Leszek Bettman „Bosman”
- Proszę opowiedzieć nam na początek, gdzie się pan urodził, gdzie się pan wychował? Jakie wspomnienia ma pan z rodziny i ze szkoły?
Urodziłem się we Włocławku i tam do 1939 roku zamieszkiwałem wraz z całą rodziną. Do 1939 roku też ukończyłem szkołę podstawową, to wynika z daty urodzenia. W 1939 roku, w trakcie ewakuacji Włocławka w kierunku Warszawy - po wybuchu wojny oczywiście - w drodze, wraz z ojcem i bratem, jako ochotnicy, wstąpiliśmy do armii. Miałem wtedy piętnaście lat, byłem bardzo smarkaty. Udało nam się dzięki temu, że [z] oficerem, który nas werbował do Trzeciej Kompanii XIV Pułku Piechoty, znał się ojciec bardzo dobrze. W związku z tym, po zakończeniu działań wojennych, wróciliśmy do Włocławka - ojciec z obozu jenieckiego, a my z bratem żeśmy uciekli z przejściowego obozu jenieckiego w Kiernozi, też nieduża miejscowość. Po powrocie do Włocławka i ja i brat zostaliśmy zatrudnieni, aby nie zostać wywiezieni do Niemiec, na przymusowe roboty. Ojciec w tym czasie pracował, ponieważ przed wojną był urzędnikiem zarządu miasta Włocławka, znaczy magistratu. Pracował przez pewien czas dalej w tymże urzędzie, ale już oczywiście już pod kierunkiem zwierzchników niemieckich. W pierwszym roku okupacji - mimo żeśmy z bratem pracowali: ja w zakładzie ceramicznym, on przy robotach publicznych - brata
Arbeitsamt skierował do Niemiec na przymusowe roboty. W następnej kolejności groziło to mnie. W związku z czym rodzice postanowili, żebym przeniósł się do Warszawy. Co nie było proste, bo Niemcy nie dawali przepustek, więc trzeba był przekroczyć tak zwaną zieloną granicę. Pod koniec 1940 roku przeniosłem się, właśnie w ten sposób, do Warszawy. Tu się zaczęła - po pewnym czasie pobytu w Warszawie - moja historia i kontakt z podziemiem.
- […] Włocławek był włączony do Rzeszy...
To było Warthegau – „kraj nad Wartą”.
- Pamięta pan elementy polityki okupanta niemieckiego stosowane wobec Polaków?
Przede wszystkim wielkie fale wysiedleń, bo oni zasiedlali te tereny Niemcami z Rzeszy. Między innymi koledzy, którzy mnie zwerbowali do ZWZ, zostali w pierwszej fazie [z] całą rodziną wysiedleni do Warszawy. Jak przejechałem, przez zieloną granicę, do Warszawy, to oni mnie zwerbowali.
- Pana rodzina też była „pod lupą”, jako rodzina pracownika administracji państwowej?
Tak, oczywiście. W pewnym momencie ojca nawet ostrzeżono, że grozi mu aresztowanie przez gestapo i ojciec z matką też przekroczyli granicę zieloną i uciekli do Warszawy. Ale to w późniejszym okresie, po mnie. Najpierw ja z młodszą siostrą przekroczyłem zieloną granicę do Generalnej Guberni, a potem, jak ojciec dowiedział się, że mu zagraża aresztowanie, z matką przenieśli się również.
- Czy mieli już państwo lewe papiery, jak przekraczaliście granicę?
Nie, to jeszcze...
Zupełnie. Duży stopień ryzyka przez to był, bo to jedno - zatrzymanie przez żandarmerię czy policję niemiecką, to już żeśmy byli zdekonspirowani.
- W którym miejscu pan tę granicę przekroczył?
Pod Łowiczem, wieś się nazywała Szewc.
- Co dalej, jakiś kontakt musieliście chyba mieć?
Wcześniej do Warszawy, z Włocławka, wyjechała moja starsza siostra Mirosława. Pracowała w PZU w Warszawie. Mieszkała na Bednarskiej. Mieliśmy niejako punkt oparcia jadąc tutaj. Poza tym była jeszcze dalsza rodzina, ale o tym nie będę mówił. No i trzeba było się jakoś urządzić. [...] Moja młodsza siostra, z którą przekraczałem granicę, zamieszkała ze straszą siostrą Mirą, a ja wynająłem, wraz moim stryjem Stefanem, na Kruczej kawalerkę. Tam mieszkałem w początkowym okresie pobytu w Warszawie.
- Musieliście jakieś nazwisko podać przy meldunku?
To nie było ryzykowne. Można było posługiwać się tym nazwiskiem, które się miało, bo nie było wtedy jeszcze...
Ewidencji dokładnej. Poza tym Niemcy, zdaje się, nie inwigilowali na terenach Generalnej Guberni Polaków, jak tam u siebie, na terenie Warthegau. Tam ściśle przestrzegane były różne reguły meldunkowe, dane osobowe były dokładnie badane i tak dalej.
- Nazwisko ma niemieckie brzmienie, czy Niemcy nie próbowali ojca...?
Owszem, stąd wynikł zamiar aresztowania, że wielokrotnie namawiano ojca na podpisanie folkslisty i za każdym razem odmawiał. Agent gestapo, który znał ojca sprzed wojny, przyszedł i powiedział do ojca: „Jeszcze raz pan odmówi zostanie pan aresztowany.” To ojciec już nie czekał, dlatego z matką zamknęli mieszkanie na klucz i przyjechali do Warszawy.
- Proszę powiedzieć co było dalej?
Może już o podziemiu, o kontakcie z podziemiem [opowiem]. Stosunkowo wcześnie nawiązałem kontakt z podziemiem akowskim, bo już w maju 1941 roku. Zwerbowali mnie, do Związku Walki Zbrojnej, Marcin i Władek Stankiewicze, koledzy z Włocławka, którzy wcześniej byli wysiedleni przez Niemców z Włocławka do Generalnej Guberni, do Warszawy.
- Z czego pan się legalnie utrzymywał?
W początkowym okresie rodzice przysyłali [pieniądze], jak byli jeszcze we Włocławku, bo ojciec pracował. Przysyłali nam poprzez różne okazje. Między innymi mieli znajomego, właściciela tak zwanej berlinki pływającej po Wiśle z Włocławka do Warszawy i jemu przekazywali marki. On nam doręczał: mi i siostrze do Warszawy. Było to korzystne, o tyle, że marka była tutaj dość wysoko notowana. Tak, że jakoś nam się [wiodło], bieda była, bo była, ale utrzymać się można było za to co [rodzice przesyłali], czasem paczka przyszła z domu i tak dalej. Potem zacząłem pracować. Pracowałem w wytwórni pudełek tekturowych na [ulicy …]rskiej w Warszawie. Zarabiałem grosze, ale to też były jakieś pieniądze.
- To wróćmy do konspiracji.
W maju 1941 - siostry mieszkały razem: Mira i Hanka - spotkałem Marcina Stankiewicza, kolegę z Włocławka. Po wyjściu, po wizycie [u sióstr], jak żeśmy razem wychodzili - bo mieszkałem na Kruczej, a one na Bednarskiej - zadał mi pytanie, to tak trochę śmiesznie zabrzmiało: „Czy chciałbym włączyć się do walki z okupantem?” Tylko na to czekałem przecież - jak każdy młody człowiek. Mówię, że oczywiście. Wyznaczył mi spotkanie i w najbliższą niedzielę maja spotkaliśmy się u Stankiewiczów w mieszkaniu, w którym to zamieszkiwali rodzice Władka i Marcina i trzeci brat, który potem przechodząc przez zieloną granicę zginął – Michał.
Na Pradze, na ulicy Wileńskiej 51. Okazało się, że bracia Stankiewicze oprócz tego, że uformowali piątkę konspiracyjną - byłem ja, oni dwaj, jeszcze dwóch, których pseudonimów nie pamiętam, bo to były wtedy piątki, nie trójki konspiracyjne [...] - to mieli wytwórnię lewych dokumentów. Władek, najstarszy brat Stankiewicz, był świetnym grafikiem i robił bezbłędnie pieczątki różnych niemieckich gap i blankiety różne. [...] Z drukarnią mieli kontakt. Bo dlaczego z drukarnią mieli kontakt? Jednocześnie, poza nielegalną wytwórnią lewych dokumentów, mieli punkt kolportażu prasy podziemnej czyli „Biuletynu Informacyjnego” głównie, ale tam jeszcze były i inne gazetki. W związku z tym, zaczęliśmy przechodzić szkolenie w piątce konspiracyjnej, korzystać z lewych dokumentów dla różnych znajomych - często Żydów w Warszawie ukrywających się - i kolportowaliśmy prasę. Oczywiście to wygląda na to, że dość intensywna była ta robota konspiracyjna, ale to jest półprawda. To, że Władek robił komuś, za moim pośrednictwem, lewy dokument, czy
Arbeitskarte, załóżmy, czy kenkartę, to była jego zasługa i jego praca, a ja tylko pośredniczyłem w dostarczaniu tego. Prasę konspiracyjną roznosiło się po różnych znajomych w Warszawie, to też robota taka krótka i niezbyt skomplikowana, trochę niebezpieczna tylko może. A samo szkolenie było śmieszne, co mi się zresztą bardzo nie podobało. Co niedzielę, z mieszkania na Wileńskiej, gdzieśmy się zbierali naszą piątką, jechaliśmy na Szwedzką, gdzie była ciuchcia, kolejka. Tam około trzydziestu ludzi, z różnych piątek z Pragi, wsiadało do pociągu, jechało pod Warszawę, gdzieś kilkanaście kilometrów i urządzali nam regularne podchody harcerskie - bez sensu zupełnie robota, co mi się bardzo nie podobało. Ale wytrzymałem w tej piątce. Tam zostałem zaprzysiężony po raz pierwszy, otrzymałem pseudonim „Bosman”.
- Dlaczego? Przez podobieństwo do nazwiska?
Właśnie [...] Władek Stankiewicz zaproponował, żeby, każdy sobie wybrał pseudonim, to my się pytamy: „Jak się wybiera pseudonim?” „Najlepiej od pierwszej litery nazwiska.”. Ponieważ ja się nazywam Bettman to pomyślałem sobie: „Niech będzie Bosman”. Tak zaczęło się moje działanie w konspiracji. Tu zostałem zaprzysiężony po raz pierwszy.
- W którym miejscu się zaprzysiężenie odbyło?
W mieszkaniu. Przyszedł oficer, który miał treść przysięgi, powtarzaliśmy za nim. Zostaliśmy, całą piątką, zaprzysiężeni.
Tak, u Stankiewiczów w mieszkaniu. To trwało - te spotkania, wyjazdy, to szkolenie z podręcznika dowódcy plutonu - do czasu, dopóki do Warszawy nie przyjechał mój ojciec. Zagrożony aresztowaniem, przeniósł się do Warszawy.
To było już... pod koniec 1942 roku. Ja się ojcu początkowo nie zwierzałem z tego co robię, że jestem w piątce ZWZ–owskiej, bo trochę się bałem, że się wplątałem w coś, co mu się może nie podobać, a poza tym obowiązywała tajemnica bezwzględna, nawet wobec rodziciela.
- Czy ojcu to się mogło nie podobać z powodów politycznych, czy powodów obawy o syna?
Ojcu się mogło nie podobać z tych dwóch powodów, bo ojciec był działaczem przedwojennym Polskiej Partii Socjalistycznej, posłem na sejm był w kadencji 1928 – 1932. Po przewrocie majowym aresztowany przez Piłsudskiego, w Grudziądzu w twierdzy siedział, więc ojciec był działaczem i człowiekiem o poglądach lewicowych, a AK wiadomo... To w prawdzie nie była organizacja polityczna, ale była to wojskówka zorganizowana przez sanacyjnych oficerów, co tu dużo gadać. Ojcu się mogło to nie podobać, poza tym w obawie o zagrożenie, jakie niesie ze sobą taka robota mógł mi też [zabronić]. Ale sprawa wyszła na jaw w ten sposób, że ojciec znał bardzo dużo Żydów i w Warszawie potrzebował dla nich dokumenty. [Chciał] zalegalizować ich po stronie aryjskiej, nie w getcie - znaczy na początku nie było [getta], ale potem było. Ja się wychlapałem, że mogę się [tym zająć]. Rozmowa była taka, że nie ma jak zdobyć dokumentów dla całej rodziny żydowskiej. Wtedy się wygadałem, że to mogę załatwić. „Jak?” Powiedziałem, że Stankiewicze robią. Widziałem, że ojca to poraziło trochę, ale mówi: „No to rób.” Więc zrobiliśmy metryki lewe, kenkarty i arbeitskarty dla całej rodziny żydowskiej, za moim pośrednictwem. Trochę śmieszne, bo ja jeszcze gówniarz wtedy [byłem], młody człowiek.
- Czy ci ludzie zostali uratowani? Przeżyli wojnę?
Tego nie wiem, bo zamieszkiwali po stronie aryjskiej, na tych właśnie lewych dokumentach wystawionych przez Stankiewicza.
- Pamięta pan nazwisko lewe i ewentualnie prawdziwe tych ludzi?
Pamiętam, natomiast nazwisko i imię mojej dziewczyny, która była Żydówką i ukrywała się też w Warszawie, bo dla niej zrobiłem też arbeitskarty. Ona miała dokumenty polskie, już wcześniej zrobione w sposób prawie legalny, ale nie miała arbeitskarty, więc jej u Stankiewiczów [wyrobiliśmy]. Ona miała polskie nazwisko Janina Zielińska, a nazywała się Ada Perel. Ona przeżyła wojnę, zresztą dzięki temu, bo potem, jak ja poszedłem do Powstania, to ją zakwaterowałem u mojej matki i sióstr na Bielanach w domu. Tak to trwało do przyjazdu ojca. Jak się ojciec dowiedział, co robię mówi: „Masz się z tego wycofać, a ja ciebie poślę na szkolenie tak zwanej wojskówki PPS” - Polskiej Partii Socjalistycznej. Mieszkaliśmy wtedy na Bielanach. Rzeczywiście, ojciec po jakimś czasie wziął mnie ze sobą, zawiózł na Żoliborz, na kolonię do pewnego mieszkania na Suzina. Tam był pseudo „Czarny”, nazwisko prawdziwe Andrzej Czystowski, który prowadził wojskówkę socjalistyczną na Żoliborzu. Zostałem tam przyjęty. Złożyłem tam też przyrzeczenie, bo to już nie była przysięga - bo socjaliści nie stosowali takiego tekstu przysięgi jak w AK - tylko to było przyrzeczenie tak zwane. Ale pseudonim przeniósł się ze mną do tej organizacji, bo on [„Czarny”] się mnie pytał: „Co robiłem?” Ja mu szczerze powiedziałem jak było, zresztą ojciec też go poinformował. Tam się zaczęło szkolenie, też z podręcznika dowódcy plutonu, ale żadnej działalności bojowej, na którą oczekiwałem, nie było, tylko czysta teoria. Jeszcze w dodatku, pamiętam, że Andrzej Czystowski przyniósł kiedyś, „Czarny” pseudonim, pistolet FN-ke 7 65, żeby nam pokazać jak działa pistolet. Ja już dawno widziałem, jak byłem w wojsku w 1939 roku. Pistolet co najgorsze był absolutnie zardzewiały - tak, że go nawet zarepetować nie można było, załadować pocisku. Tak, że to była druga organizacja, w której mi się pewne rzeczy nie podobały. No bo jak można młodych ludzi szkolić do walki z okupantem na podstawie takich - to eksponat, a nie broń do użytku.
- Jak była reakcja pana komórki Armii Krajowej, w końcu pan odszedł od nich?
Jeszcze nie. Rozmowa była śmieszna, bo dowódcą tej piątki był Władek Stankiewicz. Musiałem się do niego zwrócić z tym, że chce odejść, bo chcę się przenieść gdzie indziej. Byli oburzeni. Przysięga - na to mi zwrócili uwagę. Czy ja wiem, czy ta przysięga musiała do śmierć obowiązywać? Nie musiała chyba. Poza tym musiałem ojca trochę słuchać, więc co tu gadać, jeszcze byłem młody człowiek.
- Czy prosił pan o zwolnienie z przysięgi?
O zwolnienie z tego. Ironicznie Władek powiedział do brata młodszego Marcina: „Leszek stworzy własną organizację i dlatego...” Nie powiedziałem im dlaczego przechodzę do tej drugiej, bo tego nie wolno mi było powiedzieć. Zgodzili się na moje odejście, o czym zawiadomiłem, bo mnie „Czarny”, Czystowski Andrzej zobowiązał, że muszę zawiadomić, że odchodzę i przechodzę gdzie indziej, oczywiście nie podając gdzie. Na to szkolenie chodziłem do czasu aresztowania ojca przez gestapo. W 1944 roku w lutym na Bielany, gdzieśmy mieszkali, wpadło gestapo, aresztowało ojca i męża mojej starszej siostry Miry.
- Ojciec już wtedy nie używał prawdziwego nazwiska?
Ojciec był wtedy, na szczęście, na dokumentach swojego młodszego brata Stefana, którego gestapo nie poszukiwało. Gestapo nie wiedziało, że ten brat aresztowany w łapance w pociągu, łapance kolejowej, trafił do Majdanka i tam po dwóch miesiącach zmarł. Więc ojciec wziął dokumenty [po bracie, które] przerobione zostały dla ojca, z ojca zdjęciem, kenkarta.[...] Mnie w tym czasie nie było, bo pojechałem zawieść lewe dokumenty do Krakowa rodzinie mojej dziewczyny Żydówki, która przebywała w obozie w Płaszowie. Ta lista Schindlera to są ci Żydzi. Właśnie taki Aron był majstrem i dwie siostry mojej dziewczyny tam były, a Aron, był mężem starszej. Zawiozłem im dokumenty, bo liczyliśmy się z tym nawet, że może będą chcieli uciekać, jak będzie ewakuacja, czy likwidacja obozu pracy w Płaszowie. Okazało się to niepotrzebne, bo Schindler słowa dotrzymał i ich wywiózł pod Wiedeń. Oni się uratowali wszyscy. W tym czasie - jak gestapo wparowało na Grębałowską na Bielanach do naszego mieszkania i aresztowało ojca i męża mojej starszej siostry Gienia Piotrowskiego - to mnie nie było i tylko dzięki temu nie byłem, jako trzeci, aresztowany. Ojciec był na papierach swojego młodszego brata Stefana, w związku z czym gestapo i władze niemieckie nie miały do niego żadnych konkretnych zarzutów, trafił do obozu w Gross-Rosen. Szwagier Gienio Piotrowski, zresztą podchorąży przedwojenny, miał wytwórnię lewych Eisen-marek, to były bony przydziałowe na żelazo. On zresztą robił to raczej dla zysku, dlatego, że to bardzo dobrze się sprzedawało, te bony, chłopom, którzy wykupywali sobie na bony, za tanie pieniądze, żelazo, gwoździe, podkowy, łańcuchy. I klisze i lewe Eisen-marki gestapo przy nim znalazło, przy aresztowaniu, bo miał to w domu. Z nim się długo nie patyczkowali i w dużej egzekucji na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, tam dwieście dziesięć osób rozstrzelano.
Ojciec trafił do obozu Gross-Rosen. Potem, jak zaczęła Armia Radziecka przemieszczać się coraz dalej na zachód, ewakuowano obóz do Mauthausen i w Mauthausen zmarł z wycieńczenia. Ale wcześniej - jak aresztowano ojca i Gienia, jak Gienia rozstrzelano, próbowaliśmy też go [ratować] - organizacja dała ogromną sumę pieniędzy, żeby wykupić ojca z rąk gestapo. Rodzina Gienia, zamożna rodzina, dała też duże sumy, żeby jego też wykupić. Jego się nie udało – zbyt szybko trafił na listę rozstrzelanych i ojca też się nie udało, bo nie można było znaleźć dojścia, kto by wziął pieniądze, żeby go wyciągnąć z Pawiaka. Wtedy, ze mną, nastąpiła cała kombinacja. Słyszałem o tym, że się więźniów, jak nie można ich wykupić odbija. Były to już wtedy znane akcje dywersyjne. Więc zwróciłem się do Czystowskiego Andrzeja, „Czarnego” z zapytaniem - ojciec działacz, poseł na sejm - czy nie można by było zorganizować odbicia. Na co Czystowski powiedział mi tak: „Wiecie, na okres wojny król angielski wydał w marynarce angielskiej polecenie, że: ‘Jeżeli płynie konwój i jeden ze statków konwoju zostanie storpedowany, a ratowanie załogi storpedowanego naraziło by cały konwój na niebezpieczeństwo, to się go pozostawiało na morzu’”. Czyli dał mi do zrozumienia, że nie ma mowy o ratowaniu ojca przy pomocy akcji zbrojnej. Co mnie niesamowicie wkurzyło. Tym bardziej, że w międzyczasie, poprzez mojego wuja Stanisława Frachmana - używał w czasie okupacji lewych dokumentów, to był Żyd, Stanisław Rudzki, który miał biuro handlowe na Chmielnej - poznałem Tadeusza Ołtarzewskiego. Kto to był? To był adiutant Sudeczki, Andrzeja Sudeczki. W trakcie rozmowy z moim wujem Stanisławem, słyszał o aresztowaniu ojca i szwagra. Ni z gruchy, ni z pietruchy powiedział: „Przecież ich należy odbić! Twój ojciec zasłużony działacz partyjny!” Mówię: „Właśnie szukam takich możliwość.” „No to synku, pójdziesz ze mną do Andrzeja.” Mówię: „A kto to jest Andrzej?” „To jest dowódca specjalnego oddziału dywersyjnego. Przedstawimy mu sprawę, ręczę, że on przeprowadzi akcję odbijania.” Mnie w to graj oczywiście. Uwierzyłem natychmiast, bo w dobre wieści to łatwo jest uwierzyć. Rzeczywiście za dwa czy trzy dni było spotkanie, gdzie był Andrzej, Tadeusz Ołtarzewski, mój wuj - jego wspólnik i ja. Przy mnie ten [Tadeusz Ołtarzewski] przedstawia całą propozycję odbicia ojca z Pawiaka. Na co Andrzej: „O tym będziemy mówić później. Na razie czy jesteś zdecydowany wstąpić do oddziału?” „Oczywiście!” Natychmiast się zgodziłem. Mówi: „Bo to jest warunek, że będziemy dalej rozmawiać.”
- Mówił jaki to jest oddział, komu podlega?
Że jest oddział specjalny Komendy Głównej AK, do specjalnych pouczeń - nawet tak stawiał sprawę. To mnie to się bardzo podobało, znaczy, że zacznie się konkretna robota dywersyjna. Oczywiście się zgodziłem i tu zostałem zaprzysiężony, przez Andrzeja, po raz trzeci.
To już był 1944 rok.
- Gdzieś tak na wiosnę pewnie?
Wczesną wiosną, tak jest.
- Pamięta pan miejsce zaprzysiężenia?
Na Chmielnej, w biurze handlowym mojego wuja. No i zaczęła się nieprawdopodobna kołomyja, bo akcja za akcją. Okazuje się, że grupa Sudeczki, na polecenie Komendy Głównej AK, przeprowadzała tak zwane gospodarcze akcje dywersyjne na różne magazyny niemieckie, wagony kolejowe, gdzie Niemcy przewozili drogie towary. Robiliśmy na przykład napad na fabrykę „Fuchsa” na Topiel, sześć ton cukru żeśmy stamtąd wywieźli. Oddział liczył siedemdziesiąt pięć ludzi uzbrojonych po zęby przez Komendę Główną. Myśmy wtedy mieli sześć stenów zrzutowych, dwa breny (to takie lekkie karabiny maszynowe), kilkadziesiąt pistoletów krótkich, skrzynki granatów, oddział po zęby uzbrojony. Andrzej szaleniec zupełny, odważy chłop jak jasna cholera, z jednaj akcji na drugą, bez przerwy. W tygodniu potrafiliśmy robić dwie akcje. Mój wuj - mając biuro handlowe na Chmielnej - towary, które nasz oddział zabierał Niemcom, spieniężał, a pieniądze Andrzej dostarczał do kasy Komendy Głównej. Z nim jako obstawa - jeszcze Mietek, pseudo „Poniatowski” - kilka razy nosiliśmy teczki pełne forsy do „Dyrektor” miał pseudonim - do biura na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej - który był łącznikiem między Andrzejem, a Komendą Główną.
- Punkt zborny był na Chmielnej, tam u wuja?
U wuja.
- Zawsze miejsca zbiórki dla pana były tam?
Nie, myśmy mieli jeszcze więcej [punktów zbornych], oczywiście, bo mieliśmy na przykład knajpę u Karolkowej u Balijki, gdzie był magazyn podręczny broni i gdzie się spotykaliśmy. Jeżeli jakaś akcja była przeprowadzona na Woli, na przykład, to na Karolkowej żeśmy się spotykali, a nie na Chmielnej.
- Ten wuj, który był Żydem, ten na Chmielnej?
Na Chmielnej, tak, ten co był Żydem.
- Czyli on też się ukrywał pod fałszywym nazwiskiem?
On też oczywiście, ale on miał bardzo dobry wygląd, pięknie polskim językiem mówił, było małe ryzyko, żeby go [złapali]. Obrzezany nie był, wiem od niego samego. On przeżył wojnę, w Grodzisku wprawdzie mieszkał, nie w Warszawie, a biuro miał na Chmielnej. Z córką mieszkał, małą dziewczynką, zresztą wtedy. Mieliśmy na Żelaznej melinę, bo to tak się wtedy mówiło, gdzie też było trochę broni, gdzie można było przenocować, jeżeli ktoś potrzebował, w domu coś się stało. Poza tym mieliśmy dwa samochody, byłem właśnie dowódcą tej sekcji. Andrzej, między innymi, wszystkich nas posłał na kurs prawa jazdy do szkoły Perlińskiego. W alejach była bardzo dobra szkoła Perlińskiego. Zdałem z najlepszym wynikiem, więc dlatego zrobił mnie dowódcą sekcji samochodowej, motoryzacyjnej. Powiedział mi, że mam stopień starszego strzelca, ale ja w to nie bardzo wierzyłem i do dziś nie wierzę, bo nie podał ani rozkazu... Przecież jest trochę formalności potrzebnych, żeby [otrzymać stopień].
Citroeny - półciężarówki.
- Ale legalnie to pan musiał jakoś...?
One były zarejestrowane legalnie, bo Niemcy pozawalali na kupno i używanie samochodów półciężarowych i ciężarowych do potrzeb jakiejś prywatnej firmy.
- Jako konwojent, kierowca tej firmy pan legalnie występował?
Tak. Mieliśmy innych kierowców, bo cały oddział skończył kurs Perlińskiego, za co płacił Andrzej, myśmy nie płacili za prawo jazdy. Andrzej nas ubrał. Na przykład z wagonów kolejowych dwa wagony wybraliśmy materiałów włókienniczych. To jak tam były bele ciemnopopielate, to Andrzej nam wszystkim kazał uszyć jednolite mundurki - że myśmy chodzili, jak gdyby umundurowani - zapinane od góry do domu i spodnie normalne, też na koszt oddziału. Poza tym, co jest może troszkę niesmaczne, Andrzej nam wszystkim płacił gaże, bo wszyscy bez wyjątku, ja też, musieli się ukrywać. Ci ludzie nie mieli na mieszkanie, na żarcie, bo oficjalnie pracować, jak się ukrywałeś to nie bardzo było jak. Pamiętam jako dowódca sekcji motorowej dostawałem sześć tysięcy złotych miesięcznie, bardzo dużo jak na okupacyjne czasy. Stać mnie było na to, żeby utrzymywać matkę, dwie siostry i siebie z tych pieniędzy. W domu na Bielanach bywałem rzadko, bo bez przerwy były akcje gospodarcze. Poza tymi akcjami, bardzo spektakularną akcję przeprowadził nasz oddział w czerwcu 1944 roku na szpital Jana Bożego.
- Zaczął pan o pierwszym Niemcu to proszę dokończyć.
[Niemiec], którego w działalności w grupie zastrzeliłem, to było w fabryce „Fuchsa”. Myśmy już kończyli akcję. Byłem wybrany z „Bankowcem” (pseudo), mieliśmy dwa [pistolety maszynowe]: on miał stena, ja stena. Nagle zadzwonił ktoś do bramy, „Bankowiec” uchylił judasza, mówi: „Leszek Niemcy!” Mówię: „To otwieraj”. Zarepetowałem stena, wchodzi podoficer niemiecki, jeden, z teczką, chodził po kweście, taki jakiś szkop. To był „Fuchs” i były bardzo dobre wyroby, widocznie przyszedł, żeby wycyganić coś.
Tak, fuchsowskie.
- Pewnie jakiś łasuch był z tego oficera?
Albo miał rodzinę w Niemczech i chciał wysłać paczkę ze słodyczami. To ja do niego, wystawiam stena i mówię: „Ręce do góry”. Żeby, kurde, nie sięgnął po kaburę, to bym do niego nie wypalił, ale jak on za kaburę, to już nie czekałem i z pół serii mu władowałem w pierś. Ale już się zaczął, wtedy, raban straszny. Myśmy cały czas robili po cichu tą akcję, jak sześćdziesiąt ton cukru się wywiozło, to można sobie wyobrazić, od rana do godziny pierwszej, po pierwszej. Wpół do drugiej żeśmy stamtąd [wrócili].
- Gdyby pan się spodziewał, że on sięgnie po pistolet, to by pan nie kazał otwierać?
Nie kazał bym otwierać, bo to już wtedy zrobił się bałagan, popłoch.[...]
Ale on był sam. Tam od Tamki, ta Zajęcza ulica, gdzie jest fabryka to odsunięta [była], tak, że to nie zwróciło uwagi niczyjej, to było na uboczu. Myśmy już wtedy zakończyli akcję. Odjechali stamtąd. Ale ile cukru się wywiozło, pieniądze wszystkie poszły do Komendy Głównej z tego. To mówię o „Fuchsie”, a teraz chcę wrócić do Jana Bożego. Bo to była akcja dosyć niebezpieczna. Myśmy obstawili samochodem, jedną citroeną naszą, z karabinem maszynowym, naprzeciwko bramy getta [wachę]. Getto już było zlikwidowane, ale tam była wacha niemiecka, żandarmi tam [byli] i z drugiej strony, od Franciszkańskiej, drugi samochód z karabinem maszynowym, żeby jakby coś się działo, żeby blokowały dojazd do szpitala, bo to przy murze getta [było] - Bonifraterska i tu szpital. Przed szpitalem dwóch policjantów granatowych chodziło jako osłona. Otóż okazało się - tak jak na odprawie nam Andrzej przed akcją mówił – [że] w szpitalu Jana Bożego jest kilkunastu więźniów z Pawiaka. Jak ktoś zachorował na Pawiaku, czy na Szucha, jak go chcieli wykończyć, to go wykończyli, ale jako go chcieli [utrzymać przy życiu] to wysyłali na Bonifraterską na podleczenie. Tam okazało się jest kilku ludzi z Armii Krajowej leczących się i mamy ich wszystkich uwolnić. Dostałem jeszcze niezależne polecenie przygotowania co najmniej dwóch samochodów, żeby tych ludzi można było stamtąd wywieść, jak opanujemy szpital. Akcja potoczyła się dość gładko, ja już stojąc z samochodami na Bonifraterskiej pod szpitalem, wyszedłem z samochodu. Andrzej nadszedł z grupą szturmową, był mój kolega Mietek pseudo „Poniatowski” i kilku jeszcze innych. Tych policjantów granatowych wzięli pod pachy, wprowadzili do bramy do szpitala. Tam była mała wartownia. Uchylili okienko, Andrzej wystawił pistolet, sterroryzował [osoby z wartowni / strażników], otworzył zasuwkę i cały oddział wchłonął na teren szpitala biorąc klucze i otwierając odpowiednie cele, żeby tych ludzi, na których nam zależało uwolnić.
- Ale był już cynk, które cele trzeba otworzyć?
Tak, już był, wywiad to opracował wcześniej. Tam zresztą był taki incydent, że jeden wyskoczył z celi, korytarzem zaczął uciekać i schodami chciał do ogrodu, nie na ulicę, tylko na zaplecze szpitala. To więźniowie zaczęli krzyczeć, że to jest kapuś niemiecki. To go mój przyjaciel Mietek rąbnął, już na murze szpitala. Chciał przeskoczyć przez mur, ten go złapał za nogę i strzelił do niego. Akcja się udała. Nawet osobiście jedną z tych ciężarówek przygotowanych do wywożenia tych [ludzi prowadziłem]. Uwolniliśmy tam aż dwunastu ludzi, więc dużo. Czterech wiozłem, bo na Orlej mieliśmy też lokal konspiracyjny. tam były przygotowane pieniądze, ubrania i dokumenty lewe. Tak, że wiozłem czterech i zawiozłem ich, wręczyłem im [dokumenty, pieniądze], nie chcieli odejść, tylko: „Do oddziału chcemy”. Ale przecież nie można, bo to wbrew zasadom konspiracji. Wiadomo, trzeba prześwietlić człowieka zanim go się przyjmie do oddziału. Tak, że dwunastu ludzi zostało wtedy uwolnionych. Przypuszczam, że wśród nich był - bo potem u nas w oddziale się poniewierał - młody człowiek, chyba syn jakiegoś dygnitarza z Komendy Głównej, też uwolniony wtedy.
- Czyli akcja się w pełni udała?
Udała. To była jedna z ostatnich akcji przed bardzo dziwnym... Aha ja nie mówiłem, ale to dlatego, nie można na raz wszystkiego mówić. Grupa Andrzeja dokonała kilku likwidacji. Za każdym razem, kiedy Andrzej wysyłał sekcję na egzekucję, powoływał się na to, że jest to agent gestapo, czy agentka gestapo. Ale ludzi inteligentnych zaczęły... Wśród nas zaczęły się budzić wątpliwości, bo na przykład - nie wiem, czy panowie wiecie - został zastrzelony przez nasz oddział Makowiecki, kierownik BIP. [...]
- Co się z tym „Piotrkiem” potem stało?
Nie wiem, zaraz powiem, co się stało z oddziałem. Na Bonifraterskiej była jedna z ostatnich większych akcji. W czerwcu 1944 roku, to było w czerwcu, chyba Bonifraterska. [...] W międzyczasie do grupy doszlusowała tak zwana „grupa mińska”. Nie wiedzieliśmy [po] co. Chłopy jak dęby, też dobrze uzbrojeni przyszli. Dowodził nimi podchorąży „Wielki”- Zbyszek, jego zastępcą był jego brat Jurek, to byli dwaj bracia. Tak, że oddział się jeszcze powiększył, szczególnie o kadrę co dowodziła poszczególnymi sekcjami. W początkach lipca Andrzej zwołuje odprawę na Powązkach, na starym cmentarzu powązkowskim, przy grobie rodzinnym Sikorów. Podwoziłem tam niektórych ludzi na tą odprawę, było dużo ludzi. Z relacji Mietka, pseudo „Poniatowski” wiem, że odprawa się odbywała, Andrzej wypłatę robił, zadania wyznaczał różne. Był „Wielki” pseudo i jego brat Jurek, „Sokół” też z grupy Mińskiej i jeszcze któryś. Jak tylko Andrzej skończył „Wielki” wyciągnął pistolet i mówi do Andrzeja: „W imieniu Rzeczpospolitej aresztuje cię”. Andrzej, który był bardzo odważny i zawsze sobie umiał radzić, strasznie się wystraszył ponoć i zaczął uciekać. Odwrócił się i zaczął uciekać. Tamten mu z biodra strzelił w kręgosłup, jeden strzał i zastrzelił Andrzeja. Ci z tej grupy Mińskiej: „Nie ruszać się!” Tam każdy miał pistolet przy sobie na takiej odprawie. Żeby nie bronili Andrzeja, sterroryzowali wszystkich, Andrzeja ciało kazali wpuścić do grobowca rodziny Sikorów, a w między czasie spoza innych alejek wyszła większa ilość ludzi. Okazuje się, że major „Grot” z Mińska, na polecenie Komendy Głównej AK, kazał Andrzeja zastrzelić.
- Ile Sudeczko miał lat jak zginął?
Czterdzieści parę.
- A skąd on się wziął? Jakie było jego pochodzenie?
On był ze wschodu Sudeczko to nazwisko sugeruje. On się w ogóle nie nazywał Sudeczko, tylko taki, co vel Sudeczko jest. On się nazywał... nie Domański, tylko... Ze wschodnich terenów Polski [pochodził]. Przed wojną podobno szmuglował narkotyki ze Związku Radzieckiego do Polski. Co jest dla mnie mało prawdopodobne, bo kto o narkotykach przed wojną słyszał w Polsce, ale może. Może były środowiska, które [ich używały].
- Były [środowiska] ziemiańskie. Może opium, opium mogli [przemycać], bo w Azji Środkowej były plantacje.
To przed wojną, a po wojnie to o [niezrozumiałe] zahaczył o taką organizację, na początku. Potem już zaczął samodzielnie, organizować oddział, podobno na polecenie Komendy Głównej.
- W literaturze dużo nie ma, opisane jest jako oddział NSZ–owski i to nie scalony.
Z NSZ to nie miało nic wspólnego. Przecież ja z Kwiecińskim Wincentym z szefem kontrwywiadu się zaprzyjaźniłem po wojnie. [...] Dlaczego ja nie chciałem nic komendantowi na temat Sudeczki mówić. […]
- […] Jakie jest pana zdanie, po latach, na temat genezy tego wydarzenia? Czy może ma pan własną próbę wyjaśnienia tamtych wydarzeń?
[…] BIP był obsadzony przez działaczy Stronnictwa Demokratycznego, ale wiadomo, że w Komendzie Głównej byli sanacyjni dygnitarze, tak zwana wojskówka, ze Sztabu Generalnego ludzie, z NSZ. […] Oddział „Miński”, pod dowództwem majora „Grota”, to był oddział II Sztabu Generalnego, […].
- Czy Sudeczko wiedział, że są to działacze BIP, czy też myślał, że to są gestapowcy?
Tego nie wiem, ale być może, że nie wiedział, że to są działacze BIP. To wszystko jedno, czy wiedział, czy nie wiedział, jego zlikwidować trzeba było prawdopodobnie dlatego, żeby nie można było dojść kto mu dał polecenie wykonania tych wyroków.
- Po tej akcji na cmentarzu co się z panem dalej działo?
Oddział się praktycznie rozleciał. Major „Grot” wraz z grupą „Mińską” zabrał podstawowe uzbrojenie oddziału i wybyli z Warszawy. A ludzie, każdy złapał za jeden, dwa pistolety, bo to wiadomo była bardzo łasa rzecz dla tych, którzy prowadzili nielegalną działalność i rozpierzchli się.
- Nikt nie dał wam żadnej broni?
Zaraz, z wyjątkiem mnie, „Poniatowskiego” pseudo, Jasia Świdnickiego, który miał „Skrzetuski” dla odmiany pseudonim, „Kędzierzawy”, nie znam nazwiska i jeszcze ktoś. Ja się zaprzyjaźniłem z porucznikiem Wieśkiem, który był bardzo blisko Andrzeja, podobno był to syn pułkownika z Komendy Głównej. W paru sprawach mu przykrych pomogłem, jako kolega docenił to. Jak Andrzej zginął, oddział się rozsypał, to postarał się o kontakt ze mną i mówi: „Weźmiesz tego, tego i tego, ja wam dam przydział na ‘Parasol’”. Dotrzymał słowa. Z tym, że nie wszyscy. On wiedział kto ma czyste ręce w oddziale, kto nie zaplątany jest w bardzo dwuznaczne sprawy. Dał mi kontakt, ja z „Poniatowskim”, Jasiem Świdzińskim, czyli „Skrzetuskim” nawiązałem kontakt z porucznikiem „Włodkiem” z „Parasola” na Zielnej 20 w takim małym budyneczku. Tam była stolarnia od Zielnej, to była Zielna 20, na pierwszym piętrze mieszkanie pana Ludwika Tyszki z Legionowa, bo „Włodek”- Władysław Kalinowski, dowódca naszej sekcji, którą się tam uformowała, pochodził z Legionowa. Więc tak: dostałem kontakt na „Włodka”, ściągnąłem „Poniatowskiego”, „Skrzetuskiego”, kilku jeszcze ludzi. Tam był tak zwany punkt alarmowy przed Powstaniem. Włodek - jak żeśmy się już zebrali, cała drużyna – zawiadomił, że jest to punkt alarmowy Trzeciej Zapasowej Drużyny Pierwszej Kompanii Batalionu „Parasol” i że zadaniem naszym będzie, jeżeli nastąpi Godzina „W”, zaatakowanie najbliższego punktu oporu obsadzonego przez Niemców, czyli to była „Pasta”. To była Zielna 20, potem był budynek radia z bunkrem i zaraz, za Świętokrzyską, już budynek „Pasty”.
- Pan wstępując do „Parasola” nie mówił o swojej przeszłości w grupie Sudeczki?
Nie, ale nie wiem czy wiecie, porucznik, który nas rekomendował do „Parasola”... Aha, on też był oczywiście na tym punkcie, tam była jeszcze pseudo „Jaga”, jedyna kobieta między nami z Wojskowych Służb Kobiecych. Jeszcze tam zmobilizowałem - to się zgadza z relacją Stakiewicza o „Parasolu” - na dziedzińcu, w dniu Powstania już [jeszcze jedną osobę]. Taki młody człowiek się kręci zdenerwowany, mówię: „Co się stało?” Myśmy już czekali na wybuch, na zawiadomienie o tym, to było gdzieś w pół do piątej. Mówi: „Mam na politechnikę się zameldować, ale już nie zdążę, poza tym ten obstrzał”. Bo tu już się zaczynały strzelaniny. Mówię: „To nie pchaj się nigdzie, możesz do nas [się przyłączyć]”. Drużyna nie miała kompletu i to był Krzysztof „Krzych” Palester, znana postać w „Parasolu”. Ten chłopak za mną chodził, ze Starówki przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu na Tamce, tak mi był wdzięczny. Zginął niestety na Sadybie, pod koniec września. Świetny chłopaczek, oko stracił na Starówce, ale to już jest dalej. Na tym punkcie alarmowym żeśmy siedzieli, wszyscy czekali na łącznika z rozkazem do rozpoczęcia Powstania, do wzięcia udziału w Powstaniu. Taki rozkaz, tego nie byłem świadkiem, ale podobno przyszedł. O godzinie piątej żeśmy wyskoczyli. Mieliśmy takie uzbrojenie: dwa szmajsery, jeden miałem ja - bo dostałem od „Jagi”, „Jaga”, okazuje się, była w „Parasolu” dużo wcześniej, też skoligacona z jakimś dygnitarzem z Komendy Głównej - Włodek miał drugiego szmajsera, poza tym mieliśmy krótką broń, granaty, handgranaty i filipinki. O godzinie piątej wyskoczyliśmy. Włodek prowadził oddział. Wybiegliśmy na Zielną w kierunku budynku radia, tam był bunkier przez Niemców betonowy wybudowany. Włodek był pierwszy, ja z nim, a reszta za mną. Włodek to przeskoczył, ja nie słyszę, żeby mnie wołał. Wychylam głowę, a już z budynku „Pasty” snajper strzelił i tu mnie rozprysła się kula koło twarzy, na betonowej krawędzi, tak, że mi całą twarz zasypało. To już nie czekałem dalej, wyskoczyłem. Wtedy dostałem w prawe ramię. Wysztywniło mnie, nie mogłem zrobić kroku, bo to był taki rodzaj pocisku „dum – dum”, te które się rozrywały, to nie były dokładnie „dum–dumy”, [niezrozumiałe] się nazywały chyba te pociski. Jak dostałem w ramię tu, to mi rozpieprzyło całą prawą łopatkę i nie mogłem zrobić kroku. Wyskoczył Włodek i porucznik Ryski z batalionu „Kiliński” - bo „Pastę” zdobywał batalion „Kilińskiego”, ten porucznik w radio ze swoim oddziałem kwaterował - wciągnęli mnie do środka. W hallu położyli mnie na podłodze, z saperek mi się wylało dwie kałuże krwi, bo strasznie krwawiłem, bo kości musiały zrobić spustoszenie w naczyniach krwionośnych. Pochylił się nade mną taki anioł - sanitariuszka siostra Wanda, dziewczyna, która była po drugim roku medycyny, ona się mną opiekowała. Próbowała zatamować [krwotok], nie bardzo się udawało. Potem mnie przenieśli z powrotem na nasz punkt alarmowy, na Zielna 20. Tam leżałem parę dni, krwotok nie ustawał, robiłem się coraz słabszy, więc uradzili, żeby mnie zawieść do szpitala, na róg Pańskiej i Mariańskiej. Mały budyneczek ubezpieczalni - tam był szpital wojskowy. Byłem jednym z pierwszych w tym [szpitalu], bo to dla wojskowych jednak był przeznaczony, ale potem i dla cywilów, kto potrzebował pomocy tam był ratowany. Za mną, w kilka dni [później] przynieśli porucznika „Ryskiego”, Leopold Kummant się nazywał. Już w budynku „Pasty”, jak Kiliński nacierał na „Pastę”, z karabinu maszynowego mu obydwie nogi przestrzelili, cholera, ale wyleczył się. Po wojnie się z nim spotkałem chodził prawie normalnie. Potem było zagrożenie - leżałem parę dni w szpitalu - że wycofują się oddziały przez Wolę na zachód i mogą ten teren Niemcy opanować. Wzięli mnie na nosze i przenieśli na Tamkę do szpitala Urszulanek. W szpitalu Urszulanek było tak przeładowane, że w bokówce nosze ze mną położyli, gdzie były [niezrozumiałe] okna dubeltowe. Tam, to już było po pierwszym września, odwiedził mnie Krzych Palester. Już miał opaskę na oku, bo jemu odłamek z granatnika wybił, wypłynęło mu oko. On mi zawiadomił, że „Włodek” - który jak ja poszedłem do szpitala na Mariańską - z resztą towarzystwa poszli na Wolę, bo tam było zgrupowanie „Parasola”. Jeszcze „Włodek” przed tym nim poszedł na Wolę był u mnie na Mariańskiej, żeby mnie odwiedzić, z Krzysztofem. Poszedł na [Wolę]. Włodek i mój przyjaciel z Włocławka Andrzej Kępiński pseudo „Bruzda” zginęli, wtedy jak „parasolowcy” zginęli w Pałacu Krasińskich, co wpadły bomby i zawaliła się na nich ściana cała. Nie dość, że Krzysztof stracił oko, to jeszcze przynosił taką hiobową wieść, że Włodek zginął i Andrzej Kępiński czyli „Bruzda” zginął i wielu kolegów. Stamtąd mnie zabrali szybko, bo nie było warunków na pobyt, trudno na noszach leżeć całymi daniami i nocami. Oddział sanitarny przeniósł [mnie] na Kopernika 12, tam był szpital wojskowy. Leżałem tam przez ileś tam dni, nie pamiętam. Samoloty zrzuciły bomby zapalające na dach tego szpitala, szpital zaczął płonąć, zaczęła się ewakuacja. Wyszedłem z jeszcze jednym młodym - co koło mnie leżał, był podchorążym - do bramy, naprzeciwko. Stały dwa fotele i żeśmy usiedli. Aha jeszcze ten porucznik „Wiesiek” zginął - jak ja byłem rannym, to on zabrał moje saperki, a dał mi sandałki z pasków, wyglądałem jak łajza w tym. Tam, żeśmy usiedli w fotelach, w bramie, na przeciw szpitala, który płonął. Niemcy już nacierali od Powiśla, tam od strony uniwersytetu, Kopernika, pod górkę, a nasi się wycofali. Wparowało dwóch gnojków, esesmanów. Ten, co koło mnie siedział, miał saperki na nogach, panterkę pod płaszczem, spodnie od panterki niemieckiej, to był na tym fotelu zarąbany natychmiast. A ja, że byłem taka łajza, w sandałkach i w mundurze, który mi uszył Andrzej, ciemnoszarym, to nie wyglądałem na wojskowego, taki cywil typowy zupełnie. To mi kazali uciekać z tej bramy. Kopernika [uciekałem], jeszcze po drodze też mnie chciał esesman jeden rozwalić, ale potem się zaczął śmiać, nie wiem dlaczego. Zaszedłem o własnych siłach do uniwersytetu i tam już był punkt zbory rannych i cywilów i żołnierzy. Stamtąd Niemcy załadowywali nas z noszami na ciężarówki i wywozili na dworzec. Z dworca pociągiem elektrycznym dojechaliśmy do Brwinowa, w Brwinowie wywalili mnie na peron. Tam z Włocławka, szefowa Czerwonego Krzyża, pani Szymaniak, matka moich kolegów ze szkoły, mnie znalazła. Wzięli mnie do siebie i zaczęli kurować. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że moja rodzina: mama, siostry dwie, ta dziewczyna, którą zostawiłem na Bielanach, Janka Zielińska zostały ewakuowane z Bielan przez Niemców do Pruszkowa. Z Pruszkowa udało im się [wydostać]. Janka świetnie mówiła po niemiecku i zaczęła prosić Niemców, że jedna w ciąży, kłamała oczywiście, druga chora na płuca. Niemcy ich wsadzili do pociągu i wywieźli pod Kielce do Suchedniowa. [...] Mój starszy brat był wywieziony do Bremem, jako pierwszy z rodziny na roboty przymusowe, do fabryki, przez niego korespondencyjnie się dowiedziałem gdzie są matka, siostry i moja dziewczyna. One po mnie przyjechały i zabrały mnie do Suchedniowa i zabrały mnie i tam doczekaliśmy wyzwolenia.
- Co się z panem potem działo?
Potem, jak już się wyleczyłem z postrzału, wróciliśmy do Włocławka, jak już Armia Radziecka zajęła [te tereny], do naszego przedwojennego mieszkania. Przyszli [wtedy] towarzysze partyjni ojca z PPS-u z propozycją, żebym zajął stanowisko sekretarza komitetu miejskiego, dopóki ojciec nie wróci z obozu, bośmy nie wiedzieli jeszcze co z nim jest. Tam pracowałem jakiś czas, przyszła wiadomość o śmierci ojca, z Suchedniowa tam gdzie, żeśmy przebywali taki facet był z ojcem w obozie i był przy jego śmierci. Nie było szans, że ojciec wróci, to z Włocławka, z tego sekretarzowania pojechałem, poprosiłem o skierowanie na Dolny Śląsk. na Dolnym Śląsku w Trzebini byłem sekretarzem komitetu powiatowego PPS. Podlegałem doktorowi Drobnerowi, który był we Wrocławiu w tym czasie w komitecie wojewódzkim PPS. Jak mnie Drobner poznał, to mi zaproponował, że on jedzie do Krakowa, że mnie ze sobą zabierze, żeby tu na Śląsku nie poniewierał się. Pojechałem do Krakowa. Tam niestety nawiązałem kontakt z Linem - ten pułkownik tworzył jakieś komórki, ja nawet dokładnie nie wiedziałem [jakie].Trafili do mnie ludzie, którzy wiedzieli jaką mam przeszłość. Mieliśmy znów, to mnie bardzo wtedy nie leżało, organizować fundusze na działalność konspiracyjną. Dostałem pistolet służbowy, taką piękną laurę hiszpańską i niewiele żeśmy zdziałali. Raz żeśmy rozbili w Niepołomicach posterunek milicji i raz próba była, nieudana, pod Myślenicami na nadleśnictwo, żeby zdobyć pieniądze. Potem do oddziału, do sekcji, w której byłem przyszedł młody człowiek. Okazuje się, [że] agent UB, rozpracował nas. W październiku 1951 roku wparowało do mnie UB, miałem pistolet głupio ukryty, bo tak na wariackich papierach, po jakieś tam akcji, drzwi były wysłane sianem i dermą i tam wkładałem pistolet. Znaleźli pistolet, wiedzieli wszystko o naszej grupie. Cała grupa zresztą została zlikwidowana - sąd wojskowy i z małego kodeksu za nielegalny związek. Mnie za posiadanie broni, tam mi poprzyczepiali różne inne zarzuty. Dostałem dwanaście lat wyrok i wkrótce wywieźli mnie do Rawicza, tam odbywałem karę.
Do amnestii gomułkowskiej. Aha w Rawiczu nie do końca byłem, bo jeszcze mnie przed amnestią gomułkowską, to politycznych więźniów, rozwozili po kopalniach. Mnie się zapytali, pytali już wtedy: „ Czy chce iść do kopalni to sobie dzień za dwa odrobię, bo mam duży wyrok dwanaście lat, a tak to sobie skrócę wyrok?” Mówię: „Oczywiście”. Pojechałem do kopalni Knurów. Jako górnik pracowałem pod ziemią przez pół roku. Wyrabiałem sto czterdzieści pięć procent normy, zaliczyli mi to jako rok. Pięć lat odsiedziałem, rok zaliczyli zamiast pół roku, amnestia - dwanaście lat - obowiązywała w połowie. W 1956 roku z amnestii gomułkowskiej wyszedłem na wolność.
- Pan został skazany za winy, czy też za AK?
Tam nie było wymienione. „Nielegalny związek mający na celu obalenie ustroju przemocą”, bo to mały kodeks tak, zdaje się, formułuje. Ale oczywiście [za posiadanie] broni, potem mieliśmy mundury, jak robiliśmy akcje, to przebieraliśmy się za milicjantów - za paserstwo mnie też skazali, bo, że mundur gdzieś kupiony na lewo.
- Co się z panem działo po 1956 roku?
Jak wyszedłem z amnestii... Zapomniałem [powiedzieć, że] wstąpiłem w związki małżeńskie we Wrocławiu. Żoną moją była siostra ministra Rusinka, tego opieki i pracy, przyjaciela Cyrankiewicza, oni obydwaj w obozie byli. Właśnie z Ireną, z żoną, przenieśliśmy się do Krakowa, tam się nam urodził syn, a potem w 1951 mnie aresztowano. Po amnestii wróciłem do Krakowa. Już wtedy oczywiście nie było mowy o żadnym stanowisku, tylko otworzyłem sobie warsztat [gdzie] produkowano guziki, prozaiczna bardzo rzecz, żeby żyć.
Warszawa, 7 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Borkowicz