Ludwik Szymański „Ludwik”, „Wilk”
Ludwik Szymański, zamieszkały w Warszawie, ulica Zamenhoffa. Miejsce urodzenia – Model, gmina Pacyna, to jest powiat Gostynin. Stamtąd przyjechałem, jak miałem sześć miesięcy. Urodzony 19 kwietnia 1931 roku. Pierwszy pseudonim „Ludwik” [w Szarych Szeregach], a później zmiana na „Wilk” [w zgrupowaniu „Chrobry II”].
- I gdzie pan uczestniczył w Powstaniu Warszawskim?
Pierwsze – „Szare Szeregi”, harcerska poczta; pierwsza [kwatera] na ulicy Pańskiej 10, później przenieśliśmy się na kwaterę Złota 36 i tam [przeniesiono] nas do BS-ów, czyli „Bojowe Szkoły” [– gdzie przechodziliśmy przeszkolenie dotyczące posługiwania się bronią krótką].
- Proszę mi powiedzieć teraz coś o swojej rodzinie, o latach przedwojennych, bo właśnie urodził się pan w Modelu
Tak. Urodziłem się, dlatego że mama pochodziła z tamtych stron, mniej więcej też z Modela. Ojciec pochodził z Warszawy, [z rodziną] przyjechał [do Żychlina i tam] pracował w warsztacie prywatnym i tam się [poznali i] pobrali. Z tym że po urodzeniu… Model to był w dawnych czasach teren generała niemieckiego Modela, [jego] majątki. One zostały zlikwidowane, posprzedawane, tam była cukrownia [w której początkowo pracował ojciec]. To wszystko [było] likwidowane, w związku z tym dziadkowie [wraz z moimi rodzicami] musieli się wyprowadzać, bo dziadek był lokajem w tym majątku. Wyprowadzili się stamtąd i [przyjechaliśmy] do Warszawy. Mieszkaliśmy początkowo na ulicy [Chłodnej 18 na czwartym piętrze od ulicy].
- A jakie mama miała nazwisko panieńskie?
Sabina Popławska. Początkowo mieszkaliśmy na ulicy Chłodnej 18 do 1935 roku i w 1935 roku rodzice załatwili mieszkanie na Wolskiej 8, tam gdzie było przed wojną kino „Helios”. W 1943 roku – [ojciec dostał mieszkanie na Grzybowskiej 24, dwa pokoje z kuchnią, było to po likwidacji getta].
Nie. Byłem jedynakiem.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
O tyle zapamiętałem, że zaraz po wybuchu odwiedziliśmy [z] mamą brata [mamy], który był w Legionowie w jednostce wojskowej. To był pierwszy czy drugi dzień, nie wiem, dlaczego tam pojechaliśmy. Mama jakiś miała sygnał od matki swojej i tam pojechaliśmy, tam się zobaczyliśmy z nim. [Także] został wezwany do wojska ojciec, z tym że ojciec, jak dostał się do niewoli, na terenach wschodnich oczywiście, to wyskoczył z pociągu i po kilku dniach znalazł się w Warszawie. Bo [jeńcy] jechali [do] Związek Radziecki.
Tata miał na imię Henryk.
Nie, plutonowym w łączności i też pochodził właśnie z tamtej jednostki, która mieściła się w Legionowie. Przed wojną pracował w Starostwie Powiatowym, początkowo na ulicy Długiej chyba 19 czy 29, a potem, kiedy już wybuchła wojna i przeprowadziło się Starostwo wcześniej przed samą wojną na ulicę Nowowiejską (dawniej się „6 sierpnia” nazywała) tam był starosta niemiecki i tam już pracował do wybuchu Powstania jako woźny przy archiwum.
- A jak w ogóle pan wspomina lata okupacji?
Wspominam o tyle, że nawet mam fotografię, byłem malutkim dzieckiem, byłem prowadzony na spacery po ulicy Chłodnej. Poza tym jakoś [mniej pamiętam]. Kiedy przeprowadziliśmy się na ulicę Wolską [8], kino było pod nosem, tam zaraz kolegów miałem troszeczkę starszych od siebie, którzy mieszkali [w okolicy i w tym budynku] tak jak Roman Szpaderski, który został rozstrzelany podobno w czasie Powstania, tak mi jego mama mówiła, kiedy spotkałem się z nią kupę lat później. Poza tym tam jeszcze byli starsi ode mnie, tak jak Janek Wysocki. Tam jak były filmy, kino nie miało wentylacji, otwierano drzwi na podwórko, zasłonięte kotarami, tam wchodziliśmy i patrzyliśmy pod tymi kotarami. Nikt nas nie wyganiał. Takie to były czasy, sympatia była [wzajemna], koleżeńskie dosyć były stosunki z tymi rodzinami i z tymi ludźmi, którzy tam [mieszkali]. Było sporo dzieci i młodszych ode mnie i troszeczkę starszych.
- A pana kontakt z konspiracją? Jak to się zaczęło?
Mój kontakt z konspiracją. To jest tak, że [miałem] dwóch kolegów, jeden mieszkał u nas na podwórku, z tym że w suterence tylko z mamą, nie wiem, co działo się z ojcem, tego nie wiedziałem, Roman Szpaderski; drugi był, nie pamiętam nazwiska, Eugeniusz, Gieniek na niego się mówiło, mieszkał na ulicy Wolskiej 19. Chodzili do szkoły zawodowej, bodajże na [ulicy] Konarskiego, (jak jest ten kopernikowski teren) i jakoś się tam [z Piotrowskim] zapoznałem. On był starszy już, od nich też, o trzy czy cztery lata ode mnie automatycznie, i wtedy były takie pomysły, że bawiono się w wojsko i gry wojskowe robione. U niego na ulicy Sosnowej 8 się spotykaliśmy. Tam były różne rozmowy na temat ewentualnych przynależności, [konspiracji]. On prawdopodobnie miał jakieś kontakty, dlatego [to] on właśnie nas zaprowadził, to był jakiś dzień, nie pamiętam dokładnie daty, właśnie do tego kościoła, tam zakon prawdopodobnie był na tej ulicy Rakowieckiej i tam nas wprowadził. Było tam duże grono młodych ludzi takich jak my i tam składaliśmy przysięgę na wierność Polsce i tak dalej. Jaka to była data? To był mniej więcej 1944 rok, prawdopodobnie między wiosną a latem, tak że kwiecień albo maj 1944 roku.
Potem się tylko spotykałem z nim, ale nie miałem kontaktu z tymi, którzy mieszkali na Wolskiej, bo już dalej mieszkaliśmy na Grzybowskiej 24, tam gdzie dawniej było getto i zostało zmniejszone przez Niemców, skrócone. Ojciec pracując właśnie w starostwie [dostał tam mieszkanie], między innymi dużo ludzi dostało tam mieszkania, były trzypodwórkowe domy, głęboko sięgające w stronę ulicy [Krochmalnej]. Tam się mieszkało. Ale z tamtym, [Piotrowskim] się więcej nie spotkałem już [po czerwcu 1944], bo kiedy wybuchło Powstanie, niestety kontaktu nie było żadnego. Z tym, że 4 sierpnia przyszedł harcerz z gazetami wydrukowanymi na ulicę, między innymi Grzybowską u nas i [pod numer] 24. Spotkałem go i powiedziałem, o co chodzi. Powiedział: „Dobrze, ja się dowiem u naszego szefa drużyny i jutro przyjdę, ci powiem”. I rzeczywiście, następnego dnia przyszedł i powiedział: „Dawaj prędko, Antek powiedział, że możesz do nas prędko przyjść, z tym że musisz jeszcze jedną przysięgę złożyć, bo nie wiadomo, jak to tam było z tą poprzednią przysięgą na Rakowieckiej”. I tam poszedłem. Mama oczywiście zgodziła się, nie miała problemów. Tam poszedłem, złożyłem przysięgę i tam żeśmy już urzędowali bodajże chyba do 12 sierpnia. Tam wtedy pierwsze zrzuty bodajże były 9 czy 10 [sierpnia]. On nawet, ten drużynowy, zdążył pistolet, jakiegoś peema zdobyć w jakiś sposób, ale po pół godzinie przyszli żołnierze i musiał oddać ten pistolet automatyczny. Stamtąd żeśmy [obsługiwali punkt poczty harcerskiej mieszczącej się na ulicy Śliskiej, obejmujący teren północno-zachodnio-południowy od ulicy Marszałkowskiej].
- A na czym ta służba pana polegała?
Służba polegała na tym, że tak – na Śliskiej była komenda [rejonowej] Harcerskiej Poczty powstańczej, tam było biuro. Myśmy mieli tak – skrzynki były już pozakładane, między innymi na Złotej była skrzynka, na Śliskiej była skrzynka i chyba na Pańskiej, już nie pamiętam dokładnie. Myśmy mieli tak – po pierwsze chodzić do skrzynek, wyciągać listy. Listy, które z kolei przychodziły, te z innych rejonów, [pobierane na Śliskiej], roznosić pod odpowiednimi adresami, z tym że niektóre już były pod terenami niemieckimi, to już nie można było tego robić, i poza tym roznosiliśmy prasę powstańczą szeregu redakcji na terenie mniej więcej tym, który pokrywał się od ulicy (niezdobytej jeszcze przez Niemców) Krochmalnej, Łódzka do Towarowej, Ceglana, Srebrna, Twarda, Grzybowska, plac Grzybowski i tu w kierunku Złota do Chmielnej, [też tylko od ulicy Marszałkowskiej].
- I komu roznosiliście te listy?
Roznosiliśmy listy do wszystkich domów, pod wskazane adresy, które przychodziły nie tylko przed [najbliższą okolicą], tylko przez Harcerską Pocztę były kierowane […] przez inne poczty działające na tym terenie, i to się roznosiło. Z tym że wtedy kiedy 15 [sierpnia] przyszedł jakiś starszy harcerz, który powiedział, że jesteśmy przenoszeni do BS-ów, czyli batalionów szturmowych, to „Bojowe Szkoły”, i zaczął nas uczyć posługiwania się bronią, to było chyba cztery czy pięć takich spotkań, dotyczących ewentualnych walk i tak dalej.
- Ale dlaczego on po was przyszedł, żeby was przenieść? Nie było dalej listów…
Tego to już nie pamiętam. Z komendy przyszedł, miał zresztą i opaskę też i został skierowany do naszej drużyny. Jadalnię mieliśmy przy placu Napoleona, to chyba Pańska jeszcze wtedy była, [ale raczej Świętokrzyska], już nie pamiętam nawet. Tam mieliśmy jadalnię niedaleko jeszcze przedwojennej, okupacyjnej [poczty, a także] sklepu ze znaczkami pocztowymi na ulicy tej, która idzie… Jasna bodajże, tak Jasna, zgadza się. I tam było do 23 [sierpnia] mniej więcej, kiedy się zaczęło przerzucać [nasze oddziały], bo Niemcy już dawno poszli pod Halę [Mirowską 6 sierpnia] i tych rodziców wtedy wymordowali, byli już na [na terenie ogrodu Saskiego] Nawet zresztą wcześniej, bo oni już [wtedy połączyli się z jednostkami swoimi w Ogrodzie Saskim].
- Jakich rodziców wymordowali?
Niemcy wiadomo w jaki sposób mordowali.
[Między innymi ojca] żony. Wypędzali ludzi z Elektoralnej, z Żabiej [i Przechodniej w kierunku Hali Mirowskiej] wyprowadzali. Pamiętam, bo właśnie na Grzybowskiej byłem, 4 [sierpnia Niemcy] bombardowali ten rejon i w Hali Mirowskiej spadła potężna bomba i wytworzyła wielki lej bombowy. J wtedy kiedy […] wyprowadzali ludzi, to po prostu pędzili [na plac Mirowski], kobiety, mężczyzn i dzieci, [także] starsze dzieci [pod halę Mirowską]. I wtedy tam, tak samo tych doprowadzili z Żabiej do placu Mirowskiego i odłączyli mężczyzn wszystkich i wprowadzili do hali. Oni dwaj, ten ojciec z synem […] wtedy się jakoś, mieli moment, odłączyli, schowali się na toalecie, na dach toalety się wdrapali. Po chwili ktoś ich zauważył, nie wiadomo kto, tego nawet w książce [Władysława Bartoszewskiego] nie ma, tylko taki pan, który zeznawał tę sprawę, [że byli ściągnięci i rozstrzelani nad lejem po bombie]. On potem uciekł Niemcom gdzieś na Krochmalną, bo był takim człowiekiem do roboty, jak to się mówi. I on nawet w sądzie zeznawał potem, kiedy mama żony wystąpiła o wyrok [śmierci ojca], ale sąd nie uznał, tylko uznał za zaginionego w czasie wojny. Wtedy ich tam rozstrzelali, a popędzili normalnie kobiety wszystkie w kierunku ulicy Woli i dalej wiadomo gdzie, na kierunek Pruszków.
- To znaczy oni się schowali na toalecie i ktoś ich zauważył? Niemcy zauważyli?
Tak. No właśnie to trudno określić, czy któryś z pomocników chciał się przypodobać, żeby nie dostać w czapę, czy Niemcy zauważyli. Tak to się stało. Niestety ja się o tym dowiedziałem, kiedy poznaliśmy się, i kiedy wróciłem dopiero z Niemiec [w 1946 roku]. Wtedy kiedy po tej szkole krótko… Nawet były jakieś zajęcia na ulicy bodajże… No, jak się [nazywa]? Na Marszałkowskiej, […] Złota? Nie Złota, nie. Jak ta ulica się nazywa, no?!
Ta, która prowadzi w kierunku od Alej Ujazdowskich prosto przez plac i w kierunku zamku prezydenckiego, no!
O, widzi pani. I tam na Nowym Świecie pod numerem, nie wiem, chyba pięćdziesiątym którymś czy czterdziestym, albo sześćdziesiątym mieliśmy też kursy samochodowe, prowadzenie i tak dalej. Wtedy kiedy zaczęły się bombardowania tego rejonu – Sosnowa, [Złota], Sienna, Śliska, Pańska szczególnie – też wtedy wyszedłem wcześniej z gazetami bodajże czy z listami, już nie pamiętam, w ten rejon, a kiedy wróciłem, to akurat było znów bombardowanie. Jakaś pani mnie złapała za plecy i schowała do piwnicy, wciągnęła. Kiedy [później] poszedłem na górę, zobaczyłem kartkę: „Przenieśliśmy się na ulicę Hożą”. Numer tam był podany, nie pamiętam czy 40, czy 50 z czymś. „Wszyscy, którzy będą wiedzieli, jak przyjść, mają tam się zgłosić”. Niestety, w tamtą stronę za Alejami za bardzo dobrze [okolicy] nie znałem, a poza tym wiadomo [tylko] było, jak przez Aleje można było przejść, wykopy przecież były na tym [terenie]. Ponieważ na tym rejonie [naszego działania] była jednostka – zgrupowanie „Hala” (to był Obwód III, dawny wolski po pułkowniku „Waligórze”, który wtedy został zabity), on przejął dowództwo, mieścili się na Ceglanej 5. A tu na Grzybowskiej właśnie, gdzie było nasze mieszkanie, stała kompania porucznika „Janusza”, jego nazwisko gdzieś mam, niepolskie nazwisko – Eichler czy coś takiego i on już mnie wcześniej namawiał, tylko powiedziałem: „Niestety, jestem tam zaprzysiężony, w związku z tym zostaję w swoich [strukturach]”. Wtedy kiedy tam już nie mogłem dojść, przyszedłem na tą jednostkę, od razu mnie przyjął, skierował do dowództwa, oddałem poprzednią legitymację i dostałem drugą legitymację z podpisem: „Dowódca Obwodu III, kapitan »Hal«” z nowym numerem i [zmiana pseudonimu z „Ludwika” na „Wilka”].
Stamtąd byłem łącznikiem między kwaterą obwodu a oczywiście naszą jednostką. Zastępcą [dowódcy kompani] był podporucznik, który się nazywał „Vis”, o ile dobrze pamiętam i na pewno dobrze pamiętam. Tam, [na Grzybowskiej] byliśmy dosyć [długo], właściwie do końca [powstania], nawet kiedy był taki chyba nalot 18 września. Ten nalot widziałem, jak Amerykanie zrzucali wszystkie zapasy broni i żywności, z których się mało co zostało. Jeden z tych zapasów padł za barykadą między ulicą Ciepłą a Grzybowską i do nocy czekali [z jednostki na Grzybowskiej 25], wreszcie jakoś zdołało im się to zdobyć. Natomiast jeżeli chodzi o czas działania, to też latałem z meldunkami, poza tym nic specjalnego się nie działo.
Rodzina… Ponieważ dalej były bombardowania ulicy Złotej i Chmielnej, i dziadkowie, [którzy] mieszkali przedtem na Chłodnej, jak budowali getto Niemcy to ich wyrzucono, dostali z miasta mieszkanie na ulicy Siennej, bodajże 45. Oni tam mieszkali, [gdy] zaczęło się potworne bombardowanie z kolei Złotej i Chmielnej i przenieśli się do nas na Grzybowską, tak że kupa ludzi [u nas była]. Mieliśmy akurat dwa pokoje i kuchnię, to można tam było się jakoś mieścić.
A ja, cóż, robiłem to, co mi kazano, z tym że zdarzył się taki przypadek, nie pamiętam, jaka to była konkretnie data, czy to nie był przypadkiem między 18 a 20 sierpnia, kiedy pewnego dnia… Albo września, nie, września, bo wcześniej przyszli ci [ze Starówki], u nas była część jednostki, która przyszła ze Starego Miasta, tam był podporucznik „Jacek”. Wtedy właśnie wychodziłem z meldunkiem tam na Ceglaną i kiedy dochodziłem do bramy, [(to był jednak wrzesień)], zobaczyłem żołnierza siedzącego [na schodkach], bo w bramie było [wejście na klatkę schodową]. Tam były wielkie lokale, było wejście do salonów, a z podwórka do kuchni. Zauważyłem siedzącego żołnierza, [i gdy] tylko spojrzałem, zobaczyłem tak – czarne spodnie, zielony żandarmski mundur na nim i w ręku odbezpieczony granat i tak sobie bujał. W związku z tym się natychmiast [się] cofnąłem, wpadłem na klatkę schodową, tam gdzie był pluton I, powiedziałem, że tam jakiś chyba Niemiec albo ktoś siedzi, bo granatem buja. W związku z tym szybko trzech wyszło przed wyjście na główną klatkę przy bramie z tych salonów, a część z kuchni i skacze do niego. Okazało się, że to był „ukrainiec”, „ukrainiec” [z] tej SS-Galizien Dywizjon czy coś takiego, o ile dobrze pamiętam. Złapali go, był podcięty i to zdrowo, jak on się dostał – nie wiadomo. To był [budynek] Grzybowska 24, a placówki jeszcze na [pod numerem] 30 były i mało tego, była barykada. Albo przez Grzybowską 26, gdzie była kiedyś fabryka „Deringa” niemiecka i połączona z Grzybowską z wielkim podwórzem, tam przejścia były, bo tam naprzeciwko byli Niemcy, nie wiadomo. W każdym razie wzięto go na naszą komendę i zaczęły się przesłuchania. Między innymi świadkiem była jedna z łączniczek, telefonistka ze Starego Miasta, tam go zaczęli trochę chlapać po twarzy. On powiedział, że tu przyszedł, dlatego że „Chcemy uciec od Niemców, bo nam strasznie dokuczają. Chcemy wam pomóc”. Taka rozmowa. Tam się go pytali o różne rzeczy, tam było wszystko protokołowane zresztą wtedy i w związku z tym dowódca, porucznik „Janusz”, powiedział: „Dobrze, to odstawimy pana do »Hala«, do dowódcy rejonu, obszaru, niech on się tamtymi [zajmie]”. I czterech żołnierzy z karabinami, ja piąty, bo nie znali trasy, bo to się podwórkami i naokoło do Twardej przechodziło, Twardą przez barykadę. Najgorsze było to, że na Twardej przy Ciepłej za barykadą jak ludzie go zobaczyli, to chcieli go zamordować, tego „ukraińca”, musieli żołnierze go bronić, bo trzeba było [go doprowadzić]. Wiadomo, o co chodziło. Był taki moment, że [gdy] przez taki cmentarz przechodziliśmy, bo był na rogu Ciepłej i Twardej, wtedy cmentarz zbudowany, tam były chowane zwłoki różnych zastrzelonych ludzi, przeprowadziliśmy go, bał się, że tam go chyba zastrzelimy czy co. Przeprowadziliśmy go do dowództwa wreszcie i tam znów chciał go [jeden żołnierz zabić], wyskoczył jakiś sierżant z pistoletem, [i krzyczał], że go zastrzeli, bo brata mu zamordowali „ukraińcy”, w związku z tym chce go zastrzelić, ale wyskoczył zastępca dowódcy, nazywał się chyba, nie wiem czy nie „Waligóra”, nie pamiętam tego pseudonimu. Wreszcie go na dół doprowadzili i stał się przypadek taki, skoro tak twierdził, że chcą przejść na stronę polską, w związku z tym dowódca, kapitan „Hal”, zdecydował, żeby napisać list. Ktoś tam znał język, już nie wiem, czy to było po rosyjsku, czy ukraińsku. List napisali i szukali łącznika. Mnie nie chcieli tam posłać: „Ty jesteś za stary, bo cię z miejsca zastrzelą”. I znalazł się chłopak, [koło 8 lat], nazwiska jego nie pamiętam, potem po Powstaniu, [gdy] wróciłem do Polski, sobie przypomniałem, że to był ktoś, z kim się spotykałem wcześniej w szkole albo później, nie wiem. On, mający osiem lat, ja miałem wtedy trzynaście, wziął ten list i poszedł prosto przez ulicę Grzybowską, a oni mieli [stanowiska] na rogu ulicy Ciepłej, w dawnych przedwojennych koszarach policji konnej czy jakiej, czerwone budynki były, szły, i oni siedzieli wzdłuż ulicy Grzybowskiej. Tam wszedł i [kiedy] wszedł z tym listem, [podobno] wyskoczył skądś jakiś oficer niemiecki z SS i zaczął podobno drzeć się na niego i kazał Rosjanom, tym Ukraińcom, go rozstrzelać. I podobno, tak jak potem ten puszczony chłopiec opowiadał, oni się rzucili w jego obronie, powiedzieli, że nie, oni go nie zabiją, to jest dziecko. List zatrzymali, a jego wypuścili i wrócił do placówki [dowództwa] z powrotem. A nie wiem, czy on… może nawet gdzieś w książce jakiejś [jest] opisany, ale już nie pamiętam, już tu tyle książek jest na tym całym interesie, potem to się wszystko [skończyło]. Jak były zrzuty alianckie, też tak było. I to wszystko się skończyło w ten sposób, że właściwie koniec Powstania [nastąpił].
- A słyszał pan o takiej historii o żołnierzach kapitana „Hala” – nie wiem, bo pan tam przecież był blisko, czy to jest prawda, czy nie – że było paru żołnierzy, którzy wymordowali bardzo dużą rodzinę żydowską, która chowała się w tamtej okolicy?
Chować się mogła rodzina żydowska, dlatego że tam na tym terenie najpierw też było getto i potem było zmniejszone. Jak była Ceglana 5, to pierwsze podwórko było po stronie polskiej, drugie podwórko było po stronie polskiej, a w trzecim, gdzie stała jedna fasadowa kamienica, była murem odgrodzona od pozostałej części i tam mieszkali Żydzi. Czy ktoś stamtąd się mógł jakoś uratować, przedostać i schować na ten teren, tu z przodu – o tym nie słyszałem, absolutnie. Zresztą tam tylko przybywałem z meldunkami i wracałem, nikt na ten temat [nic] nie opowiadał, a najwięcej miałem wiadomości tutaj z terenu tego, gdzie był wjazd na plac Grzybowski i rotunda, która stała na tym placu, przed pałacem Książąt. O takim przypadku nie słyszałem, nawet w książce żadnej chyba nie czytałem. Nie przypominam sobie takiej rzeczy, żeby coś takiego miało miejsce. Być może, bo wiadomo było, że niektórzy mieli takie czy jakieś stosunki do Żydów. Może słyszeli, co Niemcy robią z Polakami i dlatego mieli niechęć czy coś, nie wiem.
Znałem tylko jedną rodzinę żydowską, która mieszkała chyba bodajże na Chmielnej. Nie wiem, czy to nie była Chmielna 120 czy coś, jakiś numer, pod którym pracowała babci czy dziadka siostra. Pracowała u tych Żydów, on był stomatologiem i tam mała dziewczynka była i ją przed tym, zanim zaczęli ich ze Złotej wyganiać, oddali gdzieś do Polaków, to tylko to. A tak ja z Żydami niestety [nie stykałem się]. Na Wolskiej to owszem był, bo w naszym podwórku sprzedawał węgiel i koks i miał nazwisko żydowskie i był Żydem, zresztą wzięli go do getta. Pomagaliśmy mu nawet, tak był sklep z zabawkami przy bramie, pomagaliśmy na wózku i wywoziliśmy do rogu przez [Chłodną do ulicy Wroniej], tam żeśmy dojeżdżali, [to był wjazd do Getta], potem nas Niemcy wyrzucali, a sam już wjeżdżał na ten teren. Takie były przypadki.
- No właśnie, a przyszedł koniec, upadek Powstania Warszawskiego.
Upadek Powstania Warszawskiego to się tak zaczął, że miałem jeszcze przypadek na placu Grzybowskim, tam też jakieś były historie z jakimiś osobami, tego sobie dokładnie nie mogę [przypomnieć], tylko tam raz byłem, poszedłem z jakimś listem tam na tym [placu], Rynkowa się bodajże nazywała, chyba Rynkowa ta ulica. Tam coś się działo, nie mogę sobie tego przypomnieć, dlatego że potem szybko wróciłem, bo ten plac był ostrzelany wyjątkowo silnie, obstrzał naokoło prawie, Niemcy byli zresztą na Granicznej też, tak że specjalnie…
Dużo było przechodzenia na stołówkę ze Złotej, jak byliśmy jeszcze [w drużynie harcerskiej]. Dlaczego? Bo w budynku PAST-y byli Niemcy. Pole było pod obstrzałem. Na rogu Złotej i Wielkiej bodajże [był] olbrzymi lej po bombie, potężny, trzeba [było przechodzić] bokiem pod budynkiem. To długo po wojnie istniał, jeszcze nawet jak wróciłem do Polski.
A tak, no cóż… Tak się skończyło, jak się skończyło. Chciałem iść, oczywiście, razem z jednostką do niewoli. Dowódca powiedział: „Nie! Nie pójdziesz!”. Ja mówię: „Nie! Jak tu zostanę, to mnie mogą rozstrzelać. Boję się i pójdę!”. Mama się zgodziła i razem z jednostką wyszedłem, to był bodajże chyba już 4 października i my prosto Grzybowską [szliśmy]. Doprowadzili nas do Żelaznej i potem do Chłodnej i Chłodną prosto się waliło w tamtą stronę, już w kierunku dalekiej Woli i w kierunku wiadomo gdzie, do Pruszkowa. Ale tak się zrobiło, nie wiadomo dlaczego, skąd, na rogu Towarowej, Okopowej i Chłodnej były pawilony, budki z dawnych czasów historyczne, i tam nie wiem skąd, okazał się nasz dowódca plutonu – też w niemieckim mundurze polowym był, w czapce też podobno, z tym że napis miał „Polska” czy coś na boku napisany i opaskę. Co on, dlaczego nie był razem z oficerami, tego nie wiem, ale pilnował nas przy tym, jak myśmy na dawnym placu Kercelego rzucali broń. Ja zresztą z karabinem szedłem, bo nie było komu brać, za dużo broni właśnie się już wtedy okazało. Tam nas doprowadzali na miejsca, gdzie się rzucało w jednym miejscu broń normalną szybkostrzelną, w drugim karabiny zwykłe i oddzielnie, jak tam bagnety czy coś takiego też oddzielnie tam rzucali i tam nas zawracali z powrotem i prowadzili już w kierunku dalej Młynarskiej i prosto, prosto dalej. Z tym że akurat na rogu Młynarskiej bodajże i przed tą, która tam jest, Syreny, nie Syreny… Jak ona się nazywa następna? Staszica? Akurat Niemcy pokazywali, jakie papierosy palą, pokazywali nam specjalnie pudełka, oczywiście, jakie to były „Oldgoldy”, jakie te inne i się śmiali, że to oni z desantów mają papierosy, bo tam wszystko poszło.
Był zamęt tylko przy kościele Świętego Wojciecha, bo tam jakichś ludzi doprowadzono. Tam chyba była prawdopodobnie siedziba SS przy gestapo chyba na ulicy Elekcyjnej i tam coś, zamieszki [były], ludzi doprowadzali, nie chcieli ludzie pójść z kościoła, kogoś wyrywali, to nas szybko przepędzali dalej stamtąd. Kiedy doprowadzali już nas do miejsca wprowadzenia się do tego podobozu, który był, [w Pruszkowie] pojawił się jakiś oficer i zakazał, bo już nas kierowali w tamtą stronę, „Nie!” I poszliśmy w kierunku, kazał w kierunku Ożarowa i do Ożarowa do fabryki kabli czy czegoś tam doprowadzili nas, wprowadzali na wszystkie hale, jakie były, bo to duża, potężna grupa była tych żołnierzy. Tam przenocowaliśmy na gołej podłodze, wiadomo, albo tam trochę styropianu jeszcze dawnego było, do następnego dnia, a następnego dnia do pociągów, wagonów towarowych [załadowano nas] i już się jechało w kierunku Łambinowic do dawnego Lamsdorfu, do obozu. Z tym że tam dojeżdżaliśmy bardzo długo, bo nawet gdzieś tam się zatrzymali, [wówczas] to ludzie nam wodę powrzucali, bo nawet okna były zadrutowane w tych wagonach, tak że uciec nikt nie mógł nawet, nic, tylko Niemcy [na wodę] pozwalali. Nie pamiętam, w jakiej to miejscowości wodę trochę [podawali], bo tam wody nawet nie było w tych wagonach.
Następnego dnia rano właśnie w Lamsdorfie [Stalag 344] na stacji kolejowej czekało już wojsko, ale wojsko – nie żandarmeria, tylko Wehrmacht. Tam wywalili nas z wagonów i zaprowadzali w kierunku obozu. Pierwszy obóz, jaki był, to był, nie wiem, czy żołnierski, czy oficerski. Po lewej stronie drogi, jak szliśmy do obozu [widzieliśmy jeńców], z tym że byli to żołnierze angielscy między innymi, bo po języku było słychać, i jacyś francuscy chyba, machali rękoma do nas, myśmy szli dalej, bo ten obóz był dużo, dużo dalej i kiedy akurat dochodziliśmy do obozu, spotkał nas fajny przypadek, bo akurat zderzyły się w powietrzu dwa samoloty, które ćwiczyły sobie loty, nie wiem, czy to piloci byli, się uczyli, Niemcy zaczęli tam bluźnić, wkurzać się. Zaraz kawałek był obóz, przeprowadzili nas naokoło, prowadzili koło tak zwanych ziemlanek. Tam Rosjanie byli w tych ziemlankach [przetrzymywani], a nas rozprowadzili [dalej]. Potem na placu pieniądze trzeba było wyciągać, kto, co miał, i tak dalej i rozprowadzali do baraków. A potem wyprowadzali do komanda i spisywali wszystkich po kolei, z tym że było tak, że pierwsze chyba wyprowadzili panie z tego obozu, chyba to był 18 czy 16 listopada, między innymi tam [zobaczyłem naszą] telefonistkę w jednym z baraków, jak nas przenieśli na tamtą stronę drugą, bo myśmy byli najpierw po lewej stronie, a potem po prawej i tam [się] z nią spotkałem, zamieniłem parę słów. Mówiła, że ich zabierają już i [wywożą]. Mniej więcej chyba 18, 20 [listopada] był apel wszystkich żołnierzy powstańczych na olbrzymim placu i zaczęło się od wypowiedzi, nie pamiętam nazwiska, tego szefa tak zwanej grupy Polaków w tym obozie, bo tam i Rosjanie byli w drugiej części. „Powstańcy do lat ośmiu, wystąp!”. Właściwie: „Żołnierze Armii Krajowej do lat ośmiu, wystąp! Do dziewięciu, wystąp! Do dziesięciu, wystąp!”. Była to grupa, powiedzmy, w sumie do lat mniej więcej późniejszych około trzydziestu, czterdziestu, może pięćdziesięciu, więcej nie. Kiedy dochodziło już do lat trzynastu, odezwali się ci, w których plutonie byłem, powiedzieli: „Gówniarzu! Nie ruszaj się, bo prędzej cię tam zamordują, a my się tobą będziemy opiekować”. I ja, kiedy powiedzieli, nie wyczytywali nazwiskami, tylko było takie sformułowanie: „Żołnierze do lat trzynastu, wystąp!”, nie wystąpiłem. Potem wszystko się [rozpoczęło]. Wyprowadzili tą grupę [młodych] chyba 20 albo 22 listopada już zaraz. Była taka spora grupa, ja wiem, czy to mogło być czterdziestu czy pięćdziesięciu małolatków [i ich wywieźli], a myśmy wyjechali chyba stamtąd 22 albo 24 [listopada] i dojeżdżaliśmy przez Pragę czeską do obozu w Norymbergii, Nürnberg-Langwasser [tak] się chyba nazywał, XIII D, to mam zapisane wszystko. Tam żeśmy siedzieli dosyć długo, miesiąc czasu mniej więcej chyba. Tam [też] spotkało nas potworne bombardowanie Norymbergii, z tym że to było około trzydziestu kilometrów od [obozu], ale potworne takie bombardowanie, że w obozie aż się baraki trzęsły.
- A pamięta pan, czy może panu robili zdjęcie w obozie w Lamsdorf?
Tego nie pamiętam. Coś ma muzeum w Łambinowicach, bo mam pismo nawet od nich.
- Ma pan tam na pewno swoje zdjęcie. Każdy Powstaniec miał zdjęcie.
Prawdopodobnie Niemcy robili zdjęcia, bo tego momentu już nie pamiętam, bo to taka fala przeszła. Wtedy kiedy oni zapisywali na tamtych swoich listach dokumenty, ja byłem zapisany jako jeniec [o numerze] 105 681 318
- Proszę powiedzieć, jak nastąpiło pana wyzwolenie?
Właśnie, jak wyzwolenie nastąpiło? Po zmianach obozów, stamtąd byliśmy w obozie Weiden [Stalag XIII B], bodajże, po bombardowaniu wzięto nas do szpitala na oczyszczanie basenu wodnego, tak zwanej rezerwy wodnej, i stamtąd wywieziono nas do placówki obozu XIII A [Straubing], to się nazywała miejscowość Deggenau, [am Donau] to koło Deggendorfu. Tam było właśnie tak zwane
Arbeitskommando, [503 Stalag XIII A] tam pracowaliśmy, to był mniej więcej początek grudnia, bo tam i Boże Narodzenie też się przeszło. Nad Dunajem Niemcy tam budowali fabrykę benzyny syntetycznej. Mimo że Amerykanie już byli na terenie Niemiec, to jeszcze szła budowa. Tam dosyć ciężkie [roboty] były, dlatego że robiliśmy nad Dunajem, a potem jak się coś szło pod górę, trzeba było po wysokim nasypie kolejowym, które [to nasypy] chroniły przed powodziami tych terenów tej miejscowości, się wspinać. Kiedy pewnego dnia szliśmy potwornym zbiornikiem, w którym kiedyś był karbid do spawania, ja się potknąłem, przewróciłem i podskoczył do mnie esesman z Krymu, SS-Galizien Krym, coś tam widocznie bez jednej ręki i walnął mnie pięścią w zęby. Potem chodziłem dwadzieścia lat z połową tylko siekaczy. Zaczął tam coś kląć po tym, zaraz mnie podnieśli koledzy [i] żeśmy z tym [zbiornikiem] poszli dalej. To była taka nieprzyjemna [dla mnie sytuacja]. Nie wiadomo [dlaczego], czy komendant obozu w Straubingu bał się Amerykanów, że gówniarza przetrzymuje w niewoli, bo miałem jednak jeszcze trzynaście lat, dwudziestego dziewiątego, mam ten dokument, wydał decyzję zwolnienia mnie z obozu. Trzydziestego mniej więcej chyba o godzinie ósmej, dziewiątej chyba po śniadaniu, żołnierz starszy sześćdziesięcioletni z karabinem zaprowadził mnie do tej miejscowości, do
Arbeitskommando. Tam się znalazł jakiś, co po polsku łomotanym językiem mówił, czy chcę się dostać do innej roboty, nie do tej ciężkiej, na przykład do rolnika na pole. W związku z tym powiedziałem, że tak, pracować trzeba. A czy ja potrafię, to powiedziałem: „Tak. Ja się urodziłem w małej miejscowości, – nie mówiłem, kiedy do Warszawy przyjechałem – która się nazywała Model, tam gdzie jeszcze przed wojną tamtą generał Model miał olbrzymi majątek”. Popatrzył się na mnie, popatrzył, machnął ręką i za chwilę przyszedł cywilny pan, nie wiem, czy był z bezpieki tak zwanej, jak to nazywałem, wziął mnie i do pociągu wsiedliśmy, pojechaliśmy do miejscowości, która się nazywała Igensbach.
W tej miejscowości wysiedliśmy z pociągu i w góry, pod Alpy tak ze trzy kilometry drogą zaprowadził mnie do miejscowości innej, mam zapisane, bo to już takiej miejscowości niemieckiej nie pamiętam, [chyba była to duża wieś Handlab]. Jest to zapisane gdzieś. I tam doprowadził mnie do [budynku]. Naprzeciwko kościoła stał
Gasthof z hotelem, piwiarnią, tam mieszkał bogaty Niemiec i przyjęli mnie tam. Posłuchali i się zdziwili, że gówniarz w wojsku był i walczył w Powstaniu z Niemcami, i tak dalej. Jak mi dali obiad i kolację razem, to potem trzy dni musiałem chorować po tym interesie niestety. Ale muszę powiedzieć jedną rzecz, że wyjątkowo, nie wiem, czy wszyscy Bawarczycy są tacy, jak oni byli, byłem tak serdecznie przez nich traktowany, a był tam jeszcze Polak, który pochodził mniej więcej ze wschodnich terenów, które już po wojnie nasze nie były. Nie pamiętam jego nazwiska, tylko imię [Zenon] mam zanotowane jeszcze. Zajmowałem się dwoma końmi, jeden ślepy był, sześcioma krowami i tylko Niemka przychodziła doić je i jakoś pracowała. Poza tym rąbałem jeszcze, nie mieli węgla, z lasu gałęzie ściągali i wiązki, musiałem na opał rąbać.
Kiedyś przyszedł szef, popatrzył się na moją robotę, popatrzył, poklepał mnie:
Gut Arbeiter, Gut Arbeiter – i poszedł sobie. Jakichś dwóch z rodziny żołnierzy potem przyszło, popatrzyło się, miałem w klapie wpięty krzyż harcerski najniższego stopnia, popatrzyli się, pytali, co to jest, powiedziałem im. Pytali się tam parę słów. Ja trochę niemieckiego jeszcze wtedy ciut, ciut pamiętałem i znałem ze szkoły trochę. I sobie poszli.
A najgorsze było to, że zaraz zbliżyli się Amerykanie. Kiedy pewnego dnia zobaczyłem, że [na samochodzie była gwiazda]. A mało tego, tam w
Gasthofie mieszkał generał węgierski, podobno szef policji budapesztańskiej, i kupa różnych oficerów i żołnierzy, między innymi w tym gospodarstwie, w którym ja byłem, były dwa konie i potem karawanik dla tego generała. Kiedy byłem akurat na tym i powiedzieli, że Amerykanie się zbliżają, to wpadłem sobie do szopy na górę na siano, patrzę, wjeżdża czołg, samochody dwa i znów czołg, ale z gwiazdą. Nie uświadomiłem sobie, że to nie jest gwiazda sześcioramienna, tylko pięcioramienna i biała, myślałem, że to ruskie weszli i się schowałem w siano i patrzyłem, co się dzieje dalej przez otwór. A oni zabrali tego generała i kilku oficerów [i wywieźli ich].
Natomiast mniej więcej za dwa dni tenże gospodarz z tego całego majątku, po co do miejscowości Igensbach poszedł, tego nie wiem, nie było go chyba pół dnia czy więcej. Ta rodzina poprosiła tego, co ze mną pracował, tego niby-Polaka (nie wiem, czy on był niby-Polak, czy nie), żeby zobaczył [i] tam poszedł do tej miejscowości, tam była gmina Igensbach. Czy był partyjny ten człowiek, [gospodarz majątku], to też nie wiem, co się dzieje. On, [Zenek] tam poszedł i wrócił następnego dnia i powiedział, że tam nie widział tego gospodarza, absolutnie. Jak to było, nie wiadomo, w każdym bądź razie kazali mu go jeszcze raz iść szukać. Poszedł i wrócił mniej więcej po czterech godzinach i powiedział, że znalazł zwłoki tego [gospodarza] w lesie. Te zwłoki potem tam ściągnęli do kościoła i tak dalej, był rozstrzelany. Ale okazało się potem, że właśnie zastrzelił go ten pracownik z pistoletu bębenkowca, który miał. Nie wiadomo, jak go zdobył, czy jak poszedł do Amerykanów, dostał bębenkowiec i go zastrzelił. O tym nie wiedziałem nic absolutnie. Chyba dwa dni później, tam było Polaków trochę więcej, na herbatkę mnie zaprowadzili do siebie, bo gadali o Powstaniu, i tak dalej. Potem mówili: „Uważaj na siebie, żebyś nic nie mówił nikomu na ten temat – on Zenek miał na imię – to właśnie Zenek go zastrzelił z tego swojego pistoletu”.
- Ale przecież ten gospodarz był dla was dobry.
Nie wiem, jaki był dla niego. Nie mogę powiedzieć, jaki tam był stosunek. On miał, ten gospodarz, trzy córki, z tym że jedna była najmłodsza panną, a dwie były żonate, z tym że mężowie byli wtedy w wojsku. Prawdopodobnie z tych dwóch, którzy [wcześniej] przybyli, to był któryś mężem jednej z nich, o których mówiłem wcześniej. Ale [jak] wyjaśniła się sytuacja, nie wiem, bo on też potem u nich był, bo przyszedł któregoś [dnia], kiedy już leżałem [w łóżku]. Myśmy mieszkali w drewnianej chacie na górze, taka to była tam [izba], nie wiem, dwa na trzy metry albo trzy [i] dwa łóżeczka [w niej] i wchodziło się po schodkach jak po drabinie. I wtedy kiedy już położyłem się spać, przyszedł podcięty (i to fest) i podszedł do mnie, trząsnął mną, wyjął rewolwer, tego bębenkowca – to pamiętam doskonale, jak wygląda – mówi: „Jak coś powiesz, że zastrzeliłem tego naszego gospodarza, to cię zastrzelę, gnoju!”. I się wtedy zląkłem już trochę. Na początku maja, kiedy się dowiedziałem, że jest w miejscowości Winzer dosyć spory obóz wysiedleńców, przez lasy trzeba było górą trochę przejść, tam nie wiem, cztery, może pięć kilometrów, wtedy poszedłem do gospodarzy i powiedziałem, że „Dziękuję bardzo, ale muszę iść, bo chcę wracać do Polski, a tam jest obóz dla wysiedleńców” – i tak dalej. Zaczęli mnie namawiać, i żona tego zabitego, i córki, [żeby] nie, że będą mnie traktowali dobrze, żebym tu u nich był. Jak się wszystko wyjaśni, wojna się skończy, to wtedy [pójdę], a tutaj jakoś to będzie, ale bałem się jego, [tego mordercy Zenona].
- A czy pana mama przeżyła? Wróciła do Warszawy?
Mama została wyprowadzona po Powstaniu normalnie, ponieważ była z nami i mamy siostra, Krystyna, oni, jak ich wyprowadzali, wywieźli ich do Berlina, do fabryki. W tej fabryce pracowały do końca wojny i potem transportem wróciła do Warszawy.
- Co się stało z pana tatą?
A mój tata, kiedy zakończyło się Powstanie, wracali podobno Niemcy nawet na Nowowiejską do biura [przybyli i] jakieś dokumenty zabierali, tam tata razem z [nimi] był i był do końca, [gdyż pracował w starostwie powiatowym w Pruszkowie]. Jak się wojna skończyła [wrócił do domu na] Grzybowską, tam gdzie myśmy mieszkali, dwa pokoje były spalone podobno całkowicie, tego nie widziałem, kuchnia w miarę podpalona i jakieś, coś się działy rzeczy, że ojciec się wyprowadził do Szczecina na ulicę Warszawską 99, tam dostał mieszkanie i pracował w tramwajach. Jak to i dlaczego to wszystko się działo [tego dokładnie nie wiem]. Kiedy mama wróciła, to poszła oczywiście [do rodziców], bo dziadkowie wrócili na swoją ulicę Sienną 45, budynek nie był zniszczony, mieszkanie było nieduże, co prawda, pokój z kuchnią i z balkonikiem, i mama tam do nich wróciła i potem jakoś tam się z ojcem [nie spotkała, nie pojechała do Szczecina], ale ze względów rodzinnych mama nie chciała do Szczecina się wyprowadzać do ojca. To był niestety taki przypadek, że były momenty, że ojciec lubił dużo alkoholu wypić i to prawdopodobnie mamę zbulwersowało i nie chciała mieć kontaktu i sama nie chciała się do Szczecina wyprowadzać, bo siostra mamy została w Warszawie z dziadkami i pracowała w zakładzie fryzjerskim.
- A proszę mi jeszcze powiedzieć, miał pan pseudonimy „Ludwik”, to od imienia, i „Wilk”. A skąd właśnie taki pseudonim?
Wtedy „Ludwik”, kiedy poszedłem do harcerzy i pyta mi się Antek: „Jaki chcesz mieć pseudonim, żeby ci wystawić legitymację, żeby to coś było?”. Mówię: „A, co się będę zastanawiał się nad pseudonimem, napiszcie »Ludwik« i koniec!”. I stało się, tak jak imię, tak został „Ludwik”. Natomiast jak potem przeszedłem już, jak u nich się skończyła ta sprawa, na Ceglaną, [i stąd] na Grzybowską do kompanii porucznika „Janusza”, to wtedy, jak poszedłem z tą legitymacją, oddałem, bo musiałem mieć podobno taką, żeby wiadomo było, gdzie ja, skąd ja jestem, to wtedy mnie się tam zapytał oficer, chyba zastępca „Hala”, [dowódcy obwodu II] jaki pseudonim. Mówię: „Nie wiem, »Pies« albo co”. „To weź sobie »Wilk«”. I sobie wziąłem „Wilka” i został ten „Wilk”. I w legitymacji też jestem „Wilk”, na kserokopii.
- Panie Ludwiku, jakby pan miał znowu trzynaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Moje upodobania są takie, że chyba tak, niezależnie od tego, że ono nic dobrego dla setek tysięcy ludzi nie [przyniosło]. Setki, że tak powiem, tysiące, bo wiadomo, że nie 200 000, ale trochę więcej Niemcy rozstrzelali i popalili, szczególnie najwięcej na trasie, jak szli w kierunku Ogrodu Saskiego przez całą Wolską, Chłodną i tak dalej. Ale niezależnie od tego, jakie są potrzeby narodowe, chociaż dopiero później, później myślałem o tym, że być może, że to było kontra tego, żeby Rosjanie nie weszli do Warszawy pierwsi i nie zajęli od razu, jak się nic nie dzieje. Polityczna sprawa mogła być. Wiadomo, jakie mieli zapatrywania „Bór” Komorowski i generał „Monter”.
Warszawa, 16 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama