Maria Melzacka
- Pani Mario, bardzo panią proszę o opowiedzenie nam o swoim dzieciństwie, edukacji przed wojną, o rodzinie.
Mój tata był oficerem, kapitanem w 80. pułku piechoty w Słonimiu, to jest dzisiejsza Białoruś. Powodziło nam się nieźle. Do szkoły poszłam, jak miałam sześć lat, umiałam już czytać i pisać, bo się nauczyłam, jak miałam cztery lata, i nawet idąc do szkoły, pisałam już dyktanda po francusku. Poszłam do szkoły prywatnej, klasztornej, sióstr niepokalanek w Słonimiu. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to zdałam już do trzeciej klasy.
- I jeszcze pani tam cały czas przebywała?
Cały czas przebywałam. Mój tata po pierwszej mobilizacji w marcu w 1939 roku był przeniesiony do sztabu generalnego w Warszawie i myśmy mieli na 1 września zamówiony wagon meblowy, żeby można… Bo myśmy się przenosili, mieliśmy się przenieść do Warszawy w ogóle, ale oczywiście 1 września ani wagon meblowy nie przyjechał, ani myśmy nie wyjechały, tylko 17 września…
- Ale tata był wcześniej już…
A tata od 1 kwietnia już był w Warszawie.
- A czy miała pani rodzeństwo?
Nie, byłam jedynaczką. Wojna zastała mnie tam właśnie w Słonimiu. Właściwie to nie wiedziałam, że jest wojna, bo wybuchła w piątek, a o tym, że rzeczywiście jest, to się dowiedziałam dopiero w poniedziałek, więc kilka dni już wojna była, ale tam nie było żadnych działań. Tam raz przeleciał samolot, a myśmy mieli schron pod mostem, co dzisiaj się wydaje dosyć śmieszne. Wszystkie rodziny wojskowych z koszar biegły przez plażę pod most, a tak w ogóle nic się nie działo. Raz ten samolot widocznie nas tam fotografował, ale myślę, że szykowali ten teren w ogóle na przyjście armii radzieckiej, więc oni się tam nie pchali. Tak że Niemców tam nie było.
- Miały panie informacje co do losów taty w Warszawie? Była jakaś korespondencja może?
8 września tata dzwonił do domu z Brześcia, że jest ze sztabem w Brześciu i że jedzie do Lwowa z transportem. I teraz nie wiem, czy jechał rzeczywiście z jakimś rozkazem, czy dostał przepustkę na pożegnanie się z matką, którą miał we Lwowie, bo mój tata urodził się we Lwowie. Już cały sztab się szykował do tego, żeby przejść do Rumunii, ale tata wylądował we Lwowie i się spóźnił i w rezultacie dostał się do niewoli radzieckiej.
- A jak pani osobiście pamięta właśnie 17 września, wkroczenie armii?
Myśmy się wyniosły wcześniej z koszar, żeby… Koło 10 [września] chyba. Jak weszli, to rzeczywiście tam byli witani fantastycznie. Tam nędza była straszna, Żydzi i Polacy, i Białorusini kwiaty rzucali im na powitanie i w ogóle było strasznie śmiesznie.
Ale potem chodziłam do szkoły radzieckiej nawet przez miesiąc chyba i ostrzegła mnie nauczycielka, która mnie uczyła francuskiego. To była Rosjanka, córka białego generała, która uciekła przed rewolucją na zachód, czyli do Polski. I ją pierwszą tam zamknęli, NKWD, ponieważ uczyła dzieci z rodzin wojskowych, że ma im tam pomagać w tym. Przyszła kiedyś w nocy ostrzec nas, że są gotowe listy do wywózki. Wtedy, dosłownie następnego dnia rano mamuśka jeszcze poszła koleżanki uprzedzić, swoje znajome, ale każda mówiła: „A co ja z meblami [zrobię], a co ja z tym [zrobię]?!”. Ale ponieważ moja mamuśka przeżyła rewolucję w Petersburgu, to zamknęła drzwi z całym dobytkiem, a dobytek mieliśmy, i myśmy uciekły dosłownie jak stałyśmy, z tym że mamuśka jeszcze zamieniła swoje futro na jesionkę naszej służącej. I tak, zostawiając absolutnie wszystko, wyszłyśmy.
- Czyli wiedziała na co stać Sowietów?
Otóż to. Bardzo się bała. Mamuśka niby prosiła służącą, że darowuje jej umeblowanie i wystrój całego pokoju, żeby przechowała nam resztę, ale niestety zabrali jej absolutnie wszystko, bo potem u niej byłam w 1941 roku, to nie było już nic. Od razu jej wszystko [zabrali], ją wyrzucili, a resztę zabrali, wywieźli i już.
Tak że wyszłyśmy i zaczęłyśmy trochę kluczyć. Pojechałyśmy trochę w stronę Wilna, potem Białegostoku i potem przez zieloną granicę w Małkini przeszłyśmy na stronę niemiecką, ale to już był 17 listopada, to już wojna praktycznie była skończona.
- A czy były jakieś trudności z przejściem granicy, czy jeszcze wtedy nie było to takie szczególnie trudne?
Były, były. To znaczy mnie potem bardzo dziwiło, bo tam na samej granicy budowano rowy przeciwczołgowe i się dziwiłam dlaczego. Skoro ruscy są w aliancie, w mariażu, z Niemcami, to po diabła im te rowy. I właśnie zaczepili nas, zaczepili woźnicę, który nas wiózł, dokąd jedzie. On powiedział jakąś miejscowość na „I” literę, to powiedzieli: „To zawracaj”. To jak zaczął zawracać, to jakoś popędził te konie, a myśmy byli już właściwie na granicy. Dużo ludzi wtedy uciekło, ustawili nas czwórkami, świecili nam w twarze, szukając Żydów, Niemcy. Potem zajęła się nami… Ludzie nas rozebrali, do siebie zaprosili na nocleg, bo to już była godzina policyjna zaraz blisko. Byłam zachwycona, jak zobaczyłam cukiernicę z cukrem na stole u tej pani, bo myśmy przez cały czas słodzili konfiturami, to już było trochę… A tutaj stała cukiernica z cukrem. To dla mnie było przeżycie. Przyjechałyśmy do Warszawy, moja mamuśka miała tutaj matkę i rodzeństwo z wyjątkiem jednego brata, który był w stalagu.
- Miałyście jakiś kontakt z tatą?
Nie, nie miałyśmy. I dopiero tutaj zastałyśmy u mojej babci telegram od taty z Kozielska, bo był Kozielsku. Zginął w Katyniu, oczywiście, tak jak ci wszyscy z Kozielska, ale o tym to się dowiedziałam w 1943 roku. Potem jakoś mamuśce się udało zdobyć pokój z kuchnią na Czerniakowskiej.
Tak, zupełnie. Tam mieszkałam w tym mieszkaniu od 1940 roku do 1959 [roku], tak że długo. A był to dom jeden chyba z dziesięciu czy około dziesięciu, które się zachowały na ulicy Czerniakowskiej od placu Bernardyńskiego do Łazienkowskiej. To dosłownie można było policzyć na palcach. I ten mały dom właśnie, w którym mieszkałam, w którym Powstanie przeżyłam i mieszkałam od 1940 roku, [też się zachował].
- I ocalał? Do dzisiaj jest?
Tak, jest do dzisiaj. Co prawda potem wyrzucili mieszkańców, tam zrobili biuro pośrednictwa pracy czy coś. Teraz nie wiem co, coś tam jest, jakiś urząd.
- Jak oczami dziecka wyglądała wojna? Miała pani wtedy, po przybyciu do Warszawy, jedenaście lat.
Jak przyjechałam do Warszawy, to miałam osiem, bo jak wojna wybuchła, to miałam osiem lat. No więc co? Pamiętam tylko, że jak jechałam z Małkini do Dworca Wschodniego, widziałam po drodze przewrócone lokomotywy, zburzone domy. Zawsze jak przyjeżdżałam do Warszawy przed wojną, to mnie właśnie [witały] światła, neony, a tutaj było ciemno, ponuro, tu zburzone, tam zburzone. Praga trochę była zburzona tutaj właśnie w okolicach Dworca Wschodniego.
- Co się z panią i pani rodziną działo podczas okupacji właśnie już tutaj, w Warszawie? Edukacja, życie codzienne.
W Warszawie chodziłam później do sióstr nazaretanek. To też jest jedyny klasztor, który ocalał na Czerniakowskiej. Tam edukacja była bardzo ciekawa, bo to była szkoła od pierwszej klasy do matury, z tym że siostry miały pozwolenie na szkołę powszechną, wówczas się nazywało, podstawówkę, i szkołę krawiecką, gdzie dziewczyny szyły, nie pamiętam, koszule czy mundury dla [organizacji] Todt, tej, która tam pomagała Niemcom. Myśmy właściwie przechodziły w tej szkole absolutnie calusieńki program normalnej szkoły średniej, tyle tylko, że map nie było. Książki miałyśmy wszystkie, które się zostawiało w klasztorze, bo siostry miały swoje skrytki za klauzurą, nikt im tam nie przewracał w tym wszystkim, tylko siostra furtianka na dole była uprzedzona, w razie wizytacji nogą przyciskała dzwonek, który się rozlegał, potrójny czy jakiś tam umówiony, tak że wiedziały, że należy wszystko schować. Był okres, kiedy im cofnięto pozwolenie na krótki czas i wtedy myśmy jednak do tej szkoły chodziły, już nie tak oficjalnie, tylko przemykając się po trosze, różne klasy w różnych godzinach, ale to było krótko, to było dwa, trzy miesiące. Potem w razie czego siostry nas chowały za klauzurą, bo Niemcy jednak za klauzurę nie wchodzili. Tak że edukacja była, owszem.
Oczywiście, i historii, i patriotyzmu, i w ogóle bardzo nas w tym [zakresie edukowano].
- Z czego pani mama utrzymywała się w Warszawie?
Przyznam się, że ze sprzedaży swojej biżuterii, bo jak uciekałyśmy, to mamuśka miała zaszytą biżuterię w pasek od podwiązek i potem właściwie całą okupację co jakiś czas sprzedawała swój pierścionek z brylantem i na jakiś czas nam to wystarczało.
- Jak wyglądała okupacja pani oczami, młodej dziewczynki? Czy była pani świadkiem jakichś drastycznych scen z udziałem Niemców?
Właściwie to tam, na Czerniakowskiej, było spokojnie, ponieważ to była dzielnica dorożkarska. Tam co druga brama to były konie, dorożki, platformy i knajpy i Niemcy się tam nie zapuszczali, przyznam szczerze. Widziałam parę razy patrole, ale tam się żyło jakoś zupełnie [inaczej], tak bardziej na luzie. Przypuszczam, że się po prostu bali. Parę razy widziałam tych z blachami – żandarmeria, nie żandarmeria – tam patrol jakiś tam. Ale to od czasu do czasu, naprawdę, tyle tego to nie pamiętam. To już bardziej pamiętam w Powstaniu.
Słyszało się, to słyszało się ciągle, poza tym tam bardzo często tramwajem pojechało się na Krakowskie [Przedmieście], zobaczyć, jak pomniki stoją, których nie ma praktycznie, i napisy, jakie tam były, które Polacy [malowali], satyryczne, różne. To się pamięta. I dozorcę, który opowiadał zawsze najnowsze wiadomości, to tak, to dozorca zawsze mówił: „Czym jaskółki wyżej, tym Sikorski bliżej” – i zaczynał [mówić] gdzie tam, co wyczytał.
- Proszę powiedzieć, czy zetknęła się pani w tej szkole, która miała już patriotyczne elementy, z konspiracją? Miała pani świadomość istnienia konspiracji? Czy miała pani z tym styczność?
Nie, nie. Nam, dzieciom, w ogóle o konspiracji nie mówiono. Dzieci lepiej, żeby nie wiedziały, bo będą się bawić w konspirację czy coś. Nie, dzieciom się tego nie mówiło. Na przykład miałam taką sytuację, że miałam piętro niżej przyjaciół, byli z Pomorza, ojciec był nauczycielem, matka i starsza siostra już po przyjeździe do Warszawy umarły. Był najstarszy dwudziestoczteroletni brat, Irminka miała wtedy dziewiętnaście [lat], to się z nią przyjaźniłam, i młodszy jeszcze Benek, który miał wtedy piętnaście lat, czyli był trochę ode mnie starszy. Myśmy często siedziały w kuchni z Irminą, gotowała obiad rodzinie, myśmy plotkowały, a tam słychać było męskie głosy w pokoju. Do pokoju nie wolno było wchodzić, więc pytałam, co tam się dzieje, to Irmina mówiła: „Wiesz, w karty grają”. Zawsze słyszałam, że tam w karty grają, a potem się okazało, że tam były wykłady podchorążówki. Tylko jakoś tak…
- Kamuflowali, żeby dziecko przypadkiem nie wygadało.
Ale dzieciom się takich rzeczy nie mówiło.
- Przejdźmy zatem właśnie do momentu wybuchu Powstania.
Jeszcze może tylko powiem o powstaniu w getcie. Miałam ciotkę na placu Inwalidów i szłam tutaj przy wiadukcie, przy Mickiewicza, a po drugiej stronie był mur w ogóle wzdłuż tam… Jak się to nazywa? Tam, gdzie teraz jest zajezdnia autobusowa, nie pamiętam już tej [nazwy] na Żoliborzu. […] Tam był mur i tam się palił dom. Wtedy, to było właśnie…
Tak, tak, aż tam jak wiadukt był, jak Dworzec Gdański, bo jak szłam, to widziałam, jak dom się palił. Na balkonie stała Żydówka z niemowlęciem na ręku, śpiewała coś, po czym rzuciła dziecko z szóstego piętra i wyskoczyła za tym dzieckiem. Pamiętam ten widok do dzisiejszego dnia, nie zapomnę go nigdy. Zawsze jak jadę tamtędy wiaduktem w stronę Żoliborza, pamiętam, że tam stał ten dom.
Nie, skądże, tam w ogóle… Tam teraz jest zajezdnia autobusowa w ogóle.
- Dla młodej dziewczynki taki widok to na pewno traumatyczne przeżycie.
Na pewno. Na pewno.
- Może jeszcze takie wydarzenia drastyczne z okresu okupacji pani pamięta?
Nie, to już powiedziałabym. W tej chwili trudno mi na ten temat cokolwiek powiedzieć. Tego nie pamiętam. Mogę przejść do Powstania.
- Właśnie pierwszy dzień jak wyglądał dla pani rodziny?
Moja mamuśka po obiedzie położyła się spać. Jeszcze o dwunastej w południe zawyła syrena – nie o piątej, tylko o dwunastej. Trzy dni padał deszcz w ogóle, ostatnie dni lipca były zimne i padał deszcz. Prawdopodobnie przez deszcz nie byłam w Powstaniu, bo bym była, na pewno była, tylko miałam nowe sandały, a jeździłam na Hożą na lekcje muzyki do naszej znajomej i właśnie we wtorki, to był wtorek, ja się szykowałam na [lekcję] i mamuśka mnie nie puściła, bo mówi: „Ty wliziesz w pierwszą kałużę i sandały ci się rozlecą!”. Bo więcej miały tektury jak czegokolwiek, bo jakbym sama była tam, to nikt by mnie nie utrzymał, ja bym tam na pewno musiała coś robić, ale tu mamuśka mnie trzymała za kark. Poszła, położyła się spać, a ja poszłam do mojej koleżanki, sąsiadki. Wyglądałyśmy przez okno i nagle patrzymy, że… Tam była knajpa pana Kochanka, który był folksdojczem, wisiała nad nim swastyka i flaga i to nagle wszystko ludzie zrzucają i w to miejsce wieszają biało-czerwoną chorągiew, więc myśmy… Zupełnie nam… Myśmy miały wtedy trzynaście lat. Biegnę do domu, obudziłam mamuśkę, mówię: „Chodź, zobacz! Polska flaga wisi na Kochanka knajpie”. Mama była trochę na mnie zła, ale poczłapała, poszła i zobaczyła. Wtedy rzeczywiście…
I tak dwa tygodnie praktycznie nie działo się nic. Kot mój dostał uremii i niestety nie było ratunku dla niego, bo Powstanie było, i skończył życie, a był piękny.
- Czyli w ogóle żadnych działań nie było?
Żadnych działań, raz przyszli Powstańcy. Ta moja Irminka, moja przyjaciółka, ojciec jej i obaj bracia poszli do Powstania. Została sama i tata zostawił jej worek cukru i kopę jaj, ale nie było tych jaj na czym smażyć ani nic. Tam był punkt, gdzie przychodzili Powstańcy z Wilanowa, z Czerniakowa, z Mokotowa. Przychodzili do nas odpocząć, przespać się i coś zjeść, ale zjeść mogli tylko kogla-mogla, bo nic więcej nie było, nie było na czym [usmażyć jaj]. Można było ugotować jajka, ale nie chcieli bez soli, ale jak worek cukru był, to tak długo jak długo ten cukier i te jajka były, to Powstańcy [dostawali]. Przyszła kiedyś grupa, chyba ich było czworo, dziewczyna, śliczna dziewczyna z zabandażowaną głową, Ewka. Nie wiem, czy to było jej imię, czy to był jej pseudonim, ale była Ewka. Ona mi się tak strasznie podobała, a ciągle mówiła: „O, Boże, zranili mnie w głowę, obcięli mi warkocz. Jak ja się pokażę mojej mamie?!”. Do dzisiaj myślę, czy spotkała się jeszcze z mamą, czy już nie. Tak że to był strasznie wzruszające. Spotkały się czy się nie spotkały? Nawet nie umiałabym jej znaleźć, bo żebym znała jej nazwisko, ale nie wiem, czy to było jej imię, czy pseudonim. Potem, 15 sierpnia…
- A pani się karnie słuchała mamy i na Powstanie nie poszła?
Słuchałam, tym bardziej że nie miałam tam dokąd iść. Nawet nie wiedziałam, dokąd bym miała pójść.
- A jakieś informacje o przebiegu, postępach Powstania miała pani?
Nie, tam nie było. Myśmy tylko właściwie ze strychu widziały panoramę Warszawy, widziałyśmy, że tam bombardują; widziałyśmy, jak samolot zrzuca bomby, jak wypadają z samolotów i to właściwie wszystko. Potem przenieśliśmy się do piwnicy drugiego domu, gdzie piwnice były większe.
- A było już tam zagrożenie nalotami?
Nie było specjalnie, ale to nigdy nie wiadomo, bo samoloty tam niedaleko jednak latały. Myśmy na 15 sierpnia zrobiły wielką akademię, dzisiaj by się to nazywało, myśmy to nazywały przedstawieniem, były wiersze patriotyczne, było wszystko, co trzeba.
- Dla mieszkańców okolicznych?
Dla mieszkańców naszego domu i w ogóle kto się tam zjawił, to był. To myśmy same dzieciaki, myśmy tylko to, co dzieci robiły. I tak pod wieczór słyszymy szum na ulicy, na Czerniakowskiej, jęki, hałas, gwar, nie wiadomo co. Wyskakujemy, żeby zobaczyć co. Patrzymy – idzie olbrzymi pochód. To podobno Niemcy spędzili szpitale na stadion Legii na Łazienkowskiej. Tam obfotografowali pielęgniarki, lekarzy, po czym zabrali im wszystkie narzędzia, wszystko, i kazali iść na Chełmską. Szli Czerniakowską do Chełmskiej. Na Chełmskiej był sierociniec „Dzieci Marii” czy „Rodziny…”, już nie pamiętam, jak się nazywał. Nie, chyba „Dzieci Marii”. Sieroty już były ewakuowane z Warszawy, ich tam nie było. Czy były na wakacjach wtedy, czy ich Powstanie zastało, czy coś? Myśmy nawet wszyscy pomagali doprowadzić ich tam do Chełmskiej. Potem się okazało, że przyjechali tam Niemcy i podpalili ten sierociniec z chorymi, z lekarzami, z tym wszystkim. Potem ludzie wyskakiwali, myśmy potem słyszeli w nocy straszne krzyki, strzelaninę. To było okropne, nie wiedzieliśmy, co tam się dzieje. A podobno ludzie, ci chorzy, wyskakiwali oknami, Niemcy strzelali do nich. Tak że to było... Widzieć tego, to nie widziałam, ale słyszałam to. Nigdzie o tym nie słyszałam później, ani nie czytałam. Nikt tego jakoś nie wspominał.
- Może po prostu zało świadków?
Może. Myśmy wtedy przenieśli się z tej piwnicy od frontu, od Czerniakowskiej. Tam budował sobie tartak czy fabrykę czegoś Podczaski niejaki i tam była tylko wybudowana właściwie piwnica, olbrzymia hala, do parteru, bo dalej już nie zdążył, bo wojna wybuchła. Myśmy się przenieśli do tamtej piwnicy i potem się okazało… To już był 27 sierpnia, Niemcy…
Aha, jeszcze wcześniej, 26 sierpnia, przyszli Powstańcy i kazali nam budować barykadę. Myśmy wtedy z okien rzucali meble, stoły, krzesła, wszystko, co kto [miał], szafy. Wszystko się rzucało. Rzeczywiście pod drugie piętro była zrobiona barykada. Następnego dnia raniutko przyszli Niemcy i powiedzieli, że jeżeli w ciągu dziesięciu minut barykada nie będzie rozebrana, to podpalą dzielnicę, więc ludzie się rzucili rozbierać tą barykadę, ale już dzielnica się paliła, już Sielce się paliły. Myśmy się wtedy właśnie przenieśli do tej piwnicy, żeby być z dala.
- A wobec ludności cywilnej tam, na Sielcach, od Niemców nie było żadnej agresji?
Nie było, nie. Oni, na przykład, tak jak u nas, wpadli i tak – tam, gdzie mieszkałam, to zaraz tam [blisko], gdzie dzisiaj są piękne bloki, tam były łąki. Tam rosły buraki, rosły ziemniaki, rosło zboże czy wysoka trawa. Niemcy, jak wpadli do piwnicy, kazali nam iść na punkt zborny na Podchorążych tu z brzegu od strony Wisły. Myśmy powiedzieli: „Dobrze”. Niby chcieliśmy tam pójść, ale potem, jak poszliśmy w te łąki, właściwie wszyscy ci, co byli w piwnicy u Podczaskich, to przeszli na Siekierki, natomiast z tych, co zostali w tej kamienicy od frontu, od Czerniakowskiej, nie wrócił nikt. Poszli na Podchorążych na zbiórkę i nikt z nich więcej nie wrócił. Myśmy się przedostali na Siekierki. Na Siekierkach na drugi dzień nam Niemcy zrobili obławę, ale obławę na mężczyzn. Też którego wyprowadzili, nie wrócił, ale ponieważ Siekierki to już była wieś praktycznie, to tylko ci się przechowali, co albo w szambie się schowali, albo w gnojówce, bo w innych miejscach przetrząsnęli wszystko. Tak że kilka czy kilkanaście osób się uratowało. Potem cały ten tłum przez Wilanów przeszedł do Powsina i tam już zaczęliśmy [iść dalej]. Myśmy nie korzystali z RGO, nie byliśmy w Pruszkowie. Nikt nam nie pomagał, trzeba było o wszystko zadbać własnym sumptem. Innej rady nie było.
- Jeszcze wrócę do sierpniowych dni w piwnicy. Tam żywność starczała z okolicznych zapasów? Jak wyglądała organizacja?
Było tak, że organizacja była taka, tak jak dzisiaj trochę pokazana jest w serialu „Dom”. Na podwórku się gotowało, co kto miał, wynosił i ktoś gotował. Ktoś na przykład jak przyszedł, przychodzili Powstańcy też z kanałów, którzy wychodzili tam, to też się pożywili. Jakoś tak było wspólnie. Jesteśmy narodem, który w takich chwilach jest bardzo solidarny. Gorzej potem, bo potem zaczęli wykopywać. Kto pierwszy wrócił, ten sąsiadowi wykopał z piwnicy, co miał zakopane, ale tak na ogół w ciężkich chwilach pomagamy sobie absolutnie.
- Jakie wrażenie na pani, jako nastolatce, robili spotkani Powstańcy, żołnierze Powstania?
To tak jak dla mnie to byli żołnierze, a wiadomo. Przecież jak tata jeszcze dzwonił do nas, to moja mama już mówiła: „Ty nigdzie nie jedź! Ty wracaj do domu! Ta wojna i tak już jest przegrana!”. Mój tata powiada: „Zosiu, przecież jestem żołnierzem!”. Żołnierz to był… Dlatego to byli żołnierze, my byśmy im rąbek nieba uchylili, gdybyśmy mogli, bo to byli żołnierze. Tym bardziej że myśmy jeszcze tego wszystkiego, tych potworności, tam nie znali. Tam była cisza, swoboda, flaga wisiała, Niemcy jak przechodzili, to ją ostrzelali, że potem była w strzępkach, ale nawet nie próbowali jej zdejmować na wszelki wypadek, bo to nigdy nie wiadomo. Idzie tylko patrol, to co się będzie wygłupiał. Tak że tam pod tym względem to było zupełnie [spokojnie]. Czerniakowska to była też dziwna ulica, tam na przykład
vis-à-vis naszego bloku, tego domu, facet miał krowy. Tam się chodziło po mleko.
- Czyli tam było zupełnie inaczej?
Tak, zupełnie inaczej wyglądało jak Śródmieście, które rzeczywiście było bez niczego. Myśmy mieli tam jeszcze i pompy z wodą. To znaczy jeszcze woda była w sierpniu, wody to dopiero chyba pod koniec września nie było, ale pompy na wszelki wypadek były, można było na ulicy wodę zdobyć w razie czego. Tak że…
- Udało się tak jakby obok tego najgorszego…
Tak, tak. To się wszytko toczyło obok nas, myśmy żyli po prostu w euforii, że żyjemy w wolnej Polsce, nam tu nikt nic nie zrobi, bo mamy.
- Proszę właśnie dalej opowiedzieć, jakie były pani losy? Właśnie Siekierki, dalej wyjście? Mieliście już wtedy jakieś informacje, co się dzieje w Powstaniu?
Dorośli na pewno mieli, my mniej. Myśmy widzieli, że tu się pali, tam się pali, my, jako dzieci, i byliśmy przerażeni, że tam się ludzie palą, że tam im się domy palą. Ale tak specjalnie to… W tej chwili jest telewizja, dzieci więcej wiedzą o wojnie niż my wiedzieliśmy. Tak jak ja, która właściwie nie widziała wojny w 1939 roku – bo nie widziałam wojny, widziałam wejście obcych wojsk, ale nie widziałam [walk]. Nikt wtedy ani nie strzelał, ani nic. Potem właściwie życie toczyło się jakoś obok, przecież to jest… Miałam osiem lat, jak wojna wybuchła, trzynaście lat, jak wybuchło Powstanie. Dzieci dzisiaj wiedzą o wojnie więcej niż ja wiedziałam, dużo, dużo później. Wiele rzeczy musiałam przeczytać czy zobaczyć, żeby wiedzieć, jak to było naprawdę.
- Jak toczyła się pani tułaczka?
Ta tułaczka to była straszliwa, powiem szczerze, bo myśmy tak – własnym sumptem, myśmy wtedy, wszyscy sąsiedzi, cała praktycznie kamienica moja, to wyszli razem i myśmy mieszkali w Jazgarzewie, zaraz niedaleko za Piasecznem, w stodole, chyba prawie do listopada. Dopiero jak już nam fest zimno było, to zaczęliśmy się rozglądać po wsi. Pani gospodyni chciała za zagotowanie wody na kuchni w czajniku 100 złotych, gdzie myśmy byli goli, bosi. Nie da nam. Za stodołą ileś tam metrów bezpiecznie, wykopała dołek, postawiła cegłę, powiedziała, że jak chcemy, to możemy tam gotować, nigdzie więcej. Rzeczywiście, zaopatrzenie na wsi to było zawsze inne niż [w mieście], zawsze coś się tam dostało, a to jajko, a to pomidora, a to coś tam. To było jednak… To był dobry okres, bo to był okres żniwny, zbieranie plonów, więc zawsze było łatwiej. Ale potem trzeba było szukać mieszkania i te mieszkania…
- A do kiedy tam byłyście? Czy już Powstanie upadło i wy tam nadal byłyście?
Tak, tak Powstanie upadło, myśmy tam dalej [były]. Tyle co, pamiętam, przepłakałam za Powstaniem, mnóstwo łez wylałam, strasznie nam było żal, że [Powstanie upadło]. Już wiedzieliśmy, że… Zresztą ludzie przychodzili i mówili. Tam, jak byłam u tej gospodyni w Jazgarzewie, do dzisiaj mam, że tak powiem, do nich pewną ansę, bo przyszła kobieta z dzieckiem, młoda, z niemowlęciem na ręku, i poprosiła, czy nie dałaby pół szklanki mleka dla dziecka, bo ono już dwa dni w ogóle nic nie jadła, a dziecko to już miało główkę schyloną na jej [ramieniu], nawet nie płakało z głodu, nie. Tylko już takie było zupełnie otępiałe. To ona powiada: „A pieniądze masz?”. I ona zdjęła pierścionek z ręki, to ta spojrzała, zębami spróbowała, czy to aby na pewno złoto jest, i wzięła od niej pierścionek i dokładnie pół szklaneczki mleka temu dziecku dała. Myślałam wtedy, że tej babie chałupę spalę, jak to usłyszałam, bo przecież to są rzeczy… Ale potem przeszliśmy do Szczak-Złotokłos i tam mieszkaliśmy u Feliksiaków.
- To też jest gdzieś wioska w pobliżu tamtego regionu, tak?
Tak, to jest dosłownie koło Tarczyna. Do Tarczyna było jeszcze kilka stacji kolejką, ale to była bardzo miła rodzina. Pamiętam, że najpierw próbowałam… Pracującym, żeby coś [zjedli], to zacierki robiłam. Z córkami młodszymi żeśmy zacierki robiły, zawsze talerz zacierek dostałam i dla mamuśki i dla siebie.
Ale potem okazało się, że umiem robić na drutach, bo umiałam już, że będę robiła im skarpetki, a modne były podkolanówki z pomponami. Robiłam podkolanówki, zarabiałam tymi podkolanówkami, utrzymywałam moją mamuśkę i siebie. Potem przeszłyśmy, bo się okazało, że rodzice mojej chrzestnej matki mieszkają w Grodzisku, gdzieś tam kontakty się nawiązało i wtedy przeniosłyśmy się do Grodziska.
Nie, w Grodzisku też mieszkałam u państwa Deciów. To była chałupka, pokój z kuchnią, w tym pokoju mieszkało nas – ja z mamuśką, starzy ci i jeszcze jej siostrzenica i syn, w jednym pokoju to wszystko, ale byli bardzo serdeczni, bardzo mili. Tam właśnie zastało mnie wyzwolenie. Z tym że 15 grudnia, dokładnie, był dzień targowy w Grodzisku. Mnóstwo ludzi było, tam kolejka nawet na rynek wjeżdżała. Mamuśka sprzedała swój ostatni pierścionek z brylantem, najpiękniejszy, który trzymała do końca wojny, ale nie dała rady. W związku z czym sprzedała go i potem została z całą walizką papierów, ale mniejsza [o to]. W każdym razie w dzień targowy przechodziłam przez rynek, kiedy nagle nadleciały samoloty i ostrzelały z broni pokładowej cały ten tłum ludzi. A szosą obok Grodziska uciekali Niemcy, bo już ruscy się szykowali do natarcia i oni uciekali. Przypuszczam, że mimo wszystko nie podejrzewam, żeby chcieli wszystkich cywilów tam wybić. Po prostu i konie z wozami i to wszystko, im się to wszystko pochrzaniło, że to pewnie są uciekający Niemcy. Jaka tam była masakra! Bo tam pozrywana była pod prądem trakcja kolejki, to wszystko spadało na ludzi z tym prądem i więcej ludzi ginęło porażonych prądem jak strzałami. W ogóle wtedy skoczyłam do jakiejś sieni w jakimś domku, to ten domek się zrobił tak zupełnie, jak domek z pudełka od zapałek, taki skrzywiony.
Drugiego lutego wróciłam już do Warszawy i mój dom, jak mówię, ocalał, kilka ich tylko ocalało… A jeszcze przedtem spotkałyśmy naszego dozorcę, który szedł jeszcze przed nami do Warszawy. Prosiłyśmy go, żeby w razie czego zachował nasze mieszkanie i trzeba przyznać, że na dzień syn zabijał deskami drzwi od naszego mieszkania, a w nocy spał, żeby nam ktoś nie zajął.
- Udało się ocalić część dobytku, tak?
Nic tam nie było, poginęło wszystko. Jedno wyniesione, drugie coś było innego. Podobno Niemcy tam stali, bo jak wszystkie te domy popalili, zresztą tam było dużo drewniaków piętrowych sprzed wojny, więc to się paliło tak, pięć minut i już było po dzielnicy praktycznie, mieli widok aż na Wilanów, tak że Niemcy tam stali, dlatego ten dom ocalał.
- I udało się tam przejąć i tam mieszkać?
Normalnie.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak pani oczami Warszawa wyglądała po Powstaniu.
Strasznie, w ogóle to przede wszystkim było ciemno, przede wszystkim ciągle się człowiekowi zdawało, że ten dom żyje, gdzieś tam światełko się paliło, ktoś świeczkę gdzieś zapalił dosłownie i to było straszne. Koleżankę miałam na przykład, która [mieszkała] na Dobrej, dom jej ocalał, ale schody drewniane były wypalone, więc po drabinach się [wchodziło]. Drabiny były jedna o drugą zahaczone. Na piętra się po drabinach wchodziło dosłownie, tak że… Nie, no straszne, nie mówiąc o tym, że człowiek chodził tak – góra-dół, bo po gruzach. Jak był śnieg, bo zima była bardzo ostra wtedy, to był śnieg, a potem jak śnieg stajał, to się okazało, że tam nie tylko po śniegu się chodziło, ale i po trupach.
Takie ostatnie, powiedziałabym, wspomnienie, to już było z późnego lata, gdzieś tak też lipiec, sierpień. Szłam ulicą Podchorążych na wysokości wejścia do Łazienek i tam ekipa wyciągała zwłoki z kanału i to było coś strasznego, czego nie zapomnę do dzisiaj, bo to nie były zwłoki, to było błoto z materiałem i z włosami, ale to było błoto. Nie zapomnę tego widoku, to pójdzie za mną już do końca.
- Czy to było właśnie najgorsze pani wspomnienie z tamtego czasu? Może jeszcze pani pamięta wspomnienie najgorsze, najlepsze, o którym jeszcze pani nie zdążyła jeszcze opowiedzieć?
Mnie trudno powiedzieć. Dla mnie najgorszym wspomnieniem, to było jak wpadła nasza sąsiadka i krzyknęła do mojej mamuśki: „Chyba pani mąż jest w gazecie!”. Okazało się, że jest na liście katyńskiej i to była dla mnie najgorsza chwila w czasie tej wojny, żadna inna, bo traciłam wszystko, straciłam dom praktycznie dwa razy, bo raz zamknęłam za sobą wszystko i drugi raz, ale było wszystko nic. To, że mój ojciec do mnie nie wrócił, to dla mnie jest [najgorsze].
Warszawa, 10 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta