Liliana Szydłowska, z domu Danielewicz. Data urodzenia 8 września 1933, w Warszawie, urodziłam się na Mokotowie.
Warszawa Śródmieście, mieszkaliśmy przy ulicy Koszykowej 42.
Moja mama była z rodziny dość zamożnej. Dziadek miał fabryczkę tutaj, w Poznaniu, przy Świętym Marcinie, między innymi wyrabiali takie wagi apteczne (tak dokładnie nie wiem), takie drobne rzeczy. Mama nie miała żadnego zawodu. Śpiewała, miała sopran koloraturowy i miała śpiewać w La Scali, mając dziewiętnaście lat, w Mediolanie, na co rodzice się nie zgodzili, że to nie zawód dla niej. Właściwie całe życie śpiewała, i w czasie Powstania, w najgorszych momentach śpiewała. Miała bardzo ładny głos. A mój tatuś był inżynierem, skończył we Francji studia [00:01:39 niezrozumiałe], później pracował… Dlatego właśnie w Warszawie się znaleźli rodzice, bo są z Poznania w zasadzie. Rodzina tatusia miała tak zwany majątek ziemski koło Kwilcza, to było zabrane przez Niemców, a potem PGR zrobiono w PRL-u, tak że z tego nic nie mamy. Tatuś pracował w fabryce samolotów Avii. W trzydziestym dziewiątym roku, z chwilą wybuchu wojny zorientował się, że musi uciekać, jeśli chce przeżyć. Zabrał nas samochodem i zawiózł do starszej siostry mojej mamy, Izabelli, po mężu Nałęcz-Komornickiej, żony majora. Oni mieszkali w Brodach pod Lwowem.
Jeszcze siostrę młodszą, a brat to już powojenny, czterdziesty siódmy rok.
2 września. To [wiem] z notatek cioci Izy, tej właśnie siostry [matki], sybiraczki.
Tak, on po prostu się musiał zgłosić… Dokładnie nie wiem, przez Lwów, trafił przez Rumunię potem do Francji i na koniec był w Belgii, bo tak zbliżał się do Polski. Tam szukał pracy, nie mógł jej znaleźć. Znał kilka języków obcych, więc został w firnie Miesse zaangażowany pewnego czasu, nie jako inżynier, ale jako tłumacz. Przyjechał do nas w czterdziestym piątym roku.
Tu będzie gorzej z datami, może powiem po kolei. Ciocię Izę, u której mieszkaliśmy… Znaczy my z nią przenieśliśmy się do Lwowa, tam była rodzina wujka Stacha, tego majora, u jakiejś cioci Ireny. To nie była moja ciocia, u niej mieszkaliśmy. W nocy, to było 13 kwietnia, wywozili rodziny tych właśnie, którzy zginęli potem w Katyniu i tak dalej. To cała ta historia katyńska. I ciocia z trójką dzieci…
Czterdziesty. 13 kwietnia. To druga wywózka, pierwsza była w lutym, w te mrozy. Ciocię wywieźli. Pamiętam, że jeszcze ze spiżarni te konfitury się przekładało ze słoików do takich dzbanków, żeby to się nie potłukło. Ciocia miała to wielkie szczęście, że u nich była taka Irka, niania, która najmłodszym dzieckiem bardzo się zajmowała, Maryjka miała wówczas półtora roczku, Jacek był w moim wieku, pół roku starszy, i jeszcze Iza w środku. Trójka dzieci wywiezionych, zabrali ich po prostu.
My zostałyśmy u tej pani Ireny, nazwiska sobie nie przypominam. Nadeszła ta straszna noc, 28–29 czerwca, w nocy, to na świętego Piotra i Pawła, gdzieś o drugiej, trzeciej w nocy rąbanie do drzwi. Pani Irena otworzyła, a my zaspane wszystkie, bo to taka noc. Panią Danielewiczową mieli na liście, z dziewczynkami, znaczy ze mną i moją siostrą Renią, i nas zabrali. Ponieważ mama się spodobała temu komandirowi, taki w mundurze Sowiet, powiedział, że: „Ty będziesz moją”. Wszystko o nas wiedzieli, że: „Twój nie wróci z Zachodu, a dzieci zabierzemy do domu dziecka, do Kijowa”. Załadowali nas na jakąś furkę, bo mamusi pozwolił dużo rzeczy zabrać, pościele (mamusia była z zamożnej rodziny, tak że miała te rzeczy, derka i coś), wsadzili nas do wagonów […], bydlęcych wagonów. Był upał niesamowity, bo tam się znaleźliśmy gdzieś koło jedenastej w południe chyba, tak że w sukieneczkach. Mamusia miała przy sobie jakąś tam walizeczkę małą i torebkę i jakiś pledzik. Wagon był zapełniony mężczyznami, mówili, że to wszystko panowie Żydzi byli, ale to już nie wiem. Dwie takie półki i z tych półek nogi zwisały. Zaduch był nie z tej ziemi, to ja pamiętam, jako dziecko.
Siedem.
To jeszcze tak prawie.
No tak, bo to czerwiec. Mama to potem opowiadała, że się tak przeraziła, nie tego Sybiru, bo nawet jeszcze nie bardzo wiedziała, co to jest, ale tego komandira, że on ją chce zabrać sobie. Mamusia miała duże nabożeństwo jeszcze z Rzymu, jak była na studiach u matki Ledóchowskiej, tam była w klasie śpiewu – do Świętej Tereski od Dzieciątka Jezus zaczęła się modlić. Na tym pledziku siedziałyśmy i mówi do mnie w pewnym momencie… Aha, bo nie mogli… Wszystkie wagony były plombowane na takie sztaby, a naszego nie mogli domknąć. To takie suwane były te drzwi i taka szpara na jedną osobę została i nie mogli zamknąć. Przeklinali strasznie, krzyczeli, kolbami uderzali, w końcu postawili dwóch strażników, pamiętam, bagnety mieli, szpiczaste takie, do strzeżenia tego miejsca. Mama mówi do jednego z nich, że dzieci za potrzebą muszą wyjść na chwileczkę. Kazała nam odłożyć, mnie lalkę, Reni jakiegoś misia, „Zostawcie to wszystko”, torebkę zsunęła na podłogę, na ten pled. Niczego nie zabraliśmy, tylko [wyszłyśmy] w lekkich sukienkach, bo upał był nie z tej ziemi. Pomogli nam wyskoczyć z tego [wagonu], bo wysoki był nasyp, więc mamusię najpierw chwycili i potem nas. W tym czasie coś się działo w sąsiednim wagonie, pamiętam, że Stalina wyzywali. Tam podobno ktoś im zemdlał czy umarł, nie wiem, ale to już był zaplombowany wagon. I my szliśmy, tam był szpaler tych Sowietów, a my we trzy szłyśmy pomiędzy tym szpalerem (nie wiem, nie widzieli nas, to był cud, uważamy) do następnego pociągu, który już zaplombowany stał. Trzeba było przejść przez szyny, czyli tam gdzie są te bufory i te łańcuchy. Mama pierwsza, za nią Renia, która się tak strasznie bała, zaczęła krzyczeć, więc mama ją ciągnęła, ja ją popychałam. Ja się też bałam, ale byłam starsza… Przeszłyśmy. Tam jakaś ogromna polana, o ile pamiętam, w tym Lwowie. Stała pani, taka niewysoka, troszkę mniejsza od mojej mamy, moja mama też nie była zbyt wysoka, zapłakana. Podchodzi do mamy, mówi: „Dziecko, tyś tam była. Ja moim zaniosłam jedzenie”. I strasznie płacze. Mówi: „Ja was zabieram do siebie”. Ta pani się nazywała Maria Berezowska i zabrała nas do siebie.
Mamy szukali, w gazetach były zdjęcia, bo mamusia wszystko zostawiła, więc mieli zdjęcia, mieli dowody, [szukali] za jakąś ogromną nagrodą w rublach czy jakąś tam. Więc byłyśmy u tej pani, takie duże mieszkanie miała, eleganckie. Pod stołem mieszkałyśmy we dwie. Pani mówiła: „Tylko do łazienki…”, bo się bała strasznie, okna pozasłaniane. Ile czasu tam byliśmy, nie wiem, ale tak się stało, [ponieważ] mamusia była w ogóle bez dokumentów, że właśnie owa pani Berezowska miała służącą o nazwisku Zofia Mykusz (prawdopodobnie to była Ukrainka) i ona jej zginęła, od dwóch tygodni jej nie było, a dokumenty zostały. Te dokumenty przekazała mojej mamie. Od tej chwili mama nazywała się Zofia Mykusz, była młodsza o dziesięć lat, więc mnie w ogóle nie mogło być na świecie, a Renia była dzieckiem tej służącej, nieślubnym dzieckiem. I któregoś dnia, niestety chronologicznie dat nie powiem, zjawił się u nas pan major Gilewicz (imienia nie pamiętam), przyjaciel wujka, który już był tam… Najpierw w Starobielsku, a potem w Charkowie ich wszystkich zamordowali. On skądś się dowiedział, że mnie nie ma, że ma mnie nie być [przy mamie]. On był żonaty z Ukrainką, ze Starego Sambora, tam mnie zabrał, ponieważ mama była szalenie surowa dla mnie, więc jakoś tak się zgodziłam z tym panem jechać, był bardzo sympatyczny. Zawiózł mnie do swojej żony, Ukrainki. Mieli takiego synka dwuletniego, zapomniałam imię, w każdym razie wiem, że jedyną lalę, taką którą miałam ukochaną, to zaraz musiałam mu oddać i on ją zaraz porozrywał, bo taka była słaba, nóżki oderwał. Dla mnie było to dosyć bolesne, no ale… U tej pani Nadzi w zasadzie byłam zupełnie obca, bo pan już zaraz musiał odjeżdżać, ten pan Gilewicz, nie mógł tam zostać. To taki domek niebieski, na niebiesko malowany, z ogródkiem. Ta pani była… no, dobra była, ale tak dość surowa. Zresztą ja tam byłam zagubiona strasznie, bo i język trochę inny, prawda, potem po ukraińsku mówiłam.
Nie. Bardzo się bałam, ale wewnątrz. Raczej tego nie okazywałam.
W tym nowym domu było mi po prostu trudno. Pani tam wymagała, bo ja tam u nich przecież musiałam żyć, prawda, więc… Aha, to mi potem mama przypomniała, że pierwsza [rzecz] to pani zabrała mi majteczki, tylko w sukience [chodziłam], bo tam jej dzieci [tylko] w koszulkach chodziły. Ja się bardzo chyba z tym… Zresztą nie bardzo pamiętam, ale się źle czułam.
Tak, na przykład przyniosła mi taki pachnący, piękny bochen chleba i miałam go pokroić. Nie umiałam kroić chleba, bo nie robiłam tego w domu. Przyszedł taki dziadunio, który mieszkał w sieni, to był jej ojciec, Ukrainiec, bardzo sympatyczny, malutki taki (on hodował takie liliputki kurki i bardzo mnie polubił, nauczył mnie kilku piosenek ukraińskich) i ten chleb mi pomógł kroić. Potem miałam drugie zadanie, to się też bardzo tego bałam, pasienie gęsi. Stado gęsi i tam był gąsior, który syczał. Ja się go bardzo bałam, ale byłam sprytna, tak że puszczałam za furteczkę, do sadu te gęsi i furtkę zamykałam. Jak pani Nadzia to zobaczyła, to mi się bura dostała, ale mówię: „Ja się tak boję tego gąsiora”. W sąsiedztwie mieszkała rodzina ukraińska, bardzo liczna. Tam chyba było, nie wiem, z ośmioro, dziesięcioro dzieci, już nie pamiętam. Tam byłam zaproszona, żeby bawić się z tymi dziećmi, bo mówili o mnie, że to jakieś pańskie dziecko jest. O mnie nikt niczego nie wiedział.
Pewnie ze sposobu zachowania, nie wiem, trudno to powiedzieć. I te dzieci… Byłam zaszokowana. Tam na przykład nie było podłogi, tylko takie… to się chyba klepisko nazywa. Dzieci były wszystkie w koszulkach tylko, na bosaczka. Czy zimno, czy ciepło, to tak właśnie prawie nieubrane i to też dla mnie było wielkim szokiem, ale właśnie ja się z nimi bawiłam. Te piosenki, których mnie dziadek nauczył: Doszczyk, doszczyk, padajet bleńki. Ja sobie chadała, ja sobie dumała, szto budiet te pleńki… i dalej, kilka takich piosenek. To tam im śpiewałam, tańczyli w kółeczko, tak mniej więcej. Potem pamiętam, któregoś dnia, to już było miodobranie. Nie ten dziadunio, ale ci sąsiedzi mieli ule i dostałam, nie wiem, tam pomagałam… Za tę pomoc spodeczek taki, taki jak pod szklankę, spodeczek miodu. Pamiętam, że to była taka pycha, zajadałam się tym miodem.
Chyba nie. Ja w ogóle byłam dosyć niejadkiem, ale nie, na pewno. Oni tam mnie nie krzywdzili, nie, nie. Jak to się skończyło? Któregoś dnia… Aha…
W ogóle nie. Właśnie z listów cioci Izy miałam wypisane parę zdań. To znaczy to była widocznie znajoma wujostwa, ta pani, to znaczy ten major Gilewicz i jego żona. Tam [w listach] jakoś ciocia pisze, że Lilusia jest tak grzecznym dzieckiem, że chyba kłopotu z nią nie mają – ja mam cytaty z tego – poza tym, że obawiamy się, dlaczego o Lilce nie ma w ogóle wieści. To są lata czterdzieste, czterdzieści jeden. Nie pamiętam, kiedy wyjechałam stamtąd. Ale jeszcze zaczęła się straszna wojna, pani Nadzia nas przygotowała… Ponieważ rzucają granaty… To pewnie byli ci UPA, OUN i te bandy. Oni też się bali, więc trzeba było się chować pod okno, że jak granat rzucą, to… Ale dla mnie już nie starczyło miejsca pod tym oknem, więc ja musiałam za szafą z boku, na drugiej ścianie. Pamiętam, że się strasznie bałam wtedy, ale dzięki Bogu żaden granat nie wpadł i to się jakoś skończyło. Nie wiem, jak to długo trwało. Były wybuchy, były krzyki, ale ich tam nie mordowali. Ale to były te lata, kiedy już właśnie te bandy takie… I któregoś dnia zapadła decyzja, że wracam do mamy, do Lwowa. Pamiętam, że ja się mamy bałam, tak muszę powiedzieć. Mamusia była bardzo, w porządku była, tylko że chciała nas dobrze wychować i szczególnie dla mnie była surowa.
Tak. Mnie zabrali jacyś żołnierze (naprawdę nie wiem, czy to byli Polacy, myślę, że Polacy) na taką ciężarówkę bez plandeki, odkrytą. Było zimno, bardzo zimno. Ci żołnierze wzięli mnie tak w środek i sobą osłaniali. Jechaliśmy do Lwowa ze Starego Sambora, więc nie wiem, już sobie nie przypominam dokładnie tego wszystkiego, potem do mamy, do Lwowa. Mama mieszkała, pracowała jakiś czas w szpularkach, nawijała nici.
Nigdzie. Z tym że ja już umiałam czytać, bo czytałam bardzo wcześnie. Dziadek mnie nauczył literek i czytałam bardzo dużo. To zresztą do dziś moja pasja. Matematyka, też już umiałam rachować.
Nie, nie. Dziadek, który został w Warszawie… Bo poznaniacy przyjechali do naszego mieszkania na Koszykową, właśnie tam wszyscy mieszkali. Dziadkowie – dziadek, babcia ze strony mamy, ze strony ojca i wujostwo Wacław, oni też byli w AK. Ale Wacław jako ułan był bardzo ciężko w kolano ranny, w 16 Pułku Ułanów [Wielkopolskich] chyba był, on już nie mógł walczyć po prostu.
Wacław Danielewicz. Ich było pięciu synów i trzy córki babcia miała, ci, co mieli majątek ziemski.
[Tak], u nas, w Warszawie. I my… To znaczy nie, bo ja teraz wróciłam do Lwowa, teraz jestem we Lwowie. Mama pracuje jako szpularka, zresztą niedługo, bo stale śpiewała i chyba normy nie wykonywała, nie wiem. A siostra w tym czasie… Mieliśmy takie pomieszczenie, jakiś długi korytarz, z takim wielkim parapetem, pamiętam, wąskie okno, tam Renia na tym oknie spała, siedziała, jak mama była w pracy. Jak ja już przyjechałam, to się zmieniło. Wtedy dziadek się wystarał, przez zieloną granicę – dziadek z Warszawy, który z Poznania w ogóle był – wystarał się o nasz powrót. [Ale] już naprawdę nie powiem tego, wiem, że jechaliśmy przez wschodnią Polskę, przez Przemyśl, Zaniemyśl [Zamość?], to pamiętam.
Straszne warunki. W jakichś szoferkach jechaliśmy, przesiadaliśmy się, to były jakieś ciężarowe samochody. Nie bardzo już umiem w tej chwili to odtworzyć, bo już to mi się wszystko jakoś zgubiło. Dotarliśmy do Warszawy, to musiał być jakiś czterdziesty trzeci rok.
Tak, już u siebie. Tylko że to mieszkanie było zdemolowane. Dziadziuś miał piękną bibliotekę, to tam były wykradzione rzeczy. Duże mieszkanie mieliśmy, pamiętam, cztery czy pięć pokojów, na pierwszym piętrze, z balkonem.
Była razem. Tak.
Tak, tak. Reniutka, moja siostra, to była ulubienicą właśnie tego Wacka i Irki najmłodszej, która niedawno zmarła. Ciocia Irka, ósme dziecko u nich.
Tak. Zostałam zapisana do szkoły imieniem Emilii Plater, na ulicy Emilii Plater. Później, po roku moją siostrzyczkę mama też chciała zapisać, zapisywała i pamiętam, że ona strasznie z nerwów dostała torsji. Tak że…
Nie chciała, bała się. Jakiś czas tam chodziłyśmy. Byłam dość dobrą uczennicą. No ale zaczęły się… Niemcy pozamykali szkoły polskie i zaczęły się tak zwane komplety, nawet u nas w mieszkaniu też, raz na tydzień, to się zmieniało. Chodziłyśmy, dziewczynki tak po kilka, do sześciu najwyżej. Zeszyty się chowało i książki, jeśli były takie, albo w domu były, żeby Niemcy nie zauważyli. To trwało dość długo. Na Lwowską, pamiętam, chodziłam do państwa Luzińskich, to krewni tego wujka, doktor Luziński, tam do nich. A już innych adresów nie pamiętam.
Nie, nie. Tylko te komplety.
Sama, najwyżej we dwie dziewczynki, nie więcej. Tam się gromadziłyśmy. Mówię, tak pięć, sześć dziewczynek było, same dziewczynki.
Dość dużo, straszne łapanki na ulicach. Na przykład kiedyś z mamą jechałyśmy tramwajem, było Nur für Deutsche i łańcuchem oddzielone. Takie scenki z wagonów, [kiedy] wsiadali chłopcy, taka młodzież, z harmonijką albo z harmonią dużą, albo ze skrzypcami, i śpiewali te patriotyczne piosenki. W tej chwili nie przypomnę sobie, mam słowa [piosenek] zanotowane.
Było takie jakieś rozluźnienie, taka była radość. Ja sama to bardzo przeżywałam.
Bardzo obojętnie siedzieli, tak, w mundurach. A jeszcze tam panie siedziały czasem z jakimś takim małym pieskiem na kolanach, wystrojone. Nie wiem, czy to były folksdojcze, czy to były Niemki, to nie wiem tego, nie widziały nas, po prostu one były ponad, ponad tym prostym narodem, stłoczonym strasznie nieraz. Właśnie, co było bardzo niebezpieczne i przykre, zatrzymywali tramwaj między przystankami i Raus! Raus! No i niestety, mężczyzn na bok stawiali, młodych szczególnie, a raz nawet nas, ale mamusi się znowu udało uciec do bramy. Nie wiem, czy by mamę zatrzymali z tymi dziećmi, ale w każdym razie w tej bramie przesiedziałyśmy, w jakiejś, nie pamiętam [dokładnie].
Tak. Mama zawsze razem z nami chodziła. Poza tym straszne, co pamiętam, to te rozstrzeliwania.
Niezupełnie, ale nasza parafia to był kościół Najświętszego Zbawiciela, na placu Zbawiciela, tam gdzie teraz się też odbywają te rzeczy straszne. Tam załadowywali tymi mężczyznami samochody, zwykle z plandeką, [tylko] tył był otwarty i oni, pamiętam, żegnali się wszyscy przed kościołem. Kiedyś szłam właśnie placem Zbawiciela i już wiedziałam, co ich czeka. Ja się modliłam w ich intencji po prostu. Nic by się nie zrobiło. To niejednokrotnie widziałam. No i potem się słyszało te strzały. Niemcy na tyle byli w ogóle pewni siebie, z takim tupetem, że oni te listy rozstrzelanych wywieszali na takich słupach ogłoszeniowych, okrągłych. To było bardzo długie listy, kilkadziesiąt nazwisk, wiek i dzień. To było coś strasznego po prostu. Ja już jako ta dziewczynka dziesięcioletnia… To było dla mnie wielkie przeżycie, zresztą wszyscy to [przeżywaliśmy].
Zdawałam sobie sprawę, że to są Polacy, którzy giną za Polskę.
Właściwie nie bardzo pamiętam. Miałam bardzo miłą koleżankę, Elżunia Milewicz się nazywała, rówieśniczka, trochę starsza ode mnie, ona piękne wiersze pisała. Między innymi napisała wiersz pod tytułem „Aleja Szucha”. Nie mam tego wiersza. Przepisywałyśmy go na kartkach i to już tak patriotycznie się bardzo żyło, bo wiadomo, co tam się działo. Elżunia Milewicz, tak, [więcej] nie pamiętam. Miałam trochę koleżanek, ale jakoś mama nas trochę w ogóle izolowała, bała się, żebyśmy się tam gdzieś w jakieś towarzystwo nie wmieszały, pilnowała nas bardzo.
Nie.
Również nie. Chociaż dużo wiedziałam, ale nie, tego nie było w moim życiu. Znaczy… ale to już późniejsze lata, w czterdziestym siódmym wstąpiłam do harcerstwa w Zalesiu, ale to już [po wojnie].
Tak, to było słychać wystrzały, wiedzieliśmy.
Nie przypominam sobie. Natomiast właśnie… teraz Powstanie już by było.
Tak. Byli dziadkowie, dużo czytałam.
Właściwie nie wiem. Chyba miała jakieś [zajęcie], nie wiem.
Tak, bo nie pracowała zawodowo nigdzie.
Nie, nigdy. Nigdy. To była zawsze jej taka przyjemność, takie hobby. Nigdy. Aha, mamusia zaczęła mnie uczyć jeszcze [grać] na pianinie, bo to pianino to też ważne. Pamiętam, że w pokoju było strasznie zimno, w tym gabinecie, gdzie stało pianino, ale próbowałam ćwiczyć. Mama tak rygorystycznie wymagała. To był mój początek. Niestety potem już pianino, właśnie… Może teraz powiem o Powstaniu?
Jakiś niepokój, jakieś napięcie, coś tak, ale to dzieciom nie chcieli mówić. Wujostwo coś tam musieli się orientować. Zresztą chyba brali udział w akcji, bo Irenka, ta najmłodsza, była sanitariuszką w czasie Powstania, tak że coś było.
Babcia chyba posłała mnie, mówi: „Liluś, idź do sklepu”… Vis-à-vis był sklep taki korzenny, jak to się kiedyś nazywało, tam nie wiem, co miałam kupić, chleb na kartki prawdopodobnie i była taka marmolada z buraków, buraczana, to chyba to właśnie. My się zajadałyśmy potem, kromka chleba z tą marmoladą, takie wygłodniałe [byłyśmy] dosyć. Pani ze sklepu powiedziała mi: „Słuchaj, dziecko, powiedz w domu, żeby już nikt nie wychodził”. To musiało być koło jedenastej, dwunastej, tak koło południa. Wiem, że taki dzień był mglisty, deszczowy chyba trochę, taki chłodny, tak było… ponuro, o! Potem godzina „W”.
Tak, tak, powtórzyłam. Już nikt nie wychodził. Mamusia jeszcze do szewca chciała iść, ale już nie poszła. Chyba syreny zawyły, ja już nie bardzo pamiętam. W każdym razie mieliśmy właśnie ten balkonik, taki niewielki. Dziadek wyszukał gdzieś w zakamarkach szaf biało-czerwony sztandar, mój dziadek, Florian Szulc. Z tym sztandarem na balkon my wszyscy z dziadkiem wyszliśmy, to była dość duża grupa ludzi, i na środku Koszykowej szli pierwsi Powstańcy.
To byli młodzi chłopcy, mieli biało-czerwone opaski na lewym ręku. Dziadek zaczął śpiewać hymn narodowy i płakał. Myśmy wszyscy płakali. Oni wyglądali tak jak harcerzyki takie, może mieli, ja wiem, z osiemnaście, siedemnaście lat. Takich trzech albo czterech szło środkiem.
Nie, nie mieli broni. Nie było widać, ja już też nie pamiętam, po prostu…
Po prostu nie wiem. Vis-à-vis była taka ogromna kamienica, tam mieszkali bardzo zamożni Żydzi.
Też niczego nie wiem. Po prostu nie wiem. No i zaczęło się.
Nasz odcinek długo, do samego końca prawie, [przetrwał], bo w Centrum nie, ale tam na Woli [było gorzej] i to jakoś tam docierało, że straszne rzeczy się dzieją, rzezie jakieś. W każdym razie straszne huki, to mimo wszystko, że się mieszkało tam, gdzie może bezpośrednio walk nie było… Chociaż też trafiały się takie wystrzały, potem jeszcze, pamiętam, tacy tak zwani gołębnicy, właśnie do szewca z mamą raz wyszłam i …
W czasie Powstania już, tak. Niedaleko, parę kamienic dalej, był szewc, a już się buty rozlatywały. Mama kazała, tylko ja z mamą szłam, iść tak tuż pod murem, po prostu prawie przyciskając się do muru. Jakoś szczęśliwie wróciłyśmy. Jak zaczęły się jakieś bombardowania, strzały, huki, to było coś niesamowitego, mama nas sadzała, bo była taka… Dwie łazienki mieliśmy, jedna była taka jakby gospodarcza, nie wiem, i tam taki wielki kosz wiklinowy stał, bardzo duży, na bieliznę. Mama na tym koszu nas sadzała (tam zdaje się nie było w ogóle okna, kosz się z nami trząsł), mnie i tę Reniutkę, taką małą. Tam godzinami się nieraz siedziało, zamknięte w tej komórce takiej.
Nie, same. Mama nas tam ulokowywała dla bezpieczeństwa, że to takie było obudowane wszystko.
Tak. Może właśnie teraz powiem, jak przyszedł atak na tę naszą Koszykową.
Ale nie, jeszcze wcześniej budowało się barykady i w poprzek Koszykowej również, niedaleko, to się wynosiło wszystko, co tylko było możliwe. Najpierw kładli ten bruk, [który] już był wyciągnięty, tak że tam [był] tylko piach, nie było ulic, to była podstawa barykady. A potem, ja nawet też tam, pamiętam, z kuchni, z łazienki jakieś dzbanuszki, jakieś miski, coś tam się po prostu wynosiło. Rano, o świcie nadjechał ten czołg niemiecki, tego już nie widziałyśmy oczywiście, wtedy w piwnicy byłyśmy, ale podobno prowadzili tam kobiety z dziećmi przed Polaków, żeby Niemcy, chcąc zdobyć, musieli strzelać. Takie chodziły głosy.
Jako tarcze ochronne, tak, dla tych Niemców, siedzących na czołgach.
Nie, nie. My w piwnicy [byłyśmy].
Tak.
Nie, wszyscy, wszyscy na węglu.
To znaczy jak przyszedł, nie wiem, którego dnia, atak na nasz odcinek Koszykowej, podobno czternaście „grubych bert”… Tak się to nazywało, bo on już mówi: „Jak ty nazywasz?”. Ja mówię: „No tak się mówiło” – „grube berty”, „krowy” ryczące były. Tych nazw było bardzo dużo, takich nienaukowych, nieścisłych. I czternaście aż. Pierwsza jak uderzyła, pierwsza, druga chyba, byliśmy wszyscy w gabinecie, tam gdzie pianino było. I tam było duże biurko tatusia, na tym biurku właśnie wujek Wacek się opierał. Jeszcze się z Renią mocował, przywiązał ją… bo on ją bardzo lubił, tak się szamotali, do klamki ją przywiązał, nie wiedząc, że za chwilę będzie bardzo niebezpiecznie. Tak się stało, że część ściany frontowej runęła, tak zostało jak taki domek dla lalek, otwarty cały. Cały front zjechał z tym balkonem, z tym wszystkim. My w gabinecie właśnie byłyśmy i wiem, że jakiś odłamek czy nie wiem co, rąbnęło w pianino. Mamusia miała takie wiedeńskie pianino z trzema pedałami, koncertowe. Klawiatura cała skoczyła do sufitu i tak posypała się, to pamiętam. Wuj Wacek znalazł się pod stołem, z tego biurka go zrzuciło, Renię ktoś tam gwałtownie odwiązywał od tej klamki. No i wszystko w popłochu. My się zaczęliśmy dusić, bo był do tych bomb dodawany amoniak, to strasznie brzydko pachniało i dusiłyśmy się. Mama miała na tyle przytomności, że do kuchni nas wzięła, ogromna kuchnia była ze spiżarnią i ręczniki jeszcze w wodzie, jeszcze woda była, zamoczyła i nas zawinęła tymi ręcznikami. Potem okazuje się, że już klatka schodowa, frontowa runęła, łącznie z windą. Winda to podobno wisiała tylko na jednej linie, była nie do użytku. Ale była jeszcze druga klatka schodowa, tak zwana dla służby, takie drewniane, kręcone schody, więc tam był tłok niesamowity. Kto zręczniejszy, to po poręczy zjeżdżał. My na pierwszym piętrze byliśmy, już tylko pamiętam, że w piwnicy, jak zeszliśmy, to sypał się nam tynk na głowy. Stała taka ławeczka drewniana jakaś, ja pod nią tę siostrę wepchnęłam i ja tam koło niej, i po prostu się modliłyśmy, bo ja już myślałam, że będzie koniec. Ta ławeczka te cegły jakoś tam zatrzymała. To był kurz, huk, nie było czym oddychać, taki strach, że to się nie da tego opowiedzieć w ogóle.
I po jakimś czasie – czternaście było tych rąbnięć – dziadek uszykował naszą piwnicę, tam był węgiel, na tym węglu jakieś tam spanie. Skądś pozdobywał, poszedł jeszcze do tego mieszkania – to już było bardzo niebezpieczne – jakieś koce, coś i tak na tym spaliśmy. Już więcej nie pamiętam. Okropne warunki.
My już głodowaliśmy właściwie, bo zapasy się dawno skończyły, a dużo ludzi było. Mama miała zapasy jajek. W sypialnym rodziców był taki kaflowy piec, podobno tam był przeciąg, więc pamiętam, jak babcia te jajka szykowała, ja pomagałam. Nie wiem, z dwadzieścia, dwadzieścia pięć, to jeszcze na początku ja w papierki pakowałam, babcia wkładała na durszlak i liczyła, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, wyciągała i oblewała zimną wodą. Podobno w ten sposób były zahartowane. Ale w czasie tego bombardowania piec się rozleciał, tam się wszystko rozleciało, oczywiście z jajek już niczego nie było. Nawet jajecznicy nie dało rady zrobić. Jeszcze przyszli tacy gospodarze, pamiętam, z ziemniakami – to był rarytas. My wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy, to się pozbierało. To była ogromna suma, bajońska suma za tych trochę ziemniaków, ale jak się jest głodnym… Ja się w sumie nie dziwię tym gospodarzom, bo oni pod ogniem szli z tym towarem, tymi ziemniakami.
Nie. Ciocia Irka to jakoś tak było.
Zaglądała, tak. Ona tam bardzo dużo przeżyła. Opowiadała na przykład taką historię: jeden generał niemiecki został bardzo postrzelony i te pielęgniarki, no jak chorym, to każdym się zajmą, i nim też się zajęły. To on im w twarz pluł. „Ledwo żywy był, a –mówi – opluł nas”. Ale potem zobaczył, że one mu te rany opatrują i tak dalej, to tak już… Ale umarł później, nie mógł przeżyć. Ale takie sceny były, taka jakaś nienawiść straszna.
Trudno powiedzieć, to raczej… Masę, masę koleżanek cioci zginęło, masę. To takie różne scenki, ale to już mówię, ta moja pamięć…
To na przykład, jak już tak ten dom się rozleciał, tej frontowej ściany nie miał, wszystko się tam chwiało, nam już nie było można wchodzić tam. Pilnowali, rodzina pilnowała, żeby nam się tam już coś nie stało. Właśnie z sąsiedztwa pan, ja go nie znałam, jakiś pan inżynier, podobno robił zdjęcia przy każdej okazji, chciał fotografować ten dom właśnie i te sceny, które tam się działy, i niestety zginął. Nazajutrz był pogrzeb, to wiem, że podobno ręce, nogi, osobno, głowy nie mogli znaleźć. Znaczy my uczestniczyliśmy w tym pogrzebie, ale nie oglądaliśmy ciała, tylko modlitwa była za niego.
Chyba tak. Tych pogrzebów było bardzo dużo. W naszej bramie odbywały się czasem msze święte w czasie Powstania, to też masę ludzi przychodziło.
Tak, tak byłam.
Nie. Jaki ksiądz, to nie, to niestety nie. To nie był z naszej parafii, ale nie wiem.
Nic na ten temat nie wiem. Po prostu nie wiem.
Nie. Tam próbowali złapać to radio powstańcze, ale nie dało się słuchać. Nie można było… „Burza” czy „Iskra”? Już nie pamiętam w tej chwili.
Jak już w piwnicy, to nie wychodziliśmy. Ale zanim jeszcze to się zwaliło, to nieraz tak. Tylko ja po prostu naprawdę już sobie nie przypominam w tej chwili. Trudno mi to odtworzyć. Przecież tyle czasu musiałam coś… Wiem, że czytałam zawsze chętnie gdzieś w kąciku.
Też nie wiem, w początku października jakoś. To jakoś przyszły wieści, nie wiem już, jak i skąd, że trzeba Warszawę opuszczać. Babcia z mamą nam poszyły taki rodzaj plecaczków z jakichś tam materiałów i z uchwytami jak plecak, żeby na plecy założyć. Co tam było w tym plecaku, to też nie pamiętam. No i to wyjście to… Właśnie mało już pamiętam w tej chwili, wiem, że to było coś strasznego.
Nie pamiętam. Szedł taki wąż ludzi, bardzo długi szereg. My szliśmy w kierunku Ursusa, brudni, zawszeni, bo i to było, głodni, spragnieni. W tym dniu, kiedy wychodziliśmy, było chyba dosyć ciepło. Wiem, że mama jeszcze miała dwa futerka: jedno karakuły, a drugie jakieś, i jakiejś chorej pani jedno oddała, żeby ją na nim położyli, i drugie też oddała. To mama taka była, z szerokim gestem zawsze. Ale nie było nic do jedzenia. Zatrzymaliśmy się, pamiętam, przy jakichś torach kolejowych i jakiś pan wyjmował ze swojej torby taki słoiczek żółtego masła i jakieś suchary. Mama do niego podeszła, czy by dał jeden suchar dla dzieci. On nawet dwa suchary posmarował tym masłem. Nigdy nie jadło się czegoś takiego, a to nam tak smakowało, to pamiętam. Potem jeszcze, jak doszliśmy do Ursusa, była taka ogromna hala, tam ludzie po prostu każdy się ulokowywał w jakimś tam kąciku, jak mógł, i mama z babcią też na jakimś pledzie. Ja jakoś tam zaczęłam chodzić po tej hali i się okazało, że tą halą zarządzało wojsko austriackie. Jakiś Austriak podszedł do mnie i coś powiedział, nie rozumiałam, nie znałam niemieckiego. On dał mi taki krążek dużej kiełbasy, więc ja się bardzo ucieszyłam, biegnę do tych naszych, a jakaś kobieta do mnie podeszła i mi to wyrwała, więc ja z płaczem dobiegłam. Niestety też była głodna po prostu. To tak wyglądało. Babcia bardzo dobrze znała niemiecki, bo kto był z Wielkopolski, to oni znali, i zaczęła z nimi rozmawiać, to ona się dowiedziała, że oni są Austriakami na służbie u Niemców i taką sprawę załatwiła nieprawdopodobną, że my mamy prawo: mama, babcia, i my dwie… Jest taki pociąg do Krakowa, wojskowy pociąg niemiecki, i tam nas zaprowadził. Bez biletów, bez niczego, tym pociągiem dojechaliśmy do Krakowa. To była długa bardzo droga, już też nie pamiętam, jakieś takie eleganckie te wagony. Ten pan już odszedł, ten Niemiec w mundurze, ale tam sami tacy mundurowi byli.
Dziadek został, dziadek powiedział, że się stąd nie ruszy. Dziadek chyba zachorował coś psychicznie. To już było… To było ponad jego wszystkie możliwości i on został.
Na Koszykowej w tej piwnicy na tym węglu. Nie, absolutnie [nie chciał iść]. Babcia z nami poszła. Jeszcze o dziadku powiem. I teraz w Krakowie tam znowu rodzina właśnie wujków, tych Nałęcz-Komornickich, wujka Stacha tam była rodzina, Ciechanowscy. To był lekarz i jego żona stomatolog. Tam gdzieś, nie pamiętam na jakiej ulicy, do nich trafiliśmy. Ale dom był pełen. Duże mieszkanie, ale dom był pełen ludzi, bo nie tylko z Warszawy uciekinierzy, ale z całej Polski po prostu. Duża rodzina, tam z Kresów też, oni mieli na Kresach jakieś wywierty nafty, stamtąd też przecież… My tam nie mogliśmy długo zabawić. Odwszawienie było, to było bardzo nieprzyjemne. Ta ciocia właśnie zajęła się nami, takie turbany nam założyła, nie wiem, tam z czymś, bo ja miałam długie włosy, mama nie chciała mi włosów ściąć, miałam poza pas. Aha, i pierwszy poczęstunek u tej cioci, u tych wujostwa: przynieśli chleb smarowany smalcem ze skwarkami. No to pycha była, dosłownie, i do tego chyba herbata. No i potem…
Właśnie nie wiem, ile czasu. Może z tydzień? Mama kręciła się po mieście, spotkała panią, która się nazywała Lela Dziedzicowa, z Makowa Podhalańskiego, i ona mówi, że: „Pani Halusiu – bo mama chciała śpiewać – niech pani przyjedzie z dziećmi do Makowa Podhalańskiego. Tam jest taki ksiądz, który się wami zajmie i jakoś się postara…”. Mama niewiele myśląc, opuściła to tak. Pojechaliśmy do Makowa, nie wiem w jaki sposób, czy pociągiem, już nie pamiętam. Dostała taki pokoik nad klatką schodową na ulicy Kościelnej, numeru nie pamiętam. Obok mieszkał ten ksiądz Kras, który się nami zajął rzeczywiście. To był maleńki pokoik, chyba trzynaście metrów kwadratowych, z oknem. Tam byliśmy z babcią. Zimno było, więc ja chodziłam do lasu po choinki, ścinałam takie gałązki. I to pamiętam, że było bardzo ciężko przejść, bo taka kładka była (to chyba Dunajec czy Białka) nad tym potokiem, ta kładka była zniszczona bardzo, przełamana w połowie. Ja z tą choinką tak wracałam. Zresztą na Boże Narodzenie też choinkę przyniosłam, taką małą ścięłam. Taki rozbój.
Tak, tak. Siostra mi pomagała. Taki toporek miałam, jakiś taki mały, góralski. To też nie było pewnie dozwolone, ale się inaczej żyło wtedy. Palenie było takie… Ktoś nam „kozę” dostarczył, taki blaszany piecyk, to się raz dwa spaliło, ta kora, ta ściółka, to przecież… Ale trochę się podgrzało.
Mama wszędzie śpiewała i stale śpiewała, tak. Kiedyś tam na przykład wyszłyśmy na spacer z siostrą i dostałam takiego królika białego z czerwonymi oczkami od sąsiadów, bardzo się nim cieszyłam, a siostra pobiegła gdzieś [na] górę kościelną i się okazuje, wywróciła się i strasznie kolana sobie pozdzierała. Ja potem wracam, już ciemno się zrobiło od tego królika, a mama mnie nie wpuszcza do domu. Okazało się, że za karę mam jeszcze na klatce schodowej zostać, bo Renia sobie zdarła kolana, a ja jej nie pilnowałam.
No tak, nie chcę tak źle o niej mówić, bo ona dużo dobrego też zrobiła, ale było tak. Ksiądz Kras mówi do mnie: „Słuchaj, ty jesteś małą poganką. Nie byłaś u Pierwszej Komunii Świętej”. A mama mówi: „Czekałam, aż Laluś wróci z zagranicy”.
Nie, jeszcze tak nie bardzo, nie bardzo był ten kontakt. Ale później już wiedział, że jesteśmy w Makowie. Tam właśnie ksiądz mnie przygotował do Pierwszej Komunii Świętej, 11 lutego, w święto Matki Bożej z Lourdes…
Tak, przystąpiłam – mam obrazek od księdza do dziś – do komunii świętej. To było wielkie przeżycie. Był mróz, śnieg. My nawet płaszczy nie mieliśmy, Reni ktoś tam podarował płaszczyk, a ja tylko takim kocem się okrywałam, ale ktoś mi też taki płaszczyk ofiarował. Jedna pani uszyła białą pelerynkę z takim puszkiem, pamiętam, że się bardzo tego wstydziłam, i taki biały wianuszek. Nie chciałam tego założyć, ale na mszy świętej ksiądz podszedł do mnie jako pierwszej, bo byłam jedynym dzieckiem do Pierwszej Komunii Świętej. Potem miało być takie śniadanie. Niczego nie mieliśmy, straszna była nędza i bieda i dziadek poszedł… Aha, bo dziadek wrócił z Warszawy. To też jeszcze cała historia. [Dziadek] od księdza dostał kieliszek miodu i to była taka uczta, smarowało się chlebek miodem.
Dziadek podobno przywędrował do Krakowa, ale to są takie wieści bardzo niepewne. Podobno znalazł jakąś dorożkę w Warszawie, trzykołową, bez jednego koła, i ten kufer z futrami i jeszcze tam z takimi skarbami, że tak powiem, nie wiem, pościelą czy czymś, na tej dorożce wiózł. Nie wiem, jak do Krakowa się wrócił z tym. Ale on był już chyba psychicznie nie w porządku. Dotarł później do nas, do tego Makowa, do tego małego pokoju. Pamiętam, że dziadek… Denerwowałyśmy dziadka bieganiem, to go wszystko raziło, chciał mieć ciszę i w końcu po jakimś czasie wrócił do Krakowa. Odwoziliśmy go. To już tak prawie był pogrzeb. On już nie mógł chodzić, tak że [był] na takim wózku ręcznym ciągnięty na ten dworzec. Potem już długo nie żył. U moich kuzynek znalazły się jego notatki, już po prostu jest bardzo słaby. U Ciechanowskich chyba mieszkał, przypuszczam, i gdzieś na ulicy na zawał umarł. Jest pochowany w Krakowie na Rakowickiej, na tym cmentarzu. […] Aha, i czterdziesty piąty rok. Ciotka Wanda Czepczyńska, tu z Poznania, nas ściągnęła. Bo komuniści zabierali… Oni mieli duże mieszkanie na Sienkiewicza.
Komunia święta była w lutym… Nie wiem, tak może… wiosna jeszcze…
Jeszcze chyba w trakcie, właśnie pamiętam jeszcze, to tak mi się wszystko przypomina… Chodziłam na rynek w Makowie po zupy, tak zwane RGO. Nie były zbyt smaczne, ale głodnym się było, przynosiłam do domu w takim pojemniczku. Kiedyś wracam i na rynku wloką takiego żołnierza młodego, Austriaka, on miał nogę kompletnie rozwaloną, krwawiła, a ci Sowieci go ciągnęli, wrzeszczeli na niego. Wiem, że strasznie się popłakałam, nie mogłam mu pomóc przecież, takie sceny pamiętam. A poza tym jakieś walki wręcz tam się odbywały. Znowu w Makowie znaleźliśmy się w piwnicy, to parę dni trwało. Teraz trzeba było wodę zdobyć, poszłam po wodę. Studnie były wszystkie nieczynne, jedna studnia, która była czynna, to było koło kościoła, tam na górze się szło, do kościoła w Makowie. Szłam z tym dzbankiem i widok straszny, wokół kościoła były stosy trupów, żołnierzy, tak leżeli poukładani rzędami.
Chyba różni, nasi też pewnie. A w piwnicy to mama śpiewała nieraz arie włoskie, a ja jeszcze w czasie okupacji, bardzo lubiłam poezję Mickiewicza, nauczyłam się, pamiętam, tej ballady „Powrót taty”. „Świteź”, „Świteziankę” na pamięć umiałam i w tej piwnicy recytowałam. Jeszcze pamiętam, dziadek mnie trochę denerwował, bo ze mną mówił. To wtedy jakoś miałam taką odwagę, żeby stanąć na krześle i mówić, bo tam był tłum ludzi, dużo obcych w zasadzie też.
Tak, to jakoś tak właśnie. Ja bardzo lubiłam literaturę, poezję, to już tak od dziecka.
Wróciliśmy do Poznania. Znowu nie bardzo pamiętam. Ciotka Wanda nas ściągnęła, bo miała duże mieszkanie, chciała je zaludnić, żeby nie dostała jakichś [lokatorów]. To byli zamożni ludzie. W tym czasie tatuś wrócił z Belgii, z Brukseli i nas szukał w Makowie, ale nas już tam nie było. Więc znalazł nas w tym [domu] na Sienkiewicza. Bardzo wybiedzony, wychudzony był. On tam pracował jako tragarz, bo nie był folksdojczem i wiadomo. Nawet obrączkę zostawił. Tam mówili, że do tej Polski nowej to nie należy wieźć, bo wszystko zabiorą, a zresztą nie miał właściwie niczego, nawet tę obrączkę zostawił tam u znajomych.
Pierwsze, to zaczął szukać pracy i do Warszawy właśnie tak… Ale zaczęły się też jego przesłuchania na UB.
Bardzo, tak, jako wróg. My byliśmy wrogami. Ja się na studia w Warszawie nie dostałam trzykrotnie, chociaż wiem, że zdałam egzamin.
Na romanistykę. Tatuś mi tam pracę przygotował nawet, znaczy ja nie znałam dobrze francuskiego, mówionego to w ogóle, ale z literatury. Nie dostałam się, tak że już potem na tym Krakowskim to nie mogłam na tę bramę patrzeć. Ale ja to ja, bo jeszcze byłam stosunkowo młoda, ale taki młody człowiek przyszedł i on płakał strasznie, miał chyba dwadzieścia sześć lat, i mówi: „Znowu się nie dostałem”. Dla takich miejsca nie było. W międzyczasie zaczęłam pracować z nakazem pracy jako nauczycielka. Aha, bo skończyłam liceum Stefanii Sempołowskiej na Żoliborzu, maturę tam zdałam.
To było w pięćdziesiątym pierwszym roku. To już po wojnie, ale dla nas to były wtedy bardzo ciężkie czasy.
Tatuś nie chciał w Poznaniu tu mieszkać, nie chciał być obciążeniem dla rodziny, więc jakiś czas ci dziadkowie, którzy mieli majątek, mieszkali w Wituchowie – taka wioska niewielka koło Kwilcza, bo tak myśleli, że odzyskają to wszystko i tam my też u nich, ale tam warunki były bardzo ciężkie. Już mój brat się urodził w czterdziestym siódmym roku, to mamusia strasznie tam rozpaczała, że taka wilgoć i że to dziecko jej się nie wychowa, bo taki był drobny bardzo. Zresztą mama bardzo przeżyła – przed nim poroniła jedno dziecko. O tym się dopiero później dowiedzieliśmy, bo to się tak nie mówiło dzieciom o tych sprawach. Chodziłam do szkoły w Zalesiu Górnym, pani Krauze prowadziła taką szkołę, prywatną w zasadzie, tam jakieś opłaty były niewielkie. A tatuś szukał pracy i znalazł ją wreszcie w Polimexie. Zaczął jako, jak to się nazywa, taki posłaniec, co listy roznosi, goniec, ale przez rok został dyrektorem naczelnym. Z tym że strasznie go partia prześladowała, że ma się zapisać do partii, a on powiedział: „Absolutnie nie”.
Dość dużo było takich wezwań. Wiem, że jeszcze w Polimexie był wtedy dyrektorem i pani Wojewódzka – pamiętam nazwisko, była jego sekretarką, tylko dzwoniła do mamy, że dzisiaj pan inżynier nie wróci do domu. To już było wiadomo, że jest wezwany, tam gdzieś na Żoliborzu, na Bielanach. Nie chciał opowiadać tatuś, bardzo wracał zdenerwowany. Wtedy właśnie papierosy palił i popijał herbatę i niczego jeść nie mógł. W ogóle był szczupły i niedługo żył, w pięćdziesiątym szóstym umarł. Miał wrzody na dwunastnicy, ale to chyba z nerwów wszystko, z tych przeżyć.
Wtedy właśnie mama zdecydowała się wrócić do Poznania, bo tutaj rodzina, a ta rodzina oczywiście to raczej nie bardzo pomogła. Zamieniliśmy mieszkanie na Żoliborzu, bo tata dostał od Polimexu, ładne mieszkanko było, dwupokojowe, mógł sobie trzeci [pokój] jeszcze [wziąć], ale bał się, że nie da rady opłacić. Siostra, która studiowała w Poznaniu fizykę, załatwiła zamianę, tak że… Ale zamiana. My dostaliśmy stare mieszkanie na Wojskowej, z takim piecem w łazience, w którym trzeba było palić, a tam [na Żoliborzu] wszystko było takie nowoczesne. Nie zapłacił nic, zresztą my uważałyśmy, że będzie nieuczciwie, jak zamiana, to zamiana. Człowiek tak nie myślał w ogóle. Ja jedyna byłam pracującą osobą.
Z Warszawy na Poznań, tak. Fatalnie to wyszło, no ale… My jakoś nigdy na tę materialną stronę za bardzo nie patrzyliśmy, ale jednak było bardzo ciężko tutaj. Ciocia Irka mi właśnie wtedy załatwiła pracę, bo już tam te trzy lata nakazu przepracowałam. Potem pracowałam w ZDR, Zakład Doskonalenia Rzemiosła. Chodziłam na takie kursy maszynopisania i biurowości, zapisałam się, bo chciałam się dalej jakoś uczyć. I taka pani, nie pamiętam jej nazwiska, bardzo sympatyczna, mówi: „Wie pani co? Tu pani u nas będzie na galwanotechnicznym”. Jako sekretarka pracowałam, tam był inżynier Sitarz dyrektorem. Tam była galwanotechnika, fotografia była, jeszcze tam inne działy, tam pracowałam swego czasu. Ale tatuś umarł w międzyczasie, mama stwierdziła, że chce wracać do Poznania. Siostra dała ogłoszenie do gazety na zamianę. Zamiana to zamiana. Tu dostali ładne mieszkanko, nowe, łazienka, kafelki, wszystko nowoczesne, a myśmy tam dostali stare takie, taką ruderę właściwie, na trzecim piętrze.
Tak. Sześć lat po maturze dopiero. W Poznaniu się dostałam. Tu nawet jakiś Czartoryski studiował, jakiś inny Kwilecki. [Skończyłam] romanistykę, tak. To właściwie pewnie już gafę popełniłam, że w ogóle jeszcze chciałam studiować, ale jakoś taka byłam uparta. Nie byłam żadnym specjalnie naukowcem, tylko chciałam… Język mi się podobał. Tutaj w Poznaniu skończyłam studia. Potem pracowałam, najpierw w „Lingwiście” tak zwanym. Pani była, wizytowała mnie i stwierdziła, że pośle mnie na stypendium do Besançon, do Francji. Bardzo się ucieszyłam. Aha, ale w międzyczasie ja wyszłam za mąż. W sześćdziesiątym roku wyszłam za mąż, Ania w sześćdziesiątym pierwszym się urodziła. Tak w przeciągu siedmiu lat mam pięcioro dzieci, już była piątka, jak mi pani zaproponowała właśnie takie stypendium wakacyjne.
Tak. Mąż mówi: „No to weźmie dzieci”. Syrenkę nawet kupiliśmy. Bo była taka… Wydał podręcznik i mówi: „Możemy albo samochód kupić, albo telewizor”. To oczywiście samochód – syrenka była. Nawet trochę wycieczek zrobiliśmy, do Bułgarii, do Rumunii. Tak w góry głównie, nie tak typowo na plażach, tylko właśnie zwiedzaliśmy monastyry w Rumunii, ciekawie bardzo. Mąż został z dziećmi, powiedział, że z tą piątką, Pawełek najmłodszy, miał wtedy jakieś dwa lata, pojechał z nimi w Bieszczady. Namiot to mieliśmy z pałatek taki, z dwóch pałatek, ponieważ pogoda była bardzo jakaś nieciekawa, dużo padało, to podobno chodzili dużo do muzeów albo tak zwane świetlice odwiedzali, to tam dzieci grały trochę w jakieś szachy, coś. Potem Rafał po powrocie, syn starszy, mówi: „Gdzie tylko do miasta zajechaliśmy, to idziemy znowu do muzeum”. Jeszcze był mały.
W tej chwili to jakoś tak nie bardzo w ogóle umiem myśleć, muszę szczerze powiedzieć. Jakoś tak…
Uważam, że Powstanie było potrzebne, wbrew różnym opiniom, bo przecież to, co się widziało, te rozstrzeliwania naszych mężczyzn, to przecież tragedia. To już coś trzeba było z tym zrobić. Obozy koncentracyjne. A poza tym ja jeszcze miałam wieści ze Wschodu. Trudno porównać Stalina i Hitlera, ale to nie ustępowało, jeśli nie było, trudno powiedzieć gorsze, bo to też było okropne. Ale to, co się działo na Wschodzie… Ja mam masę literatury na ten temat, jak tylko się coś ukaże, to zdobywam. […]
Poznań, 15 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna