Ludwika Justyniak „Lusia”
Nazywam się Ludwika Justyniak z domu Hojdor, urodziłam się 13 stycznia 1909 roku w Jasiennej, gmina Korzenna, powiat Nowy Sącz, pseudonim „Lusia”.
Mój ojciec miał majątek ziemski, chodziłam do seminarium nauczycielskiego u sióstr nazaretanek w Wadowicach. Po zdaniu matury przyjechałam do mojego brata na okres wakacyjny do Biedruska pod Poznaniem, tam mój brat był naczelnikiem poczty i tam poznałam swojego męża, który był dowódcą batalionu. Stacjonował tam, to był poligon ćwiczebny. Od razu wyszłam za mąż i nie pracowałam. Mąż potem został przeniesiony z Biedruska do Grodna, do 76. pułku i z tym pułkiem wyruszył na wojnę w 1939 roku. Pobraliśmy się w 1928 roku, w Wilnie braliśmy ślub. Był piłsudczykiem, miał siedemnaście lat, jak wstąpił do legionów. Życzył sobie, żebyśmy brali ślub w Wilnie, w kościele garnizonowym, a mieszkaliśmy w Grodnie.
W 1939 roku mąż wyruszył w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego i jego batalion odniósł zwycięstwo, tam poległo sześciuset żołnierzy, walczyła cała dywizja. Mąż walczył w Milejowie, tam poległo bardzo dużo Niemców. Później Niemcy za to, że tam ponieśli klęskę, że tylu ich zginęło, podpalili wieś i rozstrzelali osiemdziesięciu miejscowych gospodarzy. Polaków kazali chować gdzie który poległ i zrównać z ziemią, żeby śladu nie było.
Jak przeszła [zmieniła się] granica, to z czteromiesięczną córeczką i dziesięcioletnim synem wróciłam z Grodna. Postanowiłam odszukać mogiłę swojego męża, napisałam do Czerwonego Krzyża, do Piotrkowa, żeby mi pomogli odszukać tą mogiłę. Dostałam odpowiedź, że robią starania u władz niemieckich o ekshumację, że gmina daje grunt, żeby zrobić wojskowy cmentarz z tych poległych i jak dostaną zgodę, to mnie zawiadomią. Po pół roku mnie zawiadomili, żebym przyjechała. Tam właśnie odszukałam mojego męża, miałam go zabrać do Warszawy oczywiście, więc przygotowałam prześcieradło, bo go ekshumowali i go znosili. Układają tych żołnierzy jeden obok drugiego i w ostatniej chwili patrzę, myślę sobie: „Z nimi walczył, niech z nimi spoczywa”. Kazałam go tam pochować. Wzięłam tylko ostrogę, ponieważ jako dowódca batalionu miał konia, więc miał ostrogi i tą ostrogę mam jako pamiątkę z grobu. Ksiądz mi później powiedział, bo na plebanii się zatrzymałam, tam nocowałam, „Dobrze pani zrobiła, bo nie wiadomo gdzie, jakie losy pani jeszcze będą po wojnie, a tutaj będzie zawsze pamięć ludzka”.
Tam każdego roku, bo ta bitwa była z 5 na 6 września, odbywają się wielkie uroczystości, przyjeżdża wojsko. Wybudowali tam piękny cmentarz z nazwiskami tych, którzy [tam polegli].
- Jak nazywał się pani mąż?
Eugeniusz Justyniak.
- Jaki miał stopień wojskowy?
Major. Teraz zawsze są wielkie uroczystości tam, w każdą pierwszą niedzielę września, do tej pory. Od nas przyjeżdżają zwykle grodnianie, bo dawniej żył jeszcze pułkownik Sadowski z naszego pułku, to zawsze też jeździł i ja też byłam. Ostatnio nie byłam, ponieważ zdrowie mi nie dopisało w tym roku, ale dwa lata temu byłam na tej uroczystości.
- Proszę opowiedzieć o przejściu przez granicę ze wschodu na zachód.
W roku 1939, kiedy wojna wybuchła, mieszkaliśmy w Grodnie, dostałam wiadomość od rozbitej już armii polskiej, bo powrócili [niektórzy] i dowiedziałam się o śmierci męża. Oczywiście w Grodnie rozpoczęły się wywózki wszystkich rodzin wojskowych i nie tylko wojskowych, więc zaszła konieczność opuszczenia Grodna jak najszybciej. Wszyscy wyruszali od razu, już w pierwszych dniach września, kiedy jeszcze nie były ustalone granice, i przechodzili do Generalnej Guberni. Wtedy nie było kłopotów z przejściem, bo jeszcze granicy nie było, ale szło się kilometrami pieszo.
Będąc w siódmym miesiącu ciąży, nie mogłam sobie na to pozwolić, bo po prostu mogłam poronić, więc musiałam czekać, aż urodzę. 13 grudnia urodziłam córkę w bolszewickim szpitalu, w strasznych warunkach, szykanowano mnie tam. Oczywiście po urodzeniu miałam zamiar wyruszyć do Warszawy, jak wrócę do zdrowia. Niestety taka była zima, tak zasypane były drogi, mrozy, że mowy nie było, żeby wyruszyć. Trzeba było czekać wiosny.
Wiosną już się zaczęły wywózki, bardzo silne, wtedy w ogóle nie mogłam odnaleźć żadnego przewodnika, dlatego że już były granice, już były druty, już były granice strzeżone i żaden przewodnik się już nie decydował na przeprowadzki, za żadną cenę. Wtedy brali trzysta złotych od osoby, za przeprowadzenie przez granicę. Byłam zrozpaczona, nie wiedziałam, co robić. Szukałam jakichś możliwości, a Żydzi byli dobrze zorientowani i byli bardzo życzliwi dla nas jednak, mimo wszystko. Dali mi znać, żebym jak najszybciej uciekała, dlatego że czeka mnie wywózka, już jedna się zaczęła i druga miała być.
Dowiedziałam się wówczas, że u żony byłego sierżanta 81. pułku, zatrzymuje się sierżant Kopuł, który przeprowadza zagrożonych policjantów, straż graniczną. Zgłosiłam się, kiedy on przyjechał do Grodna, po nową partię, po pięciu mężczyzn zabierał, tylko mężczyzn przeprowadzał. Powiedziałam do niego, że nie jestem mężczyzną, ale że dobrze chodzę, czy by mnie nie zabrał. Powiedział: „My w bardzo trudnych warunkach przechodzimy. Po pięciu mężczyzn, bo więcej się już obecnie nie da przeprowadzić”. Jednak zgodził się, że mogę z nimi iść, jak się już zgodził, to powiedziałam o swoim synu: „Ma dziesięć lat, ale doskonale wysportowany i gwarantuję za niego, nie będzie pan miał żadnego kłopotu”. „No to dobrze” – zgodził się. Jak powiedziałam wtedy o czteromiesięcznej córeczce, to on zaniemówił. Patrzył na mnie i nie wiedział, co mi odpowiedzieć. Powiedziałam, że będę niosła sama. Powiedział: „Pani sobie zdaje sprawę? My kilometrami idziemy pieszo!”. Potem powiedział mi, że miałam taki błagalny wzrok, jak na niego patrzyłam: „Proszę pani, jeżeli pani się zgodzi na takie warunki, jakie pani postawię, to weźmiemy panią. Więc tak, nadamy pani zawsze kierunek i my na przykład pojedziemy do Białegostoku, to nie ma kłopotu, normalnie się jedzie, ale od Białegostoku tylko wojskowe pociągi kursują, my tam pojedziemy na węglarce przy lokomotywie, a pani musi się w jakiś sposób dostać tam do tego wojskowego pociągu. Czy pani się dostanie, to już nie nasza sprawa. Jak pani wskażemy kierunki, ale będzie źle, to my uciekamy i zostawimy panią na łaskę losu. Jak pani się na takie warunki decyduje, to proszę bardzo”. Co miałam robić? Czekać na wywiezienie? Tym bardziej że mrozy były silne, więc córka by nie przeżyła w wagonach bydlęcych, więc zgodziłam się. On mi powiedział: „No wobec tego, niech pani jedzie do Białegostoku pod taki adres. Powoła się pani na mnie, ja się tam zgłoszę wieczorem i dam pani polecenie, jak ma pani dalej postępować”. Nie było problemu, tam dojechałam, wieczór, zgłosiłam się, to był jego punkt. Przyszedł wieczór i mówi: „Proszę panią, pociągi chodzą tylko wojskowe. My na węglarce, jak pani się dostanie do tego pociągu, to proszę do Zambrowa dojechać i tam na stacji kolejowej będziemy czekać wieczorem na panią”. Jego już nie widziałam na stacji nigdzie, pociąg przyjechał pełen wojska, mowy nie ma o dostaniu się „Won!”. Ale ja później twardo, syn za mną, złapałam się za poręcz, to były wagony bez korytarzy, wejścia były do każdego przedziału i wsiadam na siłę. Krzyczą na mnie: „Won!”. Chciał mnie zepchnąć, a jakiś patrzy i mówi: „Riebionka, na litość boską, rebionka”. Po rosyjsku mówił, no i pomogli mi nawet wsiąść i jechałam.
Dojechałam do Zambrowa, trochę było kłopotu, bo nieoświetlone były stacje, a pierwszy raz tamtędy jechałam i nie wiedziałam, gdzie wysiąść. Gdyby nie mój syn, który mimo dziesięciu lat, jakoś panował nad sytuacją, [to byśmy przejechali tą stację], jednak wysiedliśmy. Tam na stacji rzeczywiście czekali na mnie i furmanka była, bo trzeba było dojechać, to było pięć kilometrów do Zambrowa, to było daleko od stacji. Dojechaliśmy nie pod sam Zambrów, trzeba było wysiąść, dlatego że nas by zatrzymali w mieście, patrole bardzo często chodziły i legitymowały wszystkich. Powiedział: „Musimy okrążyć przez noc”. Najgorszy był marsz, nie było wtedy tych nosidełek, co teraz można dziecko nieść, tylko z przodu w beciku, to utrudniało szalenie marsz, ale pomogli jakoś, on pięciu przeprowadzał żołnierzy. Nie doszliśmy o zmroku, bo nie mogłam tak maszerować, to już był kwiecień, więc wcześnie słońce wschodziło. Trzeba było się gdzieś zatrzymać, wobec tego on powiedział: „Musimy się zatrzymać. My pójdziemy, w stogu siana przeleżymy przez dzień, a pani musi znaleźć którąś chatę, żeby przenocować, będziemy patrzeć, która chata, żeby się wieczorem po panią zgłosić”. Idę do jednej chałupy, wykluczone, mowy nie ma, do drugiej chałupy, wykluczone: „Tutaj by nas za to, jak by weszli… Straże są tak częste”. Do trzeciej, z boku była ta chałupa, już nie proszę wcale, żeby mnie przyjęli, tylko proszę, żeby przewinąć tylko dziecko i nakarmię, czy na pół godziny nie pozwoli wejść do chaty. No i zgodził się, ale na ławeczce, od razu przy drzwiach. Usiedliśmy tam, zrobiłam to co swoje, przewinęłam dziecko, nakarmiłam i mówię do niego: „Ja stąd nie wyjdę”. On odpowiedział: „Proszę panią, niech mi pani wierzy, mojego ojca rozstrzelali za to, że tu przenocował takich uciekinierów jak pani, więc ja nie mogę sobie na to pozwolić. Musi pani wyjść”. Powiedziałam: „Daję panu słowo, ja tu będę siedziała cały dzień, bo do wieczora muszę poczekać i gdyby tu weszli, to powiem, że na siłę weszłam i niech mi pan pozwoli tu siedzieć”. On nie wiedział, co ma robić, z żoną się porozumiał i zabrali mnie do sypialni, do łóżka położyli, dali nawet mleka się napić, zamknęli chałupę i poszli w pole coś robić, żeby nikt do chaty nie mógł wejść. Wieczorem po mnie się zgłosili i szliśmy dalej, już do tego punktu umówionego, opłaconego. Tam czekaliśmy do drugiego dnia. Rano się obudziłam, tam dziecko już mogłam wykąpać, przewinąć, dostaliśmy kolację. Oni spali gdzieś na strychu, a przewodnik w drugim pokoju. Rano się budzę, śniadanie robią, a nie ma mojego przewodnika ani tych pięciu, powiedzieli: „Poszli już”. „I mnie tu zostawili?”. Przerażona byłam okropnie, a gospodyni powiedziała: „Niech się pani nie boi, wszystko załatwione. Dziś jest niedziela, jedziemy do kościoła”. Przebrali mnie i syna, dali mi chustkę na głowę, synowi jakiś kabat i czapkę, i jedziemy do kościoła. „Potem skręcimy, już od kościoła niedaleko, do lasu”. Udało się, chodziły patrole, ale nikt nas nie zatrzymał. Było dużo patroli, bo zdarzały się przejścia, oni wiedzieli i tak pilnowali.
Rzeczywiście później obok kościoła skręcił do lasu i do leśniczówki nas zawiózł. Tam już czekali wszyscy chłopcy, na strychu, bo tam też dochodziły patrole. Były tam schowki ciemne, bo nie było lodówek wtedy przecież, tam przechowywali żywność. Odsunęli szafę, wpuścili mnie do takiego schowka, cały dzień do wieczora miałam tam przesiedzieć. Dali mi jakieś kanapki do jedzenia i była tylko ławeczka, nie było nawet siedzenia dla mnie, na tej ławeczce się zwinął mój syn i spał, a ja biedna chodziłam, stałam, żeby dziecko nie płakało, bo mówili: „Wpadają straże, jak by tam usłyszeli”. Tak cały dzień na nogach stałam po prostu i dziecko moje, żeby nie płakało broń Boże. Wieczorem jak już otworzyli drzwi, wyszłam stamtąd, a on mówi: „Proszę panią, jest taka jasna noc, księżyc świeci, nie możemy iść, bo nas złapią. Musimy poczekać na zachmurzenie”. Gdzie spali ci chłopcy, to nie wiem. Powiedziałam: „Wykluczone, ja następnego dnia już nie wytrzymam. Chodźmy, już wszystko jedno, ale ja mam dobre przeczucie, że się uda”. W takich warunkach zamknięta cały dzień... On pod moim wpływem zdecydował, że poszliśmy. Doszliśmy do pewnego punktu, on nas zostawił i poszedł obserwować granicę, jak częste są [straże], on był kopista, to się orientował. Ponieważ z wieczora bardzo często straże chodziły, on z zegarkiem w ręku obliczał czas przejścia straży. Wrócił i mówi, że wykluczone, musimy czekać, oni nad ranem są już zmęczeni i wtedy może nam się uda, a teraz nie da rady, bo nie zdążymy przejść.
- Udało się wam dojść, w końcu?
W końcu nad ranem przyszedł, już świt się zaczynał i powiedział: „Chodźmy szybko, bo akurat przeszli teraz, to zdążymy”. Puścił najpierw dwóch, żeby poszli pierwsi, na taką odległość, żeby widać ich było, potem trzech, potem mówi: „Idę ja. Jak pani zobaczy, że widzi pani moją sylwetkę, wtedy pani ruszy za nami, żeby się nie [zdradzić]”. Tak się zaczęło. Jak pierwsi przeszli, zupełnie dobrze, jak już drudzy szli, to wtedy usłyszeliśmy strzały, światło, psy i widzieliśmy, że tamtych złapali. Jak usłyszałam strzały, to nie mogłam się oderwać od lasu, wtedy Staszek, mój syn, wziął mnie pod rękę i: „Mama! Idziemy! Idziemy!”. Już widzę druty, bo już słońce zaczęło wschodzić, widzę jego sylwetkę, ale już nie mam siły iść i gdyby nie Staszek, chyba bym nie doszła.
Doszliśmy do drutów, trzeba było jeszcze podnieść, przesunąć pod drutami becik z moją córką i za drutami on mówi: „Prędko lećmy!”, bo to musi być ileś tam metrów od granicy. Jak już odeszliśmy kawał drogi, to on mówi: „Pani tu już teraz nic nie grozi. Dojdzie pani sama do wsi, tu się panią zaopiekuje ktokolwiek, a ja pójdę, tu mnie nie mogą złapać, bo ja mam różne papiery i tu mnie mogą też złapać Niemcy”. Jakieś pieniądze przewoził. Powiedziałam mu, żeby uważał do jakiej chałupy wejdę, jeżeli będzie bezpieczna, to ja poproszę i dam mu znak, żeby on tam przyszedł. Tak doszłam do pierwszej chałupy, pukam w okno, bo jeszcze spali, to jeszcze było wcześnie rano, wychodzi chłopina zaspany i mówi: „Kto tam!” – oburzonym głosem, że ktoś puka. Powiedziałam: „Idę od granicy, czy pozwoli mi pan wejść, żeby dziecko przewinąć, nakarmić”. On zdziwione oczy i mówi: „Jezus! Maria! To tak jak Matka Boska z Dzieciątkiem Jezus do Egiptu!”. Prędko otworzył i zawołał swoją żonę: „Stara! Szykuj śniadanie, bo tutaj pani!”. Nakarmili nas, a ja nie mam w co przewinąć córkę, bo pieluszki wszystkie zabrali ci chłopcy, nieśli w torbie, więc jak ona zobaczyła, to szybko prześcieradło nowe drze na kawałki, daje mi i mówi: „Niech pani położy się do łóżka, prześpi się, a my tu przygotujemy obiad i odwieziemy panią, końmi, furmanką do pociągu”. Nie pamiętam, jaka to była stacja, ale pociąg był już do Warszawy.
- Dojechała pani do Warszawy?
Dojechałam do Warszawy. Rozdzieliliśmy się, przewodnik mój powiedział, że on znów pojedzie na lokomotywie, ale miał adres, że się zgłosi po mnie. Oni odwieźli mnie, nawet ten gospodarz powiedział: „Ubieraj się babo i zawieziesz panią do Warszawy. Widzisz, jaka pani zmęczona, weźmiesz dziecko i odwieziesz”. Tak że nie tylko mnie odwiózł do pociągu końmi, ale jeszcze w dodatku żona rzeczywiście zabrała to dziecko, bo byłam u kresu sił. Przyjechała ze mną aż na Pragę, a już z Pragi miała następny pociąg za dwie godziny. No i nie chcieli grosza ode mnie, gospodarz nie wziął grosza, bo chciałam zapłacić, a ona to samo, ale jej wsunęłam za chustkę sto złotych i pożegnałyśmy się.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
W Warszawie miałam siostrę zamężną na ulicy Dąbrowskiego. Jak przyjechałam do niej, wchodzę, pukam, a ona wyszła i patrzy na mnie, myślała, że jakaś żebraczka, tak byłam zmieniona, dopiero syn jak z tyłu: „Ciociu”, ona wtedy: „Jezus, Maria!” – nie poznała mnie po prostu.
- Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłam, jak już wróciłam trochę do sił. Nawiązałam kontakt z człowiekiem z naszego pułku, ale już nie pamiętam nazwiska (nazwiska mi wszystkie wyszły z głowy), potem on nawiązał kontakt ze mną. Porucznik z naszego pułku zgłosił się do mnie, jak się dowiedział, że przeszłam granicę z dziećmi, a ponieważ moja siostra zabrała mi córkę i wyjechała do mojej rodziny pod Nowy Sącz, to byłam sama w dwupokojowym mieszkaniu. Jemu głównie wtedy chodziło o to, żebym ja mogła w pokoju pojedynczym przetrzymywać łączników, którzy przychodzili, trzeba było gdzieś przenocować i ja ten jeden pokój właśnie wynajmowałam. Potem jak to się już wszystko ładnie udawało, to sąsiadki myślały, że to ktoś znajomy do mnie [przyjechał], nie zwracały uwagi, że ktoś u mnie nocuje.
Wciągnęli mnie i jeździłam do Starachowic, tam gdzie była fabryka broni. Przywoziłam broń. Tam był folksdojcz, który z nami współpracował, celowo folkslistę podpisał, żeby mieć dostęp do wszystkiego. Przyjeżdżałam do niego od czasu do czasu, miałam walizkę z podwójnym dnem, tam była broń, a na wierzchu kiełbasa, bo to wtedy przewozili tak. To była moja konspiracyjna praca. Ten porucznik, który mnie wciągnął w tę pracę, poszedł potem jeszcze przed Powstaniem do Lwowa, tam go złapali i rozstrzelali.
Przed Powstaniem była konspiracyjna praca, a jak Powstanie wybuchło, to na Mokotowie dołączyłam do kapitana Jamontta, to był oddział minerów. Z nimi jako łączniczka działałam. Potem przeszliśmy kanałami, jak Mokotów upadł, do Śródmieścia. W Śródmieściu jak przyszliśmy, to on miał znajomą koleżankę, która w czasie całego Powstania miała punkt sanitarny i wystąpiła do Niemców o wyrażenie zgody na przewiezienie wszystkich narzędzi, lekarstw przede wszystkim, lekarstw miała całą aptekę, to było kilkanaście pudeł, do szpitala pod Warszawą, to chyba był Pruszków, żeby ocalić to. My jako grupa dostaliśmy przepustki i wieźliśmy to na wózku. On, ja i jeszcze ktoś, nie pamiętam, trójka nas ciągnęła ten wózek i przeszliśmy, nie musieliśmy iść nawet do niewoli i tam jak przyszliśmy do tego szpitala, od razu dyrektorka szpitala położyła nas jako chorych pacjentów. Tam jako chorzy leżeliśmy, cała fala przeszła, wszystko się uspokoiło. Jamontt miał tam znajomego (czy to był koś krewny) w Zalesiu Górnym na ulicy Złotej Jesieni i tam po kolei – żebyśmy razem nie szli, tylko jednego dnia jednego wypisali ze szpitala i tam się spotkaliśmy. Tam chyba pół roku mieszkałam. Już można było i pojechałam do Krakowa, gdzie też miałam rodzinę i tak się zakończył mój los okupacji i Powstania.
- Proszę powiedzieć o pani służbie w „Wachlarzu”, w organizacji „Wachlarz”.
„Wachlarz” to była ta praca, u mnie był punkt, że nocowały łączniczki, że jeździłam do Starachowic po broń, to był „Wachlarz” właśnie. Jeżeli chodzi o Jamontta, to już nie był „Wachlarz”, to już była Armia krajowa i w czasie Powstania byłam już w Armii Krajowej, nie w „Wachlarzu”.
- Kiedy pani złożyła przysięgę do Armii Krajowej?
Oj, nie pamiętam.
- To już było przed Powstaniem, czy w trakcie Powstania?
Chyba przed Powstaniem, ale nie pamiętam.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy nieprzyjacielskich spotkanych w czasie Powstania w Warszawie?
To jest trudno mi tak, trudno mi dzisiaj coś powiedzieć, ja pozapominałam wiele rzeczy. Tylko była taka sprawa, że ponieważ Jamontt zginął, tych których pamiętałam, miałam z nimi kontakt, bo tamci żołnierze to nie wiem, co się z nimi stało, to się wszystko rozsypało, i tego rozstrzelano we Lwowie, ten który mnie wciągnął w czasie powstańczych walk na Mokotowie został aresztowany, pięć lat siedział w więzieniu.
W 1956 roku jak wyszedł z więzienia, w okropny sposób go zmaltretowali, bo tam go i bili podobno, żona go wiozła do Kazimierza Dolnego do sanatorium, żeby trochę zdrowie odzyskał. Jadąc, mieli wypadek, uderzyli w drzewo i on zginął, własna żona go zabiła. Ten porucznik zginął we Lwowie i nie miałam w ogóle świadków pracy w „Wachlarzu” i z Powstania nie miałam świadka, ale znałam dowódcę IV oddziału, nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Jak do nich się zgłosiłam, on powiedział: „W tej sytuacji oczywiście nie może pani zostać bez jakiejś legitymacji członka Powstania Warszawskiego”. Ponieważ syn był w Batalionie „Chrobry I”, bo on do bursy wstąpił, cała bursa zresztą wzięła udział w Powstaniu Warszawskim. „Więc do »Chrobry I« panią przepiszemy”. Oni byli moimi świadkami. […]
- Proszę opowiedzieć o służbie pani syna w oddziale „Chrobry I”.
Ponieważ w bursie mieszkali... cała bursa przystąpiła do Powstania. […] Synowi przyznali nagrodę, był zresztą komendantem sali.
Warszawa, 27 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys