znieśli radioodbiorniki, względnie radia, te jeszcze małe, takie na słuchawki, dlatego że będzie stemplowanie odbiorników z możliwością słuchania wyłącznie Warszawy. Mama się spytała, czy wobec tego radia będzie się odbierać. Powiedział, że nie, ależ skąd, oni radia oddadzą. Oczywiście nie widzieliśmy już nigdy ich na oczy. Ludzie poznosili wszystkie. Jeszcze tyle mieliśmy wygodę, że nie trzeba było ich nosić na komisariat, bo tam miały być dostarczone, tylko że oni sami zabrali.
Później zaczęły się dni puste. Na ulicę nie chciało się wychodzić po to, żeby tych „tymczasowych” nie spotykać. Szkoły nie było. Próbowałam się uczyć, jakoś mi to nie szło. Czytać książki. Rzuciłam się do książek z biblioteki ojca, wyczytywałam wszystko, co się dało. Brat mi pomagał. Zaczęłam już przerabiać kurs matematyki. I przyszedł pewien dzień. Już życie tak się toczyło względnie, w Warszawie była komunikacja, kolejka EKD dochodziła do Marszałkowskiej. Pewnego dnia, ja jeszcze sobie czytałam w łóżku, była ósma rano. Moja mama była w kuchni. Nagle usłyszałam huk, coś jakby skrzynia spadła. A dlatego skojarzenie, że lokatorzy poprzedniego [dnia] właśnie ładowali, jakieś skrzynie im upadły. Ale mama przybiegła do mnie bardzo blada i powiedziała: „Widziałam przez okno, starsza kobieta popełniła samobójstwo”.
I to wywarło na mnie ogromne wrażenie, bo potem widziałam różne przypadki śmierci, ale właśnie ta dobrowolna śmierć była straszna.
Tak.
Właśnie. Ten brak działania był nieprawdopodobnie denerwujący. I jeszcze trwały walki w Polsce, jeszcze oddziały walczyły. Jeszcze broniło się Westerplatte. Później jeszcze trwały w terenie ataki niemieckie i obrona. Na granicy gromadziły się oddziały, które chciały przekroczyć granicę. Oczywiście to był już moment, kiedy z drugiej strony, tak jak się określało, otrzymaliśmy nóż w plecy. Zaatakowała w ramach porozumienia z Niemcami Rosja sowiecka. Wtedy już było wiadomo, że koniec, że to jest koniec walki. Jeszcze przez pewien czas bronił się Modlin, twierdza Modlin i jeszcze bronił się Hel. Wreszcie kapitulacja nastąpiła wszędzie. Na zakończenie było przemówienie. Jeśli było radio, to jeszcze można było usłyszeć, ale to już nie z Warszawy. I co mieliśmy robić? Tu powstało pytanie. Żołnierzy, znaczy podoficerów, a później oficerów Niemcy ewakuowali czy umieszczali w obozach. Żołnierzy prostych w stalagach, oficerów w oflagach. Tych, których brali z terenu, kierowano natychmiast. W Warszawie ogłoszony został rozkaz, że mają się zgłosić, już nie pamiętam, na jaki plac, i zostaną przewiezieni. I tu powstały pytania. Jedni chcieli się podporządkować, uważając, że wojna skończy się tak krótko w Polsce, że będą mogli jeszcze w dalszym ciągu brać udział. Inni woleliby zostać, ale nie mogli zostać ci, których ludzie znali, bo no jednak…
Zawsze była obawa, że wiadomość, że ktoś się ukrywa, [trafi] do Niemców. W rezultacie na przykład mój najstarszy z naszego pokolenia kuzyn, który zresztą brał udział w walkach, zdecydował się również pojechać. I dobrze trafił, jeśli tak można powiedzieć, bo został umieszczony w Murnau. To był obóz reprezentacyjny, dla oficerów. Reprezentacyjny dlatego, że tam dopuszczano wizytacje czy jak to nazwać, kontrole Czerwonego Krzyża z państw neutralnych, przede wszystkim ze Szwajcarii. Dopuszczano tam również paczki przesyłane z zagranicy. Czekaliśmy. Anglia milczała, Francja milczała. Pomimo że oczekiwaliśmy, że nastąpi atak. Zbliżały się święta. To było życie w próżni. Tymczasem pewnego dnia przyszła wiadomość, że w Wawrze wydarzył się wypadek. Wypadek, zdarzenie. Była tam jakaś restauracyjka czy raczej zwykła knajpa, w której bywali ludzie różni. Polacy, jacyś tam, złodziejaszki też, ale bywali i Niemcy. I jeden z Niemców został zastrzelony. Stwierdzono, że to był właśnie jakiś bandyta, a inni mówili, że nieprawda, że to był jakiś pijacki porachunek między Niemcami i zawinił Niemiec. Nie dochodząc przyczyn tej śmierci, Niemcy natychmiast otoczyli sąsiednie domy czy domki, bo Wawer nie miał wysokiej zabudowy wówczas, i powyciągali mężczyzn, czasem starych po prostu, a czasem chłopaczków czternasto-, piętnastoletnich też. Nie pamiętam, ilu ich było, ale rozstrzelali. I wtedy wiedzieliśmy już, co będzie i jak będziemy traktowani. Bo jeszcze w tym pierwszym okresie aresztowania, które następowały, miały pozory jakiegoś prawa. Tak to było układane. Na przykład jeżeli kogoś nie zastali w domu, kogo chcieli aresztować, to wzywali, żeby się zgłosił sam. Ludzie się zgłaszali. Został aresztowany prezydent Warszawy. Większe aresztowania dotyczyły raczej dzielnic obwodowych, a nawet poza, tak żeby nie nagłaśniać tego terroru, który się zaczynał.
Tak, docierały absolutnie na bieżąco. Czasami telefonami, a czasami, bo właśnie już to nazewnictwo zaczęło kursować, „agencją JPP”, czyli „jedna pani powiedziała”. Tak było: „Skąd wiesz?”. „JPP”. Czasem dlatego, że się nie chciało mówić, lepiej było nie mówić, a czasem ot tak.
I tu już wtedy zaistniała jakaś potrzeba działania, jakoś się przeciwstawić temu, co się dzieje. Do tego nie można dopuszczać dalej. Ale jak? Wtedy pojawiły się pierwsze napisy na murach. Bo to musiał ktoś organizować czy zlecić. „Wawer pomścimy” albo „Pamiętaj o Palmirach”. Bo okazało się, że ci wożeni trafiali do Palmir i tam ginęli, byli rozstrzeliwani. To też już Warszawa wiedziała. Te wiadomości przez „agencję JPP” roznosiły się błyskawicznie. No, ale jak? Ktoś musi widocznie tym kierować. Zaczęliśmy się domyślać, że prawdopodobnie ci oficerowie, którzy pozostali w Warszawie, biorą w tym udział i [ponoszą] odpowiedzialność za te akcje. Ale jak trafić? Tymczasem to tego właściwie nikt nie wiedział, bo oni byli dobrze zakonspirowani. Boże Narodzenie przeszło dość spokojnie, jeszcze nawet były reklamy towarów, jeszcze były reklamy prezentów, które… Warszawa usiłowała żyć względnie normalnym życiem, nie widzieć pewnych rzeczy. Jednak później pojawiła się nazwa ZWZ, na murach napis, że: „ZWZ pamięta” albo działa, coś w tym guście. ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. Pierwsza organizacja, której niestety nie zapamiętałam nazwy, bardzo zresztą ścisła, to była organizacja wyłącznie tych oficerów, którzy nie poszli do obozu, ale to była niewielka grupa. ZWZ już była liczniejszą grupą. I któregoś dnia, już wtedy szkoła działała, chodziłam do niej, w mieszkaniu koleżanki zauważyłam jakieś dziwne broszurki. Spytałam ją: „Po co te śmiecie trzymasz?”. Bo to były wydawnictwa niemieckie. Była już taka biblioteka… Księgarnia, księgarenka niemiecka, najpierw nieduża, z wizerunkami, fotografiami najprzeróżniejszych mundurów i stopni. Ale odpowiedziała: „A wiesz? Nie jest mi potrzebne”. Ta koleżanka była trochę starsza ode mnie. No, ale zdaje się, że ona też miała ochotę powiedzieć i powiedziała, że związała się z pewną organizacją podziemną, że jeśli chcę, to może mnie skontaktować. Oczywiście chciałam.
Tak. Nie, jeszcze nie miałam. To było gdzieś… Kończyłam piętnaście w kwietniu. Dlaczego, o tym powiem. Bo to było chyba gdzieś tak luty czy może… Chyba luty.
Czterdziestego roku. Pierwszy, no owszem, przyszedł nawet do nas do domu mężczyzna, bo ja wiem, jakieś trzydzieści pięć, sześć chyba, może trochę starszy. Po ruchach, w sposobie bycia łatwo było rozpoznać, że jest oficerem. Pierwsze zadania były dosyć proste. Zaczęłam w tym brać udział. Któregoś dnia, a było to w kwietniu…
Do mnie.
Nie no, po prostu, że znajomy. Jeszcze nic nie mówiłam. Że koleżanki kuzyn czy coś i chciał się ze mną porozumieć. Mama nic nie mówiła. Mama się wielu rzeczy potem domyślała, ale wiedziała, że lepiej nie pytać, bo i tak nie powiem. I potem przyszedł chyba maj.
Stosunkowo proste. Polegało na obserwacji niektórych oddziałów, żadna sztuka. Widocznie im się podobało, bo te moje raporty jakoś tam przyjmowali. To był już… Miałam już piętnaście lat, to był gdzieś maj, zawiadomiono mnie, że mam się zgłosić na przysięgę. Oczywiście teoretycznie powinnam mieć lat osiemnaście, a miałam piętnaście, więc oczywiście ubrałam się jakoś poważniej. Włosy sobie upięłam, tak że mama zaczęła się śmiać, mówi: „Co, idziesz gdzieś na lody z jakimś kolegą?”. A ja mówię: „Nie bądź zbyt domyślna”. I poszłam. To było w alei Niepodległości. Dzień był słoneczny. Adres, jedna starsza koleżanka tam mieszkała. Dom się zachował zresztą do dziś. Byłyśmy dwie. Na stole przykrytym suknem stał krucyfiks duży, bardzo ładny, zresztą srebrzony. I był niewątpliwie oficer. Zresztą powiedział potem, że jest oficerem, nazwiska nie wiem. Spytał mnie, ile mam lat, powiedziałam: „Siedemnaście”. Popatrzył z powątpiewaniem, ale legitymacji szkolnej nie mógł zażądać, bo dowodów się nie pokazywało, żeby ktoś nie poznał. Ale zgodził się i polecił… Składałam pierwsza przysięgę. Polecił mi położyć rękę, czyli położyłam dwa palce na krucyfiksie i powtarzałam za nim słowa przysięgi. Pamiętam ją do dziś. Czy mam powiedzieć? „Wobec Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny kładę rękę swą na ten święty Krzyż i ślubuję wierność Ojczyźnie mej, prezydentowi Rzeczpospolitej Polskiej i wyznaczonemu przezeń Naczelnemu Wodzowi. Przysięgam, że rozkaz otrzymany wykonam, a tajemnicę mi powierzoną dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg”. Raz ją wymówiłam, ale zapamiętałam do dziś. Potem ZWZ przekształciło się w AK.
Silne, silne.
Absolutnie, tak, to się wiedziało, że to jest nieodwołalne. Zresztą potem przyszedł taki rok, kiedy zostaliśmy już po tak zwanym wyzwoleniu Polski, kiedy przez dowództwo zostaliśmy zwolnieni z przysięgi. Powiem szczerze, że ja nie uważałam, że nigdy i nikt nie może mnie zwolnić.
Nie, wtedy w raportach podpisywałam się tylko numerem. Potem była jeszcze jedna propozycja, widocznie podobały się raporty. Spytali tam, jakie języki znam. A już wtedy się uczyłam i to bardzo intensywnie niemieckiego. Matkę prosiłam, żeby mnie uczyła rosyjskiego, tak dla ciekawości. No, jeszcze zażądano pewnych rzeczy. Zresztą powiedziano mi, że sprawa jest niebezpieczna i będzie trudniejsza. Ja się na to zgodziłam. I wtedy straciłam kontakt… Aha, a już wiedziałam, że jest to wywiad wojskowy. Potem mi powiedzieli. Potem przyszedł taki moment, że straciłam kontakt, ale to już był rok… Bo to trwało dość długo, chyba do roku, gdzieś przełom, chyba na początku drugiego, czterdziestego drugiego. Musiałabym się zastanowić dobrze.
Z tą organizacją. I wtedy rozeszła się wiadomość po Warszawie, że w polskim wywiadzie nastąpiła wpadka, że są duże aresztowania. I więcej tego oficera już nie widziałam. Przy czym nie miałam kontaktu z żadnym innym i nikt inny ze mną.
Tak. Kontakt był zerwany.
Nie było, nie podawał pseudonimu.
Powiedział, że mogę mówić do niego, jak chcę. I tak tylko on przychodził. Mówiłam „pan Karol” czy „pan Zbyszek”, już nie pamiętam.
Nie, miejsce było różne, ale przede wszystkim moje mieszkanie i jeszcze czasem u tej koleżanki, która wiedziała.
Zadania i oddawałam mu raport na piśmie. Odpowiedź była… Trzeba było na ileś tam pytań odpowiedzieć.
No, różne były, ale to już za długo trzeba byłoby opowiadać. W każdym razie potem jeszcze była propozycja innej pracy, z tym że uprzedzili mnie, że będzie bardziej niebezpieczna i że wtedy nie podejmowaliby się nawet wykupienia, a czasami udawało im się wykupić kogoś z Szucha. Tym niemniej się zgodziłam, no ale tak się stało, jak się stało. Potem znowu była pewnego rodzaju próżnia, bo musiałam uchwycić kontakt i przeszłam czasowo do WSK – Wojskowa Służba Kobiet. Chodziło o szkolenie. Miałam taką grupkę dziewcząt, chodziło o szkolenie sanitarne, trochę wojskowe. Ale to mi nie odpowiadało. Wówczas dowiedziałam się, notabene na terenie Mokotowa i to w czasie ślizgawki, że jeden kolega, który twierdził przedtem, że jego w ogóle nigdy konspiracja nie interesuje, to nie dla niego, ale przyznał się, że w tej konspiracji działa, że jest w „Baszcie” i że „Baszta” poszukuje trzech dziewcząt, które będą pełnić funkcję łączniczek. No i ja oczywiście z zachwytem to przyjęłam. Zostałam umówiona najpierw na lokal, na Moniuszki, o ile pamiętam, gdzie przyjmowała nas „Małgosia”, później znana i z piosenki, i z Mokotowa. Przysięgi składać nie musiałam. Obdarzyła nas pseudonimami. Mnie się trafiła „Elżbieta”. Starsza ode mnie, „Katarzyna”, czyli Hanka Maresz, i najmłodsza, bo chyba wtedy dopiero siedemnastoletnia, „Kalina”.
Ja miałam już wtedy… Tak, tak. I w „Baszcie” dobrze mi się pracowało. Miałam kontakt z dowódcą. Były tam różne [zadania], roznoszenie rozkazów, czasem załatwienie jakiejś sprawy w magazynie z bronią – normalna służba łączniczek. Zresztą zachowałam do dziś w domu książkę Kamińskiego „Kamienie na szaniec” w wydaniu okupacyjnym. Udało się ją zachować. Tam oczywiście są zmiany pseudonimów, nie takie jak chłopcy używali. Ciekawa książka. Potem wydanie już powojenne było powszechnie znane, a przypuszczam, że wydanie okupacyjne, bardzo niewiele osób posiada.
Jakie szkolenie? Szkolenia sanitarnego to ja nie potrzebowałam już mieć, bo już byłam studentką medycyny. To raczej ja przygotowywałam w czasie WSK tę grupkę dziewcząt. Następna rzecz, ale taka, którą traktowałyśmy trochę z humorem – my, te właśnie [łączniczki], bo jeszcze była jedna łączniczka. Mianowicie musztry, w moim domu zresztą. I tam składanie meldunku. Zrobiłyśmy sobie właściwie z tego zabawę. Miał szkolić nas „Rawicz”, późniejszy porucznik „Rawicz”, który był dowódcą plutonu w czasie Powstania. Tak że to trwało krótko, humorystycznie. Z harcerstwa to się jednak te rzeczy znało, tak że tutaj nie było jakiegoś tam powodu.
A szkolenie z bronią to ja już miałam wcześniej, właśnie w tym poprzednim…
W tym etapie, tak. Tyle że tam musiałam wykazać się jakąś umiejętnością czy znajomością.
Ale oczywiście, że tak.
No ale przede wszystkim z tego pierwszego okresu, to do tego nie chciałabym wracać. Z drugiego raczej w mniejszym stopniu, dlatego że jednak byliśmy zabezpieczeni hasłami. Zresztą pisałam w swojej książce, jakie były czasami pomyłki. Proste zabezpieczenie, dlatego że jeżeli się podawało adres, to można go było nawet zapisać, z tym że do nazwy ulicy… Nazwę ulicy się pisało normalnie, ale do cyfry ulicy dodawało się – zakładam, w tej chwili mówię z pamięci, bo to się zmieniało – na przykład siedem, a mieszkania dodawało się pięć i zapisywało się pod tymi zmienionymi cyframi. Można było wtedy nawet i podać przez telefon, bo na przykład Nowogrodzka 25, jeśli siedem, to mówiłam Nowogrodzka 32, mieszkania trzydzieści pięć, to mówiłam, jeżeli pięć, to mieszkania czterdzieści. Ot, tyle. Właśnie czasami bywały śmieszne historie, jak się pomylił nasz nowy dowódca, dlatego że jeszcze hasłem dodatkowym było: „Czy są pantofle sznurkowe?”, które były wówczas modne i szyło się w domu. W wielu, wielu domach były. Wygłosił hasło. Pani, która otwierała, starsza osoba, bardzo się ucieszyła, powiedziała: „Ależ tak, oczywiście, mam”. Odzew powinien brzmieć trochę inaczej, bo powinien tak, że: „Mam, są nawet nowe pary”, ale ostatecznie, starsza pani, mogła pomylić. Więc oficer wszedł i później rozegrała się taka scena, bo zaczęli rozmawiać i ona powiedziała, że ona zaraz zawoła w sprawie tych pantofli swoją siostrę. Oficer był zdziwiony, bo siostra weszła, niosąc ileś tam pudeł, które jej się rozsypały, i zobaczył autentyczne pantofle. Widział, że jest jakaś pomyłka. No, ale jeszcze, ponieważ myślał, że adres podał dobry, więc zapytał, że może obie panie mają jakąś siostrzeniczkę czy kuzyneczkę młodą. No powiedziały, że nie, że same sobie radzą. Tutaj właściwie oficer powinien wstać, powiedzieć, że przeprasza i wyjść. Ale żal mu się zrobiło tych pań, a poza tym obawiał się, że one już poznały hasło, mogą niechcący powiedzieć. Kupił biedak pantofle, zapakowane w… Panie były szczęśliwe. I wyszedł z tymi kapciami. Przyszedł do mnie. Hasło się zgadzało, osoba też, dogadaliśmy się szybko. Chciał mi te pantofle ofiarować. Powiedziałam, że dziękuję. A pantofle były olbrzymie, chyba męski czterdziesty drugi czy trzeci numer, więc nie wiem, kto takie nosił. Powiedziałam mu, że w „Baszcie” to nie znajdzie dla nich amatorek. I oficer sobie wyszedł, spokojnie gdzieś kapcie zostawił, nie mam pojęcia, gdzie. No więc takie rzeczy bywały, bo czasem trzeba było coś przenieść.
Poznałam wtedy właśnie w magazynie naszego kolegę, Mieczysława Chorążego pseudonim Grom. Podziwiałam, jak on tam i zabezpieczał, i czyścił, i… Spotkaliśmy się potem na medycynie. Nieprawdopodobnie dzielny chłopiec, później już mężczyzna, walczył do ostatniej chwili na barykadzie i organizował powstrzymywanie Niemców. Potem był w obozie. Jest znaną postacią. Obecnie otrzymał Order Orła Białego i ze Śląska Lux ex Silesia. Był dyrektorem Instytutu Onkologii w Gliwicach. Znany na całym świecie ze swoich niezwykłych prac naukowych. Takie to były te znajomości.
Tak. Bardzo dziękuję za to pytanie, bo właściwie mogłam to pominąć, a to było dosyć ciekawe. Otóż taka była zasada, że jeżeli się poruszamy po Warszawie, to powinniśmy się jak najbardziej wtapiać w tłum. Jeżeli oddział jedzie na ćwiczenia i musi jechać pociągiem (no, oczywiście nie cały oddział razem), powinni wyglądać tak jak ludzie dojeżdżający. Chodziło o ten kamuflaż, żeby się dostosować, nie odróżniać. Dlaczego to jest ważne w tej chwili? Otóż w okresie powojennym, po tak zwanym wyswobodzeniu, pojawiły się różne książki, niektóre bardzo ciekawe, inne pisane dosyć tendencyjnie, tendencyjnie jeszcze ze względu na politykę ówczesną, jeszcze zanim, że tak powiem, nastała działalność „Solidarności”. Próba ośmieszania działania AK. Zresztą wiadomo, jak byliśmy traktowani. Były przecież aresztowania, a i wypadki śmierci też się zdarzały. Chodziło o to, żeby się nie odróżniać, a w książce na przykład jednej, którą czytałam, były takie jakoby cytaty dowództwa, że nie wolno, że nie powinno się nosić długiej brody, kolorowych okularów, krawatów z wizerunkami jakichś dziewcząt. Jako żywo, takich rzeczy nigdy z nas nikt nie nosił i dowództwo nie musiało wydawać takiego zakazu. Mało, że na przykład po Krakowskim Przedmieściu maszerowały całe bandy młodzików, oczywiście konspiratorów, prawda? W samodziałowych, luźnych marynarkach. Że luźnych dlatego, że niby noszą pod spodem broń ukrytą. To by się Niemcy ucieszyli, gdyby tak chodzili konspiratorzy, bo by natychmiast wykryli, wyłapali taką grupkę i koniec. Zwłaszcza jeżeli się szło na akcję, to nawet niewskazane były długie buty, o które zresztą wiecznie toczyła się dyskusja, czy to było po to, żeby szpanować, czy nie szpanować, i takie historie. To nie chodziło o szpanowanie. To było po prostu denerwujące dla wielu chłopców, że Niemcy chodzą w mundurach, a oni też by chcieli już, już. Co ciekawe zresztą… Na Powstanie… Znam tylko jednego, nie oficera, który przeszedł w długich butach. To wcale nie było wygodne ani na barykadzie, ani na walkach ulicznych. Długie buty nosili oficerowie do munduru i jeśli poszli w mundurach na Powstanie, no to włożyli długie buty, ale w czasie okupacji tego się nie nosiło, absolutnie. Niemcy próbowali też pewnym przebraniem nas oszukać. Bo co było charakterystyczne wówczas. Niemcy znali nasze przywiązanie do munduru i naszą tęsknotę do munduru. I dlatego zabronili w ogóle wszelkich mundurów. Jeszcze straż ogniowa mogła chodzić w mundurach.
Kolejarze, tak. Ale szkoły zostały pozbawione mundurków, nie wolno było chodzić w mundurkach. Chodziliśmy normalnie. Jakaś granatowa sukienka, ale ani marynarskie kołnierze, które się nosiło do mundurków, ani białe bluzki i właśnie odpowiednie kołnierze czy oznaczniki tutaj tymi krawatkami. Nie wolno. To samo, jeśli chodzi o jesionki i płaszcze. Czapek studenckich nie wolno było nosić.
Nie było… Znaczy, można było, bo przecież, jeśli chodzi o studia wyższe, to działała szkoła Wawelberga i Rotwanda, która kształciła techników. I na to Niemcy zezwolili, dlatego że im technicy byli potrzebni. Tylko że w tymże technikum toczyły się zajęcia politechniki. Podobnież szkoła Zaorskiego, która istniała, ale profesor Zaorski zorganizował pod przykrywką wykładów dla sanitariuszy zwykłe wykłady z medycyny. Bo medycyna była i na kompletach, i w szkole Zaorskiego. Zaorski po trzech latach przechodził na zajęcia kliniczne i kończył tam.
Zresztą było ciekawe jedno wydarzenie, bo kiedyś miał się odbyć egzamin studentów i przyszedł Niemiec, lekarz. Powiedział, że chce posłuchać egzaminu. A studenci czekali. I profesor Zaorski, jeszcze tam dwóch czy trzech profesorów czekało, usiadło około stołu. I Niemiec zażądał studenta, który zna niemiecki, a więc taki się zgłosił. I zaczął zadawać pytania. Odpowiadał, student odpowiadał jak z nut, pięknie. Pytania były proste, powiedzmy, jak się przenosi rannego, jak zabandażować. A Niemiec zaczął dawać coraz trudniejsze. Student głupi beznadziejnie zaczął się chwalić, zachwycony, że potrafi Niemcowi zaimponować. Na pytania odpowiadał. W końcu doszło do pytań bardzo specjalistycznych, mało, do jakiejś współczesnej prasy. Tego żaden sanitariusz się nie uczył, prawda? A ten nadal odpowiadał. Zaorski był blady jak ściana, profesorowie, którzy byli, byli bladzi, bo już czuli, że ich natychmiast zgarną i żarty się skończą. Tamten wyszedł w triumfie, ale koledzy go chcieli po prostu stłuc na kwaśne jabłko. Bo dopiero wtedy on zrozumiał, co on zrobił. Że zdekonspirował szkołę. Ale ciekawe: lekarz, Niemiec, był porządny, nie doniósł o tym. Nie doniósł.
Ale do czego prowadzę. Niemcy szli podobną drogą, że chcieli, po prostu dlatego, żeby zdekonspirować działanie w jakichś lokalach, rozpoznać kogoś, wprowadzili takiego biednego skrzypka. Otóż pojawił się na ulicach Warszawy ubrany bardzo nędznie w jakąś zniszczoną jesionkę i czapkę studencką, o dziwo – a studenckie, że były zabronione – jakiś grajek. Grał zwykle odwrócony twarzą do ściany, stał przy murze, trzymając oczywiście w ten sposób skrzypce. I miał puszeczkę, do której ludzie wrzucali pieniądze. Był niewidomy. Ludzie spacerowali i mu zaczęli rzucać pieniądze. Najpierw zwrócił mi na niego uwagę brat i jego koledzy. Powiedzieli: „Słuchaj, to jest wstyd, żeby student pokazywał przed Niemcami swoją nędzę. A w ogóle kto to jest? Jego nikt nie zna, bo pytaliśmy się wśród kolegów. Czapkę ma bardzo zniszczoną, wynikałoby z tego, że parę lat na politechnikę chodził”. I któregoś dnia, to było koło braci Jabłkowskich, on stał przed domem, który to dom towarowy Jabłkowskich dzielił od Alej Jerozolimskich. Jak zawsze stał twarzą odwrócony do ściany. Ja miałam tam jakiś drobny pieniądz i wrzuciłam mu do tej puszki. I wtedy on obrócony w ten sposób, spojrzał na mnie i mnie ogarnęło przerażenie. Miał blade oczy, w pełni blade oczy, jakieś takie nieprawdopodobne, ale tak wściekłe i patrzył na mnie z taką nienawiścią. Wydało mi się to dziwne i w ogóle przerażające, że patrzy w ten sposób na kogoś, kto mu daje datek, prawda? Uciekłam stamtąd i powiedziałam o tym bratu. A on mówi: „No właśnie”. Co się okazało. Tenże grajek grał stale jedną melodię, taką bardzo smutną. I zauważono – bo Warszawa umiała obserwować – że tam, gdzie on się pojawia, pojawiał się coraz to w innych dzielnicach i potem przenosił do innej, dzieją się, rozgrywają jakieś tragedie. Jakaś wpadka, aresztowania, no, rozgrywa się jakiś dramat po prostu. Zaczęto go obserwować. Okazało się, że on oczywiście był wprowadzonym przez Niemców, że on działa na rzecz Gestapo i on obserwował dom w tym momencie, kiedy ja do niego podeszłam. Zorientowałam się, że on patrzył przy grze na skrzypcach, zwracał wzrok. Może patrzyć za siebie, na innym instrumencie, bo na gitarze nie, jeśli stoi twarzą do ściany. I ja mu przesłoniłam ten widok i to stąd była ta jego dzika złość. Dwa dni później w tamtym domu, którego bramę przesłoniłam, nastąpiło aresztowanie i duża wpadka. Rozpracowali go, został zastrzelony. Był agentem Gestapo. Były czasami akcje, które mi się wydawały zbyt ryzykowne, bo na przykład dowódca, który stał w bramie, przyjął, że tak powiem, przemarsz swojego oddziału. Wszyscy chłopcy, no, nie tak [razem, tylko] w pewnych odstępach, ale nieśli zrolowane „Życie Warszawy”, bo takie było tam… Ale tutaj mieli tę satysfakcję, że było ich tak dużo. No, ale po co? Tam była… I mogła być dekonspiracja też, gdyby tak ktoś zobaczył. Podobnie jak później dużo chłopców w „Baszcie” wywodziło się ze szkoły, z „Poniatówki”. Bo do „Poniatówki” na granicy Żoliborza chodziło sporo synów wojskowych, bo tam były, ich bloki były wojskowe. Otóż zostali oni wezwani któregoś dnia na takim terenie, na skwerze zielonym, przy placu bodajże Inwalidów, na Żoliborzu, w nocy, ustawili się szeregiem. Tylko że przejeżdżał akurat samochód niemiecki i światło omiotło ten szereg. Całe szczęście, że Niemcy nie zorientowali się. Ale to też było ryzykowne. Takich rzeczy nie powinno się było robić, bo łatwo było wpaść.
No oczywiście. Każda łapanka, zwłaszcza jeśli się coś niosło, to było zagrożenie. To była sprawa szczęścia najczęściej.
No oczywiście że byłam, jeżeli coś wiozłam.
Udawało się uniknąć. Zresztą właśnie też przez tę zasadę wtapiania się w tłum. W jednej z książek, które mam, albumów, są dwa charakterystyczne zdjęcia. Jedno, na którym idzie, ot, taka dziewczynka, mniej więcej jak ja nieraz chodziłam. Biała bluzka, spódniczka szara, skarpetki, niesie teczkę tak, luźno. I tak właściwie na nic nie zwraca uwagę, idzie koło wystaw. Wygląda, że pewno wraca z jakiejś szkoły, zawodowej oczywiście, bo takie to niby były. I jakby z daleka tylko widać, że w tłumie idzie dwóch chłopców, którzy ze sobą rozmawiają. Ona była łączniczką, ona przenosiła w tej teczce broń, a ci chłopcy stanowili jej obstawę. A dlatego do niej nie podeszli. I to typowe, ten kamuflaż. Dwóch chłopców, też zdjęcie, roześmianych, typowe warszawskie urwisy. Takie mają garniturki, wyprute te niebieskie naszywki, które kiedyś oznaczały mundurek. Jeden trzyma taki worek jakiś, tak luźno, jedną ręką, swobodnie i z drugim rozmawia, i śmieją się. Ot tacy, jakich było pełno, jakich Niemcy nie zaczepiali. Bo cóż zaczepią? Taka parka to w mig się… On zna każdą dziurę w Warszawie i ucieknie podwórkami, podwórkami. Tylko że oni w tym worku mieli broń i to pełny ładunek. I nieśli. Ale zachowywali się swobodnie, ubrani, ot, tak, w sposób zwyczajny. Jeszcze jeden przykład powiem. Dwóch żołnierzy wracało z bronią z jakiejś akcji i mieli broń, tu za paskiem, z tyłu włożoną. Przechodzili akurat koło pomnika Mickiewicza, kiedy Niemcy bardzo szybko [nadjechali], bo to zorganizowane było rzeczywiście wyjątkowo dobrze – z bocznic nadjechały niemieckie samochody, tak że cały ten teren został otoczony, łapanka. Oni mają broń. Uciekać nie mogą, wykluczone. Natychmiast zostaną zastrzeleni przy próbie ucieczki. I co ci młodzi ludzie zrobili? Pierwsza rzecz. Na szczęście zauważyli, że na skwerze przed pomnikiem Mickiewicza, koło nich, w zasięgu ręki, leży butelka po wódce. I ten za chwilę leżał już na jezdni… Nie na jezdni, na chodniku, podparty o parkan, ten ozdobny. Rozpięta koszula. Ręką wytarł, taką zakurzoną wytarł twarz, już był brudny. Rozpięta tutaj jakoś marynarka. Drugi chwieje się przy tym parkanie. Ten pierwszy, leżący… Daje temu leżącemu pustą butelkę. Ten zaczyna niby pić, ręka mu się chwieje. Patrzy, że nie ma, pokazuje tamtemu, że nie ma. Skąd… Po co ten teatr? Nadchodził patrol. Oni to zdążyli ułożyć się tak. Patrol podszedł, niemiecki i coś do nich zagaduje. Ten jeden, pijany niby, chce do nich przepić butelką wódki, ten drugi udaje, że wyciąga dowody, no bo przecież trzeba pokazać swój dowód. Rozsypują mu się pieniądze. No to musi być bardzo pijany, jeżeli pieniądze mu się, banknoty sypią. Niemcy nienawidzą pijaków, jakkolwiek traktują bardzo wyjątkowo łagodnie, bo im chodziło o to, żeby rozpić Polaków. Dlatego deputaty dla robotników są wypłacane alkoholem. Więc Niemcy się brzydzą tych brudasów dwóch i podchodzą. Tamten pokazuje dowód, a on mówi: Gut, gut. Odchodzą. Jeszcze poleżeli, zobaczyli, że samochody się rozjeżdżają, ubrali się i odnieśli broń. I na tym polegała między innymi konspiracja. Na odegraniu komedii, udania. Ja udawałam dziewuszkę na przykład – warkoczyki albo loczki, takie coś, co ma mundurek. Ile mam, piętnaście lat? Łatwo, tylko trzeba było tę zimną krew zachować. Takie to były historie.
Jakie przygotowania.? No więc chłopcy mieli wyjazdy w teren, nasi też. Między innymi byli w terenie, w lasach chęcińskich chyba.
Chojnowskich, oczywiście, że chojnowskich. I potem jeszcze gdzie indziej, już nie pamiętam, gdzie to drugie. Wyjeżdżali na noc albo czasami nawet i na dwa dni. Tam się odbywały ćwiczenia normalne z bronią, odbywały się ćwiczenia, na przykład minerskie. Mieli tam to swoje wyżywienie. Ksiądz Zieja na przykład odprawiał mszę w czasie takiego jednego wyjazdu. I później wracali. Przy czym wracali, musieli wracać… Również chodziło o to, żeby byli ubrani tak, żeby się nie wyróżniać w pociągu od tych, którzy jechali do pracy czy z pracy.
Nie, nie. I na przykład jeden z moich kolegów bliskich, Jerzy Szumański, chodził na takie minerskie ćwiczenia. Chodziło o to, że był jakiś mosteczek w terenie i oni mieli zaminować ten most. Ale, powiedzmy sobie, ten, który prowadził ćwiczenia, jakiś sierżant zresztą, zawodowy wojskowy, kazał im się czołgać. No, przeczołgali się. Tylko że trawa była mokra, więc ubrania były zazielenione i mokre. Jaki skutek? Wsiedli do pociągu i ludzie zaczęli wtedy mówić: „O! Partyzanci jadą”. Na głos, bo jak wiedzieli, że nikogo nie ma takiego, to się ludzie śmieli. Doszło to do uszu dowództwa. Ten, który organizował ćwiczenia czy prowadził ćwiczenia, został zawieszony w funkcji i bardzo surowo ukarany. Groziło mu nawet, no bo ja wiem, obniżenie stopnia, degradacja. Dlaczego? Bo dopuścił do tego, że ubiór jego podkomendnych został doprowadzony do takiego stanu, że zdradzał. To było wykluczone właśnie. I po prostu często właśnie te jakieś… No zresztą to, co nawet było w piosence, o sposobie przenoszenia broni. Broń na przykład łatwo było nosić, no, załóżmy, pistolet maszynowy, ręczny pistolet maszynowy, w opakowaniu na skrzypce. I wtedy się na przykład pokazywało sporo tych zamiłowanych skrzypków w Warszawie. W końcu tego zaprzestano, bo już te skrzypce stały się zbyt popularne.
Zdarzyło się, zdarzyło się. Bo jak trzeba było, no to [trzeba było] od kogoś odebrać i zanieść do magazynu albo gdzie indziej. Jeszcze jedna rzecz, też taka… Wtedy kiedy się zbliżało Boże Narodzenie, a trzeba było przenieść (to nawet w piosence było) karabin, no to pakowali chłopcy w gruby, szary papier, o tak, prawda. Tylko że tu sterczała lufa, no to w lufę wtykali gałązkę choiny, że to niby choinę niosą kupioną, choinkę niedużą. No i zdarzyło się, że jakiś cywil, starszy pan, mówi: „Panie, choinka się panu przekrzywiła”. Bo się przekrzywiła. Nie zauważył, że choinka się przechyliła i sterczy lufa. Więc to były takie [historie].
Właściwie już jakoś specjalnie ćwiczenia nie były nasilone, bo na ogół odbyli dość tych ćwiczeń. Ale jeszcze co do ćwiczeń dopowiem. Ćwiczenia z bronią, powiedzmy, tamte, te wszystkie „prezentuj broń” czy tak dalej, to odbywały się często w domach, ale z kijami od szczotki. Tak jako śmiesznostka, powiem. Co się odbyło? No, szykowanie, czyszczenie broni, oliwienie. Jeszcze, jeżeli był… Chociaż już w tym okresie tę [broń] odkopali, bo przecież broń z trzydziestego dziewiątego roku była zakopywana przez wielu żołnierzy, a potem dla celów konspiracyjnych odkopywana. Więc to już było przygotowane, tak że właściwie… Sprawa zbiórek. Jakieś takie pogotowie, żeby nie wyjeżdżać poza Warszawę, żeby być stale do dyspozycji w razie zawiadomienia. To chodziło o to.
Ja rodziców przekonywałam, że mam tylko szkolenie sanitarne, że to nic nie jest, a przecież Powstanie, wszyscy wiedzą, może będzie trwało trzy dni, więc co to jest, na trzy dni się rozstaniemy.
Tak, brat był trochę w innej formie i inna działalność, ponieważ brat już był po szkoleniu wojskowym w ramach ćwiczeń na politechnice. Oni mieli te oddziały politechniczne studentów. I powiedzmy, było to pogotowie takie, że nie wyjeżdżać, zostawiać kontakt, być przygotowanym, mieć wszystko przygotowane.
Brat [Zdzisław Biegniewicz] najpierw należał… Po prostu dla celów zarobkowych zaczął pracować po aresztowaniu ojca. Bo ja wspominałam, prawda? Nie? Ojciec był aresztowany w pewnym momencie. Więc [brat] zaczął pracować w Pruszkowie, w warsztatach kolejowych. To była oczywiście praca zarobkowa, ale jednocześnie na rzecz oddziału dostarczał te rzeczy, które w oddziale były potrzebne. Czasami coś z narzędzi, których nie można było dostać, [więc była] sprawa wyniesienia tego, czasem jakieś drobne części przy reperacji broni. No, trzeba było to jakoś przenieść, żeby ci, którzy rewidowali wychodzących, nie zauważyli. Później akurat zachorował i to bardzo poważnie zachorował: miał bardzo ciężkie zapalenie płuc, wysoką gorączkę, dość długo leżał. W tym czasie nastąpiła jakaś wpadka w tym zakładach pruszkowskich, tam nie wrócił. Potem zaangażował się w oddziale „Harnasia”, działającym w Śródmieściu. I w Śródmieściu walczył, zresztą przy zdobywaniu kościoła, a potem obronie kościoła Świętego Krzyża. Leżał w szpitalu, był tam ranny. Potem był drugi raz jeszcze ranny. Wyszedł właściwie ze szpitalem (chociaż na własnych nogach, nie musiał być niesiony) z Warszawy, wtedy kiedy była kapitulacja Śródmieścia. Dość zabawne, że wtedy kiedy żeśmy rozmawiali już po Powstaniu (chyba to było po Powstaniu), on mi powiedział, że on był u „Harnasia”, a ja mu powiedziałam, że byłam w „Baszcie”.
Tych rzeczy się nie mówiło. W razie jakiejś wpadki (zaraz pani powiem coś na ten temat) to trzeba było wiedzieć jak najmniej. Nikt nie mógł ręczyć, że wytrzyma śledztwo. Nikt nie mógł ręczyć. Mógł, tylko że wychodził jako strzęp mięsa. Ale brat powiedział mi, że: „Ale mojego pseudonimu nie zgadniesz”. A ja mówię: „Czy ty się… A jak zgadnę?”. I założyliśmy się o coś. I zgadłam. Powiedziałam „Orion”. Dlaczego. Bo brat się bardzo interesował w ogóle astronomią, a wiedziałam, że jego ulubiony gwiazdozbiór to jest Orion. I trafiłam. Miał zresztą szczęście, dlatego że był kiedyś na posterunku, już nie pamiętam, na jakiej ulicy, mówił, i upadł pocisk z „grubej berty”, bo Niemcy prowadzili z nich ostrzał, tylko że na szczęście nie wybuchł. Więc to było takie szczęście. Ale co jeszcze więcej.
1 sierpnia, tak. […] Otóż 1 sierpnia, właściwie pod koniec lipca, oddziały niemieckie zaczęły się wycofywać. Armia radziecka atakowała i na tyle skutecznie, że Alejami Jerozolimskimi na przykład, sunęły wozy. No, przypominaliśmy sobie wrzesień trochę. Niemcy byli, żołnierze byli zmęczeni, brudni, na wozy coś tam naładowane. A my mieliśmy radość. Właśnie odwrotnie. Ludzie ubrani bardzo świątecznie, weseli, stali wzdłuż Alej Jerozolimskich i podziwiali ten odwrót. Bo ja wiem, czy byłoby lepiej, gdyby ten atak wtedy nastąpił, może byłoby i łatwiej, bo rzeczywiście wtedy oddziały niemieckie nie bardzo się chyba nadawały do intensywnej obrony. Potem mieliśmy wyznaczony termin, nie powiem już, czy to było trzydziestego pierwszego, czy może trzydziestego, bo to jakoś… Ale musiałam zawiadomić te punkty, zameldować potem, czy wszyscy są. A wszyscy czekali. Ale nastąpiło odwołanie. O ile można się było dowiedzieć później, były pewne rozbieżności zdań w dowództwie co do terminu ataku. Czy powinien nastąpić teraz, czy nie, a może nawet odłożyć jeszcze. I 1 sierpnia już roznosiłam wiadomość, że na godzinę piątą po południu, na siedemnastą, mamy się zgłosić na punkt zborny na Mokotowie. Nasz pluton miał [punkt zborny] koło parku Orlicz-Dreszera, ściśle na Odyńca. Wszystko było zawiadomione. Ja się pożegnałam z mamą. Oddałam mamie pierścionek i medalik. Pomyślałam sobie tak Bogiem a prawdą, że jeżeli zginę, no to te [rzeczy] może się rodzicom przydadzą, właśnie ze względu na to, że sytuacja była ciężka materialnie wówczas. Ale mama to dobrze zrozumiała. Prosiłam, żeby pożegnała ojca, bo już nie mogłam czekać.
Tak, ojciec był zwolniony. Ojciec był aresztowany w pewnym momencie w banku, dlatego że wyznaczyli, jak zwykle w tych urzędach tego typu, to się nazywało chyba Treuhänder, czyli taki niby zastępca, Niemiec, który trochę się na bankowości znał, ale nie za bardzo.
Tak, właśnie. Więc tego już nie było i ojciec pracował w prywatnej, niewielkiej firmie. Nie wrócił już po prostu do domu. Niestety tak się złożyło, że już nigdy potem ojca nie widziałam.
Nie było, bo jeszcze nie wrócił z pracy, a to już była czwarta z minutami. I tak jechałam tramwajem na stopniu. Więc przyjechałam na punkt. Był taki moment rozgoryczenia, bo zostały dostarczone walizki, takie stare walizy różne, z bronią dla nas – broni było mało i to bardzo mało. Jeżeli ktoś szedł tylko z granatem w ręku do ataku, to miał niewielkie szanse i niewiele mógł zdziałać. No była odpowiedź taka, że „broń zdobędziecie w walce”. Albo się udawało, albo nie. Potem przyszedł do tego naszego punktu ksiądz, zresztą zakonnik, zapraszając, jeżeli ktoś chce, bo jeszcze był czas do spowiedzi i do komunii. Sporo nawet poszło. Później jedna babcia uciekła z domu. Powiedziała, że młodego życia nie chce narażać. Schowała się w krzaczkach, bo zobaczyła broń. No dobrze. No i później godzina siedemnasta, odezwały się syreny, bo to było hasło. Zresztą na Żoliborzu nastąpiło to wcześniej, atak pierwszy, dlatego że przejeżdżał samochód ciężarowy z żołnierzami niemieckimi, oni się zorientowali, rozpoczął się ostrzał, więc Żoliborz zaczął Powstanie pierwszy i przed piątą. Myśmy czekali do piątej.
U nas na punkcie zebrała się w ogóle „Baszta”. Wzdłuż, w domach, wzdłuż Odyńca. Ja mówię o naszym plutonie, który był w pierwszym z brzegu. Zresztą w mieszkaniu matki naszego kolegi, która owdowiała, bo dowiedziała się nie tak dawno, że jej mąż zginął, oficer, zginął w Katyniu. A syn zginął potem w kanałach. Została sama. Więc w jej mieszkaniu byliśmy i w sąsiednich mieszkaniach porozmieszczani po jednej stronie ulicy, po drugiej następne oddziały. Tu trzeba przyznać, że te panie ogromnie dbały, szykowały nam herbatę, coś do picia, może coś do przegryzienia, ale wtedy nikt nie miał ochoty nawet się bawić w jakieś jedzenie. No i o godzinie piątej nastąpił sygnał syreną i wymarsz, czego nie rozumiałam. Ja też wyszłam i stałam zresztą z boku, ale najpierw przechodziło nasze dowództwo, również z kobietami, które u nas były, na przykład jedna, porucznik chyba, która kierowała dziewczętami z WSK, tam jeszcze któraś co innego. Nasza „Monika”, która szła z naszym porucznikiem „Jackiem”. I tak ten pochód przechodził ulicą Odyńca wzdłuż skweru. Ale w tym momencie, przecież Niemcy zorientowali się w mig, zresztą po Żoliborzu już wiedzieli, że nastąpił wybuch Powstania, więc nad nami latały samoloty, oczywiście nie jakieś liczne, ale coraz to jakiś samolot przelatywał na tyle blisko, że miał przecież widoczność znakomitą. Przy ładnej pogodzie nie jest trudno widzieć idący cały sznur ulicą. No więc już pierwsza rzecz, ten moment zaskoczenia minął. Dowództwo się tam później rozproszyło w tych domach, wiadomo było, gdzie kto. Myśmy mieli przygotowany, dziewczęta miały przygotowany, niektóre, punkty sanitarne.
Zadaniem naszego plutonu był atak szkoły na rogu Narbutta, gdzie stacjonowało SS i czołgi zresztą też. Początkowo był taki plan, że atak nastąpi w nocy, co chyba byłoby szczęśliwszym rozwiązaniem, i to jakoś nad ranem. Wiadomo, że czujność strażników wtedy spada i prawdopodobnie zaskoczenie byłoby większe. Ponieważ nasz punkt zborny był wówczas wyznaczony u rodziców jednego z kolegów po drugiej stronie jezdni, więc była sprawa wybiegnięcia z bramy, przebiegnięcie ulicy i ominięcie, szczęśliwe, jeżeli by się dało, bunkra, w którym był jeden strażnik i drzwi do szkoły. A to była rzecz wiadoma, już ja znałam te rzeczy na wylot, że magazyn broni znajdował się z reguły na parterze, bo żołnierze, którzy mieszkali w swoich pokojach wyżej, mieli przy sobie broń ręczną, ale jeżeli zbiegali wezwani do jakiegoś ataku, to sięgali ze stojaków po kolei po [hełmy] i broń. Więc wydawało się, że jakieś szanse ten plan będzie miał z pewnością. Ktoś by zginął, bo trudno sobie wyobrazić, żeby mógł dobiec, ale w tym wypadku już atak nastąpić nie mógł. Bo przecież szkoła już wiedziała doskonale, załoga szkoły wiedziała, że idzie cały oddział. A poza tym były rozmieszczone w pobliżu tej linii placówki sanitarne. Z takimi podręcznymi lekami, bandażami, o, przede wszystkim tego typu, i z noszami. I tam czekały dziewczęta, sanitariuszki, które miały udzielać pomocy. Noszy za dużo nie było. Trzecim niby planem… Teoretycznie plan wyglądał w ten sposób, że my cztery miałyśmy stanowić zespół łączniczek i sanitariuszek dla naszych plutonów. Oczywiście jeszcze więcej, bo tam były ze dwie, niezależne od nas. Ale jeżeli każda z nas była przy swoim plutonie, to znaczy jedna na sześćdziesiąt. Wtedy przenieść rannego w żaden sposób nie można było, trzeba było korzystać ze strony również któregoś z chłopców. Na noszach może czasem udawało się, w jakimś takim napięciu nerwowym, oczywiście, ale noszy nie było, bo były na punkcie sanitarnym. Tak że do ataku doszło, ale szkoła zdobyta nie została, tak że potem musieliśmy się wycofać i to nawet znowu dość daleko, na Odyńca. No, było to potem dla ludności cywilnej dość przykre, i to nawet bardzo, dlatego że Niemcy odegrali się na nich.
Czego?
Widziałam skutki. To zresztą opisuję w swoich wspomnieniach, ale to już później. Nasze patrole chodziły przez ten teren ziemi niczyjej, gdzie były domy porozrzucane i któryś z patroli tam doniósł, że są jakieś panie, mieszkanki domu, że proszą o pomoc, bo tam są jakieś chore kobiety. Zostałyśmy wyznaczone cztery, żeby tam przebiec. Kierował nami taki magister farmacji, pseudonim Magister, zresztą kulał na nogę, bo był ranny przedtem. Przedostał się przez kawałek na to pole. Myśmy czekały, ale on zawołał tylko jedną. Powiedział, że jedna na ochotnika. No to ja pobiegłam, bałam się, że ktoś mnie ubiegnie. I powiedział, żebym… Aha, polecił mi oddać mój pistolecik, który nosiłam ze sobą. „Bo jak cię złapią bez broni, to masz szansę, żeby ocaleć”. No, wątpiłam, żebym ocalała, ale oddałam.
Na początku Powstania dali mi chłopcy. Nie wiem, bo nie mówili, skąd mają. Maleńka „piąteczka”, te pociski były takie malutkie, zabawne, no ale…
Bo ja wiem? Na tyle tylko, że można byłoby się w ostatniej chwili samej zastrzelić, bo inni to raczej wątpię. I powiedzieli, że muszę absolutnie nosić, bo oni sobie życzą, że ich łączniczka ma chodzić z bronią. To chodziłam. Ale „Magister” zażądał, żebym oddała – oddałam. No i poszłam, pobiegłam potem dalej. Tam było trochę kobiet. Trochę takie nie bardzo przyjemne uczucie, ponieważ pytam się… Często włóczyły się patrole niemieckie z Madalińskiego, gdzie było ich miejsce postoju.
Nie, to się działo, proszę pani… Właściwie Madalińskiego, która dochodzi do Puławskiej, a z tej strony do tego pustego pola dochodziła (teraz to wygląda inaczej), i w głębi była szkoła, ta, którą mieliśmy zdobywać i nie zdobyliśmy. Trzeba było dobiec do równoległej do Madalińskiego, ale jaka nazwa, to ja nie pamiętam. Dlatego zresztą nawet nie orientowałam się, do której ulicy ten dom należy. On mi określił tylko, że pierwszy dom z brzegu, pokazał palcem, więc wiedziałam gdzie. Więc broń mu oddałam, pobiegłam. Zresztą spotkałam tam później nasz patrol. Zadali mi głupie pytanie: „Co ty tu robisz?”. Powiedziałam, że trenuję biegi, bo mi się nudzi siedzieć w szpitalu. No i oni się wycofali, wrócili na nasz teren. Ja tam weszłam. Grupa kobiet, która w pierwszym pomieszczeniu… Tak właściwie te panie siedziały i czekały właściwie, nie bardzo wiadomo, na co. Było kilka leżących: jedna na noszach, były tam jakieś na łóżku, na tapczaniku. W drugim pokoju podobnie. Dowiedziałam się, że byli już tam kilkakrotnie Niemcy. Mężczyzn nie było u nich, więc jakoś ocalały, zostawili je w spokoju. Ale na ulicy w oddali […] rozegrał się dramat, bo rozstrzelali siedemdziesiąt pięć osób i ocalało tam trochę kobiet z dziećmi, mieszkańców… I [powiedziano mi], że ci, którzy ocaleli, zgromadzili się w piwnicy, no i czekają na jakąś pomoc. Chodziło o przeniesienie tych rannych na nasz teren, do szpitala, bo o ile się mogłam zorientować, jedna chora na serce, druga miała ciężką astmę. Żadnych leków. Tam jeszcze pytały się… Już nieważne. W każdym razie chyba pięć pań, każda rzeczywiście chora i w starszym wieku. No, ale ja ich na rękę nie mogłam wziąć, a nosze, gdybym nawet te wykorzystała, to sama nie przeniosę. Tymczasem okazało się, że w tym samym pomieszczaniu przy oknie siedzi młody chłopak. Potem się okazało, że mój rówieśnik, który w ogóle nie był zainteresowany tym, jak przyszłam. Siedział zgaszony, załamany, patrzył przez okno, nawet się nie odwracał. Ale wtedy, kiedy powiedziałam, że nie dam rady z przeniesieniem, on nagle ożył. Zerwał się i zaczął błagać, żeby go wziąć do pomocy, że w dwójkę przeniesiemy. Ale dosłownie błagał. Okazało się, że on tam się znalazł przypadkowo, że szukał pracy, bo był w Warszawie po to, żeby pracować. Rzeczywiście gdzieś tam pracował, ale chciał zmienić pracę. Coś działał w konspiracji, ale niewiele, dlatego że po prostu nie miał czasu. Całe dnie praca zarobkowa. I do niego zawiadomienie o Powstaniu jakoś nie dotarło. Przypadkiem był na Mokotowie i schronił się w wśród tych pań. I to dla niego była szansa, żeby się wydostać, bo pytał się patroli naszych, czy nie może iść i dołączyć się do walki. Chłopcy odpowiadali mu, że chętnych jest dużo, ale broni nie ma, więc nikt mu broni nie da, niestety, dlatego on tak się załamał psychicznie. Ja się na to zgodziłam, z tym że chciałam doczekać trochę godzin późniejszych, żeby zmalała widoczność. Ponieważ stale był ostrzał na to puste pole z tamtej szkoły, a jedynym punktem, za którym można było się schronić, była część rozwalonej ściany kamienicy z kuchnią. No, nosze tam można było postawić i ewentualnie przeczekać. Słońce już zachodziło, zbliżał się zmrok. Wiedziałam, że właściwie Niemcy mniej chętnie chodzą, po nocy na pewno chodzić nie będą, więc będzie szansa na przeniesienie. Ale chciałam jeszcze doczekać, żeby chmura naszła na słońce. Nie chciałam zostać razem z paniami, bo gdyby Niemcy akurat przyszli, to było możliwe… No to moja obecność byłaby dla nich katastrofalna, mogli je wszystkie rozstrzelać. Wobec tego wyszłam na zewnątrz, ukucnęłam tak pod ścianą. Trochę to było nieprzyjemne, bo każdy krok jakiś w oddali, każdy osypujący się kawałek ściany czy gruzu, a tego było sporo, to można było przypuszczać, że stanowi jakiś dowód zbliżenia się niemieckiego patrolu. Posiedziałam, wytrzymałam do tego zachodu słońca, wróciłam. Na nosze żeśmy ułożyli tę panią i pobiegliśmy. Jakoś nam się udało najpierw [dostać] do tej kuchni. Zauważyłam, że on bardzo serdecznie do tej staruszki się odnosi. Ona była taka półprzytomna. On ją głaskał po siwych włosach, pocieszał, że zaraz będzie w szpitalu. To potem wykorzystaliśmy taki moment, że można było dobiec. Jeszcze tam go spytałam: „Powiedz, jak mam do ciebie mówić? Czy masz jakiś pseudonim?”. On się zastanowił i powiedział: „Czajka”. Powiedziałam mu, że to bardzo ładne, ja mu też się przedstawiłam, no i tak to było. Przynieśliśmy najpierw ją wprost na Bałuckiego do szpitala. Potem prosiłam, że my zabierzemy nosze, ale żeby ktoś ze szpitala przyniósł nosze do tego punktu, no skrzyżowania, powiedzmy, Bałuckiego i chyba Różanej, żebym mogła oddawać nosze pełne, to znaczy z leżącą kobietą, a brać te puste i tak wymieniać do końca, co przyspieszyłoby sprawę. No i w ten sposób przynieśliśmy wszystkie. Dostawaliśmy czasem ostrzał. Jeszcze ten, to, co potem się stało, takie ważne. On w pewnym momencie zawołał: „»Elżbietka«, możemy biegać śmiało, kule nas się nie imają”. Po odniesieniu, odzyskaniu pistoletu, złożeniu meldunku i zawiadomieniu o tym, że na Olesińskiej czekają kobiety z dziećmi na pomoc, wyszłam na ulicę. On czekał. Poradziłam mu, jak ma się zachować, jeśli chce iść do oddziału. Żeby się na mnie powołał i że jeżeli mu się nie uda, to niech do mnie przyjdzie na kwaterę z powrotem, to go jakoś urządzę na Bałuckiego do pomocy w szpitalu. I tak było. Potem był… Udało się zresztą przyprowadzić i te panie, chętne do przejścia na naszą stronę.
Później był następny wypad. Trzeba było iść do tych pań na Olesińską, to znaczy tam do tego domu, w którym Niemcy rozstrzelali ludzi. I wyszła, poszła „Małgosia”, jedna koleżanka, której nie znałam, bo nie była z naszych łączniczek, i ja. To było troszkę denerwujące. Przeszłyśmy przez takie zgliszcza, bo tam dom był rozwalony, kilka właściwie domów. Szłyśmy nie od Olesińskiej, bo to już sąsiedztwo Madalińskiego, następna jest Madalińskiego, więc tuż koło tych żandarmów. Trochę nieprzyjemne, bo widoczne były zwłoki pod tymi gruzami. Jak się czasami stanęło, to się słyszało takie westchnienia. Po prostu gruz się opuszczał i z płuc wyduszał powietrze albo jakieś gnijące gazy. Weszłyśmy na podwórze, na szczęście nikogo nie było. I też w tej mojej książce jest zdjęcie. Były okienka piwniczne, brudne, prawie nieprzezroczyste i schodki, kilka schodków z jednej strony. Zajrzałyśmy przez to okienko, rzeczywiście widać było kobiety, łóżka rozstawione, dzieci. Zeszłyśmy po schodkach. Już wtedy miałyśmy mundury i opaski. W pierwszej chwili były przerażone, bo nie wiedziały, kto schodzi, spodziewały się Niemców. Ale chwila, jak nas rozpoznały – to był chyba najbardziej pamiętny dla mnie dzień. Zachwyt tych kobiet był nieprawdopodobny i ich szczęście. Ale nie na widok nasz, na widok naszych mundurów i opasek. One natychmiast się zorientowały, że kombinezony to są mundury. Zachowywały się… Całowały opaski. Podnosiły dzieci, pokazywały, kazały głaskać opaski. Niesamowite. Było trochę leżących. Była jedna kobieta, okropne rany na nodze i mnóstwo larw, much. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że te larwy musze ratowały chorych, rannych, dlatego że one żywiły się martwymi tkankami i w ten sposób czyściły rany. Potem się ich nie usuwało, już nie niszczyło. No więc porobiłyśmy opatrunki, rozdałyśmy leki wszystkie, ale brać ich nie mogłyśmy, bo trudno było jakoś wyprowadzać rządkiem. Zresztą nie takie było nasze zadanie, miałyśmy przynieść wiadomość. Więc żeśmy się wycofały, to już było późno, złożyłyśmy meldunki i została zorganizowana później cała grupa sanitariuszek w białych fartuchach, z opaskami Czerwonego Krzyża, z transparentem Czerwonego Krzyża, która poszła po [nich]. Na szczęście, bo nie wiadomo, czy Niemcy by ich uszanowali. No ale tam nie było ani jednej osoby, powiedzmy, w tych naszych typowych mundurach, ani nikogo z bronią. Przeniosły, udało się przenieść w kolejności. Część przeszła, część przeniosły. Jakie było zakończenie Olesińskiej? Czasami się opowiada i chciałoby się, żeby w końcu ktoś, kto dokonał wtedy tego morderstwa, znaczy zastrzelił tych siedemdziesięciu pięciu mężów, ojców czy synów, żeby poniósł karę. Tak się często zdarza, ale tylko w bajce. Ale czasem to jest i prawda. Otóż na posterunku kiedyś… A jeszcze nasze granice na Mokotowie były trochę płynne, nawet i myśmy się nieraz nie orientowali, czy jeszcze iść dalej, czy lepiej już nie. Na posterunku stał, zresztą bez broni, tak na warcie – nie wiem dlaczego, tam był jakiś punkt, chyba nie sanitarny, ale w każdym razie taki do pilnowania – stał jeden z żołnierzy. To był Jerzy Szumański, pseudonim Wig, z którym do dzisiejszego dnia się przyjaźnię, chociaż jest we Francji ze swoją całą rodziną. Podjechał samochód niemiecki […], kształt ma taki, zresztą z tego i nazwa niemiecka samochodu, jak gdyby pudło prostokątne na kołach, tak najogólniej mówiąc. [Kierowca] samochód prowadził i się pogubił. Nie znał Mokotowa, nie znał ulic i wjechał od strony Puławskiej spokojnie. „Wig” nie był w mundurze, więc myślał, że to jest ktoś z cywilów, kto sobie stoi przed bramą. Zatrzymał, wysiadł i spytał, gdzie jest, jak ma jechać i tu wymienił, nie wiem, czy Madalińskiego, czy inną ulicę, ale w każdym razie tam, gdzie byli Niemcy. Ten jak go zobaczył… A, już nie pamiętam, jak to było. Nie, „Wig” miał chyba nawet pistolet przy pasie, którego ten Niemiec nie zauważył. Więc przyłożył mu pistolet i: „Ręce do góry”. Niemiec tak zgłupiał, że posłuchał. „Wig” kogoś posłał, kto się akurat tam pojawił, no i przyszli nasi, przyszedł jakiś nasz oddział. Zgarnęli Niemca i poszedł na śledztwo. Przyznał się do tego, że to on był dowódcą, który wydał rozkaz rozstrzelania, a poznały go sprowadzone kobiety. Te na jego widok chciały się na niego rzucić, żeby go rozszarpać. Znaleziono z tyłu na siedzeniu tego samochodu cały stos biżuterii, którą on wziął ze sobą. Głównie obrączek, które kobiety rozpoznawały po monogramach jako obrączki ich mężów, zegarki mężów, jeszcze jakieś medaliki. Niemiec został rozstrzelany wyrokiem sądu i tak to się skończyło. A te kobiety były potem już pod opieką ludności. Nie wiem, czy kiedykolwiek były w stanie się otrząsnąć z widoku śmierci swoich najbliższych. A i te dzieci również.
Otóż blisko naszych pozycji istniał magazyn Społem.
Magazyn, w którym…
Na Grażyny, tak. Ale można było z różnych stron wejść. Magazyn był dobrze zaopatrzony, w najprzeróżniejsze rzeczy. Przede wszystkim w sztuczny miód, którego już nie mogliśmy jeść, w marmoladę z buraków i takie różne tam wiktuały, niektóre nawet i dosyć cenne. Bardzo się nam przydały. Poza tym środki piorące, jakieś mydła, o takie, również bardzo przydatne [rzeczy]. Zresztą Społem było potem urządzone: i kuchnia, i pralnia. Znaleziono tam cały stos materiałów szarych, takich roboczych, jasnoszarych i już poszytych kombinezonów. Kombinezony były niewątpliwie szyte dla robotników, którzy pracowali fizycznie. I żona lekarza, mieszkanka Mokotowa, Bałuckiego, bardzo zresztą pomysłowa pani, bardzo uczynna, doszła do wniosku, że te kombinezony zostaną wykorzystane jako mundury, i zostały rozprowadzone po oddziałach. A reszta była szyta, doszywana przez punkt […] krawiecki, obsługiwany również przez mieszkanki Mokotowa. Mundury zostały doszyte jeszcze i rozdane oddziałom „Baszty”, które wróciły z lasów [chojnowskich]. Wszyscy przyjęli je z zachwytem, dlatego że wreszcie byliśmy dzielnicą uczciwie umundurowaną, nie tak przypadkowo.
Tak. Do tych mundurów były także furażerki, które panie doszyły, bo to już nie stanowiło to żadnego problemu. Ale trzeba było je wykończyć, to znaczy biało-czerwonym takim… chorągiewkami, no jak to nazwać, na kołnierzach. Co jeszcze więcej. Aha, no oczywiście opaski, no to założone normalnie. I czasami jeżeli niektórzy chłopcy mieli guziki z orzełkami, nie wiem, dlaczego, ale może znalezione gdzieś. To wtedy zamieniali na te guziki. Do tego pas szeroki, wojskowy, ale pas to każdy miał. I dla nas dziewcząt tak samo tych mundurów starczyło, z tym że były trochę za duże, a nie bardzo nawet było czasu, żeby je dopasowywać. I taka była historia mundurów naszych.
„Czajkę” spotkałam po kilku dniach. Nie pamiętam jak, na której ulicy, bo te napisy… zresztą chodziło się na ślepo, [ale ulica] Prostopadła do Puławskiej, od Bałuckiego. „Czajka” szedł vis-à-vis, spotkaliśmy się. Był szczęśliwy.
Poszedł do oddziału, powiedział wszystko tak jak trzeba. Ten, który dowodził oddziałem, powiedział, że dobrze się stało, bo dwóch musieli oddać do szpitala, bo byli ranni, i przyjmą go chętnie. Więc dostał mundur, dostał opaskę. Najpierw uporządkował kwaterę, potem im coś tam oczyścił, podgrzewał. Już nie wiedział, jak się swoim kolegom nowym wywdzięczyć za to przyjęcie. Broni nie mieli, ale mu obiecali, że będzie z nimi chodził na patrole (już na jednym był) i jeżeli zdobędą gdzieś jakąś broń, to dostanie. A na razie dali mu granat. Dali mu granat. Pokazywał mi, wyjął z kieszeni to „jajko”, z dumą. No, ja wpadłam w zachwyt, co naopowiadałam za cuda, że przecież jakaż to jest fantastyczna broń i że ile on będzie mógł z nią zdziałać. On słuchał zachwycony i powtarzał, że: „Masz rację, masz rację. To rzeczywiście fantastyczna broń”. No i rozstaliśmy się. Poszedł szczęśliwy. Żeśmy odwrócili się do siebie, jeszcze żeśmy pomachali ręką. Nie widziałam potem „Czajki”. Potem zaczął się bardzo intensywny ostrzał Mokotowa. I kiedyś szłam tą samą ulicą. Przypomniał mi się „Czajka”. Myślałam: „Co on teraz robi?”. I prawie się potknęłam o takie tafle, jak trotuar jest wykładany nimi. Był ten wzgórek taki niewielki koło zielonego trawnika i na tym wzgórku był wbity niewielki krzyż z małą tabliczką, napisaną chyba ołówkiem, może kopiowym, bo się utrzymał napis. To było: „»Czajka«, lat 19. Zginął”. I data. I takie moje pożegnanie było z „Czajką”. Tak stałam i myślałam: „Jak zginął?”. Bo powiedział wtedy, że nas się kule nie imają, to może jakiś odłamek od bomby. No i tyle.
Tak to było. Potem i tak jak wszystkie zwłoki, jego zostały przeniesione, już po Powstaniu, do zbiorowych, jednego ze zbiorowych grobów, co było słabym pomysłem, dlatego że tam maceracja zwłok następowała szybciej, ręce często się oddzielały, a do rąk były te…
Tak, identyfikujące opaski [były] umieszczone. Natomiast te dokumenty, jeśli były, albo charakterystyczne rzeczy, jak zegarki i tak dalej, były wyjmowane z kieszeni i pod numerem, takim jaki zakładano jeszcze dodatkowo tutaj na rękę, umieszczane, oddawane do PCK. Ale to było już po wyzwoleniu Warszawy. I później następowała kolejna ekshumacja i przenoszenie zwłok na naszą kwaterę „Baszty”, na cmentarzu wojskowym. Efekt tego był jaki. Ponieważ wiadomą jest rzeczą, że zwłoki nie rozdzielone z ziemią, tylko tak ułożone jedne na drugim, szybko się macerują, ręce często się oddzielają, często spadają opaski i zwłoki były już nie do zidentyfikowania. Dlatego tak dużo mamy na kwaterze „Baszty” N.N. I dlatego nie odnalazłam „Czajki” tam. Prawdopodobnie został pochowany jako N.N. I takie było moje pożegnanie z nim. Nie wiem, czy zginął szczęśliwy, bo odchodząc, jeszcze powiedział, że to są najszczęśliwsze dni w jego życiu. Czy żałował życia? Czy może nie zdążył się w ogóle zorientować. Na pewno matka go nie odszukała, bo mieszkała pod Warszawą. To mi powiedział. Ojciec chyba zginął w trzydziestym dziewiątym roku, tak się mogłam zorientować. Dlaczego mieliby go szukać na Mokotowie, kiedy on tam nie mieszkał. No i tyle. Taka jest historia „Czajki”.
Warszawa, 7 lutego 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 10 lipca 2019 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska.
Właściwie chciałam poprzedzić relację z samego Powstania takim terminem 30, może 31 lipca. Tak mi się wydaje, że to było. Znalazłam się w Alejach Jerozolimskich, zresztą, właściwie z tłumem ludzi, którzy stali roześmiani, jak od wielu lat się to nie zdarzało, i patrzyłam, patrzyli na to, co widzimy, widzieliśmy. Otóż przez most Poniatowskiego i przez Aleje Jerozolimskie szły sznury wozów, wozów konnych, nie samochodów, wyładowane, trudno powiedzieć czym, bo było przykryte brezentem. Za każdym wozem szedł żołnierz niemiecki, który nie miał zbyt radosnej miny, raczej głowy opuszczone, no i dość takie smutne zachowanie. To był moment odwrotu Niemców z prawej strony Wisły, jeszcze nie całkowity, ale już w znacznej mierze, w wyniku zbliżania się wojsk stalinowskich. I po tym odwrocie zapanował właściwie chaos. Niemcy nie zajęli swoich poprzednich kwater czy miejsc postoju, a przeważnie były to szkoły, czasem jakieś urzędy. Tam panował po prostu bałagan. I teraz pytanie: czy gdyby Powstanie wybuchło ze dwa dni czy trzy wcześniej – o tym żeśmy rozmawiali później – czy nie byłoby nam łatwiej opanować tych siedzib niemieckich, wojska niemieckiego? Druga sprawa to była sprawa ustalenia godziny. Również byliśmy zaskoczeni. Wyobrażaliśmy sobie, że będziemy atakować w nocy. Jest rzeczą wiadomą i było nam wtedy wiadomo, że między godziną 1.00 a 4.00, czasami 2.00 a 4.0, to jest to, co marynarze nazywają „psią wachtą”. Człowiek obudzony do objęcia wachty jest nie bardzo w pierwszym momencie przytomny. Musi nastąpić pewien czas na akomodację wzroku, na zorientowanie się w terenie, dostrzeżenie pewnych szczegółów. Tymczasem wyznaczono nam początek Powstania na godzinę 17.00. Ta wiadomość jakkolwiek miała być tajna, ale się rozeszła po Warszawie. Dlaczego ta godzina była złą godziną? Ludzie kończyli pracę w fabrykach, w biurach przeważnie o godzinie 16.00. Wtedy jeszcze czasami z odległej dzielnicy jechali tam, gdzie mieszkają. Rezultat taki: w momencie wybuchu Powstania znajdowali się nie w tej dzielnicy, w której mieli rozpocząć walkę, nie w tej dzielnicy, w której mieszkali. Rodziny były rozłączone. Czasami matka w ostatniej chwili, jeszcze przed 17.00, wybiegała do sklepu, żeby coś kupić, zamykając dzieci w domu. I to później myśmy i na Mokotowie tak samo widzieli, że zgłaszali się w pierwszym dniu tacy, którzy byli przydzieleni do zupełnie innych oddziałów w innej dzielnicy.
Nie udało im się dotrzeć do swojego punktu zbiorczego czy zbornego, czy jak to ładnie nazwać. Oczywiście zgłaszali się wtedy do „Baszty”. To było na Mokotowie. Ale czasami drużyny były pełne, nie było możliwości dołączenia do tych, którzy walczyli, nie była przewidziana dla nich broń i ci ludzie byli właściwie w pewnym sensie niewykorzystani. Później oczywiście każdy strzelał, kiedy było już dużo rannych, którzy z drużyn odchodzili do szpitala.
Ja wychodziłam z domu wcześniej, to była godzina…
W Śródmieściu na Nowogrodzkiej. Mogłam się pożegnać tylko z matką. Znaczy wcześniej już pożegnaliśmy się bez zbędnych czułości ze starszym bratem. Życzyliśmy sobie spotkania szczęśliwego po Powstaniu i… Ponieważ on miał przydział do „Harnasia” w Śródmieściu, więc wyszedł już wcześniej. Ja przyszłam do swojej mamy i ją pożegnałam. Moja matka była bardzo zdenerwowana. Ja oczywiście opowiadałam jej takie ładne bajeczki, że przecież mnie nic nie grozi, będę cały czas na punkcie sanitarnym albo w szpitalu, no więc cóż mi tam może grozić. Zresztą to przecież tylko trzy dni. Bośmy wszyscy jeszcze w te trzy dni naiwnie wierzyli. I jeszcze w ostatniej chwili zdjęłam – to jeszcze, bo wrócę do tego motywu później, mówiąc o Dworkowej – zdjęłam z palca pierścionek, mamy zresztą, która dostała go od swoich rodziców za maturę. I ja również otrzymałam jako nagrodę za maturę. Zdjęłam medalik, złoty medalik na łańcuszku i zegarek. Mama się doskonale zorientowała, dlaczego. Wiedziała, domyśliła się, że mi chodzi o to, że każdy może zginąć, prawda, a ponieważ wtedy sytuacja rodziny była dość trudna, materialna sytuacja, więc wolałam zostawić to rodzicom, żeby w razie czego mogli wykorzystać. To samo, pożegnanie ojca. Ojciec przyszedł dopiero przed 17.00 z banku. Niestety nigdy ojca już potem w życiu nie widziałam. Został mi tylko list, maleńki list, który napisał i przesłał przez tych, którzy szli kanałami.
Dostałam, dostałam w czasie Powstania później, tak.
Ojciec z mamą moją wyszli potem ze Śródmieściem. Ojciec był słaby już, chorował na serce, matka zresztą też. Wyszli, nie brali wiele rzeczy, na to byli zbyt rozsądni. Trafił się jakiś wózeczek, taki na kółkach, więc ojciec to ciągnął, to nie było ciężkie. A mama zupełnie lekką walizkę. Później żeśmy się spotkali… Spotkałam z mamą, bo z ojcem już nie.
Ojciec umarł śmiercią naturalną. Ja na zakończenie powiem, że nie można… Bo to się wiąże z końcem Powstania, ta decyzja rodziców.
Ja go mam zresztą, maleńka karteczka, która była zwinięta w rulonik i zawinięta bibułką, i została mi przyniesiona z naszego sztabu, bo tam ci „kanałowcy” oddali. Oczywiście nie mogli szukać po wszystkich oddziałach, prawda. Przez gońca [karteczka została] przesłana do moich rąk.
Ojciec wiedział, że jestem w „Baszcie”, wiedział, że jestem na Mokotowie, to wiedział, więc ten adres wystarczył. „Kanałowcy”, którzy szli ze Śródmieścia, szli przede wszystkim do naszego sztabu i tam oddali.
Napisał, kiedy projektują wyjście, z kim. Napisał, że Śródmieście będzie wychodziło, bo to już można było oczekiwać, w jakim towarzystwie, no, w towarzystwie przyjaciół, więc nie będą sami. No i że oczekują…
Oczekują mojego powrotu. Koniec na Mokotowie to był 26 września.
A to? O, już nie pamiętam. Dat to ja nie pamiętam, ale to było chyba jakieś dwa tygodnie wcześniej, tak mi się wydaje. Może dziesięć dni, może nawet tydzień.
Tylko ojciec napisał tam, że brat wychodzi osobno. Brat był ranny, bo był w tym oddziale „Harnasia”. Zdobywali, potem bronili kościoła Świętego Krzyża. Tam był raz ranny i potem jeszcze drugi raz. A jako punkt spotkania rodzice wyznaczyli z bratem Łowicz, ponieważ tam było dużo znajomych brata, przeważnie studentów z tego tajnego nauczania. No więc wyszłam na ulicę, jeszcze wtedy był dość duży ruch. Zanim tam przejechałam na stopniu tramwaju przez kilka przystanków, trzymając…
To już było 1 sierpnia, tak, dlatego że przedtem było kilka – dwa… Raz był alarm, który został odwołany. Więc moją rolą było zawiadomienie chłopców zgromadzonych na wyznaczonych punktach i sprawdzenie, czy tam wszyscy są obecni. Tak że raz, potem musiałam odwołać i potem już 1 sierpnia wcześnie zawiadomienie, że Powstanie wybucha pierwszego o godzinie 17.00. Jechałam na stopniu, tak jak mówię, trzymałam tę nieszczęsną torebkę z porzeczkami, które mama mi dała, bo jeszcze kupiła, żebym wzięła ze sobą. Okazało się później, że nie porzeczki, tylko była kaszka manna, która bardziej się przydała niż porzeczki, bo dla jednego niemowlaka matka mogła gotować kilkakrotnie. To tak już mówię trochę żartobliwie. Dojechałam na punkt. Nasz punkt mieścił się przy ulicy Odyńca, z boku parku Dreszera. Tam już część chłopców była, reszta dochodziła, oczekiwaliśmy na dostarczenie broni. Przedtem jeszcze, zanim właśnie nastąpiła ta dostawa, zgłosił się zakonnik, ksiądz młody, zapraszając do ojców franciszkanów na Czeczota, względnie na Misyjną do sióstr franciszkanek, do spowiedzi i komunii. I muszę powiedzieć, że bardzo dużo poszło, z naszej grupy wszyscy. Oczywiście wychodzili, zmieniając się, ale bardzo szybko wracali. Tak się złożyło, że ja nie poszłam, dlatego chyba, że uzupełniałam swoją torbę sanitarną. I o godzinie 17.00 to był ten sygnał słyszalny. Wyszłam na Odyńca i stałam z boku. Jest takie zdjęcie w książce Jerzego Kłoczowskiego, czyli „Piotrusia”, naszego zastępcy dowódcy plutonu wówczas, zresztą mojego rówieśnika. Na tym zdjęciu widać cały tłumek idących osób. To było nasze dowództwo. Była „Monika” Załęska również, która kierowała nami, dziewczętami. Była również „Małgosia” Załęska, jej młodsza siostra, jedna z nas, znaczy, łączniczek-sanitariuszek. A poza tym sporo, sporo osób. Szli w kierunku… Nie dochodzili do samej alei Niepodległości, ale mniej więcej w tamtym kierunku. I to byłoby bardzo może interesujące, gdyby nie fakt, że nad nami krążył samolot na niskim pułapie, niemiecki oczywiście, który świetnie widział, co się dzieje. Czyli widział, orientował się, że to idzie… Czy zorientował się, że dowództwo, nie wiem, ale i dokąd idzie i gdzie się zatrzyma. Czyli tutaj z tym zatajeniem naszych pozycji było słabo. Koledzy z tego naszego punktu, a tych punktów było cały szereg zresztą, bo to zależało, do której kompanii kto był przydzielony, już się zgromadzili przed szkołą, w okolicy szkoły przylegającej do ulicy Narbutta. I tam był ich punkt wypadowy. Co mi pozostało w pamięci. To jeszcze było popołudnie. Pamiętam, że do wieczora kilku rannych przyniesiono do szkoły, odprowadzałam na punkt sanitarny. Mogli chodzić, więc to była prosta sprawa. Wtedy kiedy trzeba było nieść kogoś, sytuacja była znacznie trudniejsza, bo na pluton byłam ja jedna, tak jak i na inne plutony, też jedna. Poprzednio łączniczki-sanitariuszki, teraz sanitariuszki. I trudno było być we wszystkich stronach szkoły jednocześnie. Atak nasz się nie powiódł. Niemcy niewątpliwie wiedzieli, na co się zanosi. Przy takim stoisku, właściwie bunkrze, przed drzwiami… Chyba był to bunkier, ale nie ręczę, nie jestem pewna swojej pamięci. No, tam był wartownik, reszta tkwiła w oknach – mówię o Niemcach. I jak napisał w swoich wspomnieniach Jerzy Kłoczowski, następowała wymiana strzałów. No, ale wymiana strzałów raczej jest dość odległa od możliwości zdobycia, a tak jak mówię, Niemcy wiedzieli i oczekiwali już, co nastąpi, więc drzwi niewątpliwie tam były zabarykadowane, okna zresztą obstawione przez żołnierzy. Starałam się okrążać ten budynek, żeby wypatrzeć, czy są jacyś ranni. Chyba ich wtedy odtransportowałam na punkt sanitarny, chyba trzech. Z jednym, poza tymi trzema, był rzeczywiście duży problem, dlatego że od strony… Dzisiaj to tak ściany zabudowanej nie ma, ale przedtem ściana szkoły była jednolita, były tylko bardzo wąskie okienka od toalet i przy tych okienkach tkwili strzelcy niemieccy. Dalej przed szkołą rozciągał się pas kartofli, które już wyrosły dosyć wysokie i ogrodzone od zewnętrznej strony kratownicą z drutu, kolczastego zresztą. Wtedy kiedy ja się tam pojawiłam, już część kratownicy była zabrana. I wzdłuż takiego spadku, bo ten teren przyszkolny był trochę wyższy, już tkwili chłopcy z B-1. Nie wiedziałam, jakie mają dalsze zamiary, więc pozostałam z nimi. Ale z tego kartofliska dobiegało wołanie o pomoc. Któryś z chłopców był ranny i mówił, że nie może się ruszać. Ale jeszcze była dobra widoczność, Niemcy go ostrzeliwali i to dość gęsto. No jak był ranny, to była moja sprawa. Przeszłam pod tą kratownicą, doczołgałam się do niego i już wtedy Niemcy ostrzeliwali nas oboje. Próbowałam go podnieść, dlatego że on powiedział, że został ranny w udo. Tak o ile mogłam się zorientować, bo to już wtedy był zmrok, zaczynał się, rzeczywiście wyczułam, że jest krew, ale kość była cała, bo on mógł poruszać nogą i w kolanie, i w stawie skokowym. Chciałam go przesunąć do tego spadku nasypu. I w momencie, w jednym momencie – o, wtedy Niemcy to tak ostrzeliwali nas dosyć gęsto – kiedy próbowałam go podnieść za ramiona w takiej pozycji właściwie półleżącej, bo trudno było inaczej, odchyliłam głowę do tyłu. Miałam szczęście, bo pocisk przeszedł, miał taki kierunek, że upadł między naszymi głowami i gdybym miała pochyloną głowę, to raczej nie miałabym już dalej co opowiadać o Powstaniu. Niestety to się nie udawało. Ten kolega był starszy ode mnie i na pewno bardziej, no bardziej, powiedzmy, przyuczony do różnych zachowań w trakcie walki, bo on zaproponował, powiedział, że jeżeli się odważę, to proponuje, że ja się wycofam, wtedy Niemcy będą przypuszczali, że on nie żyje i dlatego ja go zostawiam. No, ale wtedy się muszę liczyć z tym, że będą mnie ostrzeliwać. Z tym żeśmy się umówili, że ja… On będzie się zachowywał absolutnie cicho, co prawdopodobnie powstrzyma ostrzał ze strony Niemców, a ja tam się zjawię za jakąś godzinę czy półtorej. No i tak się stało. Udało mi się rzeczywiście tam wyjść. Później jeszcze z chłopcami żeśmy skontrolowali jedną szkołę, która była w pobliżu, ale tamta była opuszczona przez Niemców, pewno się przenieśli do tej naszej. Nie naszej, wrogiej nam, głównej szkoły. Wróciłam i udało się jego wtedy już wydostać z tej pułapki. Na punkcie był ogromny ruch, ponieważ różne nasze kompanie uderzały na szkołę, z różnych stron, ranni przybywali z różnych punktów. Inni bardziej ranni, inni mniej ranni.
Nie pamiętam, wydaje mi się, że przy Różanej. Że to był punkt w rogu… Ale wtedy kiedy tam poszłam, to już było i ciemno, i byłam mocno zmęczona. Nie sprawdzałam. Zresztą wcześniej się w ogóle nie myślało o adresach, nie było takiego zwyczaju. Oczywiście punkt był oznaczony flagą z Czerwonego Krzyża. Później tych rannych trzeba było transportować do szpitali. Rano był dzień pochmurny, mglisty, później dopiero wzeszło słońce. I powiem szczerze, że nasze nastroje nie były bardzo dobre. Nie były bardzo dobre, zwłaszcza… Bo opuściłam tutaj najważniejszą rzecz. My nie mieliśmy dostatecznej ilości broni. Tą, którą przyniesiono nam jeszcze przed wybuchem Powstania, to niewiele mogliśmy zdziałać. Koledzy przynieśli w takich zniszczonych walizkach, w plecaku. Było trochę broni krótkiej. Z karabinami było słabo. W każdym razie butelek z płynem zapalającym to więcej. No i stąd rozgoryczenie i pytania: „No dobrze, jak mamy atakować taki budynek jak ta szkoła?”. Te pytania pozostawały bez odpowiedzi. I rzeczywiście, szkoły żeśmy nie zdobyli, wycofaliśmy się. I później przyszedł rozkaz, nie pamiętam, czy tego samego dnia, czy któregoś z najbliższych, że mamy się wycofać na punkty wypadowe, czyli z powrotem na Odyńca. I tak się stało.
Ale tutaj znowu była sprawa trudna, dlatego że pozostał pas tak zwanej ziemi niczyjej, między stanowiskami niemieckimi a nami. Tych stanowisk obsadzonych przez bardzo silne oddziały niemieckie było kilka. Przede wszystkim ta szkoła, dalej dom przy Madalińskiego, wysoki, narożny. I oczywiście był teren na Dworkowej zajęty przez żandarmerię, ogrodzony wysokim, murowanym płotem. Domy, z których wysiedlono wcześniej w czasie okupacji Polaków, zajęli żandarmi niemieccy. I tak to mniej więcej wyglądała ta sytuacja. Czyli liczyło się z tym, że może nam się uda te punkty opanować. I jeden rzeczywiście. W szkole, do szkoły, do wnętrza tej, którą atakowaliśmy, dostało się trzech kolegów. Weszli od tyłu, gdzie drzwi były otwarte, ale niestety trafili na karabin maszynowy ustawiony na podeście przez Niemców. I, no cóż, atakować pod ten… Na tę wysokość, bo to było na półpiętrze, gdzie ten karabin był ustawiony, wprost pod kule, no to była absolutnie pewna śmierć. Któryś tam próbował dorzucić butelkę z płynem zapalającym, ale się coś nieudało, ona stoczyła się. W każdym razie na szczęście trzem kolegom udało się wyjść. Byli bardzo rozgoryczeni tym. I potem były jeden czy dwa dni i cofnięcie się na te nasze stanowiska. Jak mówiłam, zostawiliśmy poza sobą te punkty niezdobyte, ale również domy zajęte przez ludność, czyli tak zwaną ziemię niczyją.
To, co się stało później, o czym wspomnę, na Olesińskiej, to mogło się stać wszędzie, dlatego że Niemcy, ich patrole, miały tam dostęp. Po jakimś czasie kazano nam wyjść z punktu. To był wieczór, deszcz trochę padał i szeregiem żeśmy szli przez jakieś ogródki działkowe. Ja jeszcze wtedy Mokotowa tak dobrze nie znałam. Wracaliśmy na poprzednie nasze stanowiska. W centrum Mokotowa był sztab „Baszty” i sztab całego [obwodu], któremu podlegał Mokotów. Bo niektóre oddziały dołączyły się i podlegały „Baszcie” i pułkownikowi „Danielowi”, a pozostałe podlegały swoim dowódcom i „Karolowi” jako naczelnemu dowódcy całego Mokotowa. Poza tym teren był podzielony w ten sposób, że centrum wyodrębnione jako najsilniej bronione właśnie przez „Basztę” i na obwodzie, już nie pamiętam, chyba z siedem czy osiem takich obwodów czy okręgów przylegających do innego terenu. I nasz plan był właśnie, jeżeli chodzi o te punkty obsadzone przez wojsko i poszczególne oddziały, już nam wiadomo… Wtedy już dowiedziałam się również, jak jest zorganizowana służba sanitarna w czasie Powstania. Główną rolę odgrywał Szpital Elżbietanek. To był szpital zbudowany stosunkowo niedawno, bardzo dobrze wyposażony, ze świetnymi salami operacyjnymi na różnych piętrach, z bardzo porządnymi salkami. Chorzy leżeli na łóżkach, wszystko było rzeczywiście dobrze pomyślane. Szpital miał własną aptekę, własną sterylizację naczyń chirurgicznych i znakomitą obsadę lekarską. Oczywiście wejście do szpitala, jeśli się chciało tam dostać do swoich kolegów, było za hasłem, które zmieniane było codziennie. I tu pewna taka żartobliwa sytuacja. Dowódcą wszystkich kapelanów był nasz główny kapelan, pseudonim…
Tak. Który również urzędował w szpitalu, bo tam była główna kaplica. I kiedyś wchodził…
Tak, tak, Jan Zieja, pseudonim Rybak. Zieja, tak, pseudonim Rybak. Więc wchodził kiedyś do szpitala, w którym zresztą mieszkał nawet i często wychodził i wracał z powrotem, do rannych, udzielał tam im pociechy duchowej. I stał młody kolega, który był niesłychanie przejęty swoją własną rolą i zapytał go o hasło. I to charakterystyczna rzecz dla księdza Zieji, który się nie obraził, bądź co bądź był pułkownikiem poza swoją godnością kapelana, ale pochwalił za czujność tego młodego wojaka, poklepał go po ramieniu i wszedł. I tak się zachowywał.
Tak, oczywiście. Kopał rowy ze wszystkimi, chodził po punktach takich, po naszych kwaterach. Był bardzo, ogromnie lubiany za swoją serdeczność i za tę odwagę ogromną. Więcej, znałam księdza Zieję już później, po Powstaniu. W pewnym momencie zachorował (od razu przejdę do tego, zakończę ten temat), miał wszczepiony rozrusznik, co wtedy było absolutną nowością, rozrusznik uległ wyczerpaniu i właściwie serce przestałoby działać. Ale przyszli tam, przyszło tam kilku naszych kolegów odwiedzić go, bo to bywało częste. Jak się dowiedzieli o tej sytuacji, natychmiast zadzwonili do… To już było…
Po wojnie, tak. Zadzwonili do Anglii, do kolegów, którzy tam byli. Księdzu Zieji tego samego dnia polskim samolotem został przesłany rozrusznik. Wszczepiono mu i został uratowany. Teraz, co było dalej. No więc nam przydzielono wówczas kwatery w mieszkaniach prywatnych. Nas kilka, to znaczy „Katarzyna”, czyli Hanka Maresz, starsza ode mnie o rok, „Kalina”, najmłodsza z nas, i „Gaba” mieszkała przy plutonie, przy plutonie „Andrzeja”, który był jej narzeczonym. Ich ślub miał się odbyć we wrześniu. Zresztą, tu już wybiegnę naprzód, dlatego że jednego z najbliższych dni oboje przeskoczyli przez Puławską. Nie najbliższych może, dlatego że już wtedy mieliśmy mundury. Razem ze świadkami. Przeskok się udał, ksiądz udzielił im ślubu, jakkolwiek się przedtem nachylił do „Gaby” i zapytał, czy: „Nie ma pani spódniczki?”, bo była już w kombinezonie. Powiedziała, że niestety nie ma.
„Gaba”? Nie pamiętam, nie pamiętam. [Izabela Staśkiewicz.] Więc nie miała spódniczki, brała [ślub] w spodniach. Ksiądz udzielił ślubu jednak, mimo tych spodni. Potem się odbyła taka mała uroczystość u nich, w ich plutonie. Myśmy zamieszkały tam i była normalna praca sanitariuszek, bo wtedy jak jakiś, powiedzmy, oddział szedł do ataku, no to musiałam iść z tym oddziałem oczywiście. A w te normalne dni, kiedy się tylko pozostawało na miejscu, to się pracowało w szpitalu. Jeżeli chodzi o szpitale, to…
Przy Bałuckiego. Między Szustra a Różaną.
Nie, ja nie, Szpital Elżbietanek odwiedzałam. Ale później „Małgorzata” i „Monika”, która była zwierzchniczką nas, dziewcząt wszystkich na Mokotowie, rozdawała przydziały także dziewczętom z WSK…
Tak, tak. To zależy, bo jeżeli przyszła na przykład młoda kobieta, która była praczką, powiedziała, że umie prać, to ona poszła do praczki, do pralni, razem ze swoją matką albo teściową, nie wiem. I wytrzymały tam przez całe Powstanie, piorąc ręcznie w baliach. Przecież nie było wtedy żadnych pralek. I to była pościel ze wszystkich szpitali naszych. To były ubrania…
Ta pralnia się mieściła w Społem, bo całe szczęście, że nasze oddziały ogarnęły szpital Społem.
Nie, nie. Przepraszam, jeżeli tak powiedziałam, to się pomyliłam oczywiście.
Był budynek Społem. W tym budynku mieścił się magazyn niemiecki, poniemiecki magazyn, różnych rzeczy zresztą: ubrań, koszul męskich, spodni i tak dalej, materiałów, z których potem zostały uszyte nasze kombinezony. Tam się mieściła również kuchnia, były zapasy jedzenia, takie trwałe: cukier, kasza (cukru to niewiele, ale kasze). Już nie pamiętam co, ale w każdym razie to wszystko, z czego można było ugotować zupy, bo przede wszystkim te zupy były ważne. I stamtąd były roznoszone. Ale jeszcze niezależnie od tej kuchni tam była kuchnia inna, na Bałuckiego i to nawet dwie. Jedna na vis-à-vis szpitala, a druga w trochę dalszej odległości. Przy czym jeśli już mówimy o wyżywieniu, to trzeba jeszcze podkreślić, że właściwie w wielu kamienicach mieszkanki zorganizowały sobie dożywianie żołnierzy. Czyli na zmianę któraś gotowała, ale gotowała z produktów, które dostarczały pozostałe panie i tam się wymieniały. Oczywiście tam mógł przyjść każdy, niezależnie od tego w jakim oddziale był, poprosić jeść. Kiedyś pamiętam zresztą, jak wybrałam się też na taką, bo byłam mocno głodna już, do Społem. Te okna były zasłonięte, tu od strony tej szkoły, z której stale trwał ostrzał, więc nie bardzo było widać, ale przyniosły takie miłe dziewczynki, porozdawały zupę na talerzach. Ja patrzę, że coś dziwnego tam pływa. No niestety te ziarna to nie były ziarna, tylko raczej robaczki, które się dostały. I ja za tę zupę, chociaż byłam głodna, ale jednak podziękowałam. Natomiast niektórzy koledzy uznali, że to jest białko, bo daje się jeść, i zjedli, zamykając oczy. Takie to było to nasze odżywianie.
Pewnego dnia zdecydowano zmianę przydziału. Miałyśmy, miałam być przydzielona z trzema koleżankami, których nie znałam wówczas, prawdopodobnie były z WSK, do szpitala na Bałuckiego, który już zmienił swój charakter, bo się trochę rozszerzył. A wtedy zaczęły się naloty. I tu właściwie chyba pomyliłam kolejność, bo pierwszy nalot, który był, był na Szpital Elżbietanek, tak, dlatego potem już nas skierowano nie do Elżbietanek, a na Bałuckiego. Szpital Elżbietanek miał namalowany na dachu olbrzymie koło i ten wielki krzyż. Ten znak nie odstraszał bynajmniej Niemców, pomimo że podpisali konwencję genewską na poszanowanie znaków czerwonokrzyskich, i to nie tylko Czerwonego Krzyża, ale Czerwonego Półksiężyca w arabskich krajach, Czerwonego Słońca w Japonii i Czerwonego Tygrysa, bodajże w Indiach. I wszystkie te państwa zobowiązały się do poszanowania rannych, szpitali. Niemcy nie myśleli tego oczywiście szanować, a znak Czerwonego Krzyża znakomicie im posłużył za miejsce do celowania samolotów. Samoloty przyleciały, a już tam akurat był taki moment, że z innych dzielnic zresztą, nie tylko z naszej centralnej, ale napłynęło sporo rannych, którzy byli przygotowani do transportu na wyższe piętra czy odwrotnie, w każdym razie znaleźli się w piwnicy. Nie chcę w tej chwili podawać liczby, bo mogę się mylić, ale liczebność zgromadzonych tam rannych była rzeczywiście [duża]. Wszyscy czekali na kolejne operacje. Szpital został zbombardowany, zbombardowany w ten sposób, że bomba wylądowała aż na samym dole, wśród tych wszystkich oczekujących na noszach, na łóżkach. Zginęła tam niesamowita ilość rannych, zresztą personel też. Stąd potem powstał przy szpitalu cmentarz, który jest na wielu fotografiach, z małymi krzyżami i ta sama data śmierci. Dla wielu.
O, właśnie, w związku z tą zmianą szpital utrzymał swoją działalność, tę najważniejszą, ale lekarze wykonywali operacje wyłącznie w podziemiach czy w suterenie, jeżeli tak lepiej to brzmi, ale już nie mieli zaplecza. Tak że na przykład narzędzia chirurgiczne były oddawane do sterylizacji do takiego niewielkiego prywatnego zakładu przy ulicy Puławskiej. A rola takich szpitali jak przy Misyjnej, przy Czeczota i przy Bałuckiego, zmieniła swój charakter, dlatego że przypadki ciężkie, ale nie najcięższe były już tam kierowane i zatem brakowało miejsca. Na Bałuckiego już zaczęło być tragicznie. Chorzy leżeli na materacach, to jeszcze było dobrze, ale gorzej, że na siennikach, a potem już nawet tylko na kocach. Przenoszono ich później do piwnicy, która była w sąsiedztwie. Oczywiście to wymagało znacznie liczniejszej pomocy i dlatego właśnie zostałam przydzielona razem z trzema dziewczętami. I zatrzymałyśmy się, ulica… Przepraszam bardzo, nie pamiętam nazwy: ulica prostopadła do Bałuckiego, ale następna w stosunku do Odyńca. Nie pamiętam, jak ona się nazywała, nieważne w tej chwili. Weszłam na drugie piętro, widziałam, że tam się sporo ludzi w tym domu kręci. I tam miałyśmy przydzieloną wspólną garderobę, kwaterę. Przedstawiłam im się i rzuciłam torbę na łóżko. I w tym momencie usłyszałyśmy dźwięk schodzącego, w dół pikującego samolotu niemieckiego. I prawie że w tym samym momencie wybuch – rzucił bombę. Ściany się zatrzęsły, więc już nie patrząc na nic, na torbę nie torbę, pobiegłyśmy wszystkie schodami. Schody już się trzęsły, bo za tą pierwszą poleciała druga bomba. Zbiegłyśmy na dół i ja się znalazłam w pomieszczeniu, które było wypełnione ludźmi. Bo na parterze były trzy wejścia do trzech mieszkań dużych. Na prawo i na wprost ludzie stali w drzwiach i, właściwie dlatego się cofnęłam, bo drzwi z lewej strony do korytarza były otwarte. I tam wbiegłam. Znalazłam się w dużym pomieszczeniu, ale już zupełnie ciemnym, na którego już pod wpływem tej drugiej czy trzeciej bomby… Samolot krążył tak, małe obroty wykonywał i rzucał twardo w ten nieszczęsny dom. Zaczął pękać sufit, zaczęły pękać ściany i słychać było, że to się wszystko osuwa. Ludzie krzyczeli rozpaczliwie, że giną, że umierają, że… Ratunku wzywają, no ale nikt nie był w stanie udzielać ratunku, bo nikogo w tym z zewnątrz nawet nie było. I ja pamiętam, że dojrzałam taki wąziutki jakby promyk światła. Więc jak światło, to musi być okno, prawda? I poszłam w tym kierunku. Bo zawołałam, że tu jest okno. I rzeczywiście było okno. Szyba wybita, zresztą sobie wtedy przekrajałam tam tym szkłem rękę dosyć porządnie. Wskoczyłam na parapet i było mi obojętne, czy to jest czwarte piętro, czy to jest pierwsze piętro – obojętne, bo już straciłam zresztą orientację. I zeskoczyłam. Upadłam na trotuar i odbiegłam, bo dom się już walił. Pobiegłam do Bałuckiego, skręciłam. I szedł tam jakiś oficer, zresztą z laską, widocznie coś miał, nie wiem, był ranny w nogę. Ja z tej rozpaczy krzyknęłam do niego: „Ty się tu włóczysz, a tam ludzie giną!”. Nie patrzyłam, jaki on ma stopień, wszystko jedno. On się oczywiście nie obraził, bo zobaczył jakieś dziwadło, które miało we włosach pełno tynku czy kawałków cegieł, bo ja tak wyglądałam, twarz umazaną tak samo tym całym pyłem i kombinezon, bo już wtedy były kombinezony również. Więc skoczył tam i już zorientowałam się, że on będzie jakiejś pomocy udzielał. I ja przebiegłam do willi Lampego, gdzie byli koledzy. Oni jak mnie zobaczyli, to pierwsza rzecz przynieśli wodę. Spróbowałam się jakoś umyć. Ale samoloty odleciały. Potem był następny nalot bardzo szybko i koledzy wołali: „Chodź prędko do piwnicy!”. Powiedziałam: „W żadnym wypadku piwnica, mowy nie ma” i wybiegłam do tego ogródka. Tam rosły takie wysokie świerki, pod jeden się wcisnęłam jak najgłębiej. Zresztą „Mirosław” pobiegł za mną i on tak samo pod drugim się ulokował.
Tak, tak. To był nasz dowódca drużyny.
Wieruch.
Tak, będzie później, tak. Więc tak żeśmy przeczekali. I pamiętam, jak ten samolot się zniżył tak, że widziałam przez przejrzystą osłonę kabiny pilota. Strzelał oczywiście, tak że pocisk z jego karabinu maszynowego, taki gruby, duży i gruby jak cygaro, jeszcze dymiący, znalazł mi się koło głowy, ale nieważne. Życzyłam mu serdecznie, żeby się wywrócił o jakiś następny dom, ale pomyślałam, że to jest głupota, bo przecież w domu mieszkają ludzie.
Skończył się nalot, ja wyszłam na zewnątrz i poszłam przed dom. Tam było gruzowisko, właściwie same gruzy. Potem jak mi chłopcy powiedzieli, trochę ludzi się uratowało i wyszło. Ale grupa kolegów tam krążyła i widziałam, że dziwnie się zachowywali: palili papierosy, podchodzili, próbowali wejść na ten gruz. A tam nad gruzowiskiem, na takim bardzo szerokim pręcie, jeżeli to tak można nazwać, żelaznym, wisiał olbrzymi blok ściany i się huśtał. I w pewnym momencie usłyszałam dziecięcy głos, który prosił: „Koledzy, przyjdźcie, koledzy, ratujcie”. Spytałam się ich, czy to jest on. No nie wiedzieli, o kogo chodzi. Powiedzieli tak: „To był chłopaczek”. Czy miał osiem lat, czy miał siedem, a może sześć, bo był drobniutki. Ja go znałam. On biegał razem z takimi starszymi chłopcami, którzy pełnili służbę przy dowództwie, którzy biegali z jakimiś tam rozkazami. On biegł z nimi oczywiście. Zaprzyjaźnił się z moimi kolegami z Powstania.
Imienia to ja jego nie znałam, ja znałam jakiś bardzo… No imieniem to on się nie posługiwał, bo on chciał być Powstańcem oczywiście. On miał pseudonim. Czy on miał „Orzeł”, czy on miał „Tygrys”, już nie pamiętam w tej chwili. Potem żeśmy się zaprzyjaźnili, nabrał zaufania, że ja go do mamy nie odprowadzę, bo on uciekał matce. I chłopcy zrobili mu do paska jakiś taki drewniany pistolet. Był niesamowicie dumny z tego. Przynieśli mu hełm wypchany papierami, który zresztą mu spadał stale na oczy. No i miał takie loczki pod tym, zasłaniały mu [oczy]. Był ładniutki bardzo, bardzo zgrabny, no i strasznie dumny, bo od kogoś tam wytargował, dali mu opaskę powstańczą, no więc już był żołnierzem. I widocznie, przypuszczałam, że on mieszkał w tym domu, że może tam była matka, że on może do tego domu akurat wrócił, bo on spod gruzów wołał kolegów. To było jedno z najgorszych moich wspomnień. Gruzy go przysypały, bryły gruzu go przysypały, tylko była buzia na wierzchu. On prosił: „Koledzy, pomóżcie. Przyjdźcie, pomóżcie”. Próbowali się zbliżać do niego, czołgać, ale za każdym razem pod wpływem ruchu odłamu ściany, tam cały pręt się huśtał i nad nim ten olbrzymi blok. Potem ja też chodziłam tam dookoła, spytałam, czy on to on, powiedzieli, że tak. I potem on prosił, to dość długo trwało. Prosił: „Zastrzelcie mnie”. Czy można sobie wyobrazić dziecko, które prosi o śmierć? Które nie woła matki. On nie wołał. Przypuszczam, że on wiedział, że ta matka zginęła, a był na tyle bystry, że zorientował się, że już do niego nie przyjdzie. Dlatego wołał ich, przyjaciół. I tak krążyli. Ja odchodziłam, oni też odchodzili, ale wracali z powrotem. To trwało parę godzin. Po paru godzinach rozległ się huk, blok spadł i głosu już nie słyszeliśmy. No i tak zginął najmłodszy nasz Powstaniec.
Potem już uległo wszystko zmianie, dlatego że szpital Bałuckiego musiał być odciążony. Wobec tego przydzielono mojej koleżance „Kasi” i mnie pod opiekę szpitalik, który miałyśmy urządzić, oczywiście w suterenie na ulicy Szustra (potem na Jarosława Dąbrowskiego ją przemianowali). Numer był trzynasty i dlatego uparcie mówiłam, że to jest szczęśliwa trzynastka, żeby się nie peszyli ci, którzy dostaną tam przydział. Nie peszyli się rzeczywiście i „szczęśliwa trzynastka” ocalała. Była jedna duża salka, którą trzeba było uporządkować. Zresztą panie, które tam mieszkały, bardzo w tym pomogły: wyszorowały podłogę, umyły okna i tak dalej. No i ściągnęło się z tego całego domu i przyległych łóżek. Trochę łóżek, jakichś tapczanów – o, coś takiego. Dostaliśmy tam, już nie pamiętam, ilu chorych, w każdym razie nastu. Czy to było osiemnastu czy dziewiętnastu, trudno mi powiedzieć. Łóżka były zajęte, jedno jeszcze zostało wolne. Było o tyle wygodnie, że przed wyjściem na stronę przeciwległą w stosunku do ulicy znajdowała się pompa. I tu znowu rzecz, którą chciałam podkreślić: tam się ustawiała zawsze kolejka pań, które mieszkały w tym domu. Nigdy się nie zdarzyło, żeby „Kasia” czy ja, żebyśmy musiały stać w kolejce. One wiedziały, że my bierzemy dla rannych, dlatego ledwo się która pokazała z wiadrem, one się natychmiast odsuwały i miałyśmy pierwszeństwo. Podobnie zresztą było i z wyżywieniem. Jeżeli gotowały gdzieś jakąś zupę, to była przyniesiona i dla rannych. Mieliśmy jednego rannego, o którym chcę wspomnieć. Wspomnieć dlatego, że to nie tyle ranny, powiedzmy, z jakiegoś pocisku czy… Cierpieli… Oni też cierpieli, ale ci, którzy najbardziej byli poszkodowani, to ci, których oblał płyn zapalający. A szli z butelkami płynu zapalającego, pocisk czasami trafiał w tę butelkę i ten żrący płyn oblewał się na całe ciało. To wyglądało strasznie. Na przykład tak jak urządzili przy elżbietankach – w sąsiedniej, niewielkiej willi, ale z dość dużym tym głównym pokojem, zrobili pokój dla tych poparzonych. Tam trudno było wejść. Był taki straszny odór popalonych ciał, bo skóra schodziła płatami aż do mięśni, a czasami mięśnie też. Oni cierpieli nieprawdopodobnie, nieprawdopodobnie!
Tak, tak. Więc u nas też leżał jeden, zresztą bardzo młodziutki. Miał taką miłą buzię i takie niebieskie oczka. Za wszystko dziękował, on na nic nie narzekał, on był za wszystko wdzięczny. A był poniżej cały poparzony. I teraz znowu jedna uwaga. Wydawało się, że my na tej naszej… […] A więc ten nasz szpitalik mały został zorganizowany, tam mi się nieźle wiodło. Ale co chciałam powiedzieć. Wydawało się, że na tym terenie, na którym przecież pierwszego dnia ludzie wywiesili biało-czerwone flagi (wtedy kiedy już przeszliśmy przez cały teren, zajęliśmy kwatery, to ludzie się cieszyli, nawet wyprowadzali dzieci), że nareszcie się pozbyliśmy, jesteśmy wolni od tego okupacyjnego kłamstwa, kiedy trzeba było stale udawać, że się nie jest tym, kim się jest naprawdę… Od tego zależało często życie. Tu mogliśmy być naprawdę szczerzy. Okazało się, że niezupełnie, bo jednak szczególnie tym kolegom tak bardzo poszkodowanym to ja też kłamałam, bo jak przychodziłam, to mówiłam, jeszcze do tej sali przy elżbietankach, gdzie oni byli zgrupowani, mówiłam: „Jak ty dobrze dzisiaj wyglądasz. No popatrz, nawet dotknęłam cię gazikiem i skóra nie zeszła”, a to nie była prawda, bo gazik włożyłam, wrzuciłam do kieszeni. Oni chcieli wierzyć i to ich jakoś trzymało, tym właśnie kłamstwem trzeba było ich oszukiwać. No, ale takie były sytuacje. Otóż tam, jeżeli chodzi o jedzenie, to nam dostarczano dla naszych rannych ze Społem w puszkach po ogórkach, w pustych oczywiście. I wszystko było dobrze, bo myśmy z „Kasią” z reguły robiły tak, że rozdawałyśmy rannym, a potem, jak zostawało, a przeważnie to były jakieś zupy albo takie, to się nazywało dżem, z buraków, do tego pajdy chleba, które się tam smarowało… No i któregoś dnia byłyśmy setnie głodne, już wszystkim rozdałyśmy jedzenie. Bierzemy ten kubełek i pochylamy się. Nagle stuknęłyśmy się czołami. Zaczęłyśmy strasznie się śmiać, bo w tym nie było już ani odrobiny tego dżemu, nie było co rozdawać, z czego żeśmy się cieszyły, bo oni zdrowieli, no to nabierali apetytu.
Któregoś dnia „Kasia” stała na naszym balkonie i nigdy przedtem nie zauważyłyśmy, że ten balkon jest widoczny z tej szkoły, którą żeśmy usiłowali zdobywać. I siedział widocznie tam jakiś strzelec wyborowy, upatrzył sobie „Kasię”. A myśmy stale tam wychodzili, więc nie było nic dziwnego, że ona się trzyma poręczy i z kimś rozmawia, kto stał obok niej. I „Kasia” została ranna w udo. Została przyniesiona najpierw na operację do… Bo to musiało być takie bardzo głębokie szycie. Została zoperowana i przeniesiona z powrotem do nas. Ja jej tam wyszykowałam sąsiedni pokoik, żeby nie była skrępowana, leżąc z chłopakami, a i tak mogła z nimi rozmawiać. I w tym pokoiczku dostała wygodne łóżko. Panie z tego domu oczywiście naznosiły jej mnóstwo rzeczy. I „Kasia” tam leżała. Więc zostałam sama. Na szczęście przychodziły dziewczynki z tego domu i z sąsiednich do pomocy. I rzeczywiście to było bardzo, bardzo przydatne i bardzo wygodne, zwłaszcza po pewnym momencie.
Otóż z tej ziemi niczyjej, która była między naszymi pozycjami a szpitalem, przyniesiono rannych. Jakoś tak się złożyło, że widocznie tam było kilka patroli, że tych rannych było sporo. Nie było ich gdzie położyć, wobec tego… Akurat się znalazłam na rogu Odyńca. Nie, nie Odyńca, przepraszam, nieważne. Przy Bałuckiego. Wiedziałam, jaka jest sytuacja w tym szpitalu. Tam nie było naprawdę [miejsca], trudno było nawet pojedyncze osoby tam umieścić, a cóż dopiero jakąś ilość kilkunastu. U nas tak samo nie. Kogoś tam jeszcze do nas udało mi się umieścić, jeszcze też w takim małym szpitaliku jak ten nasz, no ale co robić z resztą? Zeszłam do piwnicy i tu rzecz taka dosyć znamienna. W tej piwnicy, w tym domu – notabene został w tym domu umieszczony napis pamiątkowy na któregoś 1 sierpnia – tam siedziały kobiety z dziećmi, ale obok nich było kilku młodych ludzi. Ja się do nich zwróciłam z prośbą, żeby pomogli znaleźć w tym domu jakieś wolne mieszkanie, ponieważ na Mokotowie mieszkało dużo Niemców w czasie okupacji, Niemcy uciekli przed Powstaniem, mieszkania, zresztą polskie poprzednio, zostały puste. Niemcy tam ściągali, samochodami przywozili masę rzeczy, i bielizny pościelowej, i jakichś sprzętów ekstra. A [ci młodzi ludzie] nie wykazali ochoty pójścia. Zezłościłam się i… Chyba nigdy się tak nie wyzłaszczałam w Powstaniu jak wtedy. No, powiedziałam im, co o nich myślę. I powiedziałam tylko, żeby ze dwóch poszło i zobaczyło ze mną, jak [ranni] wyglądają na ulicy. Poszli. No, chłopcy siedzieli podparci o ścianę, z tymi prowizorycznymi założonymi przeze mnie opatrunkami. Widać było, że niektórzy bardzo cierpią. I było ich dużo. I tak to podziałało na tych, którzy popatrzyli, że wrócili i wszyscy natychmiast ruszyli do tego domu. Pytałam tylko, gdzie właśnie jest takie puste mieszkanie, możliwie najniżej. Było na pierwszym piętrze. To, co oni zrobili, to ja w ogóle byłam skłonna podziwiać i o tym opowiadać dość długo. Coś wspaniałego. Naznosili łóżka, tapczany, do każdego jakąś szafeczkę z innych pustych mieszkań, też poniemieckich, pościeli, którą ci Niemcy tam nazwozili, kradzionej Polakom oczywiście, kołder puchowych, poduszek. No jak żeśmy wnieśli tych naszych biedaków spod ściany, to oni powiedzieli, że oni się nigdzie stąd nie ruszą, oni tu w tym szpitaliku chcą leżeć. Ja zażartowałam i powiedziałam: „To będziecie leżeli w mojej prywatnej klinice i muszę się wami zajmować”. I to zostało moją „prywatną kliniką”. Więc miałam już właściwie dwie: i tą, i ten szpitalik. Roboty było sporo, no ale tutaj też te panie, już panie wtedy się zerwały, powiedziały, że biorą na siebie żywienie tych wszystkich rannych.
Ja na to szczególnie zwracam uwagę, dlatego że potem, już po Powstaniu, po tak zwanym wyzwoleniu, wiadomo, jaki był stosunek do AK i było mnóstwo takich artykułów, że to ludność cywilna wypowiadała się przeciwko nam, że była do nas wrogo nastawiona. I ja dlatego podkreślam wszystkie te rzeczy. Wszystko. Że właśnie wręcz przeciwnie.
No tak, oczywiście. O tym zresztą wspomnę, jak to było.
Właśnie. Więc kiedyś było tak, że… Jednym słowem, prosperowały te dwie placówki, tak jakoś jak tam szło, z pomocą właśnie kobiet, tych naszych pań. Ale kiedyś była taka sytuacja, na Bałuckiego pracował mężczyzna, farmaceuta, był farmaceutą. Wtedy przybrał pseudonim Magister. On zresztą świadczył bardzo duże usługi, bo wtedy kiedy brakowało leków, on potrafił dobrać te, które są, łączyć je jakoś i jakoś to działało.
Nie, jest to w mojej książce, chyba na pewno. Myśmy na niego mówili „Magister” [Jan Ferdyan]. On zresztą za bardzo siebie potem leczył, dlatego że później wdało się zakażenie chyba w tę jego nogę zranioną i zmarł, ale to już po Powstaniu. I wtedy on wezwał, powiedział, że trzy sanitariuszki są mu potrzebne. No i ja się zgłosiłam, i potem jeszcze doszły dwie. I przez ten teren ziemi niczyjej, on o lasce, bo tak chodził wolniutko, przekuśtykał tam. Był mniej więcej w połowie… Ściana, część ściany domu, który został zburzony chyba w trzydziestym dziewiątym roku. Przed nim kuchnia. No, jednym słowem, prowizoryczna zasłona od strony szkoły i tam można było się zatrzymać. I myślałam, że my wszystkie będziemy wezwane, tymczasem on się… Bo czekałyśmy na krawędzi Bałuckiego, a on zawołał, że: „Jedna na ochotnika do mnie”. Ja chciałam się wyrwać trochę tak w teren i podbiegłam. A dlatego w teren, żeby zobaczyć, co tam się dzieje z tymi ludźmi. I on mi powiedział, że tutaj w domu narożnym… Znowu opisał, nie mówiąc ulicy, ale ja ten dom widziałam już z tego miejsca, że są kobiety, które się uratowały. Że są, boją się, że przyjdą lada chwila Niemcy do nich, ale to było stosunkowo niedaleko Madalińskiego. Ale dały znać przez jakiś nasz patrol, że wśród nich znajduje się kilka kobiet, już nie pamiętam w tej chwili ile, w każdym razie poniżej dziesięciu, to na pewno, ale czy to było osiem, czy to było siedem, nie wiem, i że proszą o pomoc, bo one są bardzo ciężko chore. No i żebym tam udzieliła pomocy, jakiej trzeba, i trzeba będzie potem pomyśleć o ich transporcie. I powiedział mi: „Tylko oddasz mi pistolet”. Z pistoletem to była inna historia, dlatego że na początku Powstania koledzy znaleźli taką maluśką „piąteczkę” w bardzo ślicznej kaburze i wręczyli mnie jako dar od plutonu. Niesłychanie była miła uroczystość. Potem powiedzieli, że tylko muszę się wykazać, czy umiem strzelać. Akurat umiałam. Więc tam w gruzach – powiedziałam, że tylko dwa strzały, bo było tylko pięć naboi, więcej nie będę strzelać. No, ale ponieważ celowałam dobrze, więc pistolet należał do mnie. Tylko przykazano mi, że muszę z nim się nie rozstawać. I tak rzeczywiście miałam, on mi nie przeszkadzał, jeżeli był przesunięty do tyłu w normalnych funkcjach, ale sprawdzali zawsze, czy noszę. I wtedy „Magister” powiedział: „Tylko oddasz mi pistolet, bo jak cię złapią bez pistoletu, no to może ocalejesz, a jak z pistoletem, to nie masz szans”. Ja pomyślałam, że to złudne, bo starczy jak byłam już wtedy w kombinezonie z opaską, to to…
Przecież nie byłoby najmniejszych złudzeń co do tego, a było wiadome wtedy, jak oni traktowali. No ale nic, oddałam mu. On powiedział, że jeśli wrócę, to mi odda. No i dobrze. Tak żeśmy się rozeszli. Poszłam tam. I to była taka historia, że tam się wchodziło do tego domu przez taki charakterystyczny parkan z desek, otwarta brama na podwórze. I na tym podwórzu, patrzę, stoją jacyś nasi chłopcy. Okazało się, że oni przyszli z patrolem i przeglądali, co się tam dzieje, w tych domach. Ale jeden zapytał mnie srogim tonem: „A co ty tak tu biegasz?”. Ja mówię: „Wiesz, znudziło mi się siedzieć na miejscu, to sobie biegam dla sportu, wiesz”. No bo co miałam mówić. No i weszłam tam. Był korytarz, a z korytarza wejście do dużego pokoju i potem następnego. Siedziały tam kobiety, nic nie robiły. Same kobiety. Mężczyźni podobno siedzieli w piwnicy. Już kiedyś tam u nich byli Niemcy, ale na szczęście nie było żadnych sankcji w stosunku do nich. Między innymi siedział młody chłopak, tak mniej więcej mój rówieśnik, przy oknie. Nie chciał nawet spojrzeć w tę stronę. Ja oczywiście kobiety obejrzałam, dałam z leków to, co mogłam. Ale się zorientowałam, że właściwie wszystkie trzeba przenieść, że tam [jedna] wygląda na jakąś [chorobę] serca, może zawał nawet, bo straciła przytomność, następne podobnie. Ale nie mogłam ich przenosić, bo na ręce ich nie wezmę, prawda, a na nosze, no to do noszy są potrzebne co najmniej dwie osoby. I to dwie jeszcze noszą, jak jest gwałt, bo jest jakiś ostrzał i trzeba prędko, bo normalnie to przeważnie są cztery. I ten chłopak… Powiedziałam, że w takim razie ja do nich wrócę, tylko pójdę po jakąś koleżankę, żebyśmy mogły przenosić. I ten chłopak się zerwał. I zmiana, która w nim zaszła – on przedtem siedział apatyczny zupełnie, nie chciał w ogóle patrzeć ani na mnie, ani na te kobiety, co z nimi robię. Ale zaczął prosić, a właściwie błagać, że on pomoże, tylko żebym ja się na to zgodziła. Że on będzie uważny, że… Ja mówię: „Ale musisz się liczyć, że jest ostrzał”. – „To nie gra roli”. I tak żeśmy się umówili, że on ze mną przeniesie tę pierwszą, która leżała na noszach, a potem nosze będziemy zabierać z powrotem. Tylko tyle, że to już zbliżał się zmrok, słońce już trochę zachodziło za chmury i postanowiłam odczekać, bo Niemcy to raczej się po zmroku nie włóczyli, ale póki świeciło słońce, to mogłam się liczyć z tym, że przyjdzie patrol. Nie chciałam narażać tych ludzi swoją obecnością. Bo gdyby Niemcy przyszli i zobaczyli, że ja jestem w mundurze między nimi, to jak dwa razy dwa [jest] cztery, prawdopodobnie by ich też rozstrzelali za kontakt z oddziałami. Wobec tego wyszłam i usiadłam na zewnątrz. I muszę powiedzieć, że to nie było specjalnie miłe, dlatego że zmrok już zaczął zapadać, a ja się… Coraz słyszałam jakieś [dźwięki] – czy kroki, czy to może gruz, co się osuwał, czy to Niemcy idą, czy nie. Ale na szczęście nie przyszli. I przenosiliśmy, tu nie będę opisywać szczegółów. Udało nam się wszystkie te panie przenieść. Ja w pewnym momencie spytałam go: „Jak mam do ciebie mówić?”. A on się zastanowił i powiedział: „Czajka”. Powiedział, że to ładne, bo to może od czajki, którą widział gdzieś tam w czasie wakacji, a może od nazwiska. Chyba od nazwiska.
Więc to była jedna sprawa. Dalej, jakie następne. No cóż, był taki moment, że miał być atak na Dworkową. Doszedł do skutku, ale myśmy Dworkowej nie zdobyli, niestety. I jeszcze jeden moment, nie wiem, czy coś o tym mówiłam, o tym dziecku, które ocalało. Otóż kiedyś znajdowałam się właśnie na kwaterze kolegów, okna tego domu były zwrócone w kierunku szkoły i trotuar obstawiony takimi stojakami z drutu kolczastego, a sam trotuar wolny i drzwi wejściowe z tego budynku otwarte na trotuar. Po tym przejściu biegła kobieta młoda, która przytulała do siebie dziecko, małe, niemowlę (potem się przekonałam, że mogło mieć jakieś siedem, osiem miesięcy) i starała się zasłaniać sobą, dlatego że Niemiec przez takie okienko w szkole celował w nią. Ona w pewnym momencie upadła, ale też zasłoniła sobą dziecko. Nie można było do niej wyjść, bo chłopcy próbowali wielokrotnie. Bo wydawało się to proste, otworzyć drzwi, parę kroków, kobieta leży i dziecko. Nie wiem, czy tam był jeden [strzelec], czy dwóch, którzy ostrzeliwali, ale jeżeli drzwi tylko drgnęły, natychmiast były podziurkowane dziurami od pocisków. Celowo, żeby nikt nie wyszedł. On się orientował, ten, który ją zabił, że ona leży, i po prostu nie dopuszczał. Oni próbowali się przeczołgać. Tak samo się nie udawało. Już było wiadomo, że kobieta nie żyje. Odczekaliśmy. W końcu już widocznie nastąpiła jakaś zmiana w obsadzie tych strzelców. Drugi jakoś zachował się przyzwoiciej, bo nie strzelał. Dziecko chłopcy wyjęli z rąk matki. Okazało się, że ona biegła do swojej siostry, która mieszkała na Mokotowie i ta siostra potem tym dzieckiem się zajęła. No to był taki smutny moment.
Potem przyszedł jeszcze rozkaz, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja na Olesińskiej. Poszłyśmy we trzy. Pamiętam, że była „Małgorzata”, trzeciej nie pamiętam, no i ja jeszcze. Trzeciej koleżanki nie pamiętam, bo ona była przydzielona później gdzieś do naszego oddziału i dlatego ani w konspiracji jej nie znałam, ani z pierwszych dni Powstania. Wzięłyśmy torbę, oczywiście dobrze wypchaną, i poszłyśmy. Trochę to było nieprzyjemne. Starałyśmy się iść gruzami. I wtedy się przekonałam, że jest jedno zjawisko. Jeżeli pod gruzami leżą trupy, to jak się naciska na gruz, to słychać oddech. Za pierwszym razem to było niesamowite wrażenie. I znalazłyśmy się na Olesińskiej, ale nie od strony ulicy, a od strony podwórza. Było zejście, zajrzałyśmy przez okienko i zobaczyłyśmy, że tam właśnie się kręcą jakieś kobiety i dzieci. Zeszłyśmy po schodkach. Tu leżała z brzegu jedna kobieta, która zaczęła krzyczeć, zresztą z radości, na nasz widok, bo wszystkie te kobiety rozpoznały po mundurach i po opaskach, że jesteśmy z Powstania. To była radość nieprawdopodobna. One całowały nasze opaski, podnosiły dzieci, żeby dzieci sobie obejrzały opaski, żeby dotknęły, żeby też pocałowały. Ja nie przypuszczałam, że kobiety z tego domu, które tak wiele przeżyły, bo patrzyły na rozstrzelanie swoich mężów czy braci, a same ocalały tylko przypadkiem, będą w ogóle w stanie w taki sposób zareagować. Udzieliłyśmy im pomocy tyle, ile się dało, i wróciłyśmy z powrotem. Złożyłyśmy meldunek o tym i później zorganizowane zostało takie przejście. Zaryzykowali lekarze, że zaopatrzyli we flagę Czerwonego Krzyża, chociaż jak mówiłam, ta flaga nie była szanowana, ale na szczęście Niemcy jakoś nie… Czy nie zorientowali się, czy nie wypatrzyli i ten cały pochód z noszami, bo już wtedy mnóstwo noszy, przyszedł do tych kobiet. Te, które mogły iść czy nieść dzieci, no to szły, te, które były ranne czy chore, no to już na noszach. I dostały się do szpitala Bałuckiego, względnie znalazły przytułek u tych naszych pań, mieszkanek na Mokotowie.
Przy Olesińskiej… Jest zdjęcie w tych albumach, które mam. Wydaje mi się, że siedemdziesiąt parę albo osiemdziesiąt parę. Bo tam został wzniesiony taki pomniczek w formie krzyża i trawniczka, jak to jest wiele takich w Warszawie, i tam jest napis. Ale powiem szczerze, że teraz przed relacjonowaniem nie spojrzałam, a nie chcę podawać mylnie. Na pewno powyżej siedemdziesięciu, tego jestem pewna. No, cóż dalej. Dalej to zapytałam się „Czajki”, czy on chce wrócić do tego domu, jakie ma plany. Powiedział, że za nic, że on się właśnie nie dostał do swojego oddziału, że Powstanie go zaskoczyło na Mokotowie, a tutaj jak się pytał w patrolach, to chłopcy mu odpowiadali, że ochotników jest wielu, ale broni nie ma.
Właśnie. Więc to się tak skończyło. Pewnie tego nie powiedziałam, że zawsze myślę, że to „Czajka” tu leży, bo to są te NN napisane na grobach, i stawiam tam światełko. Żal mi tego chłopaka było serdecznie, bo tak jakoś wykazał się rzeczywiście odwagą i to taką dobrowolną.
Ja w sumie nie bardzo wiedziałam za co, bo nie chciałam spytać. Myślę sobie: „Cóż ja takiego zrobiłam? Robiłam to, co było do robienia”. Nie, tu bez jakiegoś udawania, mówię to szczerze. Wiem, że mi powiedzieli, że jestem pierwszą z dziewcząt, więc to było wcześnie, [niezrozumiałe] tą formułką. I to dawali mi w sztabie i wtedy spisywali wszystkie dane.
Nie, nie, to było w sierpniu, to było bardzo wcześnie w sierpniu. Nie wiem, po którym tym.
Nie, tu to ja nie… No niby poszły te kule. Ale teraz, co było później. Bo w końcu już nasze Powstanie było wiadomo… Jest jeden szczegół jeszcze, który chcę powiedzieć, którego nie pisałam. Otóż pewnego dnia, to było jeszcze w sierpniu (znów daty nie powiem, jakkolwiek jest odnotowana w tej książce, którą cytowałam, Kłoczowskiego), szłam na Misyjną, chciałam po prostu, mówiąc szczerze, trochę wycyganić bandaże, bo wiedziałam, że oni mają więcej. Dochodziłam już do skrętu, a szłam wzdłuż Odyńca, kiedy zauważyłam, że już prawie przy Puławskiej stoi grupka kolegów i któryś tam czytał jakieś komunikaty, bo codziennie mieliśmy nadawane radio, które stało gdzieś tam na parapecie, na Bałuckiego zresztą, a poza tym rozprowadzane były takie informacje wydrukowane. I on czytał właśnie taki wydruk. Byłam ciekawa, co jest ciekawego, wobec tego podeszłam do nich. Co charakterystyczne, był piękny dzień, cudowne, szafirowe prawie niebo, tylko malutkie obłoczki. Pogoda murowana. I w pewnym momencie temu czytającemu przerwał ktoś z chłopców. Powiedział: „Popatrzcie w tamtą stronę”. W tamtą, to znaczy wzdłuż ulicy Puławskiej, która ciągnęła się aż do granicy miasta. Myśmy spojrzeli i rzeczywiście, nad horyzontem pojawiła się jakaś chmura, dziwna chmura przy takiej pogodzie. Taki pas ciemny nad horyzontem. I nic nie było słychać: ani grzmotów, ani nic. Patrzyliśmy zdziwieni. Ale ta chmura zaczęła się szybko zbliżać do nas i już słychać było silniki lotnicze. No więc co? Takie skojarzenie: czy Niemcy chcą zrobić taki nalot dywanowy, jak zresztą alianci robili na Hamburg, gdzie zostawały same gruzy. No jeśli tak, no to właściwie… Bo jakież to mogą być samoloty. I one równo, spokojnie leciały w naszą stronę. Kilku w ogóle odeszło, usiadło pod murem. Zapaliło, pewno myśleli, ostatniego papierosa. Myśmy się tak jakoś odsunęli i nagle ktoś krzyknął, że: „Słuchajcie, na skrzydłach są koła! Nie ma czarnych krzyży! To nie Niemcy!”. No i rzeczywiście żeśmy dojrzeli, i zorientowaliśmy się, że to przyleciały samoloty alianckie. Leciały wolno, majestatycznie, żaden się nie wysuwał z tych szyków, które były ustawione jeden za drugim. No był w ogóle dziki zachwyt, że… Bo kiedyś, na początku Powstania tak marzyliśmy, że tutaj się zjawią nasi polscy żołnierze z Anglii, że będzie desant. No, patrzyliśmy, ale nie. Bo pojawiły się czasze spadochronów, mnóstwo, a jedna z nich została przestrzelona i wtedy krzyk, że zestrzelili go, bo takie widać było jakieś, coś długiego, jakby postać, poniżej czaszy. Ale to, co spadało z tą szybkością, nie jest człowiekiem, bo już się zbliżyło szybciej do ziemi. No i drugi okrzyk: „Słuchajcie! Zrzuty nam dają”. No i wtedy to już było jedno szaleństwo odwagi. Oczywiście chłopcy pognali czym prędzej, dochodziło do bitew między…
One spadły… No, nie spadły dokładnie, bo jednak te nasze oddziały z niemieckimi były przeplecione miejscami. Większość spadła u nas, ale niektóre spadły między pozycjami i wtedy dochodziło… Na przykład jeden spadł na Puławskiej, między tą bramą wejściową do Niemców, do oddziału Niemców i naszym domem. Ale poprzez to, że ten dom był odsłonięty, nie można było się doczołgać do tego. No różne metody próbowaliśmy, żeby zaczepić, żeby ściągnąć – nie udało się. Więc część przepadła. I tutaj jest jedna rzecz, która chyba wtedy nam, może nam wszystkim, może już większość rozumiała to wcześniej… Bo dali nam broń, dużo broni, ale broń daje się tylko wtedy, kiedy się chce zachęcić do walki, prawda? Czyli inaczej mówiąc, tam w Anglii, bo samoloty przyleciały z Anglii, wyszykowano tyle samolotów bardzo cennych, które wytwarzali po nocy, wysłali pilotów i nawigatorów szkolonych bardzo długo. I zaryzykowali. Po co? Po to, żebyśmy my – Powstanie, które było tylko małym punkcikiem na mapie – walczyli. I chodziło o to, żebyśmy walczyli jak najdłużej. I to właściwie było chyba sedno sprawy, bo to stanowiło odpowiedź o znaczenie Powstania, tak wydawało mi się potem, że [tak] to rozumiem, tak jak rozumiało to potem wielu kolegów. Bo przecież chyba w czerwcu był chyba „najdłuższy dzień” w roku i lądowanie w Normandii. Oddziały alianckie ciężko walcząc, posuwały się, przesuwały się, bo przecież była linia Maginota, francuska, i była linia Zygfryda. To wymagało walki. I ta walka była toczona. A my blokowaliśmy przez Powstanie dużą liczbę, w tej chwili nie powiem z pamięci znowu, ale jest wszędzie publicznie podawana, blokowaliśmy oddziały niemieckie. Hitler domagał się jak najszybszego likwidowania Powstania, nie dlatego tylko, że miał nas dość i nas nienawidził, ale dlatego, że chciał wycofać swoje oddziały niemieckie, które myśmy więzili naszą walką, i odesłać na ten front na Zachodzie. Bo już żołnierzy niemieckich mu brakowało i dlatego każdy oddział miał dla niego wagę.
Nie, tylko broń i amunicja, właśnie tylko broń i amunicja. Ja nie pamiętam, żeby tam coś było. I tu była ta sprzeczność… Życzenie. Alianci woleli, żebyśmy jeszcze przytrzymali te wojska, Niemcy, Hitler, żądali, żeby skończyć Powstanie, żeby mógł przerzucić do wsparcia swoich żołnierzy walczących na Zachodzie, najkrócej mówiąc. Potem nastąpiły również… I wtedy kiedy już wojska stalinowskie, mówię w ten sposób, doszły do Wisły, były również naloty z tamtej strony. Wyglądały inaczej.
Kiedyś przyleciało kilka samolotów, a potem przylatywał jeden. Najpierw żeśmy się okropnie o niego bali. Przylatywał w nocy tylko i zaczynał się nieprawdopodobny ostrzał z wszystkich dział, takich przeciwlotniczych niemieckich. Reflektory, które się krzyżowały od prawej do lewej, potem znowu z prawej. Czasem chwytały go, ten samolocik w to skrzyżowanie, przecięcie. Już tam leciały pociski, a on sobie spokojnie tylko odzywał się: ter, ter, ter i leciał tak, jakby był na jakiejś wycieczce. Za pierwszym razem myśmy się okropnie o niego bali. Potem już żeśmy się tylko śmiali, bo wiedzieliśmy, że on sobie da radę w każdej sytuacji. Natychmiast odlatywał z tego skrzyżowania reflektorów i znowu słychać było za chwilę jakieś: ter, ter, ter, ale w zupełnie innym miejscu, jakby chciał powiedzieć: „Tu jestem! No tu jestem przecież!”. I to była istna zabawa. Cywile, tak ich nazywam, czyli mieszkańcy, wychodzili w nocy, bo on latał tylko w nocy. Patrzyli, zaśmiewali się. Myśmy stali na dachach, żeby lepiej widzieć. I to była rzeczywiście zabawa prawie że każdej nocy. Potem on odlatywał i mówił nam: tere, tere, tere, co dla nas znaczyło: przylecę, przylecę. Przylatywał. I tak było przez wiele [razy].
I co zrzucał, właśnie. Od tamtej strony broni żeśmy nie dostawali. Dostawaliśmy takie pojemniki z brezentu, mocno związane. Po rozpakowaniu co było – to sprawiało wrażenie, jak gdyby żołnierze, może nawet nasi, Polacy, którzy byli tam, przychodzili i rzucali to, co mieli z sobą, co chcieli nam dać, bo były luźno wrzucone rolki papieru, które używałyśmy jako bandaże, więc były bardzo cenne, czasem jakaś konserwa mięsna, ale rzadko, potem jakiś chleb, suchary, strasznie twarde zresztą i niesmaczne. I właściwie takie rzeczy, ale broni absolutnie nie. I tutaj nie chodziło o to, żeby nam tę broń dać. Później to już teren nasz się zmniejszał. Te naloty nigdy nie były tak liczne i raczej przysyłali, myślę o tych alianckich, przysyłali nocą. Widocznie jednak dolot z Anglii tutaj, bądź co bądź przecież szmat Europy i ostrzał wszędzie, i samoloty, które startowały, żeby walczyć, stanowiły zbyt duże ryzyko. I wtedy działał z naszej strony taki patrol nocny. To były dziewczęta, które wychodziły wieczorem, a wychodziły wtedy, kiedy otrzymywaliśmy odpowiedni sygnał, bo przez radio były nadawane dwa różne sygnały. Jeden to była melodia: „Z dymem pożarów, z łuną krwi bratniej, do Ciebie, Panie, płynie ten głos. Skarga to straszna, jęk to ostatni, od takich modłów bieleje włos”. To był wiersz napisany wtedy, kiedy było powstanie Szeli, powstanie chłopskie Szeli w 1840 roku i które, wiadomo, bratnia krew, no bo bądź co bądź tam byli Ukraińcy, powstanie było skierowane przeciw polskim dworom. Tragiczne zresztą powstanie. To była jedna melodia. I druga, której nie pamiętam. Wydaje mi się, że pierwsza oznaczała, że będą zrzuty tego wieczoru, a druga, że nie. I jeżeli była zapowiedź zrzutu, wówczas dziewczęta z tego patrolu nocnego udawały się na teren możliwie niezadrzewiony, tak na skraju naszego terenu – naszego, to znaczy zajętego przez nas – i układały się tak w koło, głowy na zewnątrz, nogi w tę stronę i przed sobą trzymały latarki, które włączały wtedy, kiedy słyszały już nadlatujący samolot. I wtedy pilot widział ten świetlny krąg, obniżał maksymalnie lot i starał się rzucić jakieś tam zasobniki w samo centrum. No dla tych dziewuszek to rzeczywiście była przykra historia, bo one przez to leżenie, a to już był wrzesień, bo to już był wrzesień, wracały chore, z bólem nerek. Dostawały lekarstwa, ale co się namęczyły, to się namęczyły. W końcu teren nasz się zmniejszał coraz bardziej i już zrzuty ustały, już nie było gdzie zrzucać. Cóż, jakie było zakończenie tego. Myślę, czy jeszcze mam coś, o czym nie wspomniałam.
Do kanałów?
Otóż tak, właśnie to chcę powiedzieć, że któregoś dnia byłam zajęta, już wiedziałam, wiadome było, że jest koniec Powstania. Przedtem zostałam wezwana do oddziału, bo nasz oddział nie tylko bronił przed czołgami, które nacierały spoza ulicy Odyńca, więc tak bardzo już się zmniejszył nasz teren. Myśmy zajęli tam kilka willi. Dowodził Mietek Chorąży „Grom”, który był zastępcą „Piotrusia”. […] „Piotruś” został ranny przy naszej próbie natarcia na Królikarnię. Natarcie się nie udało. Byłam z nimi. Grupa, która natarła na Królikarnię musiała się cofnąć. „Piotruś” wołał mnie, bo wiedział, że mam torbę. Ja go sprowadziłam i położyłam tam schodkach. Zacisk przeszedł przez całą rękę. Został przeniesiony biegiem do elżbietanek, prawa ręka została amputowana. Więc wówczas dowodził naszym oddziałem, już resztką oddziału, Mietek Chorąży. Wiadome było, że już nastąpi kapitulacja następnego dnia. Bronił jeszcze się ten oddział na barykadzie, bronił od strony tej szkoły i od strony Niemców, ale wiadomo było, że tylko chodzi o przetrzymanie przez parę godzin. Przyszli wtedy do mnie koledzy i zawiadomili, zresztą koledzy nie z naszego oddziału, tylko z „Rawicza”. Wiedzieli, że u nas jest taka sytuacja, jeśli chodzi o dowodzenie, dosyć płynna, bo ten jeden ranny, drugi w walce, że mogą o tym nie wiedzieć, że jest rozkaz, że łączniczki idą – bo znowu się stawałam wtedy łączniczką – łączniczki idą kanałami do Śródmieścia. No, ale spytałam, jak ja mam iść kanałami, kiedy tutaj jest szpitalik. Powiedzieli, że muszę się zgłosić do kanałów koło godziny ósmej czy siódmej wieczór, ale potem to już… I jakoś tutaj sobie te dziewczynki z tego domu czy te panie dadzą radę. „Ale zresztą – powiedzieli – nie masz co dyskutować, jest rozkaz, że idziesz, to idziesz”. No i tak było.
Z tego poprzedniego ataku, o którym zapomniałam powiedzieć, nie do Królikarni, tylko następnej przed Odyńca, stamtąd wyniosłam kilku. Wyniosłam jednego, a wyprowadziłam, zresztą na rozkaz Mietka Chorążego, kilku rannych. Między innymi ranny był „Mirosław”. Dostał z granatnika. Tam był punkt taki sanitarny, założony naprędce na Odyńca, gdzie podawano zastrzyki, które były potrzebne, szczepienie przeciwtężcowe. Potem ja zabrałam, rozprowadziłam tych kilku chłopców, a było ich chyba z czterech, po tych szpitalach, tak jak się domyślałam, gdzie są miejsca, a „Mirosława” wzięłam do swojego, bo tam wiedziałam, że jeszcze jest miejsce. On dostał z granatnika. Potem przyszedł jeden z lekarzy, młody zresztą, no i ja mu tam narzędziowałam, on te odłamki z klatki piersiowej, zresztą i z nogi tak samo, powyjmował. I wszystko byłoby dobrze, tylko w prawej ręce gdzieś odłamek siedział tak głęboko, że on nie mógł się do niego dostać. Powiedział, że postara się przyjść któregoś z następnych dni, ale widocznie na Bałuckiego mieli tyle roboty, że się nie zgłosił, tak że ten odłamek, który miał później wiele złego dokonać, pozostał.
Zorientowałam się, że jeśli chodzi o naszych chłopców w tym naszym szpitaliku, to właściwie nikt nie może chodzić. Bo był taki rozkaz, że ci ranni, którzy mogą chodzić, też powinni czy mogą, jeżeli się na tyle dobrze czują, iść kanałami. I „Mirosław” po tym jednym dniu czy drugim już, bo to trwało wtenczas, bo po zranieniu już czuł się dobrze, powiedział, że on absolutnie da radę w chodzeniu, co pokazał, że wstał, że chodzi i tak dalej. No ale mówię, czy kanałami przejdzie. „Nic się nie martw, jeżeli mi tylko trochę pomożesz, dam radę”. No to dobrze. Wolno było nam zabierać rannych, jeżeli któraś z nas chciała. I tego dnia, kiedy już kończyła się nasza walka, to mi powiedziano, że trzeba przyjść pod kanały wieczorem. Już nie pamiętam, jak go tam przeprowadziłam, czy przeniosłam jeszcze wtedy, ale czekaliśmy przy wejściu.
27 była kapitulacja. To było dwudziestego szóstego przed godziną ósmą wieczorem, kiedy znaleźliśmy się przy wejściu.
Mniej więcej, mniej więcej, tak. I dużo już tam ludzi czekało, cywilów też, bo cywile mogli iść, ale dopiero potem, jak przejdziemy, jak przejdą wszystkie oddziały. No, ale już się tam gromadzili bardzo zdenerwowani, bo, no cóż, jeżeli ktoś miał kogoś chorego w domu, kogoś starego, niedołężnego, no to zostawali z takimi ludźmi. Dzieci nie wolno było brać do kanałów w żadnym wypadku. Więc różnie to wyglądało, w każdym razie kto tylko mógł, to starał się dobrnąć. Był rozkaz, jak powiedziałam, że idą, wchodzą do kanałów po nas. No, ale jak nie przepuścić jakiejś kobiety, która karmiła, dawała obiad codziennie, a teraz jej… No to niech wejdzie. I nastąpiło pewne takie przemieszanie. A nasz oddział wchodził jako ostatni. Bo schodzenie do kanałów już się zaczęło z samego rana. Zeszliśmy. Kanały… Czy mam je opisywać? Oczywiście to zejście do tej obrzydliwej rury trochę wyższej ode mnie, co już dowodzi, że była niska. Do tego obrzydliwe ściany wysmarowane szlamem i ciecz, która płynie, też nie bardzo zachęcająca do przyglądania się jej bliżej. I oczywiście ciemność. Nie przypuszczałam, że właz jest aż tak wysoki. Jakoś żeśmy zeszli, „Mirosław” dał radę rzeczywiście. Dalej, kiedy okazało się, że nie ma żadnych chłopców, którzy by mogli mu pomóc iść, no to oczywiście ja powiedziałam, że jakoś sobie damy radę. No i prowadziłam go, tak jak się zawsze prowadzi rannych, czyli wokół głowy przewieszone ramię, tutaj się ściąga rękę i trzyma się rannego w pasie. Uprzedzono nas, że ma być zachowana cisza, dlatego że Niemcy się już prawdopodobnie orientują, że oddziały idą kanałami i rzucają granaty, poza tym niektóre granaty wiszą tak podczepione pod włazami, tak że trzeba uważać, żeby nie trącić głową, i że oczywiście do siebie głośno się nie odzywać. Zeszliśmy, no i tak to się zaczęło. Dosyć szybko zorientowałam się, że my nie mamy żadnego przewodnika. Bo z przewodnikami było tak, że ci, którzy przychodzili do nas, to byli przewodnikami ze Śródmieścia. I dlaczego nam, łączniczkom, nie zaproponowano, żebyśmy przeszły i poznały tę trasę? Byłoby prościej. Widziałam potem rysunek odręczny kanałów. Wyglądało na to, że droga jest absolutnie prosta: Puławska, koło koszar, przecięcie Rakowieckiej, potem do placu Unii, tam pewien taki zakręt i rozdzielenie na Polną, na Marszałkowską i jeszcze w bok, w kierunku Alej Ujazdowskich. Gdybyśmy my miały, my łączniczki, takie plany, to już byłoby łatwiej rozdać chłopcom… Przerysowanie planu zajęłoby chwilę. Już byśmy się bardziej orientowali. Natomiast myśmy się zupełnie nie orientowali. Oczywiście było jasne, że będziemy szli początkowo Puławską, ale co dalej? Niespodzianką było to, że trzeba było skręcić i iść pod Szucha, a tego by się nie przewidziało. Przecież tam siedzieli Niemcy.
Przekrój kanałów, tam gdzieśmy zeszli, to był dość wysoki, jeszcze. Nawet i chłopcy szli dość wygodnie. One się zbiegały, zbiegały się w kierunku Wisły w kanał tak zwany burzowy. Kanał burzowy, bo on się wypełniał wodą z ulic w trakcie burzy i wtedy nawet przelewa się przez włazy, potem odpływa zresztą. Tak samo jak i śnieg się zrzuca do tych burzowych kanałów. Więc to było proste, ale łatwo było się pomylić. Czy na przykład nie trzeba gdzieś skręcić. Bo tu się trzymało niby ścianą, ręką, ale ona była tak obrzydliwa, że… Zresztą jak się miało zajęte obie ręce, no to nie bardzo można było obmacywać. Tam były pewne wskazówki. Były i napisy, które łącznicy ze Śródmieścia zostawili, były nawet przegrody sznurkowe do tych, gdzie można łatwo było się pomylić. I nie pamiętam…
W ciemnościach całkowitych, tak. Latarki miałyśmy. Miałyśmy czy mieliśmy, bo i chłopcy też. Tylko że te nasze latarki już były zużyte. Po godzinie moja latarka już zaczęła ćmić. Bo to mimo woli się zapalało latarkę, prawda, żeby spojrzeć gdzie, po czym się idzie. Tak się stało, że potem szliśmy w pełnych ciemnościach. I w pewnym momencie, to chcę zaznaczyć, że to było charakterystyczne, ta część ludzi, która była przed nami, skręciła, a ciągłość zapewniało trzymanie ręki prawej na prawym ramieniu idącego przed nami. No tak, ale cywile na przykład nieśli często tobołki. Już się nie trzymali, szli parami, małżeństwo. Łatwo było tę ciągłość zerwać. I taka ciągłość została zerwana. Skręciliśmy, tak jak się zorientowałam, w jakiś kanał idący w lewo. Kanał się zaczął zniżać coraz bardziej. W pewnym momencie zniżył się tak, że trzeba było iść w pochyleniu, ale ci, którzy byli przed nami, krzyczeli: „Dusimy się!” i „Cofać się!”, natychmiast się cofać, bo za nami naciskali ci, którzy szli, weszli później. Na szczęście tam się zorientowali, a kiedy dosłownie już byliśmy blisko niemalże duszenia się z braku powietrza i z tego ucisku, zaczęli się wycofywać, wróciliśmy do tego kanału. Ale już było wiadomo, że my przewodnika nie mamy, nasza grupa, bo żaden przewodnik by nie wprowadził do takiego kanału, który zwężał się niemalże w rurę już dalej. I w rezultacie chodziło się dość długo. Pamiętam tylko takie szczegóły, jak żeśmy przechodzili przez burzowiec. Tam był podest taki pod jedną ścianą. Sam kanał był wysoki. Siedziało tam kilku oficerów. Siedziało dwóch braci z naszego plutonu. To, co było niepokojące, byli już jacyś zgaszeni, jakby nie reagowali na nic. No i jakaś kobieta leżała, mężczyzna przy niej siedział. Ci ludzie chyba trochę odpoczywali, a myśmy szli dalej. W pewnym momencie nastąpiła sytuacja zupełnie dramatyczna, dlatego że ludzie, którzy szli przed nami, zaczęli krzyczeć, że woda się podnosi: „Woda! Cofać się!”. I rzeczywiście woda zaczęła się podnosić coraz wyżej, mi już sięgała w końcu do połowy uda. Potem, że: „Gaz! Gaz!”. I to był zapach karbidu. W Warszawie wszyscy karbid znali, karbid służył do oświetlania mieszkań, rzeczywiście dawał bardzo jaskrawy płomień, ale był trujący. Pod wpływem wody wydzielał się ten gaz, on na zewnątrz ulegał spalaniu. Na mieszkaniu się nie wydzielał, chyba że ktoś nieumiejętnie nim się posługiwał. Był tak charakterystyczny, że wszyscy go znali, natychmiast się zorientowali. Potem dalej jeszcze jakieś ostrzeżenia, że się wali kanał i słychać było trzaski, jak gdyby ściany… i ten kanał cały się tak zakołysał. Myśmy się znaleźli akurat…
Tak, to była już panika. I myśmy się znaleźli, nie wiem, między kolegami, ale dalej była ludność cywilna. Chyba oni tym bardziej wywołali tę panikę. No, ale w każdym razie tu była sytuacja rzeczywiście taka, że widać było, że trzeba wyjść. Byliśmy akurat pod wyjściem, ale nie wiedzieliśmy, gdzie wychodzimy. Mogliśmy wychodzić równie dobrze w Śródmieściu i wtedy właz nam otworzą i pomogą w wyjściu. Mogliśmy się znaleźć na terenie niczyim, więc jeżeli właz otworzymy, możemy gdzieś wskoczyć w jakieś gruzy. Jeszcze trudno było coś planować. Ale nie chciało się nawet myśleć, że nastąpi to, co nastąpiło.
Przemarsz trwał… Weszliśmy między godziną 20.00 a 21.00. Nie miałam zegarka, ale mniej więcej nauczyłam się rozpoznawać czas, nad którym domem było słońce chylące się do zachodu, więc przypuszczam, że to mogła być godzina koło drugiej. Może godzina wcześniej, może godzina później.
Tak, następnego dnia. To było kilkanaście godzin krążenia kanałami bez przewodnika i błądzenia po prostu. No więc wychodzić. Już przed nami stali tam inni na tych stopniach, czyli wbite takie, w kształcie, no niecałego prostokąta, takie trapy. Już tam był cały szereg. Pierwszy, który siedział tam najwyżej, nie mógł otworzyć włazu, one są ciężkie przecież. Takie same, co leżą do dziś. No więc krzyk, żeby podać karabin. Podaliśmy karabin, on zaczął kolbą odbijać. Odbił, właz w tym momencie odskoczył, bo chyba uniesiony od zewnątrz. No i pierwszy wyszedł – dwa strzały. Drugi wyszedł, to samo. Trzeci – następne. No to już wiadomo, co. Podałam rękę „Mirosławowi” i tam następnemu koledze. Pożegnaliśmy się.
Tak, tak. Słusznie, że pani mi to przypomniała. W ogóle upuściłam torbę sanitarną, która była w ogóle pusta, bo liczyłam się z tym, że w Śródmieściu mi dadzą. I w tym momencie zorientowałam się, że oni muszą rzucać broń. Dlaczego. Dlatego że przy wychodzeniu jest ten rytuał, kiedy się wojsko poddaje czy żołnierze poddają przeciwnikowi, to jest uniesienie rąk do góry i rzucenie broni przeciwnikowi pod nogi. Ja za bardzo szanowałam swój pistolecik, żebym miała go rzucać Niemcom. I tu mnie złość ogarnęła. Wobec tego odpięłam kaburę, a tam miałam zresztą wsuniętą między pistolecik a kaburę swoją legitymację, bo nam wydawali w pewnym momencie legitymacje powstańcze. Potem przestali, bo to wojska radzieckie się zbliżały, może lepiej nie dawać, ale kto dostał, to dostał. I rzuciłam to wody. Chlupnęło. Żal mi było tego, bo to tak chłopcy mi go dali. No, ale były ważniejsze sprawy. Jeden wyszedł, strzały, drugi wyszedł, strzały. Potem tam znowu strzały. No w końcu ja wyskoczyłam. Stało kilku Niemców. Jeden szczegół bardzo istotny, o którym nie wspomniałam. Kiedy wróciliśmy z tego natarcia przed tym, jak „Mirosław” był ranny i ci inni chłopcy też. […]Ponieważ wtedy kiedy „Mirosław” był ranny i inni chłopcy też, nasze mundury wyglądały dość rozpaczliwie, bo na przykład mój był cały ubrudzony błotem. Wtedy kiedy zeskoczyłam z okna i żeby biec do rannego „Mirosława”, bo tak to było, upadłam i pociski poszły nade mną. To taki jakiś odruch, trudno powiedzieć, czasami to miało miejsce. Wody teraz nie było, bo pompy ostrzeliwane już bez reszty, trudno było to prać. Więc mundur „Mirosława” i swój zawinęłam, i położyłam tam, gdzie były mundury chłopców, tych rannych, na półkę, a sama postarałam się od mieszkańców domu jakieś spodnie dla niego, koszulę. Koszule to nawet dwie jednakowe mieliśmy, wydawane przez magazyn Społem. A mnie spódnicę ofiarowała „Kasia”, która była ranna, powiedziała, że jej nie potrzeba, bo i tak o chodzeniu nie ma mowy, będą musieli ją do szpitala wziąć. No więc tak byliśmy ubrani, że tak powiem, po cywilnemu i chyba to ich w pewnym momencie zaskoczyło, bo jak ja wyszłam, no to zobaczyli dziewczynę, zresztą znacznie niższą od tych żandarmów, ubraną w spódniczkę i jeszcze taki serdaczek, który potem nam poszyli, szary, ściągnięty paskiem wojskowym. I tylko ten pasek wojskowy był charakterystyczny. Więc nie strzelili. Potem jeszcze kogoś zabili. Potem wszedł „Mirosław” i jeszcze jeden kolega od nas. Obaj byli ranni i obaj po tym natarciu ubrani w takie, jak się udało zdobyć, koszule, spodnie, ot i tyle. Ja się zatrzymałam przed takim tęgim Niemcem, żandarmem, który nawet nie bardzo zwrócił uwagę na mnie, ale resztę, tych pozostałych chłopców, już byli popychani w kierunku ściany przeciwległej do włazu, poza trotuarem, pod ten dom mieszkalny, ich, potem ich siedzibę, żandarmów. I tam oni stanęli, podnosząc ręce do góry, ale twarzą w kierunku ściany. Ja stałam przy tym Niemcu. Oni zapełnili jeszcze tę liczbę naszych, tych przesłanych w to miejsce, kolegów. Zresztą i dwie dziewczyny. Nie, jedna kobieta, bo żona jednego z naszych kolegów, bardzo kochające się małżeństwo, i druga, młoda dziewczyna, ja jej nie znałam, prawdopodobnie jakaś sanitariuszka z WSK.
I tę grupę oni odsyłali. Wychodziliśmy z włazu i ich kierowali w stronę muru, no bo Niemcy z reguły ludzi zaaresztowanych, zatrzymanych ustawiali pod murem. Tak było. Po drugiej stronie był rozległy trawnik i w oddali kratownica – w oddali, no jednak ileś metrów – kratownica z drutu kolczastego, która zagradzała dojście do terenu żandarmerii. Chłopcy, cała ta grupka się tam właściwie ustawiała, kiedy Niemiec, który stał obok, podniósł swoją broń i chciał strzelić. Ja mu, niewiele myśląc, podbiłam rękę i krzyknęłam po niemiecku: „Człowieku, co robisz?!”. I czy jego zaskoczyło przez moment to, że powiedziałam po niemiecku, czy to, że w ogóle mu podbiłam rękę… Gdyby miał pistolet ręczny w ręku, to by mu było bardzo wygodnie od razu odwrócić się i strzelić, ale tu musiałby się trochę oddalić, żeby… Potrzebował więcej miejsca. Natomiast się na to nie zdobył. I patrzyłam w jego oczy z bliska wtedy, zupełnie ślepe, takie jak człowieka niewidzącego. Oczywiście on widział, ale ślepe przez swoją absolutną obojętność. Dla niego nic się w ogóle nie działo. I czy on był zaskoczony, czy on po prostu wypadł z tego rytmu strzelania, czy chciał… Przywykł robić to samo, co robili jego koledzy, a jego koledzy już zwracali się w drugą stronę i wysyłali naszych chłopaków w przeciwną stronę. Nie wiem, może dlatego. Trudno mi było [zrozumieć]. W każdym razie ja byłam tak wściekła, tak na niego zła, że było mi już wszystko jedno. Byłam pewna, że mnie zastrzeli, ale nie zastrzelił.
W stronę „Mirosława” i tych kolegów, którzy stali. Zresztą on strzelił, tylko pociski poszły w górę, wtedy kiedy ja tam doszłam. Zresztą później, nawet jak żeśmy wrócili do Warszawy, to jeszcze chodziliśmy oglądać tam – rząd pocisków powyżej głowy pozostał aż do odnawiania domu. I „Mirosław” się wtedy obejrzał i powiedział, żebym stanęła obok niego. No ta właściwie już rezygnacja mnie też tak trochę wzburzyła, może właśnie skłoniła do działania. Ale podeszłam do nich, stanęłam, tylko stanęłam odwrotnie, twarzą w stronę włazu. Oni tak samo się odwrócili. Po prostu nie chciałam, żeby ktoś mi strzelał w tył głowy, wolałam widzieć. Do tej naszej grupki podszedł jakiś starszy Niemiec i stanął na prawym skrzydle, a resztę Niemcy już kierowali pod kratownicę. Przypuszczałam, że oni się zorientowali, ale to była refleksja już znacznie późniejsza, bo wtedy nie bardzo jeszcze byłam w stanie tak trzeźwo rozumować. Oni się chyba zorientowali, oni znaczy Niemcy, że nas jest zbyt wiele. Że jeżeli ich grupa żołnierzy niemieckich, tych żandarmów, będzie przerzucać wszystkich Powstańców pod ścianę, to się odgrodzą sami od własnego budynku, a w tym budynku, bo to ja wiedziałam, musiał się znajdować magazyn broni. I znajdował. A oni, każdy z nich, z żandarmów strzelających, miał tylko pistolet maszynowy, ale ze swoim jednym magazynkiem. Wystrzelałby bardzo szybko i pozostaliby wszyscy w końcu bez broni. Natomiast jak znam chłopaków naszych, to byłam pewna, że ponieważ do drzwi wejściowych były chyba dwa takie dwuskrzydłowe wejścia, natychmiast by wbiegli, gdyby byli ustawieni pod ścianę. Natychmiast by wbiegli na klatkę schodową i dojście na taras, który był powyżej drugiego piętra, to byłaby sprawa paru sekund. A na tarasie stały niemieckie pistolety maszynowe, które prawdopodobnie już wtedy nie były obsługiwane, a gdyby były nawet, to z pojedynczymi Niemcami by sobie dali radę w mig. Ale przy tych karabinach maszynowych były taśmy. Bo była już podpisana kapitulacja, o czym notabene ktoś, kto nas mijał w kanałach, ktoś z chłopców powiedział, że już rano została podpisana. I wówczas ci Niemcy zorientowali się, że znajdowalibyśmy się w odwrotnej sytuacji. To my byśmy stali tutaj z dostępem do broni na górę, a oni po wyczerpaniu magazynków byliby przed nami. I dlatego zdecydowali się resztę bardzo szybko, ktoś tam z sensem musiał dowodzić, pod kratownicę. Kazali klękać z rękoma do góry albo kłaść się, bo różnie, ale przede wszystkim klękać rzędami jeden za drugim. Oceniałam później liczbę wszystkich na powyżej stu, jakieś sto dwadzieścia, tak mi się wydawało. I czekaliśmy dalej na rozwój wypadków. Otóż z prawego skrzydła, tam gdzie były przecięte druty, to był ważny dla mnie szczegół, druty kratownicy, tak że był dostęp do pola i do jeziorka, które jest właśnie chyba te jeziorko nazywane Morskim Okiem, i dalej, dalej…
Tak. A droga, Dworkowa, po schodkach, schodziła i chyba schodzi nadal, bo tak ją widziałam, w dół, do pola (nie wiem, jak to w tej chwili wygląda, bo tam nie byłam), aż do ulicy Czerniakowskiej. Tak to wygląda.
Możliwe, nie znam tam dokładnie. I tak jak mówię, w prawym rogu jeden z Niemców zaczął sobie urządzać zabawę. Zabawę, którą wiedziałam, że taka się odbywa w obozach koncentracyjnych. Wyciągał jakiś przedmiot i wywoływał któregoś z klęczących przed sobą z naszych żołnierzy. I teraz tamten miał do wyboru… Aha, i ten przedmiot w pewnym momencie rzucał dalej, poza kratownicę. I to już w tym momencie los był przesądzony, dlatego że jeżeli ten kolega się zatrzymał, nie podchodził, mógł być natychmiast i był zastrzelony za nieposłuszeństwo. Natomiast jeżeli odwrócił się i zbiegł po ten rzucony przedmiot, był zastrzelony za ucieczkę, co zostało przez tego Niemca ogłoszone. Ogłoszone i pokazywane zresztą jego kolegom z taką ogromną uciechą. Jednemu udało się uciec i biegł w kierunku jeziorka. I już wydawało się, że już biegnie swobodny, że już był pewien, że udało mu się uciec. Ale on nie wiedział o jednej rzeczy, że ten Niemiec strzelał z karabinu i przy karabinie miał szkło powiększające, lunetkę, tak że on widział tego biegnącego tak jakby był bardzo blisko. Odczekał, kiedy on tam już dobiegł właśnie taki, no widać, odprężony i w tym momencie do niego strzelił. Chłopak podniósł ręce do góry i zwalił się na twarz. A Niemiec z zachwytem pokazywał i chwalił się swoim kolegom z tak znakomitego strzału. No i zachęcał, żeby następni próbowali. I wtedy kilku naszych chłopców, rozpoznałam wśród nich jednego, „Zdzicha”, rzuciło się na Niemców, chcąc im wyszarpać tę broń, bo przecież swoją rzucili Niemcom. Ale jednak Niemcy byli silniejsi, dobrze odżywieni. Poza tym nie mieli za sobą tak ciężkich dni, jakie mieli nasi chłopcy. Ten pierwszy został zastrzelony, kilku następnych też. Potem padło hasło z lewego skrzydła, chyba tam stał dowódca żandarmów, dlatego że się oni rozsypali w taki luźny szereg. I rozpoczęło się mordowanie, bo trudno inaczej to nazwać. Strzelali spokojnie, systematycznie, rząd po rządku. Ci pierwsi często zawisali na drutach, ostatnim takim skurczem łapali, wbijali palce, znaczy dłonie w druty kolczaste. Chwilę wisieli, a potem albo tak zostawali, albo się obsuwali. Następni różnie. Jedni się zerwali, inni nawet nie zdążyli się poruszyć. Kilku próbowało się zbliżyć do Niemców, ale Niemcy strzelali. Blisko nas leżał taki chłopaczek młodziutki, wyglądał na siedemnaście lat. Był postrzelony, ale żył. Przez cały czas patrzyłam na niego, jego oczy były olbrzymie, jakby miał same źrenice czarne. Usłyszał nadchodzącego Niemca, który dobijał teraz tych leżących w tym szeregu, którzy jeszcze wykazywali oznaki życia. No i słyszał te kroki. W pewnym momencie kroki ustały, padło kilka strzałów. I to był koniec. Potem cóż było?
Tak, myśmy oczekiwali, że… I to było wcześniej jeszcze. Nie, właściwie było w tym momencie. Bo było wiadomo, jak to Niemcy robią, że w pewnym momencie odwracają się i rozstrzeliwują tych, którzy są po drugiej stronie.
Tak, byliśmy świadkami, oczywiście. Powiedziałam kolegom, że wchodzimy na klatkę schodową, i żeśmy weszli. Powiedziałam kolegom, że wchodzimy na klatkę schodową właśnie dlatego, że wiedziałam, że Niemcy jeżeli się obejrzą i nikogo nie zobaczą, no to może im przejść ta ogromna ochota do zabicia wszystkich, tym bardziej że za nami wszedł ten Niemiec, starszy Niemiec, który nas pilnował, i on się zatrzymał przy wejściu, więc w pewnym sensie zasłaniał nas. I powiedział ogromnie zdenerwowany: „Widzieliście, oni się rzucili na nas”. No trudno było z nim dyskutować, ale dobrze, że stał, gdzie stał, bo w razie czego, gdyby się tamci obejrzeli, no to zobaczyliby swojego żołnierza. Potem to się skończyło, skończyło w taki sposób, że nagle trzasnęło to wejście od strony Puławskiej i pojawiła się grupa oficerów. To był dowódca. Różnie potem mówiono. Przyszedł dowódca, który kierował walką z Mokotowem, a nawet mówili, że dowódca kierował w ogóle walką z Warszawą – nie wiem, ale to był ktoś o wysokim stopniu, z całą grupą swoich oficerów. I zaczął przepotwornie wymyślać tym żandarmom. Stali wyprężeni jak struny i wysłuchiwali. Z tego co mogłam zrozumieć, bo to była pewna odległość, on im wymyśla za to, że przecież on sam podpisał kapitulację, kapitulacja jest już od paru godzin, że oni o tym wiedzieli i oni złamali jego rozkaz, że nie są żołnierzami i że w ogóle co z nimi trzeba zrobić im tam naopowiadał. Więc oni byli ciężko przerażeni. Oficer się odwrócił, odmaszerował ze swoim sztabem, a myśmy czekali, co będzie dalej. Otóż Niemcy, właściwie kilku zostało, niby tam nas pilnowali, ale przecież i tak nie było gdzie uciekać ani jak. Zresztą jeszcze jeden, ktoś jeden podszedł do nas, groził pistoletem i powiedział, że jesteśmy tacy sami bandyci jak tamci, co zostali zabici, i też nas powinno się zabić, no ale nie odważył się strzelić.
Niemcy chyba poszli na jakąś naradę, bo po prawej stronie, w tym domu szarym, ponurym, Niemcy mieli swój jakiś punkt czy dowodzenia czy [coś], nie wiem, w każdym razie cała ta ich generalicja poszła tam. Generalicja oczywiście to za mocno powiedziane, ale ci dowódcy poszli tam i naradzali się chyba, co z nami zrobić. Po jakimś czasie schodkami z dolnej części ulicy przyszedł nasz oddział. Nie pamiętam nazwiska, ale któryś z nich miał krzyż na takiej wstążce orderowej i wcale go nie zdjął. Wszyscy mieli podniesione ręce, widzieli tych zabitych i widzieli naszą grupę. Przyszedł jakiś, nie wiem, Polak, może folksdojcz, w każdym razie mówił poprawną polszczyzną i powiedział im, że „właśnie tu ci wszyscy wasi koledzy rzucili się na nas i chcieli nam wydrzeć broń i dlatego zostali rozstrzelani”. Tamci nic na to nie odpowiedzieli. Zresztą trochę przypuszczam, że [ocenili, że] zachowali się wspaniale, a mogli oczekiwać, że oni także dołączą do grona tych rozstrzelanych. Ale ich wolnym krokiem poprowadzono na zewnątrz, do Puławskiej, no i potem przypuszczam, że tam na te koszary Dąbrowskiego. Natomiast my czekaliśmy, co będzie dalej. I to dosyć długo trwało. W końcu ten sam mówiący po polsku przyszedł do nas, stanął przed nami i powiedział w tym sensie, że „my nie powiemy, kim jesteście, a wy nie powiecie, co tu się stało”. Może odwrotna kolejność, ale z tego się składały te zdania. Właściwie trudno było w pierwszej chwili zrozumieć, o co mu chodzi, bo niby gdzie my mieliśmy komu mówić, skoro tutaj stoimy. No, ale to, jak bardzo to było niegłupie, to zrozumiałam dopiero w Pruszkowie, bo okazało się, że to, że nie powiedzą, kim my jesteśmy, to sprowadzało się do tego, że będą nas traktować jako cywilów. No i właśnie na tym polegał ich spryt. I wtedy od tej chwili stali się wyjątkowo… „Ach, dobrze, tak…” Nawet widziałam taki jakiś stos, który leżał w willi, w której my staliśmy, ale przed następnym budynkiem, jakichś porozrzucanych ubrań. Nagle podszedł Niemiec i mnie wywołał i kazał iść za sobą. No poszłam, właśnie do tego stosu. Tam były rzeczy damskie, ale nie tylko: płaszcze, jesionki, kapelusze. Tego nie rozumiałam, bo nikt tak do kanału nie wchodził, w kapeluszu, z piórkiem jakimś. I do tego damskie torebki, oczywiście przeszukane, jak widać, bo już były wszystkie, wszystkie były pootwierane. I on mi powiedział: „Masz sobie coś z tego wybrać”. Ja powiedziałam, że ja nie wybiorę, bo ja nic nie potrzebuję, mam ubranie. Ale on się zezłościł i zarepetował broń, skierował do mnie, mówi: „Masz natychmiast coś wybrać!”. Widocznie ubliżyłam jego dobroci. Pomyślałam, że ginąć dla jakiegoś ciucha no to trochę za wysoka cena, prawda? Leżał taki jakiś rzucony kożuszek, taki jak to rolnicy idą nieraz w pole rano, jak jeszcze jest chłodno, z takim futerkiem, tylko zniszczony, poplamiony. Wzięłam i powiedziałam: „To ja sobie wezmę ten”. Ja mówię: „Wezmę ten, bo mam ze sobą chorego”. I wymyśliłam, bo widziałam, że „Mirosław” ma dreszcze, że się trzęsie, no to ostatecznie ten, nie biorę dla siebie, tylko że biorę dla chorego. No nie wiem, potem sobie robiłam wyrzuty sumienia, że może by trzeba było powiedzieć, że nie, ale… Ale równie dobrze mógł wtedy dołączyć mnie do tamtych, którzy już nie żyli. Zresztą dałam [„Mirosławowi”] ten [kożuszek] i rzeczywiście go to uratowało potem przed ostrą chorobą w Pruszkowie, więc…
I wtedy stali się w ogóle niesłychanie dobrzy, pod tym hasłem, że oni nic nie powiedzą, a my mamy nie mówić. Nagle przyprowadzili dla „Mirosława” rower, bo powiedziałam, że on przecież nie będzie szedł, albo nosze. No i a jakże, że na ten rower, tym rowerze, że ktoś będzie prowadził. I dali do prowadzenia jakiegoś starszego Niemca, który, muszę powiedzieć, że zachowywał się przyzwoicie. I tak żeśmy doszli do obozu przejściowego, żegnając Warszawę, a potem do obozu pruszkowskiego.
No, później były różne rzeczy, bo był powrót pod… Znowu. Nie do konspiracji, ale przecież przed rządy niemieckie w Pruszkowie. Potem znalazłam się w Drzewicy u krewnych, która miała być stolicą partyzantów, bo rzeczywiście siedzieli partyzanci. Z tym że to nawet wszystko było przygotowane, bo to był 15 października, pamiętam, imieniny moje i tej siostry ciotecznej. I rano usłyszałam strzały dookoła całej Drzewicy. Ja nocowałam w domu szwagra i siostry, a dla „Mirosława” był wynajęty pokój u jakiegoś robotnika. Więc pobiegłam tam, okazało się, że Drzewica była otoczona oddziałami niemieckim, nastąpiła pacyfikacja Drzewicy. I tylko jedną rzecz chciałam tu powiedzieć, że potem puścili „własowców” i właściwie wypuścili „banderowców” na te domy, które ograbiali doszczętnie. Gospodarzy i gospodynie wyprowadzili, a w tym momencie nas chcieli wyprowadzić, pociągnęli „Mirosława” za tę rękę. Ja zresztą tendencyjnie powiedziałam, że on jest ciężko chory, on ma gorączkę, bo wiedziałam, że Niemcy się panicznie boją tyfusu, więc go puścił. Ale wszedł oficer chyba austriacki, bo o ile byłam w stanie rozpoznać jego akcent, to on nie mówił tym z północy, takim akcentem pruskim. I ciekawe, oficer w ogóle spytał się, czy mam dowody. Ja już wyrobiłam wcześniej. I zaczęłam opowiadać, że rzeczywiście, że tu właśnie ranny był pierwszego dnia Powstania, że… No tak jak wszyscy bajdurzyli przy zatrzymaniu przez Niemców. On słuchał, ale słuchał nawet z zainteresowaniem. Wyczułam, że on na pewno nie był w ataku na Warszawę, bo go za bardzo to interesowało. I wyrzucił Niemców, którzy tam weszli, ale to tak jednym słowem i gestem, a do mnie powiedział, że: „No cóż, nic więcej dla was nie mogę zrobić”. Czyli on się orientował, kim my jesteśmy. „Jeżeli ktoś tutaj przyjdzie, powiedzcie, że ja tu byłem i że kazałem wam pozostać”. I wyszedł. I wyszedł właściwie z takim gestem, bo jeszcze się obejrzał, i poszedł. I myśmy zostali. Potem była noc. Potem w nocy rzeczywiście ci „własowcy” doszli do domu przed naszym, a drudzy za naszym. Tak że widocznie ci myśleli, że z przeciwka skontrolowali, a ci odwrotnie. Tak że do naszego domu nie weszli. „Mirosław” był coraz bledszy. Zorientowałam się, że mu występuje obrzęk na szyi, na ręku, potem na ręku coraz bardziej. Prosił o picie. Zagrzałam tam na jakichś wiórkach wodę, weszłam z herbatą i herbata mi w szklance upadła na ziemię. Tak jak on leżał na łóżku z tą… Prawą rękę miał z tym odłamkiem nieszczęsnym, zwieszoną. Pod całym, dużym stołem była olbrzymia, gęsta kałuża krwi. Tak jak się bałam, nastąpił krwotok. Dlatego że to była noc, Drzewica była obstawiona wojskami niemieckimi, nikogo nie wypuszczali. I nie wiedziałam, co robić. Ale przyszła kuzynka mojego szwagra, która była pielęgniarką i u nich mieszkała jeszcze, tak po prostu wyjechała sobie z Warszawy przed Powstaniem. Ona zorientowała się natychmiast, powiedziała, że ona biegnie po ojca Macieja, powóz może przyjedzie. Ja założyłam opaskę uciskową, ale wiedziałam, że za dwie godziny musi być na sali operacyjnej, bo inaczej amputacja ręki. Nie ma sposobu. Ale ten ojciec Maciej to był taki starszy gospodarz, odważył się jechać z nami, z Powstańcem, między Niemcami, przez kordon. Razem żeśmy go tam przenieśli, ja go tam narzuciłam jakimś tymi i pojechaliśmy. Ta pani pielęgniarka też pojechała, siedziała na koźle, ja… Jak dojechaliśmy do kordonu, Niemcy podeszli: „Co to jest? Kto to jest? Kto to jedzie? A czy to nie…”. Ja zaczęłam udawać, że żyję w strasznej rozpaczy, to jest mój brat, a jeden już tak samo zmarł dwa tygodnie temu. To oni zapytali: „A to nie tyfus?”. Ja mówię: „Tak, tak, na pewno tyfus. Na pewno się zaraził od tego brata. O Boże, Boże, co ja zrobię, dwóch braci tracę”. Oni się tak wylękli tego tyfusu, że odskoczyli od wozu i powiedzieli: „Jechać, jechać. Czem prędzej stąd jechać”. No o to mi chodziło. Więc tak trochę zwalniając ten zacisk, rozluźniając, pojechałam. Szpital w Opocznie, znakomity chirurg zresztą, natychmiast przystąpił do operacji. Spytał, czy się „Mirosław” godzi na amputację. Powiedział, że jeśli trzeba, to tak. Ale się napracował, zoperował i obyło się bez amputacji. Ja czekałam, bo już nie było łóżek, w sąsiednim pokoiku, kącie już. I jak go położyli na tym, jeszcze był taki oszołomiony narkozą. Ja klęczałam, nagle… Czy ja mam omamy wzrokowe, czy jestem przytomna, czy nie? Bo w drzwiach tego pokoiczku stała moja mama z malutką walizeczką. Nie chcę powiedzieć już może, co mama sobie pomyślała o mnie, no ale pomyślała. Oczywiście żeśmy się ucałowały. Dowiedziałam się, że wyszli i że ktoś otworzył im furtkę przed jakimś domem, żeby skręcili, jak wychodzili z Warszawy, tak że przechowali ich tam, i że ojciec pojechał do Łowicza, a my pojedziemy później. Mama wyjechała, bo my mieliśmy rodzinę w Skarżysku, tam trzech moich wujków było inżynierami w HASAG-u, czyli w fabryce broni, i mama się tam zatrzymała. Ja w międzyczasie otrzymałam kartkę od brata, że dwudziestego ósmego zmarł nasz ojciec w szpitalu po gorączce.
To były imieniny Tadeusza.
Październik, tak, to było października, bo myśmy jednak pobyli tam już trochę.
Wiedziała, bo jej dosłownie… Zjawiała się w ślad za nami. A myśmy byli najpierw w Komorowie, w majątku wujostwa, potem byliśmy u mojej przyjaciółki, potem jeszcze gdzieś. I potem na zaproszenie, wiedziała, że pojechaliśmy dosłownie parę godzin wcześniej do Drzewicy, więc jeszcze przenocowała tam w Pruszkowie i przyjechała za nami do Drzewicy. Przed Drzewicą uprzedzili, że… I chyba go nawet spotkała wtedy, tego ojca Macieja, który wracał z wozem. Nie chciał wziąć ani grosza, powiedział, że wykluczone. Wykluczone.
No chyba tak. Bo ja wiem? Potem myślałam, że może lepiej, żeby on pojechał wtedy do szpitala, ale wątpię, czy to byłoby najlepiej, bo szpitalu to by… Tak jak wywozili wszystkich rannych, trafiłby do obozu jenieckiego i gdyby taki krwotok nastąpił w drodze, to przecież nie byłby uratowany. No więc tak było.
Potem zamieszkaliśmy w Skarżysku. Tam było stale bombardowanie. Ja powiedziałam, że mam tego dość, i przyjęli nas gospodarze w takiej miejscowości, tam żeśmy doczekali tak zwanego wyzwolenia. Bardzo zresztą mili ludzie. Mili ludzie, tylko to już było… Tam mieli brzydki zwyczaj „własowcy”. Bo oni przychodzili do tej gospodyni, bo tam był oddział „własowców” (miejscowość chyba Wołów), tylko żeby krowę oddała, bo oni chcą ją zarżnąć. Więc gospodyni ich, dosłownie, biła ścierką po głowach. Oni kobiety szanowali. I moją matkę ogromnie szanowali, bo znała rosyjski i to im imponowało. A oni byli przecież najpierw w oddziałach rosyjskich, potem niemieckich. Dla nich ktoś, kto znał rosyjski, to był szczyt wszelkich mądrości. No i później tam nastąpiło wyzwolenie tak zwane i ruszyliśmy piechotą w mróz, który był poniżej trzydziestu stopni. Ten kożuszek się bardzo przydawał wtedy. Tak myślałam, że chyba ten ktoś, kto go posiadał przedtem, to mi daruje, bo rzeczywiście go uratował przed chorobą. No i doszliśmy. Potem odprowadziłam go przez lód do jego rodziny. Dom nasz, mieszkanie ocalało, tak jak mama przewidywała. A dowiedziała się o śmierci ojca właśnie wtedy, kiedy już przyjechała po nas i się mieliśmy wybierać najpierw do Skarżyska, potem dalej. Przyznam się, że właściwie wtedy to się zachowałam jak dzieciak, zupełnie niedorosły. Widziałam dwoje ludzi, bezradnych. Moja mama, której powiedziałam akurat, że została wdową, i „Mirosław”, który też nie wiedział, co dalej z sobą robić. A ja powiedziałam, że ja już nie chcę decydować, że mam dość decydowania, że niech sobie sam decyduje. Jak zobaczyłam tych dwoje ludzi bezradnych koło siebie, no to oczywiście przeprosiłam, powiedziałam, że więcej tak się nie będę zachowywać, mamę ucałowałam. I tak to było. Wróciliśmy do Warszawy piechotą.
Tak, od razu jak dowiedzieliśmy się, że jest… Bo ta ucieczka Niemców to była rzecz warta obejrzenia. Bo najpierw jechały pociągi ze Skarżyska przez tę miejscowość z wywożonymi pianinami, meblami i tak dalej – wszystko na zachód. Potem już pociągi nie jechały, potem szli żołnierze, dokładnie taką drogą wzdłuż toru, potem już nie przez tę drogę – żołnierze niemieccy oczywiście – dalej przez łąki aż po las. Aż w końcu nic, tylko było widać całe rzesze uciekających Niemców.
Nie, nie. Chociaż muszę powiedzieć, że bardzo przeżyłam jedną rzecz. Byłam wtedy na Grochowie i czekałam [na ciężarówkę]. Bo autobusy nie chodziły, tramwaje oczywiście nie, przez pontoniak trzeba było się przedostać i czekałam na jakąś taką ciężarówkę, żeby się tam zabrać. I przy rondzie, przy Grochowskiej stała budka, taki przystanek, potwornie brudny. I tak spojrzałam, i nagle mnie zelektryzowało to, co widzę. Nie wiem, czy jest to powszechnie w tej chwili znany obraz, ale chyba powinien być znany taki obraz, który bardzo wiele złego zdziałał. W malutkich albumach o Powstaniu czasami jest pokazywany na ostatniej stronie. Przedstawia polskiego żołnierza, bardzo pięknego, przystojnego, młodego, w mundurze, no, takim, powiedzmy, niezupełnie naszym, z bronią, który rozradowany idzie w takim pochyleniu, podnosząc jedną nogę w górę jakby chciał natychmiast nadepnąć. A na dole jest karykatura maleńkiego karła, rozłoszczonego, który unosi ręce w górę. I ten karzeł jest podpisany. Pierwszego słowa nie wymienię. Następne, że: „karzeł reakcji”. I że ten żołnierz go ma zdeptać. Jak dużo złego ten plakat zrobił.
Strasznie. To było coś nieprawdopodobnego. Ja chyba przepuściłam trzy jakieś ciężarówki, które przejechały. Nie mogłam się uspokoić. Myślałam, co w tej sytuacji robić. Przecież nie drugie powstanie, przecież nie konspiracja. Czy udawać, że się o tym nie wie? No tak ma być teraz? Dosłownie. A przecież ci żołnierze, ja ich potem wielu znałam. To byli polscy żołnierze, którzy szli z armią radziecką, bo nie zdążyli przejść tego mostu, na którym się przechodziło i tak jak pisano, odmawiając: „Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z domu niewoli”. Więc oni nie zdążyli, bo pociągi się zatrzymywały i maszyniści odmówili jazdy. A zgodnie z umową, zresztą ze Stalinem i nie wiem, czy Anders, nie chcę tutaj popełnić błędu, że wypuścili z obozów (no, ze stalagów, prawda, bo z oflagów to wiadomo, jak było, jak się to skończyło), jeżeli zdążą wycofać się w ciągu trzech tygodni bodajże. Tylko że te pociągi, które ich wiozły, czasami przystawały na stepach i stały po ileś tam… Tak że ci, którzy nie zdążyli, to poszli do polskiego wojska, żeby walczyć, tylko z drugiej strony. Przecież oni mieszkali bardzo często, przecież to byli często potomkowie Sybiraków wysyłanych kiedyś tam. To byli ci, którzy mieszkali na Podolu, na Wołyniu. Byli uczciwymi i bardzo, bardzo porządnymi Polakami.
Obu stronom, właśnie obu stronom krzywda, prawda?
Byli ludzie, którzy przeżyli znacznie więcej niż ja, na pewno. Ja wyszłam obronną ręką, bo nawet ranna nie byłam. Inna sprawa, że może dlatego, że nauczyłam się jednej rzeczy: że trzeba wierzyć swojemu instynktowi. Kto zawierzył, ten ocalał. I to mi się w czasach Powstania kilka razy sprawdziło. Nie, nie na Dworkowej, to wcześniej, w czasie walk. To jest jedna sprawa. Że Powstanie wybuchło, to zrozumiałam, jaka była tutaj racja… Bo to nie dlatego, że my, młodzi mieliśmy dość czerwonych plakatów, mieliśmy dość łapanek, mieliśmy dość wywożenia do obozów śmierci, dokoła śmierci. To grało rolę ogromną, na pewno, ale bez… Pytano nas nieraz, czy my byśmy rozpoczęli Powstanie bez rozkazu, i tu zawsze padała [odpowiedź], przynajmniej tak jak ja słyszałam i sama też wtedy mówiłam, że nie, że byliśmy zbyt karnymi żołnierzami, żeby rozpoczynać na własną rękę. Szykowaliśmy się do Powstania od pierwszych dni, od tych, kiedy nawet broń już była oczyszczana, z trzydziestego dziewiątego roku i zakopywana. Potem przez szkolenie, przez oddziały i tak dalej. Powstanie wybuchło, ale [mówiliśmy], że miało jeszcze inny wymiar. Dla mnie, to jest mój prywatny osąd, ale jeżeli mi wolno powiedzieć, to ja w to uwierzyłam wtedy, kiedy był nalot i te zrzuty alianckie. To było już po tym „najdłuższym dniu” w roku, czyli po lądowaniu w Normandii. Im się za dobrze nie powodziło w walce. Myśmy blokowali sporą ilość oddziałów. I to były przeciwstawne interesy. Hitler chciał, żeby Powstanie zakończyć nie tylko przez to, że chciał się zemścić, ale i po to, żeby te oddziały niemieckie przesłać przeciw aliantom, tam gdzieś pod Belgię, Holandię, linię Zygfryda. Natomiast aliantom zależało, żeby właśnie blokować te oddziały, żeby mieli większą swobodę manewru. Może nie było to decydujące, ale chyba jakiś taki wzgląd… W każdym razie zostaliśmy potraktowani właśnie jako kombatanci, jako ci, którzy biorą udział, [odgrywają] rolę w tych ogólnych zmaganiach z Niemcami, czyli mają wpływ i tu, i tam. Tylko że te interesy nie były zbieżne oczywiście, więc tak było, jak było. Bo przecież myśmy tę broń rzeczywiście używali potem długo i walka na Mokotowie się przeciągnęła dość długo. Minusem broni, [to znaczy] nie samej broni, bo broń była piękna, tylko za mało było naboi, naboje niemieckie nie pasowały, a myśmy dysponowali niemieckimi.
Tak, tak, ale to dzięki mojemu mężowi miałam ponad pół wieku bardzo szczęśliwe życie. A mój mąż chyba przeżył więcej niż ja, nawet na pewno.
Nie. Był w wielkiej dywersji „Zośki”. Znaliśmy się już wtedy i bardzo żeśmy się przyjaźnili. On został aresztowany. Zresztą nie miał żalu, co ciekawe – to była jego postawa. Bo była aresztowana jakaś, nie wiem, dziewczyna z oddziału i powiedziała o nim przypadkiem. Nawet myśleliśmy o tym, żeby go odbijać. Ja pojechałam do Brwinowa, bo się dowiedziałam, że on jest, że trzymają go w katowni, w Brwinowie. Tam się z nim spotkałam, oczywiście tak, żeby Niemiec pilnujący nie zorientował się, że go znam, ale on powiedział parę słów do mnie. On był później z tej katowni przewieziony do Stutthofu…
Jest, tak. Z tym że jak sam mówił, ostatnio już nadawał źle, bo już był bardzo zmęczony i powiedział, że już więcej nie może. Więc on rzeczywiście, rzeczywiście on miał [przeżycia]. Bo przecież on był potem aresztowany, po tak zwanym wyzwoleniu. Nie wiem, czy to jest powiedziane.
Dostał piętnaście lat za AK. Po ośmiu latach go zwolniono, przeproszono i wtedy myśmy się spotkali ponownie.
I ja dziękuję bardzo za państwa cierpliwość.
Warszawa, 24 stycznia, 7 lutego i 10 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska