Maria Rondomańska "Maryla"

Archiwum Historii Mówionej

Maria Rondomańska, urodzona 24 października 1925 roku w Wilnie, pseudonim Maryla, sanitariuszka.

  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września. Gdzie pani mieszkała?


Jestem wilnianką, która znalazła się w Warszawie w przeddzień wojny...

  • Proszę nam opowiedzieć o domu rodzinnym.


Rodzina pochodząca z Kresów północno-wschodnich, litewsko-białoruska-polska, mieszanina z tamtych [rejonów], tak że część się uważała za jednych, za drugich. Matka bardzo była zaangażowana między innymi w wojnie bolszewickiej, była redaktorką jakiegoś pisma przyfrontowego w wojnie bolszewickiej. Ojciec natomiast kończył medycynę w Warszawie i był lekarzem wojskowym. Czyli rodzina mieszana.

  • Miała pani rodzeństwo?


Tak, mam siostrę, młodszą siostrę, która była w Wilnie, ale wcześniej w Warszawie. Bo byłam troszkę taka, nie wiem jak powiedzieć, ale nie chciałam jechać do Warszawy, smarkata, mała, ale nie chciałam jechać do Warszawy.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła w Wilnie?


Do Gimnazjum Elizy Orzeszkowej.

  • Jaka atmosfera panowała w szkole?


Cudowna, miałam fantastyczną wychowawczynię. Było nas bardzo dużo w klasie, dlatego też zwracam uwagę na to moim wnukom. Pamiętam, że w klasie było pięćdziesiąt, pięćdziesiąt dwie uczennice, to były olbrzymie klasy. No i nie chciałam się uczyć. […] Nie chciałam się uczyć, ojciec mnie namawiał do nauki, zmuszał do nauki, potem znajdował na końcu roku, że w ogóle ani razu książki nie otwierałam, książki były sklejone, nowiuteńkie, więc żądał żebym miała doskonałe stopnie, a miałam zawsze dostateczne. W końcu któregoś pięknego dnia w 1939 roku, to jest zabawne, to opowiem, zabrał mnie ze szkoły i powiedział: „Co chcesz robić? Jestem twoim ojcem, we wszystkim ci pomogę, jak chcesz być krawcową, jak chcesz być kucharką, pomogę ci we wszystkim, tylko musisz mi powiedzieć, co chcesz robić.” Powiedziałam: „Tatusiu jestem chora.” I ojciec wtedy mnie wziął i wysłał do sanatorium do Rabki, gdzie znalazłam się wśród dzieci, młodzieży zagrożonej gruźlicą. Rygor był niesamowity. Mówię, że gdyby dzisiaj był rygor tutaj gdzieś w więzieniu, to byłby strajk, ale tam trzeba było to wszystko znosić. Miałam tego dosyć i w pewnym momencie do tatusia napisałam, że chcę już się uczyć, a tatuś powiedział: „Tak, pod warunkiem, że zdasz dobrze wszystkie egzaminy i będziesz się sama uczyć.” I okazało się, że tatuś zostawiając mnie tam, zostawiał wszystkie moje książki, więc zabrałam się za naukę. Żądałam korepetycji, nie bardzo się na to zgodzili, dali mi tylko pomoc i zdałam egzaminy. Był 1939 rok, sprowadzili mnie do Warszawy do rodziny, tuż przed wojną i znalazłam się w Warszawie w czasie wojny.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?


Wybuch wojny zapamiętałam przede wszystkim odjazd ojca. Potem znalazłyśmy się w Warszawie bez rodziny, w Wilnie była cała rodzina, wszyscy byli, a teraz byliśmy w mieszkanku malutkim, matka, siostrzyczka, gosposia i bez pieniędzy. Pamiętam dobrze, że zaraz po oblężeniu... Oblężenia pamiętam, pierwszy raz jak słyszałam samoloty, wybuchy bomb. Poza tym jeszcze pamiętam takie makabryczne a jednocześnie wzrokowo piękne, szalejące konie, rżące konie pełne bomb zapalających, pocisków i one biegały, skakały i te wszystkie zapalne, to makabra była, makabra! Więc to pamiętam z oblężenia Warszawy. Po oblężeniu Warszawy, coś muszę dobrego powiedzieć o Niemcach, więc Niemcy, którzy się znaleźli tuż obok naszych bloków, poprosili, ponieważ w tych domach mieszkały rodziny wojskowych, poprosili, że chcą rozmawiać z kimś po niemiecku. Moja matka mówiąca po niemiecku, Niemcy zaproponowali pomoc, lekarstwa dla rodzin wojskowych, zaraz po oblężeniu. Za każdym razem jak są wspomnienia o innych różnych zbrodniach hitlerowców, to jednocześnie wspominam dobre strony ludzkie, że tak powiem, w czasie wojny. Zaraz po oblężeniu, po poddaniu się Warszawy ktoś przyszedł, jakiś pan do domu, prawdopodobnie to był ktoś ze znajomych rodziców, ale w cywilu, rozmawiał z moją matką i potem za zgodą mojej matki dał mi coś do przeniesienia parę ulic dalej pod jakiś adres. Zaczęłam nosić tutaj liścik, tutaj kartkę, tutaj coś takiego i któregoś pięknego dnia wchodzę tam, ale to już parę miesięcy potem i mi dają dwie karty identyczności i pytają się, czy widzę różnicę. Proszę sobie wyobrazić, że od razu zobaczyłam różnicę. Od tego czasu zaczęli mnie od czasu do czasu pokazywać jakieś papierki i musiałam stwierdzić, czy jest różnica, czy nie ma, sprawdzić. Potem pomału, pomału, a to jest bardzo zabawna rzecz, nie wiem skąd miałam ten dar, wpuszczali mnie troszkę dalej, zawsze były dwie, trzy osoby i któregoś pięknego dnia pokazali mi coś i trzeba było coś nabazgrać, dosłownie nabazgrać, a tu były podpisy. Pomału, pomału wciągnęłam się do tego i zaczęłam podpisywać, fałszować podpisy nie znając żadnych liter, nic tylko rysuneczek, że tak powiem, podrabiając. A potem to się któregoś pięknego dnia skończyło. Znaczy próbowali mnie jeszcze gdzieś wysłać, ale któregoś pięknego dnia nagle się skończyło i zostałam przeniesiona do sanitariatu, bo mówiłam, że chcę studiować medycynę. To już był albo koniec 1941 roku albo początek 1942. Zabawna rzecz, wtedy się okazało, że nie jestem zaprzysiężoną, więc było zaprzysiężenie. Wtedy się też okazało, że nie mam na nic czasu, to znaczy oni chcieli żebym poszła do szpitala na Oczki, żebym się nauczyła zajmować chorymi, łóżka zmienić, chorych zmieniać pozycję, przewijać, przekładać, a okazało się, że mówię, że nie mam czasu, bo od oblężenia Warszawy pracowałam. Co prawda na samym początku to nosiłam worki kartofli ze Śródmieścia do kogoś i dostawałam parę kartofli dla rodziny, a potem w różnych szkołach. Między innymi w szkole dla niepełnosprawnych u pani Grzegorzewskiej, wspaniałej kobiety. Potem były jakieś ogródkach dziecinnych, potem przy szkołach, cały czas. Kelnerką byłam też, taką smarkatą.

  • Może pani o tym opowiedzieć, w jakim lokalu?


Pierwszy lokal to był zabawny, bo kuchnia była na dole i między kuchnią a parterem, gdzie był lokal, to nie były schody, to było coś w rodzaju drabiny. Dawałam sobie radę, ale na przykład właścicielka nie, nie śmiała chodzić po tych schodach, więc ktoś był zawsze na dole, ktoś na górze, a ja po tych schodach – drabinie biegałam i nosiłam nawet.

  • Gdzie znajdował się lokal?


Gdzieś na Puławskiej. Nie bardzo już tych rzeczy pamiętam, ale tam nie byłam bardzo długo. Potem drugi raz mnie wysłali, to już potem jak... W sanitariacie powiedziałam, że nie mogę być tak, bo oni mnie chcieli wysłać prawie na pełnym czasie na Oczki na przykład, to pamiętam doskonale, do szpitala, powiedziałam: „Nie mogę, bo muszę pracować.”, więc oni się zainteresowali tym i znaleźli dla mnie pracę inną, troszkę lepiej płatną. Na przykład pamiętam kelnerką gdzieś na równoległej ulicy do ulicy Filtrowej, gdzie była willa, gdzie była restauracja, ale tam szłam do kuchni. Doskonale pamiętam rozkład tego, szłam do kuchni, to mi dawano jednocześnie i danie i list i tam miałam dostarczyć do takiego czy innego stolika. Tam pracowałam jeden sezon powiedzmy, potem mi znowuż zmienili. Potem mi dali nocną pracę. Z jednej z nocnych prac, którą pamiętam, to była starsza pani, która była pochodzenia niemieckiego i która nie chciała w ogóle być folksdojczem. To też że tak powiem, takich pięknych osób to można... I tak zaczęłam robić na lewo i na prawo. Naturalnie byłam na kompletach, chodziłam cały czas na komplety i wtedy zaczęłam się naprawdę uczyć.

  • Gdzie odbywały się zajęcia?


W różnych mieszkaniach, w domach. To było Gimnazjum Królowej Jadwigi. Grupa była bardzo zżyta z sobą. Zabawne rzeczy... Bo zrobiłyśmy tam trzy lata, nie wiem, czy przed wojną to było tak, że dwa ostatnie lata były liceum, dlatego potem zależnie od kierunku, to żeśmy zostały rozdzielone. Miałyśmy wspaniałych profesorów, dawały bardzo dużo do myślenia. Była jedna z takich pań, pani Geokurowa chyba, polonistka, która trafiła potem do więzienia i tam zmarła, tak że nie wyszła, ale nigdy nie zapomnę, jak ona nam mówiła o patriotyzmie i w pewnym momencie powiedziała coś takiego, że wszystko co jest związane z Niemcami to jest złe. Doskonale pamiętam, jak się wtedy zastanawiałam: „Dobrze, a muzyka?” To mnie zastanowiło i że tak powiem, zauważyłam, że zaczynam być krytyczną także, że nie przyjmuję wszystkich opinii bezkrytycznie. Potem była matura i potem zdawałam do szkoły Zaorskiego. To była szkoła medycyny, ale że tak powiem taka zakamuflowana. Tam byłam przez dwa lata do Powstania.

  • Te zajęcia w szkole Zaorskiego też na przykład odbywały się w szpitalu Wolskim?


Nie, zajęcia u Zaorskiego to była szkoła, która miała swoje lokale, sale wykładowe, ale były dodatkowo różne inne zajęcia, na przykład jak sekcje zwłok. To mogę opowiedzieć i to bardzo ważne żebym opowiedziała, bo sekcje zwłok odbywały się na kompletach i w ukryciu, więc gdzieś w piwnicy jakiegoś szpitala. Naturalnie jakiś dozorca organizował, żeby były zwłoki. Pamiętam dobrze, to się odbywało w szpitalu Ujazdowskim, była nas mała grupa, dostajemy trupa do sekcji, żeby się uczyć gdzie są jakie mięśnie, kroimy to, a ja dostaję rękę do krojenia i patrzę, jest na ręce coś w rodzaju takiej bransoletki to dużo, ale powiedzmy tabliczka na sznurku. Patrzę, na tym a tam jest napisane: „Iwan Bajkof”, czyli że zdobyli zwłoki jakiegoś więźnia rosyjskiego. I jednocześnie jest kolega, mogę powiedzieć nazwisko, bo dotychczas to pamiętam, Arnold Zdep, który do mnie mówi: „Słuchaj – to było w 1943 roku – czy twój ojciec nie był w Kozielsku?” Mówię: „Tak.” i wtedy ten kolega Zdep mówi do mnie: „Bo dziś jest na liście w gazecie znalezionych w Katyniu.”, a jednocześnie patrzę „Iwan Bajkof”. Jaki zbieg okoliczności. Jak to inaczej się na wszystko patrzy. Tam robiłam medycynę. Wspaniali byli koledzy i koleżanki, właśnie jednym z kolegów był także syn Zaorskiego, który założył tą szkołę, Andrzej Zaorski. Od czasu do czasu ich spotykam jeszcze teraz, bywam na zjazdach zaorszczaków, że tak powiem.

  • Co wiedziałyście panie o ojcu wcześniej?


Był jeden list, gdzieś pisany w grudniu czy listopadzie, w grudniu doszedł do nas list, który napisał z Kozielska. Nic więcej.

  • To był ostatni kontakt?


To był jedyny, ostatni kontakt.

  • Później dopiero dowiedziałyście się panie w 1943 roku?


Tak, w 1943 roku był na drugiej liście odkrytych przez Niemców. W gruncie rzeczy powinnam więcej powiedzieć o ojcu dlatego, bo, ale może gdzie indziej, nie do Muzeum Powstania, bo nie mówi się o tym, a ojciec był wykładowcą higieny w CWSanie, to znaczy Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w szpitalu Ujazdowskim. W gruncie rzeczy dzięki mądrości nie tylko ojca, ale w ogóle wszystkich przyjaciół rodziny, z którymi prowadzili rozmowy i dyskusje, oni przewidzieli, doskonale pamiętam, jak zdecydowali, że będzie wojna i najłatwiej będzie ją przeżyć w centrum Polski. I dzięki temu uniknęłam to, co spotkało całą moją rodzinę, wywózki na Sybir z Wilna.

  • Podczas tej dyskusji przewidywano też zachowanie się Rosjan?


Tak, absolutnie, dlatego bo w Wilnie na rogu Arsenalskiej tuż nad Wilią był pałac, chyba Pałac Zygmuntowski jeżeli sobie przypominam, gdzie było Studium Europy i wtedy to było Europy wschodniej, gdzie oni studiowali zachowanie się wszystkich w Rosji. Był jakiś gość, Sergiusz Piasecki, czy coś takiego, który, nie wiem dlaczego, ale wrócił do Polski i opowiadał wszystko co się dzieje tam. Wrócił do Polski, zdaje się, że wrócił do Wilna. Pamiętam doskonale, jak oni opowiadali, że póki studiowali Niemcy hitlerowskie, wtedy oni nie mówili nazistowskie tylko hitlerowskie, to mieli ze strony Niemiec współpracę, tak że mogli bardzo łatwo dochodzić do wszystkich dokumentów i wyciągać wnioski, natomiast pracowali ostatnie lata, cały dział był studium Rosji i tam mieli wielkie trudności, że tam ukrywano, nie mówiono i że to jest szalona różnica między studiowaniem Niemiec a Rosji. Były różne dyskusje i właśnie w ten sposób, dzięki temu, że ojciec zrobił wszystko, żeby przejść przez Wyższą Szkołę Wojskową, żeby dostać nominację w CWSanie i ostatni rok przed wojną był wykładowcą. Dzięki temu najbliższa rodzina przeniosła się do Warszawy i udało się przeżyć nam, ale nie ojcu.

  • Proszę powiedzieć jeszcze o szkole Zaorskiego, jak wyglądały zajęcia?


To były wykłady, gdzie nas uprzedzono, że gdyby przyszła, pamiętam dobrze, jakaś komisja kontrolna czy coś, to że te wykłady będą na przykład z chemii na niższym poziomie, że jeżeli się nas spytają czy mamy maturę, to żebyśmy nie wstawali i nie mówili, że mamy maturę, tylko ci mogą się zgłosić, że są maturzystami, ci którzy przed wojną mieli maturę. Ale to były bardzo duże klasy. Profesorowie jeszcze przedwojenni, na przykład anatomii profesor Różycki, Przesmycki zdaje się chemii. Egzaminy były naturalnie. Ale byłam tam tylko dwa lata.

  • Czym się pani jeszcze zajmowała w konspiracji?


W konspiracji w gruncie rzeczy początkowo przenosiłam korespondencję, potem, że tak powiem rozpoznawałam, to było biuro fałszywych dokumentów. Strasznie mnie naznaczyło to. Dla mnie zaraz po wojnie napisać coś fałszywego, czy podrobić coś, to chleb z masłem. Musiałam pracować nad sobą, żeby, że tak powiem, wypracować, że to jest prawdziwe a to nieprawdziwe, to można a tego nie można. To była dla mnie zabawa.

  • Czy dokumenty, które pani fałszowała były przynoszone do domu?


Nie, to było jakieś mieszkanie, nie pamiętam na drugim piętrze, czy na pierwszym piętrze, chyba na drugim piętrze, dużo było schodów, w dosyć dużym budynku, nie wiem Wilcza, Piękna, coś takiego, bliżej Marszałkowskiej. Nie wiedziałam jak to się robi, tylko oni mi dawali, musiałam rozpoznać, musiałam pokazać, a potem podpisywałam. Na przykład podpis jakiś, to musiałam z początku wziąć jakieś papierki i bazgrolić, żeby to było jak najbardziej podobne, a potem na jakimś papierku musiałam to podpisać, tak że w ten sposób.

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina?


Moja matka... Początkowo to był głód. Potem dostała pracę w RGO, Rada Główna Opiekuńcza i tam pracowała, a ja też dorabiałam, zawsze pracowałam i zawsze dorabiałam.

  • A siostra? Co robiła siostra?


Siostra była młodsza, nic nie. Nie miałam dużego kontaktu z siostrą. Zresztą w ogóle w domu się o niczym nie mówiło, nigdy z matką nie rozmawiałam na te tematy, mimo że potem się okazało, że matka, żeśmy się spotkały. Tuż przed samym Powstaniem z Centrum Sanitarnego kazano mi być... Między innymi jak byłam przeniesiona do sanitariatu, kiedyś tam w parę godzin siedziałyśmy we dwie i miałyśmy. Jak przeszłam szkolenie w szpitalu musiałam siedzieć i jakieś narzędzia myć, czyścić, potem smarować , nie wiem, wazeliną czy jakimś w każdym razie tłuszczem, potem zamykać w pudełeczkach, to musiało być hermetycznie zamknięte i to że tak powiem należało do moich zajęć. Druga osoba te pudełeczka gdzieś brała, zabierała. Proszę sobie wyobrazić, że na początku Powstania wpadłam na te pudełeczka, one były przygotowane tam, gdzie byłam. Tak że takie zabawne rzeczy. Czyli służba sanitarna była przygotowywana, na przykład tam gdzie, o tym nie wiedziałam, ale matka w RGO miała zapasy żywności, zajmowała się tym i także na dole w piwnicy były zapasy materaców. Tuż przed Powstaniem kazano mi być pod tym adresem, o tej i o tej godzinie, parę dni przedtem. Przychodzę, nic nie mam do roboty, mam siedzieć parę godzin. W pewnym momencie ktoś mi mówi, że możesz iść do domu. Następnego dnia mam przyjść znowuż o tej godzinie, jestem, a to jest biuro mojej matki. Nigdy z matką na ten temat nie rozmawiałam przedtem. Potem, powiedzmy 1 sierpnia miałam być, w tej chwili nie pamiętam czy to ósma, czy dziewiąta godzina rano, pamiętam, że to było rano. Jestem rano tam, matka też jest, wszyscy w biurze pracują, z biura wychodzą, a mnie nie każą wychodzić, moja matka też gdzieś siedzi w jakimś pokoju. Potem wybucha Powstanie. Wtedy się okazuje, że parę osób jest znajomych, notabene jedna z koleżanek moich z medycyny była też w tym, nie żyje, wyjechała do Kanady, Julita Staweno, była w tej samej grupie i parę osób zostało po godzinach i moja matka jest też. Niemcy Alejami Ujazdowskimi jeżdżą na czołgach, wchodzą do bramy, ale nie śmią wchodzić do domu, więc prędko wszyscy z budynku frontowego wycofują się na tyły. Siedzimy cichutko, niektórzy w ogóle schodzą do piwnicy, tak jak myszy siedzimy, nic nie robimy i w gruncie rzeczy tak było przez dwa, trzy dni. A trzeciego dnia od tyłu powstańcy wybili dziurę w murze i weszli i staliśmy się już na terenie powstańców. Wtedy było budowanie barykady przez Aleje Ujazdowskie na drugą stronę. To było też bardzo zabawne, bo wszystko się wynosiło, co można było zdobyć w domu, stoły, nie stoły, krzesła, wszystko, jedno na drugie się stawiało i to było niebezpieczne, bo trochę było obstrzałów. Wtedy powstańcy przeszli na drugą stronę aż do Wiejskiej. Wtedy zaczęli być pierwsi ranni i okazało się, że jestem, a to było bardzo śmiesznie, że jestem na sali opatrunkowej, coś w rodzaju chirurgicznej, gdzie po środku był stół. W każdym razie z jednej strony przy drzwiach był bardzo krótki tapczanik, ale taki że do kolan moich, a nogi były za tapczanem i drzwi, tak że jak wchodził ktoś z rannym, to od razu byłam gotowa do służby na stojąco i tam się zajmowaliśmy chorymi.

  • Pamięta pani pierwszego rannego?


Tak. Pierwsi ranni to byli dosyć ciężko, ale największe na mnie wrażenia zrobiła pierwsza ranna, to była przepiękna młoda dziewczyna, ale cudowna i miała odłupaną czaszkę zupełnie, tak że krótko bardzo jeszcze oddychała i zmarła. Ale coś makabrycznego, dotychczas jeszcze pamiętam ją. Nie wiem w ogóle jak się nazywała. Jedną ze strasznych rzeczy, to ten szpital nie istnieje w żadnych spisach szpitali Powstania.

  • Pamięta pani, na jakiej wysokości mniej więcej on był?


Doskonale, tam chodzę na te podwórka i w ogóle chciałabym bardzo nawet wejść do tych mieszkać, mogę narysować rozkład pokoi, jak to było wszystko.

  • Proszę spróbować opisać. To była kamienica, tak?


To była kamienica…

  • Proszę spróbować opowiedzieć.


Opowiedzieć? To strasznie trudno. To była kamienica, wejście to jest brama, po dwóch stronach skrzydła i po środku jeszcze jest jedno skrzydło i z tyłu też jest, czyli są dwa podwórka. Między tymi dwoma podwórkami jest przejście z boku, coś w rodzaju bramy, ale bez bramy, bez drzwi, bez niczego. I w tym środkowym budynku na parterze właśnie były biura RGO. Nie wiem w jaki sposób zało tych wszystkich stołów, a znalazły się łóżka. W miarę jak byli ranni, to od razu łóżka były. Łóżkami się nie zajmowałam, nie przenosiłam nigdy, bardzo rzadko byłam w piwnicy, dopiero potem, w ogóle byłam tak zajęta na górze, że mowy nie było o tym, żeby chodzić gdzie indziej.

  • Wszystkie piętra były zajęte na szpital?


Nie piętra, początkowo był tylko parter, dosyć rozległy parter. Niesamowite wspomnienia z tego. Dochodziły cały czas materace, potem już nie było łóżek, były materace między łóżkami, potem zajmowało się następne pomieszczenia, a potem w ogóle zeszliśmy do piwnicy. Z tym że byłam zawsze na górze na sali opatrunkowej, powiedzmy, chirurgicznej i parter, obsługiwanie wszystkich chorych. Z jednych czynności bardzo trudnych, nie wiem dlaczego to robiłam, było rozdzielanie wody pod koniec Powstania, bo wszyscy napatrzyli i nie można było ani krzty więcej ani krzty mniej, tylko taką ilość wody każdemu przydzielić. Nie było mowy, że ten bardziej potrzebuje czy mniej, każdemu trzeba było identyczną ilość wody podać. Pamiętam dobrze, było dwóch rannych Niemców. Nie wiem, czy powinna o tym opowiadać, bo nie zawsze jest ładnie mówić o nas. Dochodzę do pierwszego Niemca z tą samą ilością wody i na mnie zaczyna ktoś ryczeć: „Nie będziesz dawała mu wody!”, paru innych zaczyna. Pamiętam dobrze, jeszcze byłam młodą, to się tak zastanawiam: „Dawać mu wody? Nie dawać mu wody? Mówią żeby nie dawać. Przecież on jest ranny tak samo jak każdy inny.” i dałam mu wodę. A on na mnie patrzał w oczy, bez ruchu i ja też. Mnie się wydawało, że to długo trwało, to była sekunda momentu pod wpływem mruczenia na sali. Dałam mu wodę, potem dałam drugiemu, już potem sala umilkła kompletnie. A jaki zbieg okoliczności. To nie jest zbieg okoliczności, przypuszczam, że ktoś kto jest ciężko chory, kto ma zmiany już w mózgu, może źle myśleć, bo gość, który zaczął ryk: „Nie będziesz dawała mu wody!” następnego dnia zaczął pierwsze objawy tężca i w dwa dni zmarł. Więc dzisiaj, po moim doświadczeniu życiowym, po obserwacji, powiedzmy, nawet starych polityków, jeżeli ktoś zaczyna mieć zmiany w mózgu, to może mieć reakcje, powiedzmy, nie zawsze bardzo ładne. W ten sposób sobie tłumaczę, że ten gość, który potem zaczął tężec, w ten sposób reagował na dawanie wody Niemcom, bo inaczej bym źle myślała o nas.

  • Czyli tym go pani usprawiedliwia trochę, tak?


Tak. Wydaje mi się, że jesteśmy chorzy, to często mamy jakieś niepoprawne myśli. Tak mi się wydaje. Nie wiem, może się mylę, ale to mi się wielokrotnie sprawdziło w doświadczeniu z innymi chorymi. Miałam dużo różnych takich...

  • Spotkała pani jeszcze innych Niemców w czasie Powstania?


Przed Powstaniem spotkałam Niemca, nigdy nie zapomnę i to słowo pamiętam, który widząc jak się pali getto, stanął tak, zakrył rękoma twarz i mówił: Schrecklich, schrecklich, schrecklich… Tak sobie pomyślała, że wszędzie są ludzie i nie można uogólniać. Dotychczas pamiętam to słowo.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, z jakimi trudnościami wiązała się pani służba w czasie Powstania?


Przede wszystkim służba była cały czas, bez odpoczynku, więc odpoczywałam wtedy, jak nie było czegoś do roboty, to leżałam na tapczanie, próbowałam zasnąć. Jak tylko przychodził chory, to od razu wstawałam. Jak trzeba było pójść obsługiwać rannych, to szłam. Naturalnie bardzo prędko zało środków dezynfekcyjnych i były problemy z wodą, to było głównie we wrześniu. Jeszcze mogę coś opowiedzieć o Niemcach. Zaraz za tym domem, dalej na Alejach Ujazdowskich była willa i to była jakaś ambasada. W tej ambasadzie w ciągu dnia byli Niemcy, ale myśmy próbowali zdobyć troszkę żywności na lewo i na prawo, więc w nocy tam się wybierały dwie osoby, jedna osoba, żeby do tej willi pójść i w piwnicach zawsze coś było. Nie tylko żywność, bo jeśli chodzi o to, to było dosyć dobre zaopatrzenie w RGO w piwnicy, była nawet kuchnia w tylnych pomieszczeniach, ale powiedzmy w willi obok były w piwnicach oprócz jedzenia, oprócz zapasów, były butelki z winem, więc zaczęło się przynosić butelki z winem. Ponieważ wszyscy chętnie by się napili, ale wina nie można się napić, bo wtedy będziemy pijani, ale się zaczęło używać wino do mycia ran, do mycia chorych, nie za dużo. Jak dzisiaj, będąc na zachodzie, mając męża, który się doskonale znał na winach, mając syna, który bardzo lubi dobre wina, w ogóle dużo osób wśród moich znajomych zna się na winach, na rocznikach, na różnych nazwach win, jak sobie uświadomię, że te wina z tamtych czasów, którymi myłam rany, myłam chorych, pięty, pamiętam, różnych, podmywałam i tak dalej, to były wspaniałe wina, które dzisiaj na jakiejś aukcji by kosztowały majątek. Tak że mnie to trochę i śmieszy. Ale te wina nam bardzo pomogły w myciu i w higienie wśród chorych. Pachniały tylko.

  • Proszę dokładnie jeszcze powiedzieć, gdzie był ten szpital.


Aleje Ujazdowskie chyba 39. To był ostatni dom, który jeszcze należał do powstańców, dalej byli już Niemcy w tej willi. Aha, jeszcze muszę też opowiedzieć o Niemcach. Więc za pierwszym razem, jak żeśmy tam poszli, żeby troszkę ukraść, znaleźć na zdobycz jakiegoś jedzenia, czy coś, jeszcze żeśmy nie grabili butelek z winami, znaleźliśmy na parterze na stole kanapkę. Pierwszy odruch wziąć, nie wziąć, ale wzięliśmy. Następnego dnia w nocy poszliśmy, znowuż była kanapka, znaleźliśmy drugą i potem te wina. Proszę sobie wyobrazić żeśmy zaczęli znajdować po parę kanapek co noc. Początkowo o tym się nie mówiło, zastanawialiśmy, czy to jest nie przypadek, czy ktoś nie uciekał, zostawił swoją kanapkę, ale potem te kanapki były rozstawiane. I tak się czasem zastanawiam, ja osobiście się zastanawiam, bośmy nie mówili o tym nawet między sobą, weźmiemy kanapki, a są kanapki, już to była rzecz normalna, że są kanapki. Na przykład zastanawiałam się, czy oni nie wiedzieli, że są Niemcy u nas ranni i czy oni przypadkiem nie zostawiali, może to pomóc. A może w ogóle nie myśleli, tylko myśleli o tym, że jest potrzeba i trzeba zostawić. Nie wiem, zupełnie nie wiem. Ale w każdym razie mieliśmy kanapki.

  • Nie myślała pani w drugą stronę, że ktoś zostawia kanapki, a one są może zatrute?


Nigdy tak nie myślałam. Wojny się zmieniają. Kiedyś były na konikach, potem szabelkami, potem znaleźli broń, potem zaczęła się wojna na tyłach, partyzantki, potem zaczęły właśnie powstania, co tu dużo mówić, na tyłach powstanie, tak? W tej chwili jest terroryzm. Tutaj był cudowny człowiek pan Kiedrzyński. Kiedyś na spotkaniu, on organizował w Warszawie zamach na Kuczerę, on był organizatorem, jemu zlecili zorganizowanie to i on kiedyś zadał nam pytanie, było nas parę osób, czy myśmy nie byli też terrorystami? Wojny się zmieniają. Przyszła wojna to nie będzie wojna oficjalna, to będzie wojna terrorystyczna. Na tyłach niszczy się ludność cywilną.

  • Proszę powiedzieć, czy spotkała się pani z przedstawicielami innych narodowości?


Nie.

  • Węgrzy, Ukraińcy?


Nie. Słyszałam o nich, czytałam o nich, ale nie spotkałam się. Tutaj po wojnie spotkałam się i z Węgrami i z Ukraińcami i z Białorusinami.

  • Jak reagowała ludność cywilna na pani pracę w czasie Powstania? Pamięta pani jakieś reakcje ludności cywilnej pod koniec Powstania?


Tam gdzieśmy byli, to cała ludność cywilna natychmiast uciekła stamtąd, bo to było dosłownie na froncie. Więc ludności cywilnej sobie nie przypominam. Następnie z Powstania nas wywieziono bez żadnego kontaktu z ludnością, luksusowo wyjechałam z Powstania. Nie słyszałam, żeby ktoś w takich warunkach wyjeżdżał z Powstania, jak ewakuowano nasz szpital.

  • Proszę powiedzieć jeszcze jak wyglądało życie codzienne w szpitalu? Jak wyglądał zwykły dzień? Jak była pani ubrana?


Nigdy na ubiór nie zwracałam uwagi. Nigdy. Tak że na pewno maiłam jakąś sukienkę, bo w tej sukience przyszłam. Wiem, że jakieś fartuchy były białe, ale to nie było w dużej ilości. Wiem, że były problemy z prześcieradłami, że się zdobywało, chodziło po mieszkaniach, wprost ogołacało się ze wszystkich, że tak powiem, zdobywało się, powiedzmy w ten sposób. Byliśmy zdobywcami. Grabiło się, co się znalazło, jakieś prześcieradła. Z tym były problemy. Ale nie odczuwałam problemów z moim ubraniem, zresztą nigdy nie odczuwałam, wystarczy mi jedna sukienka i koniec. Nawet się zastanawiałam jak było z myciem? To był problem wielki. Na początku była woda, ale potem... Było dużo kasz do jedzenia, ale to dzięki temu, że właśnie w RGO były zrobione zapasy z kaszy i była kuchnia na tyłach, gdzie się paliło wszystko co można, żeby ugotować wodę. Po wodę się chodziło na sąsiednie podwórko, gdzieś na tyły w kierunku Koszykowej. Dotychczas jeszcze nie odnalazłam tego podwórka. To jest coś, co mogę opowiedzieć, że po wodę chodzili wszyscy, absolutnie, od sanitariuszki, przez panią, która się zajmowała magazynem, ekonomią i tak dalej, lekarz włącznie, był jeden jedyny lekarz w tym szpitalu, wszyscy po kolei chodzili po wodę, dlatego było szalenie niebezpieczne. Byli snajperzy, jak się szło, szło się drugim podwórkiem przez dziurę w murze, gdzieś przez inne podwórko, w ten sposób się przechodziło, dochodziło się do podwórka, gdzie pośrodku była studnia. Stało się z tyłu pod ścianą i po kolei się podskakiwało do studni, żeby wyciągnąć wodę. Jak się wyciągało już wodę gotową, żeby przelać do swojego wiadra, to już następny podlatywał, następne wiadro wpuszczał do studni i wyciągał. Regularnie byli zabici przy tej studni, tak że to było bardzo, bardzo niebezpieczne.

  • Ile donosiło się wody?


Zazwyczaj się brało dwa wiadra, nie więcej. Ale nie pamiętam, ile wiader na cały szpital się brało. W każdym bądź razie przynosiło się, stawiało się do kuchni, to było tylko do picia i do jedzenia.

  • Chodzi mi o to ile tej wody donosiła pani, na przykład jak ona się rozlewała po drodze, trzeba było bardzo uważać, żeby nie uronić ani kropli.


Tak, naturalnie. Wiadro się [bujało], ale nie zastanawiałam się nad tym, czy parę kropel wyszło, czy nie, bardzo ostrożnie się nosiło. Byłam tak naznaczona tą wodą, że miałam zabawną scenę, jak się znalazłam w wagonie wywożona do obozu. Pośrodku stał piecyk i obok stało wiadro z wodą, siedział Niemiec na stołku, a ja byłam w wagonie jako sanitariuszka. I w pewnym momencie pociąg ruszył i w wiadrze woda zaczęła się huśtać, pamiętam dobrze, woda srebrna dla mnie, cudowne krople srebrne w jednym i w drugim kierunku i nim w ogóle pomyślałam o czymś, znalazłam się w kucki z nastawionymi dłońmi, żeby wodę zbierać. W tym momencie widzę Niemca, który na mnie patrzy i sobie uświadomiłam, przecież on mnie nie rozumie, o co mi chodzi, on przecież może w ogóle dla niego ta woda jest do wylania, tak? Wstałam i się uspokoiłam. Ale to był moment niesamowity. Dotychczas widzę te srebrne, cudowne krople wody z tego wiadra. Tak z wodą było.

  • Jeśli były wolniejsze chwile na przykład w szpitalu…


Nie było. W ogóle nie pamiętam różnic między nocą a dniem.

  • Miała pani czas na przykład na rozmowy z koleżankami, z pracownikami?


Nie. Z chorymi. Nie, z koleżankami nie. Zupełnie nie. Była wymiana automatyczna wszędzie. Następnie, pracowałam na parterze, ktoś pracował na dole, ktoś pracował w kuchni, nie było czasu na to.

  • Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?


Przyjaźniłam się z mężczyznami. To był szalenie intensywny okres. Dopiero w czasie Powstania mogę powiedzieć, że jednego dnia traci się narzeczonego, a drugiego dnia kocha się strasznie. Ale na to wszystko nie ma czasu, to jest tak szalenie intensywne, tak że w ogóle nawet nie ma czasu żeby to rozwinąć, żeby to pogłębić. To jest szalenie intensywne życie. To jest życie pomiędzy śmiercią, a jakimś bardzo głębokim uczuciem.

  • O czym rozmawiała pani z chorymi? To były też tematy na przykład o sytuacji podczas Powstania?


Nie, nie było dyskusji tak. Nie było na to czasu. Był czas na samym początku, nim jeszcze byliśmy, że tak powiem, odbici przez powstańców, kiedy w ciągu pierwszych dni byliśmy... Ale też nie mówi się o tym, że się boję czy oni wejdą, czy nie wejdą, o tym się nie mówi. To jest samoobrona. „Oni wyszli z pierwszego domu, dobrze że wyszli”, o w ten sposób się mówi, ale się nie mówi „uciekamy, boimy się, co będzie z nami”, o tym się nie mówi. Na przykład po kolei każdy szedł do bloku od frontu i obserwował, co się dzieje na Alejach Ujazdowskich. Nigdy nie zapomnę, że nie na pierwszym czołgu, ale gdzieś drugiego, trzeciego dnia na jednym z czołgów była matka mojej koleżanki, pani Jeske, była przywiązana, czołgi były obstawione ludźmi, obwieszone, bym powiedziała. Ale nie ma czasu na rozmowy.

  • Widziała pani, co się stało z tymi ludźmi?


Nie, nie widziałam. Przejechali, koniec.

  • A prasa powstańcza?


Nie docierała do nas. Byliśmy na samej granicy.

  • Pani przez cały czas była z mamą w szpitalu?


Tak, ale na przykład z matką nie rozmawiałam nawet. Matka się zajmowała intendenturą, wszystkim. Nie wiem, czy raz dziennie matkę widziałam.

  • Co działo się z siostrą?


Siostra została w domu z gosposią i Niemcy ich wywieźli od razu w ciągu pierwszych dni, pierwszego tygodnia czy drugiego tygodnia poza Warszawę.

  • Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym podczas Powstania?


Nie wiem, że była jakaś msza, bo chowano, ale na to nie miałam czasu, nawet iść na żadne pogrzeby, nic. To było gdzieś na podwórkach, w środku. Do nas już nie przychodził żaden ksiądz. To był sam front.

  • Widziała pani zrzuty?


Wiem, że kiedyś nam jakieś sucharki, ciemne, czarne sucharki przyniesiono ze zrzutów, ale myśmy zrzutów nie mieli. Czekaliśmy na zrzuty…

  • Jaki był stan rannych w pani szpitalu? Ilu ich było?


Bardzo ciężkich stan, tych których trzeba było operować, byli opatrywani u nas i przenoszeni dalej. U nas byli ci, powiedzmy, lżej ranni, z nogami, z jakimiś strzałami leżeli. Potem było bardzo dużo rannych przynoszonych kanałami, który wychodzili przy Placu Trzech Krzyży, a potem jeszcze jakaś następna ulica, nie wiem, musiałabym zobaczyć na plan, żeby sobie przypomnieć to i do nas donoszono tych rannych. Tutaj mogę powiedzieć coś bardzo ciekawego, bo pamiętam, że jeden z pierwszych rannych, który trafił do naszego szpitala, miał gips na nodze założony, jego przynieśli. Gips brudny, śmierdzący, więc trzeba ten gips zmienić. Otwieram ten gips z trudem i jak już został przecięty, to łamię gips na dwie części, żeby go otworzyć i pod gipsem pełno robaków ruszających się. To była ohyda. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam. Na szczęście było wino, więc się zmyło. Cudowna, piękna, różowa rana pod tymi robakami. Tak czystych ran w życiu nie widziałam potem, jak te rany oczyszczone przez robaki. Do tego stopnia, że tutaj w Antwerpii jakieś dziesięć lat temu zrobiono pracę naukową na ten temat i napisałam o tym. Od robaków nie było żadnej rany zainfekowanej. Przypuszczam, że to byli ludzie zdrowi i młodzi, odporni z jednej strony, a z drugiej strony dzięki tym robakom wszystkie rany były tak czyściuteńkie, tak pięknie różowe, że dzięki temu ci ludzie przeżyli. A potem było dużo przez kanały, dużo osób przeszło.

  • Skąd przyszli ci ludzie, z jakiej dzielnicy?


Ze Śródmieścia przeważnie przychodzili.

  • Kanałami jak wychodzili, to ze Starówki, z Mokotowa?


Ze Starówki raczej. Ze Starówki to było gdzieś przy Placu Trzech Krzyży i potem gdzieś na Alejach Ujazdowskich na rogu jakiejś ulicy, między Placem Trzech Krzyży a naszym szpitalem, ich przynosili do nas i była selekcja.

  • W jakim oni stanie byli?


A różnie. Byli tacy, którzy byli w zupełnie dobrym stanie, wszyscy byli brudni, wszyscy byli śmierdzący, ale niektórzy byli w bardzo złym stanie, byli noszeni na plecach, albo ciągnięci przez innych zdrowych i ci właśnie chorzy, ranni właśnie u nas zostawali w szpitalu, tamci szli dalej. Bardzo dużo było ran postrzałowych kończyn, ale klatki piersiowej, od czasu do czasu brzucha też, głowa też. Ale tymi z kończynami, to że tak powiem, leżeli, wszyscy powychodzili.

  • Czy opowiadali o Starówce na przykład?


Nie rozmawialiśmy w ogóle. Oni za zwyczaj byli zadowoleni, że wyszli, mówili, że kolega ich wyciągnął, coś w tym rodzaju. Nie, rozmów to…, był szybki przemiał, że tak powiem.

  • Proszę powiedzieć, kiedy zginął lekarz z tego szpitala?


On zginął gdzieś koło połowy sierpnia, ale nie jestem tego pewna, co do daty w ogóle nie mogę powiedzieć. Myśmy szli miedzy pierwszym podwórzem a drugim w bramie, wychodziliśmy i dostał odłamkiem w szyję, upadł, kałuża krwi i było koniec.

  • Pani była świadkiem tego?


Myśmy razem szli, obok byliśmy.

  • Jak nazywał się ten lekarz?


Tego na przykład nie wiem. W ogóle nie wiem jak się nazywał. W ogóle nie byłam na żadnym pochowaniu żadnych z rannych, nie chodziłam, tylko rannymi się zajmowałam i byłam w szpitalu. I po wodę chodziłam, to było najgorsze.

  • Od tej pory zostaliście państwo bez lekarza?


Nie, przysłali nam drugiego lekarza. Chyba ten drugi nazywał się Miciński, przyjechał z żoną i z małym synkiem. Ta żona strasznie się o niego bała. Zabawna rzecz, bo on dla mnie, ale nikomu o tym nie mówiłam, był podobny do Hitlera, miał czarne wąsy, był czarny. On był do końca Powstania.

  • Jak się układały relacje między nim a państwem?


Bardzo dobrze. Wszyscy doskonale pracowali, robili to co mogli. Nie znam żadnych konfliktów w ogóle.

  • Mogłaby nam pani powiedzieć, w kim się pani kochała w czasie Powstania?


To jest bardzo delikatne do powiedzenia, dlatego bo… Proszę sobie wyobrazić, bardzo dużo osób na sali i nawiązuje się jakieś uczucie z jakimś jednym rannym na sali, a leży ich dziesięciu na sali, czy więcej, wtedy zdaje się leżało dziesięciu. To jest szalenie trudne, więc nie ma żadnej intymności, a jest jednak bardzo silne uczucie. A jednocześnie jest świadomość, że parę dni temu, parę tygodni temu zginął narzeczony w Powstaniu na Alei Szucha. To jest makabra jednocześnie. Tak że trudno o tym mówić.

  • Kim on był, skąd przyszedł ten człowiek?


Tak jak wszyscy młodzi znaleźli się w Powstaniu. Był ranny, ciężko ranny zdaje się w nogę, nie mógł się ruszać z łóżka. Pamiętam, gdzie on leżał, w którym rogu jego było łóżko. Potem został wywieziony do obozu i potem się znalazł w Belgii. Ale już w Belgii byli inni i inne.

  • Jak długo był w szpitalu u pani?


Długo. On przyszedł gdzieś we wrześniu i był do końca. W ogóle nie mógł chodzić, nie ruszał się z łóżka.

  • Pamięta pani, jak się nazywał?


Doskonale. Znam tutaj jego córkę.

  • Powie nam pani?


On już nie żyje, więc nie wiem czy można. Dlaczego? Po to żeby jego córka się o tym dowiedziała? Nie wiem czy wypada. Na przykład, ale tutaj już żeśmy się nie widywali, w Belgii, mimo że wiedzieliśmy o naszym istnieniu.

  • A cieszyła się pani jakimiś specjalnymi względami, dostawała na przykład więcej wody?


Nie, nie, Boże strzeż. Absolutnie żadne inne względy, ale jak był na przykład obchód, to lekarz się doskonale orientował, że jest jakaś sympatia między nami, ale nie było absolutnie żadnego innego kontaktu.

  • O czy z nim pani rozmawiała?


Nie. To są normalnie przejścia przez, normalne udzielanie pomocy, opatrunki, podawanie wody, podawanie jedzenia, na lewo na prawo i tak dalej.

  • To się zdarzało w szpitalu częściej?


Wszystkim to się zdarzało.

  • Było jakieś małżeństwo z takich relacji?


W tym szpitalu nie, ale w obozie były nawet panie w ciąży. Co prawda nie wszystkie one urodziły już w obozie, ale w obozie na przykład było, u nas w Oberlangen, dobrych kilka niemowląt.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?


Brak wody i chodzenie po wodę. I poza tym pierwsza ranna, która zmarła, której oderwało czaszkę, zupełnie oderwało czaszkę, jakby kapelusz jej zdjęto i mózg widoczny… Okropne. Ponieważ od razu żeśmy nie mogli ją ewakuować, bo jeszcze nie było zorganizowane gdzie, więc muchy na mózgu, okropne. Potem się wzięło jakąś ściereczkę, przykryło się mózg. Ale to okropne, dotychczas to jeszcze pamiętam.

  • A najlepsze pani wspomnienie?


Najlepsze? Właśnie trudno jest mi powiedzieć najlepsze wspomnienie. Nie mogę sobie uświadomić, jakie było najlepsze wspomnienie. To… wszystko było dobre, każdy moment, który się przeżyło, był doskonały. Ale tej świadomości, że właśnie tak jest, to tego nie było, to był szalenie intensywny dalszy ciąg cały czas, następne życie.

  • Co najbardziej utkwiło pani w pamięci?


Przeżywałam zgony. Utkwiła mi w pamięci ta młoda, piękna dziewczyna z czaszką odłupaną. To doskonale pamiętam. Pamiętam padający obok lekarz, dosłownie, tuż obok mnie szedł. Poza tym w pamięci ten strach przy studni, jeśli stoi się pod ścianą, czeka się, tam jest parę osób z wiadrami, czeka się żeby podejść do studni i wtedy hop, przed studnią snajper zabija, więc trzeba ją zabrać, to jest obawa, czy się też nie dostanie. To był strach, straszny lęk. Poza tym te ohydne robaki, pierwszy raz jak zobaczyłam na ranach robaki. To była rzecz ohydna. Mimo że dzisiaj uważam, że dzięki tym robakom ci wszyscy z ranami nie mieli infekcji, przeżyli, wyszli. Ale wtedy pierwszy raz, to jest okropne.

  • Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania? Jak pani pamięta kapitulację?


Cisza, spokój, od czasu do czasu jakiś samolot przelatujący, ale w ogóle spokój. W ten sposób bym powiedziała, dla mnie to był…

  • Jak wyglądała ewakuacja szpitala?


Ach cudowna. Nikt takich ewakuacji w ogóle nie miał, bo przyjechały ciężarówki niemieckie, na noszach wynieśli wszystkich chorych do ciężarówek, poukładali, z każdą ciężarówką jechała jakaś sanitariuszka. Dowieźli nas do jakiejś stacji pod Warszawą, tam były wagony towarowe, jak się na to patrzyło, ale one były otwarte i to były wagony, gdzie były po lewej i po prawej stronie prycze dosyć niskie na dole i drugie piętrowe, gdzie się układało chorych z dwóch stron. Te wagony służyły Niemcom do ewakuacji rannych z Rosji do Niemiec. W tych warunkach nie słyszałam żeby ktoś, poza naszym szpitalem, w tych warunkach został ewakuowany. W każdym z wagonów był Niemiec, który nas pilnował, strażnik, piec po środku i woda i po jednej sanitariuszce w wagonie. Wywieźli nas dosyć prędko, wysadzili w Gross Luebars na jakiejś stacji. Tam podwieźli do obozu, gdzie było coś w rodzaju rewizji, znaczy sprawdzali, zabierali papiery, wszystko cokolwiek się miało, zostawiali jeden koc, nic więcej, ale wszystko zabierali i przydzielili do baraków. Ale w tym obozie byli Rosjanie, Włosi, Holendrzy, Belgowie i Polacy, głównie Polki i ranni. Był duży barak Polek z Żoliborza, który już był, one były przywiezione, umieszczone w tym baraku, to był olbrzymi barak kobiet z Żoliborza. I oprócz tego baraki z rannymi i baraki z personelem.

  • Ile osób liczył państwa szpital podczas ewakuacji?


Tego sama nie mogłam sobie nigdy przypomnieć, ale było dużo osób. To znaczy starając się przypomnieć dochodziłam do tego, że tam było dobrych kilkadziesiąt osób, ale żeby być dokładną nie mogłam absolutnie dojść do tego. Dopiero jak uzyskałam wiadomości via Czerwony Krzyż, to się okazało, że było sto trzydzieści osób ewakuowanych ze szpitala.

  • Łącznie z personelem?


Łącznie z personelem. Plus te osoby, bo bardzo dużo osób, które mogły chodzić, nie chciały iść nie wiadomo dokąd, wyjeżdżać do niewoli z jeńcami, więc one wyszły z ludnością cywilną. Ale sto trzydzieści osób było ewakuowanych ze szpitala, spisanych jest w Czerwonym Krzyżu. To jest dużo.

  • Wśród tych osób była pani mama?


Tak.

  • Znalazłyście się razem z mamą w obozie?


To znaczy moja matka pracowała w RGO, nie orientowałam się, że ona już była w konspiracji, nie orientowałam się, że ona całą intendenturą zajmowała się na dole w piwnicach, że zajmowała się przygotowaniem materacy, łóżek oraz, pamiętam dobrze, żywnością, która służyła potem dla wszystkich.

  • W obozie też znalazła się pani z mamą?


Tak. W innych barakach.

  • Proszę powiedzieć, jakie tam panowały warunki?


Byłam w baraku, gdzie nie było dobrze, bo były pluskwy. Mam bardzo złe wspomnienia, właśnie z pluskwami, a poza tym jeszcze, nie wiem dlaczego, tak mi się trafiło, że w miejscu gdzie spałam, prycze były zrobione z przepołowionych drzew i normalnie wszędzie były płaska strona i na niej się spało, a na dole były pół zaokrąglona część, a mnie się tak zdarzyło, że u mnie były zaokrąglone do góry, więc trzeba było się rolować, żeby znaleźć, tak żeby to było jakoś możliwe. A następnie było jednak fatalne, bo w tym drzewie na następnej pryczy wyżej, na następnym piętrze były pluskwy, doskonale się gnieździły, więc jak było tylko ciemno, to one spadały na nas, więc myśmy zapalały światło, niszczyłyśmy pluskwy. A to było okropne i nigdy nie żeśmy nie potrafiły naprawdę zniszczyć. Znowuż się gasiło światło i znowuż one wyłaziły i tak dalej. To była najwstrętniejsza rzecz. Moje wspomnienia z obozu to pluskwy.

  • A ranni, gdzie oni byli wtedy? Pani się jeszcze opiekowała rannymi?


Tak. Miałam nawet więcej. Oni byli też, też były prycze, ale były dwu, myśmy, sanitariuszki, byłyśmy na sali, gdzie były trzy kondygnacje pryczy, a ranni byli w dwóch, niskie i piętrowe. Zajmowałam się dosyć dużą, nie mówię olbrzymią, ale dosyć dużą salą rannych mężczyzn. Oni tam już podzielili na męskie i na żeńskie. Było dużo mężczyzn. Tam miałam kontakt też z Włochami. Pamiętam dobrze, był Włoch, który mi zaproponował lekcje włoskiego, tak że chodziłam na lekcje włoskiego. A poza tym miałam kontakt także z Rosjanami, zwłaszcza z chirurgiem, doskonałym chirurgiem rosyjskim. To był wieli przywilej, bo nie można było przejść do zony rosyjskiej, do włoskiej było dosyć łatwo, druty nas dzieliły z Holendrami i z Belgami, a do rosyjskiej zony nie mogłyśmy przechodzić, ale kiedyś ktoś był operowany i poszłam do zony rosyjskiej, gdzie właśnie ten chirurg operował. Tam widziałam operację, operował jakiegoś Rosjanina, operował żołądek. Piorunem to robił, doskonale to robił, ale chory nie był uśpiony, on był upojony alkoholem i właśnie tam się dowiedziałam, że… Niektóre z nas, które przyjechały miały z sobą wodę kolońską, ja nie, ale inne miały i tą wodę kolońską można było wymienić na chleb i między innymi niektóre wody kolońskie służyły do upicia tego chorego, którego się operowało. Ten chory był upity, przywiązany, ruszał się, krzyczał, okropne, a ten gość go operował. Od tamtego czasu nigdy nie spotkałam chirurga tak doskonale i prędko operującego jak on. Notabene, wtedy się zaczęłam interesować, bo był bardzo młody, więc w jaki sposób on jest chirurgiem, ile lat kończył, jak się specjalizował, on mi powiedział, że od razu, z miejsca, jak tylko poszedł na medycynę, to od razu wybrał chirurgię, tak że on…, nie chcę powiedzieć, że on nic innego nie wiedział, ale naprawdę znał dobrze, doskonale, perfekcyjnie tylko chirurgię. Nie wiem, czy tylko żołądka, ale w każdym bądź razie była zachwycona tą operacją, dotychczas nigdy nie spotkałam kogoś tak sprawnego, tak umiejętnego w tak złych warunkach operującego.

  • Pani mu pomagała? Dlaczego pani się znalazła w tej zonie?


Nie, ktoś z naszych miał być tam operowany, drobiazg, jakaś rana musiała być poprawiona, jak weszłam do zony, gdzie był szpital rosyjski, to naturalnie się wpakowałam obok, żeby zobaczyć.

  • Jak było z wyposażeniem w obozie? Lekarstw nie było?


Lekarstw nie było. Minimalne wyposażenie. Czasem się dostawało jakieś opatrunki, bandaże. Prało się wszystko samemu.

  • Była duża śmiertelność?


W obozie już nie. Było parę osób, ale to już nie było… A następnie poważnie chorych przenosił, to był powiedzmy pod Gross Libens, był pod dodatkowym, małym obozikiem przy dużym obozie Altengrabow i w Altengrabowie był szpital dla poważnie chorych. Tam, pamiętam, ktoś był bardzo poważnie chory, miał jakieś problemy z jelitami, bo miał już wycięte jelita, miał sztuczny odbyt, trzeba było go jeszcze raz operować i wtedy się go wysłało do Altengrabowa. A tutaj to byli tacy, którzy mogli nas znieść.

  • Jakie stosunki panowały pomiędzy Polakami i Rosjanami w obozie?


Mieliśmy bardzo mało kontaktów. Ja miałam dobry, na przykład od tego chirurga Rosjanina, mimo, że ni znam rosyjskiego, on nie znał polskiego, żeśmy się skontaktowali. Nawet się jego pytałam ile lat się uczył.

  • A z Włochami?


Włosi byli… Bardzo chętnie, bardzo mile nas przyjmowali wszyscy Włosi. Tak że Niemcy nawet próbowali przymknąć ich. W ogóle było wielkie zainteresowanie Polkami przede wszystkim. Holendrzy i Belgowie przez podwójne druty nam przerzucali co mogli, żeby nam… Nie, były bardzo, bardzo miłe, byli bardzo życzliwi.

  • Opowiadało się im o Powstaniu, o Warszawie?


Trudno opowiadać, jak są druty w takiej odległości. Ale na przykład wtedy się dowiedziałam, że tam są Belgowie, którzy byli z jakiegoś pułku z Arlon. Jak tutaj już byłam w Belgii, to nawet, ponieważ bywałam w Arlon w ostatnich latach, dopytywałam się kto z nich przeżył, wiedziałam, że mają jakieś zebrania byli więźniowie ze stalagu 11A.

  • Jak było z jedzeniem w obozie?


Bez porównania lepiej niż w czasie Powstania. Przede wszystkim, najważniejsze, że żeśmy zaczęli dostawać paczki od Czerwonego Krzyża. W takich paczkach były papierosy, które można było wymienić z kimś na chleb, bo palacze to byli biedni, strasznie cierpieli. Poza tym były jakieś pudełka… Cornet beef, pamiętam doskonale, że Cornet beef to ył przysmak, a nie jakieś szprotki. Ale jak się nie paliło, to za papierosy się wszystko dostało.

  • A te ilości były wystarczające?


Po Powstaniu to był raj.

  • Jak była pani ubrana, jak była zima na przykład?


Sobie nie przypominam. Do ubrania nigdy nie przywiązywałam wagi. Nigdy.

  • Nie było pani zimno?


Zawsze był piec na salach, na każdej sali był piec i to nie był dla mnie problem. Wiem, że niektóre osoby bardzo się skarżyły na zimno, tak że na przykład miejsce przy piecu było bardzo cenione, ale to nie był dla mnie problem.

  • Życie kulturalne w obozie było jakieś?


Tam żeśmy pracowały, ale wiem, ze były lekcje języków, starsze osoby czasem pouczały młodsze i tak dalej. Pracowałam, w pierwszym obozie pracowałam. W drugim obozie już byłam troszkę starsza.

  • Kiedy pani się przeniosła, do jakiego obozu?


Z tego 11A w pewnym momencie, jak Niemcy organizowali kontrofensywę na Ardeny, oni zaczęli przewozić kobiety, małe ilości codziennie i z wagonami amunicji. Do wagonów amunicji wkleszczali, powiedzmy, dwa, trzy wagony z kobietami i codziennie taki jeden transport sobie jechał. Podjeżdżał tutaj, wagony amunicji odczepiali, a nas wyżej, zwolnili obóz troszkę wyżej Oberlangen i nas powoli dowozili, stopniowo, codziennie parę wagoników. Tak to robili koniec listopada i cały grudzień. Pamiętam, że nam podwieźli wprost na Boże Narodzenia. A ja znalazłam się tam na samym początku grudnia,

  • Z mamą?


Tak, matka też. Właśnie dzięki matce dowiedziałam się o tym, że jesteśmy… Matka znała niemiecki i była bardzo często albo tłumaczem, albo coś i dzięki matce dowiedziałam się, że te inne wagony są pełne amunicji, bo o tym się nie mówiło, żeby nie było popłochu, żeby nie było paniki. Tak że jak jechaliśmy do granicy belgijskiej, to jechaliśmy bardzo wolno i było bardzo dużo bombardowań, tak że czasem trzeba było stać, czekać aż zreperują tory. A jak tutaj nas odłączyli, to już potem od razu ciach i byliśmy już w obozie u siebie.

  • Jakie warunki tam panowały? On był gorszy?


W Oberlangen?

  • Tak.


Dla mnie był gorszy, dlatego bo w poprzednim obozie miałam zajęcie, byłam cały czas zajęta, więc nie było czasu na myślenie, na zastanawianie się, a w Oberlangen było gorzej moim zdaniem.

  • Nie pracowała pani?


Nie, tam już nie. Większość rannych już tam została, tak że już było bardzo mało, tu byli raczej chorzy, to znaczy tu były kobiety w ciąży. Tam był Gudera, zdaje się, młody chłopak, który umierał na gruźlicę uogólnioną, ale to były takie przypadki, już parę przypadków.

  • Pamięta pani Wigilię w obozie?


Nie, zupełnie nie. Dzieliliśmy się chlebem suchym, czy coś, ale nic więcej. Składałyśmy sobie życzenia.

  • Proszę powiedzieć, jak nastąpiło pani wyzwolenie?


Byłam dosyć zajęta, bo wtedy było bardzo, to zabawna rzecz, ale było bardzo dużo kobiet które rodziły, to było w okresie w kwietniu, to były wszystkie porody. A była jedna, która zwróciła bardzo moją uwagę, która od tygodnia skarżyła się, że ma bóle i że już rodzi, a płód nie wychodził, dobry tydzień, a potem zaczęła w ogóle jęczeć. Mimo że była lekarka, nikt nie rozpoznał, że to jest ciąża fikcyjna. Jak zostałyśmy uwolnione, to pierwsza rzecz dano ją do jakiegoś auta i zawieziono do Holandii i tam się okazało, że ona wcale nie jest w ciąży. A ona dosłownie jęczała już powiedzmy od tygodnia i wszyscy myśleli, że rodzi. Ale warunki były bardzo prymitywne i nikt nie postawił żadnej diagnozy.

  • Kiedy nastąpiło wyzwolenie? Kto panią wyzwolił?


Wyzwolenie nastąpiło chyba 12 kwietnia, chyba, i tego nie widziałam, bo byłam w baraku szpitalnym, nagle dowiedzieliśmy się, że przyjechali Polscy z Dywizji Maczka i że jesteśmy wolni. Wtedy była zorganizowana komenda polska, Niemcy zostali jeńcami, coś takiego i następnego dnia, nie wiem dlaczego, ale w Dywizji potrzebowano w szpitalu przyfrontowym sanitariuszek, może dlatego, że znano moje nazwisko, bo oni od razu poprosili o spis i następnego dnia już mnie zabrano do Dywizji. Tak że nie byłam w obozie długo. Jednego dnia nas uwolnili, następnego dnia już byłam w Dywizji.

  • Co robiła pani w Dywizji? Proszę opowiedzieć.


To był tak zwany szpital przyfrontowy. Był pułkownik Rumian, doktor, który był naczelnym całej służby sanitarnej, był doktor Lachowicz, byli intendenci, był jeszcze jakiś, jak on się nazywał nie pamiętam i przywozili nam rannych z frontu. Trzeba było opatrzyć, zdecydować, że ten idzie dalej, dalej wywozili poważnie rannych, mniej, nie tak poważnie rannych trzeba było opatrzyć, ale było wszystko. I nas szkolili jednocześnie.

  • Szkolili do czego?


To znaczy, co trzeba mieć przy sobie, jak musi wyglądać apteczka, którą się ma przy sobie, jak się ma segregować chorych i tak dalej. Jak oziębiać chorych.

  • Do kiedy tam pani pracowała?


Prawie miesiąc jeszcze trwała wojna, ale jeszcze byłam po wojnie tam. To znaczy wojna się zakończyła w maju, byłam tam jeszcze chyba gdzieś dwa, trzy miesiące, coś takiego.

  • Kiedy postanowiła pani nie wracać do Polski?


Dla mnie to nie było w ogóle…, to było oczywiste. Dla mnie Polska była pod okupacją. Nie widziałam mojego powrotu do Wilna i dlatego nie wchodziło w rachubę.

  • A mama?


Nie rozmawiałam z nią na ten temat?

  • A siostra pani?


Siostra była w Polsce.

  • Kiedy miała pani kontakt pierwszy raz z siostrą?


W obozie niemieckim 11A była wymiana listów.

  • Proszę powiedzieć, co się działo później, co pani później robiła, po zakończeniu wojny?


Przede wszystkim moje wrażenie po wojnie była taka jakaś beznadzieja. Następnie w wojsku zaczęto pić. Byli ranni, ale z wypadków. To było…, bym powiedziała zastój, w ten sposób. W takim razie zaczęłam myśleć, że coś trzeba dalej robić i rozmawiałam wśród lekarzy o tym, jakie są możliwości, żeby w dalszym ciągu robić studia, bo rok szkolny się będzie zaczynał. Niektórzy mi proponowali, że dobrze jest pojechać do Anglii, ale wyjazd do Anglii był trudny, bo trzeba oficjalnie było przez morze przejechać, być wpuszczonym przez Anglików i gdzieś się zapisać na studia. Więc ktoś mi proponował, że przewiozą mnie jakąś łódką, wysadzą na plaży i znajdę się w Anglii. Owszem, tylko nie umiem dobrze pływać, więc mnie to jakoś nie odpowiadało, ale natomiast zauważyłam, że już jeżdżą ciężarówki i że ludzie jeżdżą na urlopy, na dwa, trzy dni, nie więcej. W takim razie pojechałam na urlop. Pierwszy, który był, to był do Belgii, zawsze marzyłam o Paryżu, wyładowałam w Belgii, wylądowałam na [?], które już nie istnieje, w budynku, nie daleko był naprzeciwko hotel, który był dla wojskowych, wylądowałam w tym hotelu, rozejrzałam się, pochodziła, zobaczyłam, że już są Polacy tutaj i wyszłam z hotelu i nie wróciłam. Tym się nie chwalę, dlatego mnie zadeklarowano dezerterem. Ale przyszłam tutaj i nie zastanawiając się, znalazłam się w Brukseli, poszłam natychmiast na uniwersytet i się zapisałam. Naturalnie nie miałam żadnych papierów, nie miałam nic, więc mnie przyjęli tylko jako studentkę bez prawa legalnego, z tego powodu musiałam jeszcze raz zdawać egzaminy. Przyjęli mnie, że tak powiem [niezrozumiałe], to znaczy, że mogłam chodzić na wykłady, mogłam zdawać, ale to nie było prawnie. Moi koledzy przywozili mi papierosy, dzięki nim doskonale się żyło. W gruncie rzeczy było doskonale. Fantastycznie było. Coraz więcej było Polaków, coraz więcej było Polek. W ogóle żeśmy wszyscy się spotykali, była olbrzymia solidarność między wszystkimi powstańcami. Różni przyjeżdżali, z różnych obozów. Z Dywizji nie tak dużo, z Dywizji przyjeżdżali na wakacje. Bardzo mi pomogli lotnicy. Tak to było. Zapisałam się na Uniwersytet Brukselski, bo wylądowałam w Brukseli. Potem się okazało, że to jest uniwersytet masoński, więc do mnie, pamiętam dobrze, zwróciła się kiedyś Belgijka i mówi, że jeżeli pójdę na Uniwersytet Katolicki do Louvain, to dostanę tam stypendium, a ja odpowiedziałam, że mnie się nie kupuje. Zostałam na brukselskim. Powiem panu jeszcze jedną historię. Bo moi wszyscy znajomi, koledzy, którzy zostali w Anglii, lotnicy, ci z Dywizji Pancernej Maczka, bo byłam w Dywizji Pancernej Maczka, zaczęli do mnie się zwracać, że „Słuchaj, to nie dobrze, że ty jesteś dezerterem. Nigdy nie wiadomo co będzie później.” Zgodziłam się z nimi i w takim razie załatwili mi, jak to załatwili, nie wiem, że via ostatni obóz z Europy z Dywizji wracającej do Anglii, dojechałam gdzieś niedaleko Lille do jakiegoś obozu i tam z ostatnią grupą z Dywizji znalazłam się w 1949 roku w Anglii i tam mnie oficjalnie zdemobilizowali. Tak że w końcu miałam demobilizację oficjalną. Ale to dzięki moim kolegom, którzy mi to załatwili. W 1949 roku byłam w Anglii trzy miesiące, byłam na kursie języka angielskiego i tam przeszłam demobilizację oficjalną. Wtedy oprócz lotników to jeszcze poznałam marynarzy, więc miałam narzeczonego, który jeździł statkiem. Nigdy nie zapomnę tej historii, że jeździłam tam, żeby go spotkać, ale pociągi w Anglii się spóźniały strasznie i wracałam do Londynu i wróciłam bardzo, bardzo późno. Wszystko zamknięte i koszary, do których miałam wrócić zamknięte i matka, która już była w Anglii też i tam jeszcze mam pociotków w Londynie, a w Anglii jeszcze dzwonków wtedy nie było, teraz już są. Wszyscy nocowali zawsze na górze, na dole były salony. Były basementy, ale jeszcze nie zamieszkałe dobrze przez wszystkich Polaków. Pamiętam dobrze, że kiedyś nocowałam u jakiejś pani zupełnie nieznajomej, która mnie przyjęła z ulicy. Tak że jeżeli przyjmuję kogoś, to zawsze myślę o tym, jak mnie ona, tamta pani przyjęła. Wtedy zostałam zdemobilizowana, dostałam paszport angielski i wróciłam do Belgii, żeby skończyć studia. Okazało się, że skończyłam bez prawa praktykowania i musiałam drugi raz legalizować dyplom. W 1956 roku drugi raz.

  • Kiedy pierwszy raz była pani w Polsce?


W 1990 roku po zmianach, pierwszy raz.

  • Od 1956 roku zajmowała się pani też pomocą dla Polski?


Nie, pomocą dla Polski to… jeszcze wcześniej się zajmowaliśmy. Pierwsza wyraźna pomoc była w 1958 roku, jak była tutaj wystawa i z Polski przyjeżdżało już parę wycieczek, parę autokarów, parę pociągów przyjechało na wystawę. Wtedy dla nich się zorganizowało coś w rodzaju biblioteki udostępnionej. Zajmował się tym niejaki pan Merlo, który zorganizował wszystkie książki, które były źle widziane w Polsce i wszystkie osoby, które chciały mogły przyjść i wziąć tyle, ile chciały.

  • Te książki się kupowało?


Nie, dostawali. Ludzie z Polski dostawali. Potem, ponieważ dosyć trudno było przewieść to przez granicę, więc na przykład robiło się tak, że się wysyłało listem poleconym i wysyłało się do oficjalnych bibliotek. Dlaczego się wysyłało? Dlatego, bo nawet, było bardzo ważne, nawet jeżeli gdzieś będzie zatrzymane, zawsze ktoś się tym zainteresuje. Jeżeli się tym zainteresuje ktoś z partii, to bardzo dobrze, niech pozna inne światopoglądy, więc się wysyłało oficjalnie listami poleconymi. Jak się miało jakiś adres biblioteki, czy jakiegoś klubu, to się tam wysyłało.

  • A to małe książeczki?


A małe książeczki, to na lewo się wysyłało.

  • Może pani opowiedzieć, komu je pani wysyłała, skąd je pani miała?


Przypuszczam, że na samym początku na wszystkie małe książeczki, to były jakieś fundusze. Podejrzewam, że były z Ameryki. Te wszystkie najrozmaitsze drukarnie, te książki normalne, które dla nas były duże i czytelne, to te maleńkie były dawane i trzeba było je gdzieś rozdać.

  • Do kogo je pani wysyłała?


A skąd ja wiem. Przecież nie miałam żadnej kontroli, gdzie one dochodziły, do kogo.

  • Ale jak się adresowało koperty? Na czym to polegało?


Nie, nie kopertę. Znajdowałam kogoś, kto zainteresował tą książeczkę i mówię: „Proszę pana, jak pan przeczyta, to może pan tam gdzieś komuś da.” i tak szło na lewo i na prawo.

  • To było w Belgii?


To było w Anglii, w Paryżu. A z Belgii można było, jak dostawałam stamtąd, albo przywoziło się stamtąd i potem się tutaj szukało, gdzie, komu wepchnąć. A może do ciężarówki? A może do pociągu? A może tam gdzieś ktoś? Ale to nie tylko książki. Nigdy nie zapomnę historii, to moje dzieci muszą sobie przypominać, była pani Gorbaniewska. Była manifestacja w Moskwie przed Kremlem na Czerwonym Placu i pani Gorbaniewska, która miała już jednego synka małego, a drugi był niemowlęciem i z wózkiem wyszła i jeszcze był ktoś bardzo znany i zebrało się coś siedem osób i manifestowali na Czerwonym Placu. Wszyscy zostali zatrzymani, Gorbaniewską zwolnili, bo ona miała małe dziecko do karmienia, nie wiedzieli co z nią robić, więc póki karmiła, to ją zwolnili, a potem ją zabrali z powrotem, gdzieś w szpitalu psychiatrycznym poili środkami, haloperydol, coś takiego, w każdym bądź razie ich karmili środkami neuroleptycznymi. W pewnym momencie Gorbaniewska została zwolniona i udało jej się wyjechać za granicę, ale Bukowski, drugi był chyba, przypomniało mi się nazwisko i w pewnym momencie wszyscy chcieli wyciągnąć Bukowskiego, bo on też się znajdował w trudnej sytuacji, w jakimś instytucie psychiatrycznym. Wtedy był jakiś inny komunista, który był gdzieś w Ameryce Południowej złapany na jakiejś akcji niekonwencjonalnej i w takim razie zrobiono ich wymianę w Szwajcarii. Ale żeby rozpoznać, czy naprawdę oddają Bukowskiego, czy to jest ktoś inny czy ktoś podstawiony, to wzięto panią Gorbaniewską do Szwajcarii, a w tym czasie trzeba się zająć dwoma synkami. Wtedy zajmowałam się synkami, pilnowałam synków, a Gorbaniewska pojechała do Szwajcarii, żeby… I od czasu do czasu ci mali bywali u nas. Były różne historie. Albo na przykład jakaś pani z opozycji w Moskwie bardzo miała zły wzrok i miała złe okulary i w czasie przesłuchania zbito jej okulary. Potem ma wyjechać gdzieś do gułagu, mają ją gdzieś wywieść i wtedy wychodzi wiadomość, że ona nie ma okularów, w Rosji zdobycie takich okularów jest dosyć trudne i dosyć długie, więc w takim razie przychodzi wiadomość tutaj, że są takie i takie okulary potrzebne. Wtedy z takimi medycznymi sprawami, to się do mnie zwrócili. Via klinika moja, via tych wszystkich sklepów, optique po francusku się mówi, optycznych zakładów, bardzo prędko, następnego dnia te okulary były, a potem trzeba znaleźć kogoś, kto te okulary przewiezie do Moskwy. W Moskwie ktoś musi odebrać z rodziny i dostarczyć więźniowi. To są takie historie, które były dosyć skomplikowane, ale udało się z okularami. Taki jeden pan wziął sobie okulary do kieszonki, bez żadnych notatek, wsiadł do samolotu, bo on jechał do Moskwy, dowiózł, tam rodzina dostała i okulary zostały dostarczone. Albo na przykład jak się wysyłało książeczki, zwłaszcza do Moskwy, to były bardzo małe, dosłownie malutkiej wielkości, dwa razy mniejsze niż te, które się do Polski wysyłało. Do tego trzeba wysłać szkło powiększające, a to się inną drogą wysyłało.

  • Pamięta pani tytuły tych książeczek po rosyjsku? Co to były za książeczki? To pisali Rosjanie czy Polacy?


Nie, Rosjanie. Byłam już tylko tą, która próbowała znaleźć… A to mi w pociągach ci kontrolerzy byli najlepsi.

  • Proszę opowiedzieć o kontrolerach.


Przede wszystkim nie można tego robić oficjalnie, nie można iść na dworzec, nie można w ten sposób. Trzeba jakoś ich złapać, jak oni gdzieś idą, a to Rosjanie różnie robili, bardzo rzadko, oni nigdy nie wydawali pieniędzy, więc nie chodzili. Z Polakami było łatwiej, ale z Rosjanami było trudniej, bo oni się trzymali z boku i nie wychodzili, więc trzeba było załatwić coś, że niby jest jakiś szmugiel. Trzeba było kogoś podstawić i wtedy jak już gość ma, gdzieś z kimś szmugluje coś, coś wymienia, wódkę na coś, to wtedy można było gdzieś z boku podejść i coś podać. Ale to nie było łatwe. Trzeba znać języki, trzeba się uczyć języków. […]

  • Proszę mi powiedzieć, jak pani dzisiaj ocenia Powstanie z perspektywy czasu?


Normalna rzecz. Nie było innego wyboru. Nie było innej możliwości. Jaka była inna możliwość? Czekać aż Niemcy nas wytłuką, a Rosjanie by po drugiej stronie stali i czekali. Nie, nie było innej możliwości.

  • Nie żałowała pani nigdy, że przyjechała pani do Warszawy?


Tak się cieszę, że nie poznałam Syberii, teraz pojadę, teraz mam ochotę.

  • Chciałaby pani dodać jeszcze coś na zakończenie o Powstaniu?


Nie mogę… Dla mnie to jest… Zawsze myślę o tych wszystkich, którzy zginęli. To jest dla mnie coś ważnego i to jest wielka strata, a poza tym rzecz oczywista. Wojny się zmieniają, teraz będzie gorzej. Trzeba przeżyć, trzeba przekazać skalę wartości następnym pokoleniom i trzeba jakoś ochronić wprost ludzkość, kulę ziemską. Czyli szkolnictwo, służba zdrowia i sprawiedliwość. I to jest mój cel. Ale szkolnictwo pierwsza rzecz.

Bruksela, 12 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Maria Rondomańska Pseudonim: "Maryla" Stopień: sanitariuszka Formacja: "Bakcyl" Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter