Maria Michałowska „Szreniawa”
Moje obecne nazwisko Maria Michałowska. Urodziłam się 25 września 1920 roku, mieszkałam w Warszawie w gazowni na Dworskiej 25 z rodzicami. Mój ojciec pracował w gazowni. Przed wojną to oczywiście nauka, a potem przeszłam... Z chwilą wybuchu wojny w dalszym ciągu mieszkałam na ulicy Dworskiej z rodzicami.
- Jak pani pamięta wybuch II wojny światowej?
Wiem, że jak wybuchła wojna i przez radio usłyszeliśmy tę wiadomość, to wiem, że podeszłam do swojego ojca (którego szalenie kochałam, był dla mnie najlepszym i największym przyjacielem), objęłam go za szyję i powiedziałam: „Na pewno zwyciężymy z chwilą, kiedy dostąpi do wojny również Anglia i Francja”. Potem usunięto nas z gazowni. Wszyscy musieli wyjść, bo nie wiem, takie zarządzenie było. Przeszliśmy do Śródmieścia, gdzie mieszkaliśmy u swojej cioci, ale tylko krótki okres czasu, potem z powrotem wróciliśmy do gazowni.
Tylko siostrę, mieszkała z rodzicami tak samo jak ja. Ponieważ mieliśmy duże mieszkanie, zamieszkali też pracownicy, znajomi tatusia mojego z gazowni. Zamieszkała z nami chemiczka Bisówna Halina, która mnie wciągnęła potem do konspiracji, była razem ze mną w czasie Powstania w akcji. Najpierw, w okresie pomiędzy wybuchem Powstania, pracowałam jako kreślarka.
- Jak wyglądała pani nauka w trakcie okupacji?
Jeszcze wcześniej chodziłam do liceum chemicznego, uczyłam się, ale to mi nie odpowiadało. Chemia jakoś nie odpowiadała mi, bo raczej bardziej zawsze plastyka dla mnie była czymś, co mnie emocjonowało. Przechodziłam właśnie z Kwielu [?], kiedy mnie wciągnęła do konspiracji Hela Bisówna. Była przysięga, pamiętam to dokładnie, koło kościołka, niedaleko na placu chyba. W każdym razie było trzech mężczyzn w maskach, ja byłam, koleżanka i jeszcze jedna moja koleżanka i była przysięga. Na czym polegała moja praca w konspiracji? Codziennie roznosiłam tak zwane aery, czasami to wiem, że nosiłam ogromne paczki z bibułami, które donosiłam pod różne adresy. Czasami była historia niezbyt przyjemna, bo raz poszłam, mówię, że mam zostawić właśnie bibuły. Oczywiście powiedziałam, do kogo przyszłam, a tu powiedziano, że tego gościa nie ma, nie wiedziałam co robić, oni mnie zatrzymali, ale jakoś mnie udało się wyjść potem z tamtego domu. Taka była moja praca, jeżeli chodzi o konspirację – roznoszenie [ulotek].
- Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
Do konspiracji, to był 1942 rok, właśnie jak przysięgę złożyłam. Przeszłam szkolenie sanitarne u doktora Buraczewskiego, szalenie sympatyczny, miły człowiek, bardzo inteligentny. Z nim byłam w czasie Powstania cały czas.
- Mówiła pani o pracy, że była pani kreślarką.
Tak, w prywatnej firmie Bednarskiego, gdzie kreśliłam manometry, termometry cały czas. Pracowałam do wybuchu Powstania. Jednocześnie [pracowałam] z doktorem Buraczewskim w szpitalu na ulicy Chłodnej. Byłam przy chorych i obserwowałam, na czym polega praca w szpitalu. Potem pracowałam na Polnej, [gdzie] był urazowy jak gdyby gabinet. Pamiętam, że był doktór Biske. Różne wypadki z ulicy, które były, tak samo przy doktorze bandażowałam czy musiałam jakieś opatrunki robić, to była moja praca konspiracyjna. Czasami to trwało całe dni, przy jednoczesnej zwykłej pracy.
- Jak pani pamięta Warszawę z czasu czterech lat okupacji?
Jak pamiętam? Żyłam bardzo emocjonalnie, patrząc na to, co się dzieje. Obserwowało się różne [tragedie]. Jak Niemcy byli w Warszawie, to wiadomo, że człowiek drżał. Tak jak na Woli były wypadki tego rodzaju, że strzelano. Zabierano chłopca z naszego domu, w którym mieszkałam, w nocy przyjechało gestapo i zabierało, słyszałam krzyk matki, która rozpaczała. Potem znowu, idąc do pracy, widziałam małe Żydóweczki leżące, to pamiętam, że rzucałam im swoje śniadanie, które mnie matka dawała. Coś okropnego, jak się to obserwowało. Poza tym młodzież była zupełnie inna. Pamiętam jeszcze okres, jeżeli chodzi o chłopców, chodzili przeważnie w długich butach, kurtki – szczególnie to wtedy, kiedy już zbliżało się Powstanie, to wtedy wiadomo; Warszawa była zupełnie inna, taka jak gdyby rzeczywiście… młodzież była od razu tak jak gdyby przygotowana do tego, że idzie w bój. Rozumieliśmy się z młodzieżą męską i dziewczęcą. Dzisiaj, jak spotykam [się] z młodzieżą, to jest dla mnie zupełnie inna, wtedy jakoś inaczej. Zresztą tak samo w szkołach było wychowanie inne w tamtym okresie, kiedy byłam młodziutka. Przez pewien czas chodziłam do drugiego miejskiego [gimnazjum], kwestia powiedzmy takich wypadków jak śmierć Piłsudskiego ( to dawne czasy), to od razu cała ulica, wszyscy się zebrali, wszystkie dziewczęta ze wszystkich klas, dopiero odpowiednia była chwila ciszy, rozmowy i dyskusja ze strony nauczycieli i cisza.
- Z czego się państwo utrzymywali w tamtym czasie?
Ojciec pracował i utrzymywał, a potem poszłam też do pracy, siostra też pracowała. My [zarabiałyśmy] grosze w porównaniu z tym, że ojciec nas utrzymywał, cały dom, mama nie pracowała.
- W konspiracji pani robiła rzeczy dość niebezpieczne − to noszenie bibuły. Uczestniczyła pani w łapankach? Czy była pani świadkiem?
Były takie momenty. Raz jechałam chyba gdzieś na Mokotów, podjechały auta z Niemcami, wywalili nas wszystkich z tramwaju. Miałam akurat (w rękawie najczęściej wkładałam gazety) wtedy jeszcze kilka gazet w torebce, torebka z jednej strony jak gdyby otwierała się, klapka taka, tam też miałam [ulotki]. Niemcy stali i zaglądali w torebki, jak co, to do budy od razu nas pakowano, pakowano innych. Na przykład przed Powstaniem były jeszcze bardzo modne takie pierścionki z orzełkami. Wtedy jak gdyby się obracało, tak obróciłam, żeby nie pokazać Niemcom, bo nie wiadomo, co by było. Wtedy akurat szczęśliwie zajrzał, otworzyłam torebkę szeroko specjalnie, pomimo że w klapce miałam jedną czy dwie aery tak zwane, gazety konspiracyjne, zajrzał do mojej torebki, powiedział −
Weg, zobaczył, że pusto, tylko łapą coś grzebał. Pobiegłam potem do jakiejś bramy. Pamiętam moment, jak wskoczyłam do tej bramy, jeszcze taka wnęka była, też jeden taki człowiek stał, młody człowiek. On i ja byliśmy tak napięci, w pewnym momencie on i ja ukucnęliśmy ze zdenerwowania, ale że się udało, jakoś nas do budy nie zabrali. Kilka razy były takie historie. Ile razy Niemcy przechodzą, patrzą na nas czy coś, śmieszne historie. Niemcy na dziewczęta młode patrzyli, jeden raz mnie zaczepił za rękę, to coś tak (byłam zawsze bardzo energiczna) splunęłam, a on na mnie spojrzał, uśmiechnął się, a myśmy dalej poszli. Nigdy nic nie wiadomo, co mogło nas spotkać, bo inni Niemcy mogli nas od razu do budy, to takie historie były. Ale Warszawa wtedy była zupełnie pełna napięcia, przynajmniej tak to odczuwałam, zupełnie inaczej. Jak wróciłam, to zupełnie co innego, inne odczucia były wtedy. Wiadomo, przyszedł potem moment – wybuch Powstania, kiedy raniusieńko wiadomość do mnie doszła, że mamy już się stawić w odpowiednim miejscu. Na Żurawią chyba poszłam. Wyszłam, piękna pogoda, rano słońce, mama przez okno tylko znak krzyża robiła, a ja szłam. Właściwie dzięki temu, że uśmiechała się, nie płakała, bo zawsze to zaraz by płakała. Szłam sobie, poszłam dalej, wsiadłam do tramwaju, moment, w odpowiednie miejsce, gdzie miałam być o odpowiedniej porze.
- Jak się pani dowiedziała o tym, kiedy pani ma jechać?
Właśnie rano wiadomość, telefon był, że mam stanąć na odpowiednim miejscu.
- Jakie były przewidziane dla pani prace, co pani miała robić?
Na początku Powstania... Sytuacja, jaka była, to nie był jeszcze taki tryb wojskowy, dopiero po pewnym czasie od razu był tryb wojskowy, tak to najpierw tak jak gdyby się pracowało nieomal jak w biurze. Pamiętam, że gdzieś to było… na Mokotowskiej bodajże byliśmy, już był obstrzał, ale to jeszcze nie było… Dopiero w pewnym okresie zmieniło się, że właśnie wtedy z lekarzem zostałam przydzielona do dowódcy. Niektóre koleżanki moje przeszły bezpośrednio od razu do dowództwa, a ja pracowałam z doktorem na Mokotowskiej 57.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania, jakie były nastroje?
Cudowne, wspaniałe, to był szalony entuzjazm. Wiara, że wreszcie Niemcy od nas odejdą i będzie spokój, Polska będzie wolna – to był entuzjazm. Wszyscy bardzo byli podnieceni, radość ogromna w nas, buchała z nas, to był cudny okres.
- Jak to się przejawiało, co wtedy pani robiła?
Ciągle byłam w napięciu takim, jak już pracowałam. Organizowałam przecież razem z doktorem przychodnię dla żołnierzy, którzy mają przychodzić do nas na opatrunki. To było bieganie ciągle w odpowiednie miejsca, które były wskazane, gdzie się zdobywało odpowiednie leki, żeby organizować, żeby mieć opatrunki dla tych, którzy będą do nas przychodzić.
- Pani współorganizowała na samym początku punkt?
Tak, punkt na Mokotowskiej 57 ze wspaniałym lekarzem doktorem „Hołomnickim”, nazwisko jego [Olgierd] Buraczewski. Koleżanka też jeszcze pracowała.
Tylko ja byłam i doktór, jeszcze Jadzia Poturalska się nazywała. […] Już raczej w czasie samego Powstania to byłam cały czas z lekarzem, cały czas tylko opatrunki. Potem koleżanka, która z nami pracowała, była ranna w nogę i w głowę, już poszła do piwnicy. Wszyscy ranni to przeważnie leżeli w piwnicach. W szpitalu do tego czasu byli, dopóki jeszcze były bezpośrednio jakieś zabiegi, a potem to już umiejscawiano ich w piwnicach. Najpierw była ona, to na Mokotowskiej było kilka pokoi, przychodzili żołnierze, czekali do nas na opatrunki, doktor im robił, opatrywałam co mogłam razem. Po pewnym czasie, kiedy było likwidowane w jakimś stopniu Stare Miasto, to cała masa była pracy w związku z tymi żołnierzami, którzy stamtąd przybywali i byli bardzo ciężko ranni, ale do szpitala nie trafiali, tylko jeszcze byli odpowiednio lokowani. Oni przychodzili do nas właśnie na pierwszą pomoc sanitarną. To były początki.
- Czyli był punkt, przychodzili chorzy żołnierze, którzy byli ranni, byli opatrywani. Były też łóżka do leżenia, leżące takie dla chorych?
Nie.
Nie, tylko to był punkt. Dalej na Mokotowskiej 55 był już szpital. Stamtąd, jak byli usuwani żołnierze i ranni, to potem właśnie byli odpowiednio lokowani, a do nas przychodzili jeszcze tylko na opatrunki.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na Wilczej, na którymś piętrze, wysoko bardzo, prawie tuż przy Mokotowskiej, pamiętam. Stamtąd zawsze codziennie się biegało do siebie na Mokotowską.
- Jakie były warunki do życia?
Głód był. Pamiętam tylko raz był, poszłyśmy gdzieś daleko, dokładnie teraz nie wiem gdzie, kaszę jęczmienną się dostało, to przeważnie. Był wspaniały z nami, to muszę powiedzieć, zresztą to zawsze zaznaczone, ksiądz Piotr, który nami się opiekował. On to był tak dzielny, że on zawsze wieczorami od nas dostawał, co można było – kasza nie kasza. Chodził tak samo na posterunki do żołnierzy w takich miejscach. Były różne momenty.
Na przykład kiedyś powiedzieli, że jest mięso do odebrania gdzieś na Mokotowskiej (nie wiem w jakimś miejscu) trzeba było pobiec, dostałam też tak samo... Doktór mówi, żeby pobiec po to mięso, wiadomo, koń zabity, każdy dostawał. Wychodząc akurat atak był ze strony Niemców, strasznie walili wtedy w Warszawę, właściwie w Śródmieście. Pamiętam, stanęłam w bramie, patrzę nasz ksiądz Piotr, on tak tylko mnie objął, mówi: „Musimy przeczekać”. W bramie staliśmy, a tu waliło tak okropnie, aż całe mury drżały. Po jakimś czasie ustało to troszkę. Patrzę, a ksiądz był zupełnie siwy. Młody, zupełnie czarne włosy, patrzę, on się śmieje, mówi: „Nie, tylko taki jestem jak i ty, widocznie jeszcze Bóg nas zachował, żebyśmy coś w życiu musieli zrobić, że jeszcze istniejemy po takim nalocie”. Dużo takich różnych historii było.
Taki pył, że w ogóle nie widziałam. Po pewnym momencie, jak walili w dom, to w ogóle człowiek jeden drugiego nie [widział], nie słyszał, zupełnie było szaro w bramie. Takie były historie różnego rodzaju. Potem pamiętam, jak chłopcy przychodzili ze Starego Miasta już, to my z doktorem jednym w Alejach Ujazdowskich, w jednej z ambasad byliśmy i przychodzili oni, stamtąd się ich dopiero kierowało do odpowiednich miejsc, dość często do szpitala albo na opatrunki od razu.
- Jakie były możliwości na opatrunki, lekarstwa? Jak to państwo zdobywali?
Doktór zawsze wiedział, w które miejsce, gdzie mam biec. Biegłam, zdobywałam, na mnie czekano i przynosiłam do naszego punktu na Mokotowską 57. Tak że na szybkim ambulatorium, można tak nazwać, wszystko było dobrze zaopatrzone. Mieliśmy czym bandażować i czym leczyć tych, którzy przychodzili − ranni.
To mieliśmy zawsze i doktorzy byli... Przez pewien czas na przykład, jak upadło Powstanie na Starym Mieście, to stamtąd dużo przyszło młodzieży. Między innymi do nas przyszedł doktór Kostrzewski, który był przez pewien czas prezydentem, ale miał pseudonim „Kozioł”, to potem mówiono: „Nie, on »Kozłem« nie był”. Był, bo taki miał pseudonim. Przyszły takie dziewczynki młodziusieńkie, też pomagały trochę, ale to już raczej pod koniec Powstania.
- Skąd się wziął pani pseudonim?
Pseudonim, bo to herb mojej rodziny Szreniawa. Pamiętam, ze spotkałam po wojnie już kolegę, który okazał się jakąś moją rodziną i on miał też herb „Szreniawa”, bo też Rupniewski był. To jest stara rodzina
- Proszę jeszcze opowiedzieć jakieś historie. Na pewno dużo wtedy się działo.
Chyba moja koleżanka Helunia Bisówna, jej pseudonim to „Wisłocka”, zginęła. Z chwilą, kiedy właśnie chłopcy ze Starego Miasta przychodzili, to ona poszła rejestrować ich do gimnazjum Królowej Jadwigi, był nalot i ona zginęła właśnie, biedula. Wiem, że w nocy wpadł między innymi kapitan Jarczyński i mówi do mnie: „Pobiegnij prędko, żeby brygada odkopywaczy przybiegła i u Królowej Jadwigi zaczęli odkopywać to, co się dzieje, bo to wszystko się zawaliło”. Nocą biegłam od siebie z Wilczej, prawie do placu Unii i do brygady odkopywaczy, potem prowadziłam z powrotem całą brygadę, biedacy już spali, bo to w nocy było. Niestety nie mogli pracować całą noc, bo Królowa Jadwiga była strasznie rozwalona – okropne to było. Nie można było po prostu wejść. Po wojnie, nawet pamiętam, ze znajomym, spróbowałam wejść − to po gruzach się szło w górę. To były takie różne moje właśnie dyspozycje.
Na przykład [jak był] nalot, to trzeba było zobaczyć, czy na piętrach gdzieś nie leżą chorzy. Od razu się biegło i sprawdzało, czy nie ma rannych. To takie były też historie. Codziennie praca i praca, bo to całe dnie, od rana do wieczora, do dziewiętnastej, dwudziestej, czasami były jeszcze dyżury w nocy, co musiałam nocować na Mokotowskiej, żeby ewentualnie sprawdzać, czy ktoś potrzebuje pomocy.
- Miała pani kontakt z ludnością cywilną?
Tak, z cywilami to o tyle, że się biegało, jak na przykład była dyspozycja nagle, że kobietę ciężarną mamy przenieść do szpitala aż do Hożej. Myśmy z koleżanką ją na noszach niosły poprzez piwnice, gdzie w piwnicach była cała masa [cywili]. Czasami taka historia śmieszna była, że człowiek w dzień przebiegał, a mówią: „O, jest ta nasza − to na mnie – to ty jeszcze żyjesz?”. − „Żyję jeszcze!”. Jak tą kobietę ciężarną się niosło na noszach aż do Hożej, piwnicami, ona jęczała, bałyśmy się, że nam spadnie albo będzie rodzić, co wtedy. Albo jestem wezwana, doktor mówi: „To dzisiaj pobiegniesz, zrobisz zastrzyk”. Pamiętam, na Kruczą biegłam wtedy na piętro gdzieś, gdzie chłopiec miał leżeć i rzeczywiście mam mu zrobić zastrzyk, a on, jak zobaczył, że ja jestem młoda dziewczyna − to gdzież to, nie było mowy, żebym mu zrobiła zastrzyk. Wróciłam dopiero zrozpaczona, że niestety. Takie różne były przypadki, to cała masa różnych historii.
[…] Miałam notesik, w którym codziennie, chociaż wieczorami (jak miałam dyżury czy coś, to musiałam w nocy siedzieć) zapisywałam sobie, co w dzień było. Pamiętam, raz przebiegałam przez Aleje Ujazdowskie, gdzieś musiałam biec i z kieszonki mnie wypadł mój notesik ukochany, gdzie pisałam tak samo listy do swoich rodziców i tak dalej. Wróciłam na drugą stronę, patrzę, notesiku nie ma. Patrzę, takie było przejście, z jednej strony barykada, że leżą moje rzeczy. Ale tu walą, walili od strony Alej, tylko od drugiej strony, a to było mniej więcej przy Królowej Jadwigi. Chłopcy mnie trzymali, żebym nie biegła, a ja nie. Czołgając się na czworakach, doszłam i sobie zabrałam swój notesik, który z powrotem do swojej kieszonki włożyłam. Takie były różne momenty.
Bardzo dzielna była brygada głuchoniemych. Oni zawsze na placu Trzech Krzyży mieli swoje miejsca i stamtąd już zostali gdzieś przetransportowani. Myśmy do Szpitala Świętego Łazarza biegały i stamtąd się przynosiło leki różne do nas. Wracając, patrzyłam, jaka ta brygada dzielna, jak oni biegli, tylko do siebie coś mówili, nie bardzo się rozumiało, bo to głuchoniemi, ale bardzo byli cenieni, także przez dowództwo. Dużo było takich, o których dzisiaj się nie mówi, a którzy naprawdę dużo dali z siebie w czasie Powstania, tak jak ci.
Potem, to już najgorzej [było] pod koniec Powstania. Nagle zachorowałam, bardzo wysoka gorączka, trzydzieści dziewięć i osiem, sześć, zostałam zwolniona już z dyżurów, już nie pracowałam. Leżałam gdzieś na jakimś piętrze, na Wilczej chyba. To było dla mnie rzeczywiście okropne, przyszedł mój brat cioteczny, który [później] zginął na placu Powstańców Warszawy – młodziutki, młodszy ode mnie. Przeszedł też całą drogę od Woli przez Starówkę do Warszawy. To wtedy dla mnie to było okropne, że jestem zupełnie... Tadzio, „Kajtek”, tak się nazywał, zresztą leży na cmentarzu na Woli, bo zginął. Był pochowany potem razem z Niemcem w jednej [mogile], to taki jakiś zbieg okoliczności. Młodszy ode mnie był. Tak że spotykało się dużo różnych czasami znajomych, którzy tylko migali, bo nie było czasu na rozmowy. Każdy miał swoją robotę, którą wykonywał, starał się wykonać ją jak najlepiej. To było nasze zadanie. Dla mnie ten okres, dzisiaj jak myślę, to był najpiękniejszy w moim życiu. Kiedy chciałam potem wrócić do domu, pokazać swojemu ojcu, że widzisz, masz...
Pamiętam, była taka śmieszna historia, że ojciec, jak był na wojnie, urodziłam się w 1920 roku, to wrócił, nie był zadowolony, że nie chłopak urodził się, tylko dziewczyna. Myślę sobie − teraz wrócę, pokaże ojcu: „Masz, tato, widzisz, ja dziewczyna, ale też możesz się mnie nie wstydzić”, bo dostałam Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami, Brązowy Krzyż Zasługi i potem Krzyż Walecznych, co dla mnie był ogromną nagrodą.
Wtedy tatuś nie był taki, że okazywał to na zewnątrz. Na pewno był szczęśliwy, że wróciłam, że mu dałam swoje odznaczenia.
- Co się działo z pani rodzicami w trakcie Powstania?
Tatuś był w gazowni, pracował i przyszli Niemcy. Początkowo gazownia miała być spalona. Potem zdecydowanie przekonano Niemców, że jednak gazownia w dalszym ciągu [jest potrzebna]. […] Z gazowni zostali tylko niektórzy pracownicy, a reszta była (tak jak moja rodzina) [wywieziona] gdzieś poza Warszawę i tam przeczekali. Potem tatuś został w gazowni, a mama była z siostrą dalej gdzieś. Potem wrócili, tak że wracając, to wiedziałam, że... Kiedy nas wywożono, to już z pociągu widziałam, że dach naszego domu istnieje.
- Zbliżmy się w takim razie do końca Powstania. Jak wyglądały ostatnie pani dni w Powstaniu? Później już kapitulacja i moment wywieziona do obozu jenieckiego.
Byłam chora bardzo poważnie. Potem do szpitala wszyscy przyszli do mnie się żegnać, moi dowódcy nawet, byłam bardzo tym wzruszona. Pożegnali się, wyszli, a ja zostałam najpierw na Wspólnej. [Później] byłam przeniesiona do szpitala, gdzie była cała masa cywilów tak samo, straszna to była noc, dlatego że cała masa była chorych, którzy okropnie jęczeli, płakali i tak dalej, ja wśród nich tak samo. Dla mnie to było okropne, tam dopiero poznałam koleżankę − Halina Kuklińska. Zresztą byłam z nią w obozie, bardzo ją lubiłam, jej pseudonim to był „Madelon”, ona mnie w nocy przynosiła wodę, pamiętam. Piłam, a tu krzyki były, wrzaski: „Daj wodę, to moja woda!” – i tak dalej. Potem Niemcy już palili domy, widziałam przecież, takimi urządzeniami, co od razu ogień pryskał z tych urządzeń. Wszystkich chorych, rannych brali do samochodów i wieźli na dworzec do pociągów, których wywozili z Woli, z tamtego dworca. Dostałam się − dlaczego, śpiewałam...
Jak już wróciłam z obozu, ale dlaczego mój śpiew… Pomyślałam sobie – dobrze, miałam bardzo dobry głos, sopran taki dramatyczny, jak mówią. W czasie obozu bardzo często śpiewałam, dziewczęta mnie prosiły i pomyślałam sobie, że to było właśnie to. Potem mnie Bóg dał głos, że im radość sprawiałam.
- Proszę opowiedzieć o śpiewaniu w trakcie okupacji.
Uczyłam się śpiewu, ponieważ bardzo dobrze mnie ze śpiewem szło, miałam z natury postawiony głos, dlatego nauka to była tylko [dla zasady]. Wiadomo, że całą masę różnych arii operowych i tak dalej nauczyłam się. Byłam u profesora, zresztą bardzo go lubiłam, ceniłam, profesor Dziadulewicz, u niego się uczyłam. W czasie Powstania właśnie mój śpiew dawał dziewczętom radość. Bardzo często, kiedy były jakieś zmartwione, przerażone, to prosiły, żeby im śpiewać. Potem, jak najpierw byłam jeszcze w tym Zeithainie, nas przeniesiono, dziewczęta, które już przechodziły rekonwalescencje, bo to był lazaret Zeithain, to pamiętam, że byłam w takim baraku, gdzie przez ścianę mieszkali Rosjanie, Niemcy. Kiedyś raz śpiewałam bodajże „Halkę”, wtedy nie wiem już jakie, to nagle [walenie] w mur, ściana muru zaczęła [drżeć] jakby w nią ci Rosjanie walili. Cała ogromna dziura się zrobiła, cegły poleciały, bo chcieli zobaczyć, kto śpiewa. Na drugi dzień dostałam bochenek chleba, co było bardzo ważne dla nas, że pierwszy raz zarobiłam śpiewem konkretnie na kawałek chleba. Prosili czasami ci Rosjanie, żeby im pośpiewać wieczorami przy oknach, już nie będą walić w ścianę, dziur robić. A Niemcy… jakoś wtedy nas nie ukarano, tylko zamurowywali tą dziurę w obozie.
- W jakim obozie pani była?
Byłam najpierw w Zeithainie, to był lazaret, a potem przewieziono nas do Bautzen. Droga do Bautzen to cała historia tak samo, bo to bardzo ciężko, koło Drezna nas wyrzucili z pociągu, bo było bombardowane Drezno, potem znowu do pociągu i do Hen i do Bautzen. Budziszyn, potem mówili na to, zdaje się, że to jest tak, ale zawsze dla mnie to jest Bautzen, piękna miejscowość w górach. Zostawiono nas aż do ósmego, Niemcy nas prowadzili aż do 8 maja.
- Jakie były warunki życia?
W Bautzen? Po prostu dawano nam jakąś zupę, ci, którzy mieszkali, Niemcy, w górach wysoko. Zresztą to oddzielna zupełnie historia. Jak nas wywieziono, w Zeithainie to lazaret, to na początku było to. W dalszym ciągu miałam bardzo wysoką temperaturę, ale były prycze, ogromny barak, gdzie było chyba z osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt dziewcząt. Od czasu do czasu była jakaś kontrola, ale pierwsza kontrola, jak była, jak doszli do mojego łóżka, każdego pytali się, co jemu jest, że jestem na szkarlatynę chora, to jak usłyszeli, że ja szkarlatyna, to Niemców od razu nie było już w tym baraku, bo się bali, że się zarażą. Była wnęka, gdzie też były prycze. Na pryczy leżałam oddzielnie, więc bardzo byłam zadowolona. Tam poznałam właśnie swoją przyjaciółkę „Madelę”, bo najpierw jej nie znałam. Powstanie [trwało trochę czasu] – dopiero pod koniec Powstania poznaje się człowieka, ale zdaje się, jeszcze człowiek nie ma sympatii wzajemnej. A stamtąd wtedy, kiedy już zaczęłam śpiewać dziewczętom wieczorem...
Najpierw, jak powiedziałam, że mogę pośpiewać, to nie bardzo wierzono, jaki mam głos, tylko śmiano się ze mnie, ale jak zaczęłam im śpiewać, to zobaczyli, że rzeczywiście miałam głos. Potem właśnie przeniesiono nas poza obóz na tak zwaną kwarantannę, stamtąd dopiero przewieziono nas tam, gdzie właśnie byli ci Rosjanie, tak samo więźniowie. Przewieźli nas Niemcy do Bautzen, stamtąd dopiero po kwarantannie… Był już tak samo obóz typowy, gdzie były budki strażnicze, w nocy światła okropne, to wszystko człowiek przeżywał okropnie. Potem, jak nas przewieziono do Bautzen to już nie było Niemców siedzących na wysokich rusztowaniach, co [stoją] specjalnie, tylko już był barak, gdzie rano nas pędzono do pracy, do fabryki AEG.
W fabryce AEG, gdzie bardzo to było wszystko zorganizowane kapitalnie (tak jak Niemcy mają u siebie), siedziało się przy stołach, sala ogromna, dach szklany. Jedna część dziewcząt miała takie zadanie, druga inne, ja na przykład skrobanie drucików. Do dziś nie wiem, do czego były te druciki, co myśmy skrobały. W cynie się maczało, to też było zadanie, żeby zawsze podcinać druciki, żeby przypadkiem nie była historia taka, że oddajemy w porządku. Był paskudny Niemiec Foks, który nas pilnował, jak stał z daleka, w białych fartuchach, wszystko niby bardzo elegancko, było bardzo porządnie, ale potem się wracało z powrotem z fabryki do siebie. Początkowo zamykano oczywiście, nie wolno było wychodzić, ale raz, jak zaczęły się naloty, to wywaliłyśmy bramę i przeszłyśmy same do obozu, to kazali wtedy kopać za naszym barakiem takie rowy, że już nie chodziłyśmy do fabryki pod koniec. Potem wyprowadzono nas. […]
- Jak pani wróciła do Warszawy?
Wtedy właśnie z Bautzen Niemcy nas wyprowadzili gdzieś w góry do takiej wsi, Papsdorf się nazywała. W górach siedzieliśmy. Pamiętam, że jak się patrzyło z góry na dół to było sanatorium niemieckie, gdzie znowu niemieccy żołnierze, którzy byli ranni byli w tym sanatorium. Stamtąd dopiero Niemcy nas wyprowadzili drogami, prowadzili aż do Czechosłowacji, do Teplic. Z Teplic potem już wróciłam. Czym ja nie jechałam? Różnymi wagonami wracałam do Warszawy z dwoma koleżankami. Jechałyśmy pociągami, gdzie były przewożone jakieś ogromne koła betonowe, w różnych jakichś [pociągach] byłam umiejscowiona. Wiem, że gdzieś na jakiejś stacji pociąg się zatrzymał, niektóre dziewczęta i niektórzy wybiegali na szaber do Niemców, nigdzie daleko nie poszłam. Z plecakiem, co mnie w Powstanie uszyto, to z tym plecakiem wróciłam. Niestety ci, którzy wrócili z Powstania, to ich się pytano, co przywieźliście. Nic nie przywiozłam, tylko to co miałam, co mnie rodzice dali jeszcze. W czym wyszłam w Powstanie, w tym wróciłam. Bałam się nawet, powiem szczerze, uczciwie, żeby pociąg nie odszedł, bym została w jakimś miejscu z Niemcami; bałam się jeszcze tych [obcych] jakoś podświadomie, że mogą chodzić kraść – inaczej byłam wychowana. A poza tym byłam dumna sama z siebie, wtedy jeszcze jako młoda dziewczyna, że to wszystko przetrwałam. Miałam to, że w Powstanie dostałam Krzyż Walecznych, dla mnie to było największe szczęście moje chyba jedyne.
Czy była jakaś moja miłość? Tak, przed Powstaniem w roku 1944 na wiosnę poznałam młodego chłopca, który mi się podobał, był ładny, przystojny bardzo, a lubiłam wszystko, co ładne, piękne. Potem dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych, to dlatego pokochałam go i on mnie. Potem działał na Okęciu, tylko bardzo szybko zniszczyli na Okęciu [Powstanie], raz, dwa to wszystko [zniszczyli]. Przeszli chłopcy... On z drugim [kolegą] na czworakach czy jakoś przeszedł do lasów, bo wszystkich wybito na Okęciu, tak że tylko cała moja tęsknota to rodzice moi, dom, żeby wrócić, pokazać im, że możecie być ze mnie w jakimś stopniu malutkim, ale dumni, że przeszłam to wszystko.
- Pani rodzina też brała udział w Powstaniu?
Mój ojciec w tym sensie brał udział, że był cały czas do końca w gazowni. Matka z siostrą, jej mąż to gdzieś w Pruszkowie byli, potem wrócili. Ratowali jeszcze gazownię z dyrektorem, pamiętam, co ojciec mówił. Wtedy zdawałam do Akademii Sztuk Pięknych, dzięki Bogu, po powrocie.
- Jak pani wróciła do domu w Warszawie?
Warszawa wydawała mi się jakoś dziwna, nierealna. W ogóle tak chodziłam, czasami mówię tak, z siostrą gdzieś poszłam, to ona mnie popychała, bo ciągle wydawało mi się, że skąd tu się wzięłam nagle. Wtedy byłam jakaś dziwna, w ogóle jakoś podchodziłam do życia inaczej. Wydawało mi się wszystko jakoś nierealne po prostu w porównaniu z tym, co przeżyłam w czasie Powstania. Kiedy byłam w Powstaniu to dla mnie to był okres pełen ekspresji jakiejś wewnętrznej, kiedy działałam z wszystkimi, którzy byli... Zresztą tak jak wtedy właśnie mój bezpośredni zwierzchnik doktór „Hołomnicki” Buraczewski, to był wspaniały człowiek. Właśnie, jak mówiłam, ksiądz Piotr, to wszyscy ci ludzie, z którymi się spotykałam, wszyscy byli pełni entuzjazmu, że żyją, że działają, że pracują. Chociaż wiadomo, że jednego dnia spotkałam powiedzmy kolegów, których na drugi dzień już nie było, bo zginęli, bo akurat bomba upadła. To był okres rzeczywiście wielkiego oddania. W obozie w Bautzen to była już tylko praca, bo na rano wywalali Niemcy –
Aufstehen, Auftreten, Weg, Weg. Jedynego, co się nigdy nie uczyłam niemieckiego, co mi pozostało w pamięci. Ale właśnie to, że zapisywałam sobie i potem z tego notesiku co mogłam to sobie napisałam, myślę sobie − niech tam to będzie, może zostawię to jeszcze mojej wnuczce, która jakoś podchodzi do tego, że będzie miała, a przede wszystkim dla córki, niech będzie, jak chce to sobie zajrzy i spojrzy co się u mnie działo. Wtedy byłam wolna w sensie takim sama zupełnie, młoda dziewczyna jeszcze, tak jeszcze pozostały przeżycia tylko pięknego okresu Powstania.
- Co pani teraz myśli o Powstaniu? Dobrze pani myśli?
Dla mnie to był pełen entuzjazmu okres, okres, kiedy żyłam... Wszyscy zresztą koledzy, koleżanki to żyli zupełnie inaczej, jak teraz młodzież widzę, we wszystkim było pełno entuzjazmu. Na przykład wieczorami pamiętam, jak człowiek wrócił czasami wieczorem późnym do domu, a naprzeciwko gdzieś jeszcze jakieś pianino było, Chopin, słyszało się tę muzykę, to człowiek żył w sposób jakiś dziwny, czasami nierealny. Tu Chopin, tu walka, tu nie wiadomo, czy za chwilę bomba nie upadnie na nas, a tu jednocześnie ta cudowna muzyka, ktoś pięknie grał. To takie są różne wycinki ze wspomnień. Dlatego, jak myślę o tym okresie... Poza tym przecież byłam taka bardzo młodziutka, jeszcze młoda dziewczyna, to martwiłam się o rodziców przede wszystkim, żeby oni, jak wrócę, żeby ze mnie byli dumni. Pamiętam jeszcze dawne opowiadania. Tak samo nie myślałam wtedy, pomimo że człowiek był zakochany w tym młodym chłopcu, w ten sposób walczyć... On w pierwszym dniu Powstania jeszcze przybiegł, gdzie byłam, żeby jeszcze się pożegnać – szedł na Okęcie. Myślałam przede wszystkim o rodzicach, żeby wrócić do nich, żeby nie zrobić im wstydu, żeby byli ze mnie zadowoleni.
- Chciałaby pani jeszcze coś dodać na koniec?
Cóż mogę powiedzieć, mogę jeszcze tak spojrzeć do swojego pamiętnika?
Niemcy z Zeithainu… Gdzieś raniutko, może piąta rano, zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, wjeżdżał pociąg na jakąś stację, a z drugiej strony jedzie drugi pociąg, dwa pociągi zatrzymują się obok siebie. W tamtym pociągu jechali tak samo jeńcy, Francuzi, Anglicy, najpierw to takie rozmowy, bo otwarte nasze drzwi, Niemcy wysiedli, gdzieś gadają, niemiecki szwargot taki. Nagle ci chłopcy mają okienka małe, nieduże, zaplombowane, tylko dziury były w deskach ich wagonu. Nagle oni mówią do nich: „Zaśpiewajcie, dziewczęta − do nich, żeby zaśpiewać − zaśpiewajcie coś”. Wiadomo, że mnie wypychają; ja taka śmieszna, jakaś oberwana, stanęłam w tych drzwiach, myślę sobie, to oni, wagon tych chłopców, tylko dziury, gdzie oko widać. Gdzieś o piątej rano zaśpiewałam „Ave Maria” Gounoda Bacha. Wtedy szwargot niemiecki ucichł (oni się znali trochę chyba na muzyce), chłopcy – cisza taka, tu gdzieś jakaś piąta, szósta rano. Śpiewam, tak sobie myślałam, że tak śpiewam dla kogoś, kto też jedzie w inną stronę, nie wiadomo gdzie, my jedziemy też nie wiadomo gdzie, dla nich to śpiewałam taką modlitwę, tą „Ave Maria” Gounoda Bacha. Wiem, że oni potem tak nam dziękowali po francusku, po angielsku mówili. Potem ich pociąg odjeżdża, my w drugą stronę też, tylko przez dziury palce machające do nas. To było takie, tak sobie pomyślałam, to było bardzo dziwne, jednocześnie coś takiego przejmującego, cała masa tych palców takich machających, w ten sposób mnie dziękowali za tą modlitwę.
Były różne takie historie, to jeszcze nim dojechaliśmy do Bautzen. A potem w Bautzen to było już zupełnie inaczej. Mieliśmy, to był nasz taki dowódca Niemiec, który musiał być kiedyś jakimś profesorem, bo on z nami tylko po francusku rozmawiał, bardzo sympatyczny, starszy pan. Nigdy nie mogę złego słowa powiedzieć w Bautzen na Niemców, bo on nas pilnował, trzy osoby były: Frau Steuer, profesor nasz, Niemiec, i Post, Czech, którego pod koniec pobytu wzięli do wojska, a nas wygnali wtedy dalej w drogę, tam, co byłyśmy we wsi Papsdorf. A stamtąd do Czechosłowacji, do Teplic się przeszło. Ale już w Teplicach nie było przyjemnie, bo była cała masa rosyjskich wojsk, stamtąd wróciliśmy. Kwestia powrotu, to wiadomo jak.
- Dobrze, to w takim razie dziękuję pani bardzo.
Tak bardzo ogólnie o tym wszystkim. Taki pierwszy dzień, 1 sierpnia 1944. Z samego rana telefon do mnie: „Natychmiast na Żurawią!”. Gorączkowo się ubieram w swój popelinowy szary mundurek, całuję ręce ukochanej matki. Ojczulek w pracy, nie mogę się z nim pożegnać, to boli. Wybiegam z domu, przez okno w kuchni wygląda moja droga matka, żegna mnie krzyżem. Pamiętam jej głos i znak, kreślący święty znak ręką. Nie utrudniała mi odejścia z domu moja matula, nie płakała. Prawdziwa matka-Polka – nie płakała. Wsiadłam do tramwaju podekscytowana zbliżającą się godziną „W”. Widzę miasto, ulice w innym świetle. Ruch, ożywienie, mnóstwo młodzieży ubranej w szczególny sposób. Zewsząd biegną, jadą na rowerach, spieszą się. Wydaje im się, że ubiór ich jest inny. Chłopcy noszą długie buty, bryczesy, szare bluzy. Dziewczęta też w bluzach, w beretach, na pozór spokojne. Żurawia – mieszkanie Jadzi Poturalskiej, wszyscy już są: pan Jan, jego córka Joasia, Jadzia, Hela i doktór „Hołomnicki”. O trzynastej przyszedł Witek i mówi – jego przydział to Okęcie. Żegnamy się. Jeśli Bóg pozwoli, to będziemy razem – to jego słowa. Odszedł. Przychodzimy na Kruczą, dostaję paczkę opasek AK. Pierwszy rozkaz – mam zanieść opaski do Komendy II Rejonu. Pamiętam, ulica Krucza, w pokoju na piętrze zebrani w komplecie członkowie komendy. Melduję się. Wręczam opaski. Wracam. Jestem podniecona, radosna i ogromnie przejęta. Patrzę na przechodzących szkopów i śmieję się w duchu – za godzinę już was tu nie będzie. To taka moja pierwsza notatka.
Jesteśmy na Wilczej, szóste czy siódme piętro, godzina „W” wybiła. Pierwsze strzały. Ulicą biegną chłopcy, skaczą z bramy do bramy. Telefon do nas: „Patrol sanitarny wzywany do akcji! U zbiegu ulicy Pięknej i Mokotowskiej leży ranna łączniczka czy sanitariuszka!”. Biegniemy, strzały, serie, kule przelatują nad nami. Ulice puste, tylko świst pocisków. Biegniemy pod ścianami domów do leżącej w kałuży krwi dziewczyny. Nie żyje! Zanosimy ją do bramy, sprawdzamy dokumenty – Maria (tak jak ja). Wracamy na kwaterę. Mieszkanie u pani doktór Szwejkowskiej. Skład naszego patrolu Hela Wis pseudonim „Wisłocka”, Joasia, Jadzia, ja doktór „Hołomnicki” – Buraczewski Olgierd.
Potem następne dni.
Z nami jest kapral, wspaniały człowiek. Z pierwszych informacji o działalności wiemy, że nie powiedział nam, że nie powiódł się nasz atak na gmach YMCA i ataki na gimnazjum Batorego, gdzie siedzą Niemcy. Walki trwały u zbiegu Koszykowej, Szucha i Alej Ujazdowskich. Ponieśliśmy straty. Walki na Mokotowskiej, plac Trzech Krzyży w rękach szkopów. Komenda II Rejonu, „Litwin” ma kwaterę na Koziej 7. Byłam w sztabie z meldunkiem.
Warszawa, 19 października 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich