Nazywam się Krzysztof Jaworski, syn Stanisława i Wandy z domu Mierosławskiej, urodzony w 1933 roku jako drugie z trojga dzieci tego małżeństwa.
W czasie Powstania przebywałem na Starym Mieście przy ulicy Długiej 9, Kilińskiego 5.
Tak jest.
Moja rodzina. Mama jest z Mierosławskich, z tych Mierosławskich, można powiedzieć, o bardzo starożytnym rodowodzie. Ojciec [mamy], Stanisław Mierosławski był lekarzem, był powołany do carskiego wojska i jako lekarz był szefem pociągu sanitarnego, który wywoził rannych z frontu na etap jakiś tam, na zapleczu. W związku z tym kiedy Niemcy zbliżali się w piętnastym roku do Warszawy, rodzina wyjechała na wschód i dopiero wrócili do Polski w dwudziestym trzecim roku.
Ojciec był prawnikiem i przed wojną już był sędzią śledczym, tutaj, w sądzie grodzkim w Warszawie.
A mama była lekarzem okulistą. Z powodu dzieci studia mamy trwały stosunkowo długo, ale już w trzydziestym piątym roku studia miała ukończone i pracowała w Instytucie Oftalmicznym przy ulicy Smolnej, u profesora Melanowskiego.
Nie, nie, ja byłem średni. Starszy – Stanisław – jest rocznik dwudziesty dziewiąty, cztery lata starszy ode mnie, a młodsza – Małgorzata – również cztery lata młodsza ode mnie, czyli ona jest z trzydziestego siódmego roku. Tak że tyle można powiedzieć o rodzinie.
A, no więc to się trochę przedłużyło. Do szkoły to poszedłem już pod okupacją i to była szkoła przy ulicy Barokowej, gdzie, ku mojemu szczęściu, wyrzucili nas Niemcy gdzieś mniej więcej po miesiącu tej nauki. A dlatego byłem szczęśliwy, bo uważałem to za idiotyczne, bo kazali mi pisać w trzy linie, podczas gdy ja już w tym czasie biegle, ale po swojemu pisałem, więc tyle. O edukacji to powiem trochę pod okupacją, dalej.
Bardzo dobrze zapamiętaliśmy dlatego, że w tym czasie byliśmy, my – to znaczy nasza rodzina, mieszkaliśmy w Józefowie, w willi „Cezaria” lub inaczej, tak zwanych „Czterech Kominach”. Razem z nami była również siostra mego ojca ze swoimi potomkami. Razem nas tam było sześcioro dzieci. Ale jeszcze, jeszcze więcej, ale to już pominę. 1 września nas powitał pięknym, można by powiedzieć, widokiem. Nad naszymi głowami został strącony niemiecki samolot i bardzo pięknie się paląc, spadł gdzieś tam za torami w tym… Z tym że muszę powiedzieć, że… Oczywiście, my nie wiedzieliśmy, jaki to samolot, ale oczywiście wszyscy byli pewni, że to niemiecki – i rzeczywiście – bombowiec. Można powiedzieć, że to był pierwszy i ostatni [strącony] samolot, który widziałem w czasie tej pięcioletniej wojny.
Więc my…
Ojciec był już zmobilizowany i ojciec dwa dni wcześniej już poszedł do wojska. Był zmobilizowany w okropnym miejscu, mianowicie w KOP-ie, w Korpusie Ochrony Pogranicza, w Budsławiu, na wschód od Wilna. Potem został pojmany przez Sowietów i rozwalony w Katyniu, o czym się dowiedzieliśmy dopiero w czterdziestym trzecim roku z list ogłaszanych przez „Nowy Kurier Warszawski”. Nie było żadnej wątpliwości, że chodzi o ojca, dlatego że znaleziono przy nim listy od nas, adresowane Wanda Jaworska, Długa 9 mieszkania 19 i fotografie. Usiłowaliśmy te pamiątki odzyskać, ale niestety nikomu się to nie udało i to gdzieś przepadło. Natomiast została jako pamiątka koperta z jednego, jedynego listu, który dostaliśmy z Kozielska – więc tyle co do ojca. A my się wynieśliśmy z Józefowa do Otwocka, do przedszkola doktora Sinołęckiego. To przedszkole było oczywiście nieczynne. Ono znajdowało się w takim ładnym lesie i nie było tak [eskponowane]. My byliśmy przestraszeni w tej willi „Cezarea”, dorośli się bali, że ponieważ w pobliżu był most, tak zwany strategiczny, przez Wisłę w Błotach, że tu może dojść do jakichś bombardowań. A ta willa stała taka w polu, można by powiedzieć jak samotna twierdza wyglądała, więc wynieśliśmy się do tego Otwocka przy pomocy własnych samochodów. Bo mieliśmy do dyspozycji dwa samochody – morrisa wuja i polskiego fiata drugiego wuja, który był zmobilizowany jednocześnie do wojska, razem z tym swoim fiatem. Po czym tak było, że wuj z morrisem udał się na wschód, po czym trafił pod Sowietów i morris został oczywiście zabrany. Natomiast drugi wujek z polskim fiatem ocalał i wrócił do nas, do Otwocka. Ten polski fiat potem posłużył do powrotu do Warszawy.
My mieliśmy taki punkt obserwacyjny, że nad naszymi głowami leciały te wyprawy bombowe, aż czarno było od tych bombowców, nad Warszawę. W Warszawie została tylko matka kuzyna, czyli siostra mojego ojca i ona przeżyła wrzesień w Warszawie, w naszych domach. Natomiast my sobie dość spokojnie siedzieliśmy tutaj, w tym Otwocku. Przy czym muszę powiedzieć o jednej rzeczy, bardzo ciekawej, mianowicie miałem szczęście zobaczyć w locie polski samolot pod tytułem „Sum”. Dopiero po wojnie się dowiedziałem, o co chodziło. To był ten samolot, w którym z Rumunii przyleciał do Warszawy major Galinat i który potem wystartował z Pola Mokotowskiego. W tym czasie nie mogło być innego polskiego samolotu. Leciał akurat nad nami, czerwone szachownice, biało-czerwone, widziałem wyraźnie. To śmieszne, bo to trwało kilkanaście sekund, że ten samolot widziałem, nie mając oczywiście zielonego pojęcia, co to jest, ale coś takiego było.
Tak.
A tam w Otwocku było w miarę spokojnie. W pewnym momencie przez płot przeskoczyło na naszą parcelę sześciu czy siedmiu żołnierzy polskich, którzy byli już rozbrojeni i którzy mówili… W każdym razie ci żołnierze zostali oczywiście nakarmieni i napojeni, i sobie poszli. Co się z nimi dalej stało? Podobno mieli się meldować gdzieś tam w jakimś zbornym punkcie, gdzie zbierali jeńców, a w ogóle mogli sobie pójść, gdzie chcieli. Nie wiem, co zrobili. Pierwszego Niemca, którego zobaczyliśmy… To był też śmieszny incydent, mianowicie Niemcy mieli na hełmach takie biało-czarno-czerwone „bączki”, a jeden z naszych braci, jak zobaczył tego „bączka”, to stanął przed nim i krzyknął: „Niech żyją angielscy żołnierze!”. Ten głupi Niemiec tego nie zrozumiał, ale wstyd był bardzo, ponieważ wcale to nie był, wiadomo, Anglik, tylko my nie byliśmy świadomi, jak wyglądają ci Niemcy.
Jeszcze nie było tego strachu. Jeszcze mogę powiedzieć tylko jedną rzecz, my mieliśmy radio, mieliśmy telefunkena, który przez pierwsze trzy czy cztery dni pobytu, tam u doktora Sinołęckiego, to jeszcze funkcjonowało, więc słyszeliśmy te komunikaty: „Uwaga, uwaga, nadchodzi, koma 35”, tylko oczywiście nikt nie wiedział, co to znaczy. Ale te komunikaty w radio były. Potem radio umilkło, a na sam koniec, już na początku października, Niemiec przyszedł i radio zabrał.
Na początku października. Na początku października wróciliśmy przy pomocy właśnie tego Polskiego Fiata wuja. I to jest dla mnie bardzo pamiętne dlatego, że jechaliśmy przez Wał Miedzeszyński, tam po drodze był taki krzepiący widok, bo był cmentarz niemiecki, Feldgraben, bardzo ładne, gustowne krzyże brzozowe. No, a potem jechaliśmy przez most Poniatowskiego, którym się jechało wężykiem, ponieważ był podziurawiony bombami i pociskami. Trzeba było jakimś wężykiem przez ten most przejechać. Potem już w alei 3 Maja gruzy leżały trochę… Naprzeciwko Muzeum Narodowego leżały gruzy na jezdni, a już w Nowym Świecie, to się przeciskało między… No był tylko, nazwijmy to, szlak taki jakiś, żeby można było przejechać. Domy zastaliśmy całe i niecałe, mianowicie w narożnik nasz, Kilińskiego i Długiej gruchnęła bomba i narożnik był rozwalony od góry do dołu, sam narożniczek. No i oczywiście szyb nie było. Potem przez cały październik i listopad zabawialiśmy się w „ślepych szklarzy”, to znaczy były okna zabite dyktą, a żeby było trochę światła, to się w dykcie wycinało jakieś wzorki i podklejało celofanem. Potem byli szklarze, którzy potrafili z kawałków zrobić szyby. A porządne szyby to dopiero powstały gdzieś tak w czterdziestym pierwszym roku, pod koniec. Muszę powiedzieć jeszcze jedną ciekawostkę, mianowicie nasz dom został odbudowany. Mało, że został odbudowany, został otynkowany i pomalowany. Otóż kamienicznik jakimś cudem dziwnym zdobył jakieś pieniądze i dokonał remontu tego domu. Tak że można powiedzieć, w momencie Powstania, nasz dom Długa 9, Kilińskiego 5, wielce się wyróżniał z całej dzielnicy, bo był śliczny i był bieluśki, co jak sądzę, bardzo dobrze pasowało Niemcom przy celowaniu.
Mama jako lekarz okulista, otworzyła swój prywatny gabinet w naszym mieszkaniu na Długiej 9 mieszkania 19. Ponieważ mieszkanie miało trzy pokoje, jeden z pokoi został przeznaczony na gabinet, w nocy oczywiście można było tam spać. Tak że to było główne źródło utrzymania. Prócz tego oczywiście mama pracowała dla Zarządu Miejskiego w przychodniach na Floriańskiej, na Poborzańskiej i Bóg wie jeszcze gdzie. A nawet również wyjeżdżała do, powiedzmy sobie, do jakichś małych przychodni czy z dojazdami do dystryktu warszawskiego. To było nasze główne źródło utrzymania. Muszę tutaj wspomnieć, że w międzyczasie do Warszawy wrócili dziadkowie, czyli rodzice mamy, Mierosławscy, którzy zostali wyrzuceni z Inowrocławia, tak z walizkami w ręku. Wyrzuceni gdzieś w październiku, więc zjawili się w Warszawie. Najpierw byli u nas, potem w końcu wynajęli mieszkanie na Miodowej pod jedenastym, na rogu Kapucyńskiej.
Dzieci miały zapewnioną opiekę. Oprócz mamy była nasza służąca Wikcia i Wikcia przez cały czas z nami była, zresztą aż do Powstania. Do Powstania siedzieliśmy w tym samym miejscu.
Tak jest, której bardzo, bardzo nie lubiłem. Ku mojemu szczęściu, jakby to powiedzieć, wyrzucili nas z tej szkoły i zrobili tam Krankenhaus. Na następny rok, do drugiej klasy zostałem posłany do szkoły publicznej, która znajdowała się przy ulicy Miodowej 25 w takiej czteropiętrowej kamienicy. Były tam warunki dość okropne, bo to było w takich wielkich pokojach mieszkalnych. Ławki jedne na drugich, dzieci pięćdziesiąt sztuk, wrzask, hałas. No i my, inteligenckie dzieci, od razu nadzialiśmy się na ferajnę z Rybak i z innych części Starego Miasta. Ja dostałem od razu fangę w nos, żebym nie podskakiwał. Bracia moi zareagowali, zostałem wyprowadzony ze szkoły pod eskortą. Drugi raz, ponieważ wiedzieli, że już nie mogą zaczynać z braćmi, no to zaczaili się na mnie w bramie, już jak wracałem szczęśliwie do domu. Więc w związku z tym ta moja nauka się gwałtownie skończyła też po tygodniu. Do trzeciej klasy poszedłem do prywatnej szkoły, która mieściła się w domu Petyskusa przy placu Teatralnym, tam gdzie obecnie były Iraq Airlines i… Ten dom taki podłużny, ciągnący się do rogu ulicy Senatorskiej. Więc tam na drugim piętrze była szkoła i do tej szkoły chodziłem przez rok, po czym nas rozpędzono, też ta szkoła została rozpędzona, no i zostały stworzone komplety. Ja byłem na komplecie… Nas było sześcioro dzieci, znaczy byłem ja, kolega Andrzej Jarczyk, kolega Rohoziński i jeszcze kolega Jamiołkowski i dwie dziewczyny. I my się uczyliśmy na zmianę w domach własnych, to znaczy…
Tak, tak.
No to już nauczyciele byli chyba z tej szkoły, więc oni może mieli więcej kompletów. Natomiast my się uczyliśmy w domach naszych rodzin. Jedno miejsce nauki było przy placu Piłsudskiego, róg Królewskiej – to było u sędziego Jarczyka. Drugie miejsce to było przy ulicy Przejazd, Długa 65, ostatni dom Długiej i Przejazdu. To było u kolegi Rohozińskiego. Na prawo, za chwilę był mur getta, o czym za chwilę. I jeszcze jedno miejsce nauki było, róg Dobrej i Bednarskiej, nad piekarnią pani Jamiołkowskiej. Właśnie dlaczego tak mówię, łatwo. Ja spotkałem się po wojnie z kolegą Jamiołkowskim. Z kolegą Jarczykiem dopiero po pięćdziesięciu latach, ale się spotkaliśmy. A Rohozińskiego też znaleźliśmy, ale wtedy się nam zgubił znowu Jamiołkowski. Dziewczyny nam się zgubiły całkiem, od samego początku, zresztą były w paskudnym miejscu. Nie wiem, czy wyżyły, dlatego że mieszkały przy Króla Belgów, przy Niecałej. Co się z ludnością Niecałej stało… No to tam niedobrze było.
Mam, mam szczególne…
To jest coś takiego. Na przykład w mieszkaniu kolegi Jarczyka my, mali konspiratorzy się uczyliśmy w pokoju narożnym, a tam obok oczywiście byli starzy konspiratorzy, którzy tak bardzo po cywilnemu mówili: „Czołem!”, „Cześć!” i trzaskali kopytami. Jednym z nich ku mojemu zdumieniu był nie kto inny, tylko pan Nowak-Jeziorański, z którym się musiałem spotkać oczywiście, nie wiedząc kto to jest. Dlatego że w jego wspomnieniach on właśnie wspomina, że między innymi tam funkcjonował u sędziego Jarczyka na Królewskiej 6. To była taka szczególna sprawa. Co więcej można by powiedzieć? Nasza edukacja, oprócz edukacji, nazwijmy to, szkolnej…
Oficjalnej, no to byliśmy bardzo, bardzo, bardzo dobrze wyedukowani wojskowo, można powiedzieć. Dlatego że przede wszystkim nas interesowały okręty wojenne, samoloty… A z samolotami było o tyle fajnie, że można było iść do niemieckiej księgarni i podając się za Niemca, powiedzieć: Ein Kriegsflugzeuge bitte i za dwie marki czy za cztery złote… Czy odwrotnie, za dwa złote, dostawało się taką książeczkę, w której były wszystkie samoloty niemieckie, alianckie, sowieckie, wszystkie, co kto chce – więc pod tym względem byłem bardzo wykształcony. Natomiast jeżeli chodzi o marynarkę wojenną, to ku naszemu… Mogę powiedzieć tak, w Warszawie była dostępna balsa, z której można było konstruować różne modele. Na przykład właśnie starszy kuzyn, Bohdan, zresztą młodszy też, robili bardzo udatne modele samolotów i okrętów wojennych. A w ogóle można było dostać przedwojenne wydania do składania kontrtorpedowców: „Wichra”, „Burzę”, „Groma”, z okrętów podwodnych i tak dalej. To było dostępne i my coś takiego mieliśmy. Co więcej?
No to właśnie… Właśnie to ciekawe, ciekawe.
My mieliśmy zajęcia wielce intelektualne na przykład gry planszowe własnego pomysłu. Kuzyn Bohdan miał fenomenalne zdolności rysunkowe i robił piękne plansze… No i na kostkę, to były piękne gry. Albo graliśmy oczywiście w bitwę, to można było grać ołowianymi żołnierzami, którzy byli dostępni. Zresztą, jeżeli chodzi o ołowianych żołnierzy, to ja mogę powiedzieć tylko coś takiego – otóż z moim wojskiem ołowianym, które ważyło, powiedzmy ze dwa i pół kilo, wyszedłem w podskokach, idąc do kolegi Jamiołkowskiego na Dobrą, zza rogu Długiej w Kilińskiego. To jest właśnie taki incydent, który sobie zapamiętałem. Ja ci wyskakuję na tę ulicę Kilińskiego, a ulica jest puściutka, a naprzeciwko mnie idzie sztrajfa, pięciu żandarmów z blachami, z maszynami… I taki zupełnie irracjonalny strach: uciekać. Ale nie, bo już nie zdążę, więc udając, że to nic nie waży, przeszedłem koło nich. Oczywiście nic się nie stało, jak wynika z obrazka. To tylko taki obrazek.
Byłem. Łapankę to widziałem nieraz, ale… Natomiast pod naszym domem rozstrzelano ludzi, tam pod tym murem. To było naprzeciwko naszej chałupy, pod murem na Kilińskiego. Tam była rozwałka. Na rozwałce, która miała miejsce na Senatorskiej, tam gdzie teraz jest tablica… Ale to wtedy wyglądało inaczej, bo tam był dom pani Piotrowskiej, sześciopiętrowy, spalony zresztą w trzydziestym dziewiątym roku, od frontu. No to tam byłem piętnaście minut po zlikwidowaniu akurat kolejnej partii. Muszę powiedzieć, że trochę się zacząłem bać, bo to tak wyglądało, że chyba… Co, całą Warszawę wystrzelają czy co? Największy strach mnie ogarnął, kiedy była taka lista dwustu siedemdziesięciu sześciu rozstrzelanych.
Takie obwieszczenie było. No to to już mnie rzeczywiście przestraszyło. No, ale oczywiście, no cóż…
Tak. Więc ja dużo się poruszałem po mieście w tym sensie, że mama mnie wysyłała po mleko do mleczarni, po chude mleko, do mleczarni na Woli. Jechałem więc tramwajem i oszczędzałem, jadąc na gapę oczywiście. I oczywiście się wieszałem na tramwaju – albo na stopniach, albo na „cycku” z tyłu – tam było chyba najbezpieczniej. Ale oczywiście się do tego w domu nie przyznawałem. I muszę powiedzieć, że ponieważ byłem raz świadkiem tego, że tam zmiotło chłopaka i przemieliło, to zaprzestałem się wieszania. To mnie nauczyło rozumu, na Miodowej zresztą. Co więcej? Jeżeli chodzi o okupację, to tak – co roku jeździliśmy na wakacje do tej samej willi, do tych „Czterech Kominów” w Józefowie. Tam przeżyliśmy te naloty ruskie, to w Józefowie byliśmy, tak że nie w Warszawie, które miały miejsce w lecie czterdziestego trzeciego roku.
I częściowo spalenie getta, bo jeżeli chodzi o getto, które było tuż obok, to jest osobna historia i to też mogę powiedzieć. Akurat w tę niedzielę, kiedy się zaczęło, poszliśmy sobie na spacer we czwórkę. Byliśmy na Cytadeli, tam przy źródełku króla Augusta…
Tak, sama… Nasza czwórka, to znaczy ja, „Siasio” – mój brat i kuzyni – Stasio i Bohdan. I dopiero patrzymy, a tutaj nad gettem , tam widać jakieś dymy, coś takie jakieś… Widzę, na dachu ktoś tam leci i rzuca coś do dziury, ale to z daleka było. No to potem starsi chłopcy polecieli tutaj na Świętojerską, gdzie Niemcy zatoczyli działko. To ja też poleciałem, więc to widziałem jak tutaj na Świętojerskiej Niemcy postawili działko przeciwpancerne. A tam z tych ślepych okienek ulicy Bonifraterskiej, bo przecież cała pierzeja ulicy Bonifraterskiej, świeżo przebitej przed wojną, nie miała okien, były tylko te okienka spiżarek, więc z tych spiżarek, okienek, od czasu do czasu padał strzał. No, a lud polski się gromadził za tym działkiem i wszyscy: „Ooo…”. A jeden z tego „Ooo” to oberwał, dlatego że zaczął pokazywać palcem, skąd ten strzelał i dostał kulę. To mi opowiadał Bohdan. Bohdan albo Stasio, ja już tego nie widziałem, bo zwiałem stamtąd, bo się zaczęło robić niebezpiecznie. Z tym że z tego działka to nic nie wynikało, dlatego że to było działko przeciwpancerne, które nie miało wysoko podnoszonej lufy, a on strzelał tam z drugiego piętra, z tych domów. No, a potem to już było dorzynanie tej dzielnicy i tylko pożar za pożarem. Potem nagle z naszego balkonu, pod jedenastym zobaczyliśmy drzewa na Powązkach, kiedy już powysadzali te mury z getta. Po czym Niemcy założyli kolejkę wąskotorową – a jakże, która z Fortu Legionów, biegła wzdłuż Cytadeli aż na obecną Kępę Potocką. I w tej chwili na przykład cały ten nasyp, na którym jest Wisłostrada, koło Kępy Potockiej, to jest na gruzach z getta. Po co oni to robili? No chyba po to, żeby pognębić, jakby powiedzieć, moralnie, że nawet kolejkę zakładają.
No więc właśnie o to chodzi, że ja miałem właśnie to szczęście, że mogłem sobie chodzić, w zasadzie jak chciałem i gdzie chciałem.
My mieliśmy działki. O! Jest pytanie o to, z czego żyliśmy – mieliśmy działki. Pierwszą działkę mieliśmy w czterdziestym pierwszym roku w ogrodzie zoologicznym, tam gdzie obecnie są te pingwiny – o, tam gdzie pingwiny. A potem, nie wiem dlaczego tę działkę nam zabrano – tam było dobrze, bo była woda, i mieliśmy tam za hipopotamami, tam w stronę Jagiellońskiej już, działkę na gołym polu. Z tą działką wiąże się taki incydent, mianowicie poszliśmy na wiosnę, żeby zobaczyć, co tam zostało na tej działce. No więc na działce nic nie było. Wróciliśmy koło hipopotamów, no i w ramach gonitwy…
Nie, hipopotamów… Ale ta cała…
Te całe miejsce i ten basen hipopotamów do dziś dnia jest taki samiuśki. I ja się w nim znalazłem właśnie z głową. No to bracia mnie wyciągnęli, trochę wyżęli i poszliśmy do domu prędko, przez most Kierbedzia. Moje zmartwienie polegało na tym, żeby jakoś tak po cichu wejść do domu, żeby nikt tego nie zauważył. Ale niestety, kiedy przyszliśmy do domu, do domu nie można było wejść, stali Niemcy, policjant granatowy i nie wpuszczali. Ale wyszedł nasz dozorca i powiedział, że my tu mieszkamy, więc nasz wpuszczono. Co się okazało? Okazało się, że na podwórku pod jedenastym leży trup, o którego historii dowiedzieliśmy się potem. To jest sprawa do dziś dnia niewyjaśniona, kto to był i dlaczego. A skąd wiemy to tak dobrze? Dlatego że to opowiedział policjant granatowy, który z matką kuzyna, czyli z siostrą mego ojca miał dobry kontakt, ponieważ matka prowadziła administrację domów mieszkalnych, więc meldunki i znała tego posterunkowego. On powiedział, co to było. Więc był to napad na bank na placu Wilsona. Ktoś z tego napadu za późno odskoczył i biegł od placu Wilsona przez generała Zajączka, tam koło źródełka, przez Zakroczymską, przez Freta, a za nim biegło dwóch Niemców. Oni do niego strzelali, ale w takim biegu to tam nikt nie wycelował. Dobiegł do Długiej i wleciał właśnie do domu pod jedenastym. Wsiadł w windę, która chodziła i wjechał na czwarte piętro, zadzwonił do drzwi ciotki. Ciotka otworzyła mu i patrzy, że zdyszany facet stoi z maszyną w ręku: „Niech mnie pani ukryje”. A na dole już słychać wrzaski Niemców, bo zauważyli gdzie. Więc ciotka przeprowadziła go przez mieszkanie na klatkę schodową kuchenną, skąd było wejście na strych. Strychami miał szansę, żeby zwiać, bo strychy się łączyły – jedenastego i dziewiątego – i można było jeszcze przejść na Kilińskiego. Ale on już był tak zmęczony, że strzelił w zamek… Ja nie wiem, czy te drzwi były zamknięte, czy się zacięły. W każdym razie miał jeszcze jeden nabój. Wystawił nogi przez okienko i strzelił sobie w usta, spadł na dół. Więc to jest scena zupełnie jak z Wajdy, jak z „Pokolenia”. Ja kiedyś próbowałem ustalić, co to było, ale nie było żadnego odzewu. Nie wiadomo było, kto, co i jak. W każdym razie taki wypadek był.
Uprawialiśmy… Po pierwsze, my mieliśmy kopać, wykopywać, okopywać, podlewać. No oczywiście, że mama… Ale mama też była czy ojczym późniejszy. Bo widzi pani, my przez całą okupację mieliśmy takiego, można by powiedzieć, lewego faceta, który był pod okupacyjnym pseudo, ale to jest historia… Nie wiem, czy ją można opowiedzieć, czy starczy nam czasu. Ale po prostu jest to mój późniejszy ojczym powojenny, który uciekł z Gestapo w Tarnowie. Dość powiedzieć, że przez wszystkie skomplikowane koneksje rodzinne i znajomości trafił do nas bardzo pośrednio, bo to był późniejszy Adam Zubczewski. On był mi znany pod pseudo Stanisław Wójcik. Zubczewski, bratanek tego wielkiego Zubczewskiego Juliana, który był wychowawcą Sikorskiego i Sikorskiej, o! A córki Sikorskiego, Zosia i ta druga to chodziły w Inowrocławiu razem do szkoły z siostrami mojej mamy. Takie są koneksje.
Tak, tak. Tak jest. Niby tak. I mogę powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, mianowicie on się zatrudnił w pięknej instytucji, która walczyła z tyfusem. To była łaźnia, dezynfekcja i dezynsekcja na Rybakach, w takim dosyć nowoczesnym domu. On walczył z tyfusem, więc to były świetne papiery. Walczył z tyfusem nie tylko w Warszawie, ale również w dystrykcie warszawskim, tak że wyjeżdżał na wieś, gdzie mieli z kolumną odwszyć czy zderatyzować jakąś wieś. Więc oczywiście jak przyjechali do wsi to była kompletna panika. No i wracali po pewnym czasie z rąbanką i zionąc dobrym alkoholem.
No oczywiście, też pomagał… Oczywiście, jak najbardziej. To nie było mowy, żeby ktoś tu się, jak to się mówi kolokwialnie, opieprzał.
Raczej nie było. Mogę jeszcze tylko jeden wspomnieć fragment okupacyjny, dotyczący mojego kuzyna kolejnego, znaczy Mierosławskiego Kazika. Mierosławski Kazik. Dziadek miał brata, brat miał syna, dwóch synów, jeden syn – Kazik właśnie, miał nieszczęście maszerować późną nocą z maszyną w kieszeni. Nadział się na sztrajfę, i choć się dzielnie ostrzeliwał, ale oni mieli więcej, więc go wzięli tam, nafaszerowali kulami i zostawili u Jana Bożego, żeby „dojrzał”, żeby go można było przesłuchać. O tym wszystkim wiedzieliśmy już prawie natychmiast. Jego koledzy postanowili go odbić i było już wszystko umówione. W naszym mieszkaniu nawet była możliwość, można powiedzieć [była] melina na odskok. No i niestety, psiakrew, on wziął i zaczął łazić po korytarzu, i nadział się na Niemca, i go zabrali na Pawiak, i tyle go widzieliśmy. Muszę powiedzieć, że nawet o dziwo, po pięćdziesięciu latach, dziwnym trafem, znalazłem jego jedne, jedyne istniejące zdjęcie.
Tak.
Jak najbardziej. Tylko widzi pani, to trzeba wiedzieć – przecież gówniarzom się nie mówiło, nie mówiło się w zasadzie nic, obowiązywała dyskrecja. Przecież gówniarz mógł coś gdzieś wypaplać. A więc my byliśmy, jakby to powiedzieć, odcinani świadomie od wiadomości. Nasi bracia starsi, kiedy zostali prawdziwymi konspiratorami, to się zrobili okropnie ważni i nas zupełnie odcięli od wiadomości na ten temat. Ale o tej konspiracji to mogę powiedzieć tylko dwa słowa, mianowicie oni się związali z grupą z Powiśla. Obaj oni pracowali, znaczy, uczyli się w szkole zawodowej, która miała miejsce na Śniadeckich. Ale związali się z grupą z Powiśla, która miała swoje miejsce w nieczynnej przystani kajakowej po drugiej stronie Wisły, dokładnie w tym miejscu, gdzie jest w tej chwili most Świętokrzyski, naprzeciwko Syrenki. Tam była taka przystań kajakowa, drewniana, wielopiętrowa i tam były kajaki różne, którymi można było tylko pływać po porcie wiślanym, bo Niemcy nie pozwalali na ruch jakichkolwiek łodzi tutaj pomiędzy mostami, więc można było powyżej albo poniżej mostów. Muszę powiedzieć, że przez jakiś czas funkcjonowała przeprawa koło Syrenki taką łodzią wiosłową, ale to raz się tamtędy przeprawiałem. Ale tak to trzeba było lecieć dookoła tam portu, tam przez chaszcze, dookoła portu na Pradze. Tak że to była dość daleka droga. Więc tam oni wielce konspirowali i wielce się ćwiczyli.
No, oczywiście, że tak.
Mama nie, mama nie. Znaczy, mama, w tym sensie… No po prostu musiała się zająć, żebyśmy mieli co jeść – to po pierwsze. Była strasznie zajęta zawodowo. Natomiast oczywiście, że tam miała kontakty. Zresztą Adam, czyli pseudo Stanisław Wójcik, też jak się okazuje miał swoje konspiracyjne kontakty, chociaż jako trefny, to też właściwie nie było wiadomo czy się gdzieś angażować, czy nie, czy jakiś ogon za nim nie pójdzie albo coś się stanie. Więc jak to w czasie okupacji – wszyscy wiedzą, ale nie wie nikt. Tak to wyglądało. Muszę powiedzieć, że mieliśmy jeszcze jednego konspiratora niewątpliwego, on w Powstaniu też wziął udział. Znaczy, najmłodszy brat mojej mamy – to raz – Jędrek, rocznik dwudziesty siódmy. No i boczna linia – Tadek Zieleziński, „Tadzio-dziadzio” tak zwany. To była taka historia, że moja mama swojego wuja prowadziła za rączkę do przedszkola, taka była tam różnica pokoleń. Ten Tadzio mieszkał na Tamce, a w czasie okupacji bardzo lewicował i był w jakiejś lewicowej organizacji. W każdym razie zawsze bardzo krzyczał na prawicę, politycznie był uświadomiony, a w godzinie „W” okazało się, że to było zwyczajne AK. Być może, że to była Polska Armia [Ludowa], bo był taki odłam malutki, że niby było AK, ale takie troszkę „lewe”. Nie Armia Ludowa, tylko był jakiś odłam AK, ale to w warunkach jak mówię konspiracji, to licho wiedziało. W każdym razie „Tadzio-dziadzio” się ocknął na placu Narutowicza, bo wziął udział w tym nieudanym szturmie na akademik. A Jędrek nam zginął w pierwszych minutach Powstania przy szturmie domu Orionistów, tam na tyłach kościoła św. Jakuba, o czym dowiedzieliśmy się zresztą dopiero trzydzieści lat później.
To wszyscy byli pewni, że to musi coś nastąpić. Muszę powiedzieć, że nasze ostatnie wakacje miały miejsce też w Otwocku, ale w takim wynajętym jakimś drewniaku pożydowskim i tam byliśmy całą tą swoją ferajną, wszyscy wymienieni poprzednio tam byli. Naprzeciwko nas była szkoła, w której to szkole stała kompania Niemców. Ci Niemcy, to był jakiś Wehrmacht, diabli wiedzą jaki. W każdym razie oni bardzo intensywnie ćwiczyli. Ćwiczyli rzut Handgranatem, jakieś komendy wydawane straszliwym wrzaskiem, typu: Ganz Abteilung! Links um! Rechts um! Tam jeden na drugiego krzyczał z trzystu metrów, żeby ustawić sobie głos. No więc jak my to zobaczyliśmy, to po pierwsze, ukradliśmy im dwa ćwiczebne granaty, też ćwiczyliśmy rzut Handgranatem…
No wie pani, to tak jest. Ja tu mogę wspomnieć jeszcze jedno okupacyjne wspomnienie, mianowicie ono było z czterdziestego pierwszego roku. Kiedy Niemcy szli na Sowietów, to pod Warszawą, we wszystkich miejscowościach podwarszawskich były postoje, parkingi dla jednostek zmotoryzowanych, które tu tankowały, odpoczywały i jechały dalej, więc takie były… My byliśmy na przykład wtedy w Międzylesiu i rankiem kolumna niemiecka, która przyjechała, to odjechała, a przed domem leżał karabin ze złamaną kolbą, który nam się przydał. I się przydał. Został schowany strasznie konspiracyjnie za belką w tym domu, w którym mieszkaliśmy, a potem w rok czy dwa lata później wybrali się po ten wrak karabinu kuzyn z moim bratem i przynieśli go. Dali tam komuś, nie wiadomo komu, ale dali, żeby dorobił kolbę i w ogóle uruchomił tego grata, więc coś takiego też miało miejsce.
Więc my z tych wakacji… Najpierw właśnie zniknęli tak – i Bohdan, i „Tadzio-dziadzio”, i „Siasio” – zniknęli tak gdzieś dwudziestego piątego, że coś się szykuje, to oni muszą być w Warszawie. A my wsiedliśmy w kolejkę dwudziestego dziewiątego, to znaczy, matka, siostra ojca, zabraliśmy, co było pod ręką i wsiedliśmy w popłochu w małą kolejkę w Otwocku i dojechaliśmy do Warszawy. Tu muszę powiedzieć o jednej rzeczy, którą zaobserwowałem, którą widziałem na własne oczy, mianowicie kiedy kolejka się wlokła od przejazdu w Wawrze do Zielenieckiej, wzdłuż Grochowskiej, to my się wlekliśmy do Warszawy, a z Warszawy od tego przejazdu aż do Wiatracznej, szła kolumna wojska na wschód. To szło wojsko w dobrym ordynku, jechały jakieś samochody, ciągnęli armaty – prawda, że zaprzęgiem konnym, ale armaty – i było jasne, że oni idą się bronić. To nie była kompania, to nie był batalion, to nie był pułk, to musiała być dywizja. Sześć kilometrów ta kolumna miała i przecież jeszcze szła tutaj przez Waszyngtona. My dalej pojechaliśmy, ten obraz widzieliśmy. Wstrzymuję się od komentarza. Jedno jest pewne, że o tym, że Niemcy nie uciekają, tylko wręcz przeciwnie, dowództwo musiało wiedzieć. Teraz wracam do naszego przyjazdu – niestety kolejka się tak wlokła, ludzie jechali na dachach… No fantastyczny widok był. Więc jak przyjechaliśmy na Warszawę-Most, to było już po dwudziestej, czyli było po godzinie policyjnej. No, ale co było robić, nie mogliśmy zostać na tej stacji. Cały ten tłum ruszył przez most Kierbedzia i rozeszliśmy się po Starym Mieście, i byliśmy w domu. Następnego dnia… Nasi bracia już poszli sobie do swoich jednostek, znaczy znikli z domu, natomiast ja z kuzynem poszedłem sobie na spacerek na Cytadelę. Poszliśmy na Cytadelę zbrojni w kanapki i nagle patrzymy, a tu coś się dzieje nad tymi mostami koło Cytadeli. Oba mosty były wtedy zmienione przez Niemców na mosty kolejowe. Oba mosty były zapchane wagonami kompletnie, cztery tory zapchane wagonami – wycofywali się. Nagle nad tym mostem odbyła się bitwa powietrzna. Wyskakiwały jakieś samoloty, dawały pikę do góry, zjeżdżały, coś postrzelało. Widziałem wtedy jak zza ogrodu zoologicznego, tak nisko „kosiakiem” wyleciał Messerschmitt i też dał pikę do góry – i te całe zwariowane towarzystwo znikło. Coś spadło do wody, nie wiem czy to była bomba, czy coś spadło, ale nic się nie stało. Więc taki był widoczek. Natomiast ja osobiście tego dnia po południu pomaszerowałem sobie w drugą stronę, tutaj do mostu Poniatowskiego. Jak byłem przy moście Poniatowskiego, to widziałem na własne oczy jak pięknie minowali Niemcy ten most. Siedzieli tam, wisieli na tych linach swoich i tam spokojnie sobie pracowali, zwisały kable, pchali coś tam. Pogapiłem się chwilę i dałem nogę stamtąd. To było tyle przed Powstaniem. Natomiast w dniu Powstania, mniej więcej gdzieś koło godziny piętnastej, do gabinetu mamy przyprowadzono dwie osoby, które w ramach jakiejś strzelaniny na mieście – gdzie, nie wiemy – przyszły po ratunek. Jeden był młody chłopak, który miał przestrzelone płuco, ale był na wylot, więc bez kuli, więc tylko został zabandażowany. Natomiast pani… Dla mnie to była starsza, no ale może miała trzydzieści-czterdzieści lat – nie wiem. W każdym razie sobie siedziała spokojnie na tej ławie, nic nie mówiła, nie skarżyła się, a ja się patrzę, że z niej się krew leje. Okazało się, że dostała kulę w biodro i ta kula niestety utkwiła, więc mama już nic nie mogła zrobić, tyle co się zabandażowało. Znaleźliśmy rikszę, która ją zabrała gdzieś.
A o godzinie siedemnastej… Przecież byliśmy na górze, byłem u Bujnowskich, u kuzyna na górze, na czwartym piętrze, się zaczęła jakaś strzelanina. Wyszliśmy na balkon, z balkonu widziałem, jak przez plac Krasińskich przeleciał samochód jakiś, w strasznym pędzie, no musi co, niemiecki. Potem zeszliśmy na dół, a tu krzyki, że „Budować barykady! Budować barykady!”.
Zaczęli budować barykadę na Podwalu, tam gdzie się rozwidlała ulica Podwale i Kilińskiego. Ale ta barykada to była taka „śmiech na sali”, bo to tam wyciągali jakieś szafy, jakieś pudła, jakieś ten… Kompletna paranoja.
Byłem obserwatorem, bo nie miałem materiału do budowy barykady. Więc ja osobiście pomaszerowałem szybko wtedy na Miodową, na róg Miodowej, gdzie działo się coś znacznie lepszego, bo mianowicie akurat wywracali tramwaj. Więc tramwaj wywrócili, a potem się układało te płyty chodnikowe tam na stosik. Nawet trzy płyty pociągnąłem, ale to było za dużo na moje małe siły, więc się stamtąd też upłynniłem. W każdym razie przy tej barykadzie byłem.
No i tyle co do pierwszego dnia Powstania. A! Oczywiście, natychmiast w domu powstał punkt przewijania bandaży, po pierwsze prania i przewijania bandaży. Po drugie, mama przytomnie kazała natychmiast nalać pełną wannę wody i to było prorocze, bo za chwilę woda przestała lecieć. Poza tym od razu… A to już następnego dnia. Powiedzieli, żeby znaleźć wszystkie półlitrówki jakie są, więc półlitrówki się zbierało. Potem do półlitrówek wlewaliśmy benzynę w naszej kuchni, zakładało się knocik i był koktajl Mołotowa gotowy.
Uczestniczyłem, uczestniczyłem, chociaż mnie pędzono, dlatego że co tu gówniarz ma do roboty. Ale bandaże zwijałem, owszem i to byłoby na tyle. Wtedy to uzbrojenie… Butelki się skończyły, benzyna się skończyła. Benzyny zresztą było sporo, dlaczego? Dlatego, że na podwórzu pod jedenastym był rząd garaży wybudowanych przed wojną. W tych garażach stały samochody, jak się okazuje różne, ale przeważnie osobowe. Część tych samochodów została zaanektowana jak się dowiedziałem później, przez jakichś tam bohaterów – oni się nazywali Brygada Motorowa NSZ, ale to ja wiem z historii. Natomiast widziałem tych panów, którzy chcieli uruchomić te samochody i nie bardzo im to wychodziło, bo one trochę były takie lewe. Dwa samochody zostały użyte potem do budowy barykady na Długiej, w poprzek Długiej.
Nie, to była spontaniczna akcja, spontaniczna. Nie wiem, ktoś może kazał. Aha, muszę wspomnieć jeszcze tylko tyle, że jak już wróciłem z tego Podwala, bo nie miałem tam już nic do roboty, to tutaj się ruch zrobił na podwórzu i nagle jakiś aktor scen polskich zaintonował drżącym głosem: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jezus Maria! Co za uczucia patriotyczne się odezwały.
Nie, żadnych flag… Żadnych… Nie, nie. Tak dalece to nie byliśmy gotowi.
Jak dla mnie, to oczywiście było to bardzo radosne, jak dla wszystkich. Z tym że ja muszę powiedzieć, że takiej strasznie głębokiej radości to nie odczuwałem. To było oczywiste. Po prostu to wszystko było oczywiste, że tak musi być, że zrobiliśmy Powstanie, proszę bardzo, Niemców nie ma, no to śpiewamy i jest dobrze. Jednocześnie potem, ale to już było dwa czy trzy dni potem, przymaszerowała grupa, jakby tu powiedzieć, mądrych ludzi i kazali nam… No, rozwalili płotek dzielący posesję jedenaście od dziewiątej, od dziewiątki, bo tam była różnica metra poziomu. Wybudowano pomost do zjazdu samochodów. Dlaczego? Dlatego, że jak się zaczęło budować barykadę w poprzek Długiej, to by nie było przejazdu, jakby powiedzieć na Stare Miasto. A zaczęły przyjeżdżać do nas ciężarówki ze Stawek, na których było pełno sucharów i różnego innego żarcia, które jak wyrzucali to się brało, nie? Ale potem te suchary to posłużyły wszystkim ludziom, którzy się w naszych domach znaleźli, przecież nie my zjedliśmy, tylko po prostu kto był, to dostał. Więc parę samochodów było rozładowanych na naszym podwórku i pod jedenastym. Ile w sumie to trudno powiedzieć, ale to miało miejsce. Czy były jakieś samochody, które przejechały dalej? Na pewno były. Na pewno były. I to przejście przez nasze podwórza, ono jest sfotografowane przez fotografa Powstania, pana Chrzanowskiego.
I to przejście jest ważne. Dlaczego? Dlatego że potem jak wszyscy wiedzą z historii, wprowadzono ten czołg-pułapkę. Ten czołg-pułapka jechał rynkiem Starego Miasta przez Barbakan, tu, przez Podwale, na róg Kilińskiego i Podwala i właśnie tu akurat wybuchł. Kiedy ten czołg wybuchł, ja szczęśliwie byłem w piwnicy i to w piwnicy pod jedenastym, i to w piwnicy razem z dziewczynkami małymi, którym akurat czytałem przy karbidówce „Anię z Zielonego Wzgórza”. Więc tak przeżyłem wybuch tego czołgu, co wyglądało te parę domów dalej i kilkanaście murów dalej tak, że po prostu ścisnęło nam łby i potem cisza, bo byliśmy głusi przez dłuższy czas. Oczywiście wszystkie karbidówki zgasły…
Syn dozorczyni był na wierzchu i tam pomaszerował, więc został, jakby to powiedzieć – zniknął. Po prostu go nie było. My szczęśliwie nie wiedzieliśmy o tej całej aferze, bo gdybyśmy wiedzieli, to byśmy na pewno polecieli. A druga rzecz taka, że gdyby ten czołg wprowadzono na nasze podwórka i by rąbnął na naszym podwórku, to efekt tego w tej kamiennej studni czteropiętrowej byłby piorunujący. Wtedy by poszli do piachu wszyscy, którzy siedzieli w naszych piwnicach, to nie ulega wątpliwości.
Tak jest.
Więc mogę powiedzieć tak – to wszystko następowało stopniowo, mianowicie jeszcze gdzieś koło piętnastego, to jak ja byłem u siebie na górze w mieszkaniu, to jeszcze się spało w mieszkaniu na górze, chociaż już wszystko było przygotowane do przejścia do piwnicy. Graty były zniesione, materace, jakieś… Na drewnach, blatach stołów się położyło na węglu. Zniosło się te środki żywnościowe, co tam było, na dół. No i było to prorocze dlatego, że… Jeszcze szyby były w oknach, miał miejsce taki przypadek – na naszym podwórzu pod dziewiątką była zbiórka jakiejś kompanii. Ta zbiórka kompanii wyglądała bardzo wspaniale, dlatego że wszystkie chłopaki mieli bergmanny albo jakieś tam „Błyskawice” i wszyscy byli w panterkach, i wyglądali okropnie bojowo. A ja akurat wtedy dostałem gazetę, w której było wielkimi literami, że Paryż padł. A więc to było 15 sierpnia, stąd wiem… A gazet było dużo na Starym Mieście. W każdym razie dorwać się do gazety nie było trudno.
Tak, oczywiście, oczywiście. Z wypiekami na twarzy. Ale już zaraz potem się zaczęło. Po pierwsze, w nasze mieszkanie trafił pocisk ze strony zachodniej. Przebił [się] przez ścianę zewnętrzną domu, przebił ścianę wewnętrzną, wywrócił kredens i przebił się piętro niżej, dopiero tam wybuchł, w związku z czym nasza biblioteka i wszystkie książki z drugiego piętra wylądowały na parterze. Już wiadomo było, że w mieszkaniu to tak nie bardzo jest bezpiecznie być, a nawet iść po coś – więc to jest po pierwsze. Po drugie rozstrzelano mieszkanie ciotki Bujnowskiej na czwartym piętrze pod jedenastym. To mieszkanie rozstrzelano od strony placu Zamkowego. Ja w tym miejscu miałem taki przypadek, że miałem iść do naszego domu pod dziewiątkę, do naszej piwnicy. Trzeba było więc przebiec przez te podwórza. Jak strzeliła ta armata, to odleciały tutaj te cegły i odłamki. No to poczekałem na drugi strzał, wyczekałem trzeci strzał, żeby wiedzieć, w jakich odstępach strzela i puściłem się cwałem, kiedy nagle nastąpił zupełnie niespodziewanie nowy strzał, wcale nie po kolei – widocznie musiały być dwa takie [działa] – poleciały cegły. Ja szczęśliwie się cofnąłem z powrotem do bramy pod jedenasty, nic mi się nie stało, szczęśliwie. Ale to już było… To już było jeszcze później. Dlaczego? Bo ta cezura czasowa. Mianowicie gruchnęła bomba w nasz dom pod dziewiątką, w klatkę schodową – w klatkę schodową, tak zwaną kuchenną. Ta bomba zjechała na dół aż do piwnicy, wybuchła. I tam ponieważ było napisane na wejściu, że tu jest schron przeciwlotniczy, za który robiła przestrzeń pod bramą, więc tam zawsze było dużo ludzi. Ile tam osób przysypało, to trudno powiedzieć. To jest moment uwieczniony potem na fotografiach przez pana Chrzanowskiego, jak ci jeńcy niemieccy odgruzowują – to jest nasz dom właśnie. I odgruzowuję tę klatkę schodową. Ale w związku z tym że ta klatka schodowa, która była najbliższym wejściem do naszej piwnicy była zasypana, więc musieliśmy wchodzić do sklepu i przez sklep, przez piwnicę sklepową dopiero wychodzić na korytarz. Potem inteligentni panowie zrobili przebicie, z naszych piwnic na Kilińskiego 3 można było przejść. To już właśnie takie były wentyle bezpieczeństwa, że jak tu zasypie, to się wyjdzie tamtędy. A pod jedenastym zrobiono przejście pod trzynasty. Ponadto, ponieważ te garaże były już zrujnowane, wobec czego wykuto dziurę w ścianie trzynastego, który się w międzyczasie spalił, oficyna. I tamtędy szedł ten rząd ludzi, którzy szli do kanału. Tamtędy do garnizonowego i od garnizonowego dopiero tam do wejścia do kanału. Co można po tym wszystkim powiedzieć jeszcze. No wreszcie się tak to skończyło, że nasze mamy zmontowały dla wszystkich plecaki, żeby było w co włożyć jakąś rację jedzenia. My byliśmy gotowi do wyjścia. Przedtem jeszcze się odbyła tak zwana dyskusja kanałowa, bo Adam postanowił oczywiście iść kanałami, no bo nie uśmiechało mu się wpaść w ręce…
Zubczewski. Zubczewski, pseudo okupacyjne Stanisław Wójcik. On bał się, że go tam namierzą, niezależnie od wszystkiego, to Gestapo. Poszedł więc do tego Śródmieścia i w tym Śródmieściu potem się zaczepił w szpitalu na Mokotowskiej, na Mokotowskiej, gdzie dotrwał do końca Powstania. Tam zresztą spotkał się z moim bratem, który się wycofał z Powiśla, po upadku Powiśla… Obaj – i brat, i kuzyn wycofali się do Śródmieścia. Z tym że kuzyn został w Śródmieściu Północnym, natomiast część oddziału „Krybara” przemaszerowała do Śródmieścia Południowego i poszła na Powiśle Czerniakowskie. A brat się uparł. Adam prosił, mówił: „Stasiu, zostań ze mną tutaj w tym szpitalu, gdzie ty będziesz lazł?”. Nie? No, ale on, bohater, on oddziału nie opuści, nie zdezerteruje. Nie wiem, trudno powiedzieć jak to było. W każdym razie jedno jest pewne, że poszedł z oddziałem i tyle go widzieliśmy.
Ślad zaginął. To znaczy, po wojnie my poszukiwaliśmy oczywiście przez Czerwony Krzyż i tam przez ten ośrodek w Arolsen. No, Stanisławów Jaworskich, o których nic nie było wiadomo poza imieniem i nazwiskiem, to było chyba piętnastu czy szesnastu. Mama miała relację od jakiegoś inżyniera z obozu w Neuengamme, który twierdził, że spotkał się tam z takim młodym człowiekiem, który się nazywał właśnie Stanisław Jaworski i był ubrany w taką bluzę, jakby battle-dressową, więc on miał takie ubranie.
Ale pewności nie mam żadnej. Jak wiecie, ci jeńcy z obozu w Neuengamme, to oni zostali zapakowani na te statki, które utopili zresztą Anglicy, zbombardowali w ostatnim dniu przed kapitulacją.
Bezustannie, bezustannie. Bo, powiedzmy, w naszym mieszkaniu, póki jeszcze można było mieszkać, to sobie sypiali, jakby powiedzieć, pokotem. Jak było co dać im jeść, to dostawali jeść, nasza służąca, Wikcia, ciągle coś tam gotowała. W ogóle, jeżeli chodzi o gotowanie, to sprawa była taka, że całe podwórze było usiane z cegieł, takimi paleniskami, żeby sobie coś, ktoś mógł ugotować sam, we własnym zakresie.
Z zaopatrzeniem w wodę była bieda. Woda była na dole, żeby iść po wodę, to trzeba było iść w dół [Mostowa]. Trzeba było zejść… Na dół, na Rybaki. Tam na dole woda była. Tam na dole woda była.
Ja tam nie chodziłem, ale mama chodziła. Mama chodziła i Wikcia też chodziła, i przynosiła wiadra wody, więc jakoś z wodą sobie dawaliśmy radę.
Mama cały czas… Mama jako lekarz była co chwilę wzywana tu czy tam…
No to wszystko jedno, ale tylko, że po prostu możliwości… Sama pani rozumie, że można było obandażować, można było przyłożyć coś tego. A co więcej to już nie, no bo możliwości operacyjne były żadne.
Mama, mama…
Tak, gabinet już był rozwalony. No, mama chodziła tam pod „Krzywą Latarnię”, tam na Kilińskiego. Kiedyś pomaszerowała aż do PWPW. A w tym PWPW walczył właśnie mąż najmłodszej siostry mojej mamy, czyli Dzidek Zołoteńki. Dzidek Zołoteńki, który się zjawił w Warszawie po pobycie w Auschwitz. Został zwolniony z Auschwitz. Możecie sobie wyobrazić? Przesiedział się w Auschwitz dwa lata i został zwolniony, na jakiej zasadzie, Bóg raczy wiedzieć, przypuszczam, że poszła łapówka duża. Poszła albo nie poszła, trudno powiedzieć. Wszystko to jest owiane mgłą najszerszej tajemnicy. Dzidek jak się pojawił w Warszawie… Nie od razu, nie od razu. Miał różne jeszcze przejścia okupacyjne. W końcu jak się zjawił w Warszawie, to oczywiście się zameldował od razu tam u dziadków i u tej siostry mojej mamy najmłodszej, która go znała zresztą przed wojną z żeglarstwa, o! Z żeglarstwa, z Akademickiego Związku Morskiego. Więc co było do przewidzenia, się natychmiast pobrali na Wielkanoc czterdziestego czwartego roku, w katedrze Świętego Jana, a jakże. Był bardzo elegancki ślub. Mowę miał ojciec Kosibowicz i mówił bardzo pięknie. Taką mowę, że: „W tym czasie kiedy działa grzmią pod Monte Cassino, wy tu tworzycie…”. I takie inne rzeczy. Wesele potem się odbyło w domu dziadków. Na tym weselu my byliśmy oczywiście zaproszeni, wszyscy chłopcy. No i wiadomo, że alkohol był, którego nam nie wolno, ale który zawsze tam coś się zrobi. Mieliśmy kłopoty z „Tadziem-dziadziem”, który nam się, szczerze mówiąc spił i bardzo dużo…
No „Tadzio-dziadzio” to był rocznik dwudziesty trzeci, tak że on był dorosły.
Miał prawo. W każdym razie tak się porobiło, że właśnie ci młodzi jak Powstanie się zaczęło, to i Dzidek, i jego kolega – Alfons Milewczyk, od razu przystali do oddziału w PWPW i tam wojowali w PWPW. Ciotka i Dzidek robili zdjęcia aparatem ciotki i te zdjęcia właśnie są przekazane w tej chwili tutaj do archiwum Powstania. Jest to trzynaście zdjęć z Nowego Miasta, z obszaru Nowego Miasta, z początkowego okresu walk na Nowym Mieście. Niestety i Alfons, i Dzidek zostali przerzuceni do innego oddziału, do oddziału kapitana „Prusa”, który bronił reduty Senatorska. Reduta Senatorska i tam Daniłowiczowska, pałac Blanka i Ratusz.
Nie, Bank Polski to jeszcze dalej było, ale tutaj Daniłowiczowska, Ratusz i Senatorska. Obaj oni szli na placówkę kiedy zastał ich nalot. Gruchnęła bomba pod jedenastym i obu zasypało. Alfons niestety, albo stety, zginął natychmiast, natomiast Dzidek się jeszcze męczył osiemnaście godzin. Ciotka go kopała, kopała, tam z pomocą ludzi, nie wykopała. On zresztą błagał już, żeby sobie poszli, że to już mu nic nie pomoże. Bardzo dzielnie się zachowywał. I rzeczywiście, znowu był drugi nalot, jakoś się wstrząsnęło tam, zasypało i to wszystko. W związku z tym ciotka była, łagodnie mówiąc, to mało przytomna jak wychodziliśmy, bo to było wszystko 27 sierpnia, a 2 września to już nas wywalili. Z tym że miała jeszcze na tyle przytomności, że właśnie wzięła ten swój aparat z niewywołanym filmem, który to film wywołała potem w Pruszkowie i który możemy oglądać. Te zdjęcia, które zresztą były publikowane po raz pierwszy przez ciotkę w „Stolicy”, w sześćdziesiątym… w osiemdziesiątym którymś. Mam tę „Stolicę”. W latach osiemdziesiątych. Nie wszystkie zresztą.
Muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o nastroje, to te nastroje były nie… W każdym razie ja nie zauważyłem, żeby było coś takiego, żeby ktoś przeklinał Powstańców czy coś. Tego nie było. Ja nic… Z niczym takim się nie spotkałem. Oczywiście, ksiądz tam przychodził, robił nam w piwnicy msze in articulo mortis. Nikt tam nic nie słyszał, bo to tu hałas, tam strzelają, ten ksiądz coś tam mamrocze, no i cześć, wszyscy dostali rozgrzeszenie i na tym się skończyło. Ja nie spotkałem się z czymś takim, nie spotkałem się z tym. Wśród naszej rodziny to też nic takiego nie było. Jeszcze muszę dodać, że w międzyczasie dziadek z babcią z tego domu swojego na Miodowej 11, przenieśli się do nas, ściśle mówiąc do Bujnowskich, pod jedenastym. Gdzie też nie było bezpiecznie, bo kiedy zaczęli strzelać od strony Dworca Gdańskiego, to musiała być jakaś stromotorowa haubica. Dlaczego? Dlatego, że ona wpadła, wpadł pocisk przez witrynę sklepu i przebił strop w piwnicy. To musiał lecieć stromym torem, bo po przeciwnej stronie ulicy były domy trzypiętrowe, więc to nie był strzał na wprost, tylko to musiał być strzał, jakby to powiedzieć, zza węgła. Tam wtedy wyciągnięto całą rodzinę Weinzów, znaczy ojciec, matka… Nie, ojciec nie – matka, babka i tam paręnaście osób. To było dokładnie w lustrzanym odbiciu piwnicy państwa Bujnowskich, która była po drugiej stronie bramy.
Nie. Ja akurat tam nie byłem.
Nie. Ja muszę powiedzieć, że jak sobie wszystko to dobrze uświadamiam, a to wszystko sobie przepowiadałem już setki, tysiące razy, to ja nie przeżywałem żadnego strachu. Patrzyłem na to, jakby to powiedzieć, jak na jakąś normalność, która się dzieje. Patrzyłem, jakby powiedzieć, technicznie na tę sprawę. Do tego stopnia to było, że jak w Piotrkowie później wyszedłem z mamą gdzieś do tej Rady Głównej Opiekuńczej na jakąś zupkę, to wychodzimy na ulicę, patrzę, zza zakrętu wychodzi facet z krzyżem, za nim biało ubrany ksiądz, potem dwa konie, karawan piękny, a za karawanem sto osób. Prawie że parsknęliśmy śmiechem. No, tyle zachodu o jednego nieboszczyka.
No tak.
No, tej masowości… Potem w Piotrkowie już, jak Sowieci weszli, to na przykład widziałem takie obrazki, bo tam zbierali tych Niemców na polach (oczywiście byli obrani do gołego, nawet koszuli zasranej nie mieli, tylko byli obdarci, no, z butów to już oczywiście), to tak ich na taką rolwagę kładziono, na stos taki, cztery metry wysoki, sznurkiem przewiązany. I tam to wszystko podskakiwało, te nogi i ręce się kiwały. Ja muszę powiedzieć, że… przykro powiedzieć, ale miałem satysfakcję: „A macie”. Nie? „A macie”.
Ale wróćmy na Stare Miasto. I teraz, na Starym Mieście jak mówię, nastrojów takich jakichś strasznych nie było. Zresztą ludzie, jeżeli byli przygnębieni… No, bo każdy się ratował jak mógł.
W każdym razie 2 września, tu z kuzynem, wyszedłem przed bramę pod jedenastym. Na domach na Długiej wisiały białe flagi. Wszyscy jakoś tak pokombinowali, że coś białego zawsze na każdym domu wisiało. Przed domem leżał sobie nikomu niepotrzebny karabin. My go też nie wzięliśmy, bo i co. No i przygotowaliśmy się do wyjścia. Za chwilę tam od Kilińskiego wpadło najpierw dwóch takich żołdaków i wykrzykiwali bardzo po niemiecku: Skorej uchodi! A więc wiadoma formacja. No i teraz my uchodzili. Z tych naszych domów wtedy wyszło, nie wiem, trudno powiedzieć ile, ale ja myślę, że z tysiąc osób to na pewno było, a może i jeszcze więcej. Dlatego, że wszyscy wychodzili tak – spod jedenastego, spod dziewiątki, spod trójki, spod jedynki i nawet jeszcze z pierwszego domu, Podwala 20, bo tam był ten dom, jakby to powiedzieć, jakoś jeszcze był ocalony, więc tam wielu ludzi się gnieździło. I ci Niemcy…
Nic, nic. Nie mieliśmy żadnego kontaktu. Mogę powiedzieć tylko tak – o losie „Tadzia-dziadzia”, o którym wspomniałem, to się dowiedzieliśmy po powrocie do Pruszkowa, bo objawił się we własnej osobie. Ponieważ on po ataku nieudanym na akademik na placu Narutowicza się wycofał rakiem, wieczorem do kościoła św. Jakuba, gdzie ostatecznie okazało się, że zwyciężyliśmy, przynajmniej w tym domu Orionistów i w tym kwartale. Potem wyszedł razem z całym oddziałem, wyszedł z miasta tam torami kolejki, torami EKD. To była ta grupa, która potem pod Pęcicami została trochę zdziesiątkowana przez Niemców, ale Tadzio po prostu opuścił grupę i poszedł do ciotki się najeść. Zwyczajnie miał metę. W ten sposób, można powiedzieć, ocalał. Natomiast jeżeli chodzi o Jędrka, to my nie wiedzieliśmy, że on był na Ochocie i jak mówię, zginął w tym szturmie na dom Orionistów, dokładnie w pierwszych minutach Powstania. O fakcie dowiedzieliśmy się trzydzieści lat później.
Proszę pani, to jest tak jakoś dziwnie. Wszyscy wiedzieli, ale nie mówili. To, że ci, którzy zostaną, zostaną rozwaleni, to właściwie było jasne, z dotychczasowych doświadczeń, które gdzieś tam dochodziły… Ale muszę powiedzieć, że chociaż byli ludzie, którzy byli świadomi tej rzezi Woli, to ci to się nie odzywali, żeby nie robić paniki, bo i co by to pomogło? W każdym razie ja się nie spotkałem z czymś takim, nie słyszałem tego, a słyszałem dosyć sporo. Nie, nie, czegoś takiego nie było. Natomiast…
Nie, nie, radia to nie było. Radia to nie było, znaczy my mieliśmy radio. Znaczy u Bujnowskich było w piwnicy radio schowane, jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku, ale już je szlag trafił. A poza tym w ogóle prądu nie było, więc nie było co. Tak że prasa, owszem, była przez jakiś czas, potem to wszystko znikło. Zresztą przez pewien czas, na przykład w tych garażach, funkcjonował zakład rusznikarski, czyli coś się tam robiło z tym uzbrojeniem.
Też mogę powiedzieć, że w czasie Powstania mieliśmy incydent z „gołębiarzem”. Mianowicie, to wyglądało w ten sposób, że… Ja to słyszałem. Ktoś tam wszedł, jakiś Powstaniec na czwarte piętro, gdzieś tam na strych, chyba właśnie nad Bujnowskimi nawet, no i krzyczał: „Karabin dajcie! Karabin!”. No więc tam nie wiem, czy dano mu karabin, ale potem padł jakiś strzał i potem się mówiło, że tu jakiś „gołębiarz” był i strzelał do ludzi. Ale nic nie było takie jasne… Ale w naszym domu mieszkał folksdojcz. Ten folksdojcz mieszkał na naszej klatce schodowej, piętro [niżej]. Nie na naszym piętrze, piętro niżej, piętro niżej. On miał matkę, taką starą, strasznie grubą i głupią służącą. I on przed Powstaniem znikł. My tego folksdojcza znaliśmy. Nasze stosunki były takie, nazwijmy to, pokojowe, w tym sensie, że on kiedyś przymaszerował do mamy i powiada: „Pani Jaworska, ci tu, młodzi ludzie, co tak latają po tych schodach, niech oni tak nie krzyczą »Cześć!«”. No więc tak ostrzegł. A mama mu pokazała wtedy wydawnictwo „Deutschland im Aufbau”, podpisane nie przez kogo innego jak przez Führera. A dlaczego? Dlatego, że ojciec na Olimpiadzie w trzydziestym piątym roku, która miała miejsce w Berlinie… Był program kulturalny i z Polski w ramach programu kulturalnego, wyjechał zespół baletowy pani Mierzejewskiej, gdzie tańczył mój ojciec. Führer podobno był na ich występie, w związku z czym dostali taką propagandówkę z podpisem Führera. Jak my pokazaliśmy to… Mama pokazała temu folksdojczowi, to prawie stanął na baczność, więc jakoś to tak… Ale wracam do Powstania, więc z tym „gołębiarzem” to było tak…
Mianowicie z tym „gołębiarzem” w czasie Powstania, że ten folksdojcz miał taką głupią służącą i starą matkę. Folksdojcz znikł przed Powstaniem, ale stara matka z głupią służącą została. I „drapnięto” służącą jak z koszykiem pełnym jedzenia maszerowała na strych. No to sprawa była jasna. Po co ona idzie z żarciem na strych? No dla tego swojego. A że ktoś wypatrzył tego „gołębiarza”, nie wiem czy on zastrzelił kogoś, czy nie, w każdym razie matka i służąca zostały aresztowane przez naszą żandarmerię. A co się stało z nimi, to ja nie wiem. W każdym razie były tam prowadzone w triumfie. I tyle. I tyle, co do gołębiarstwa.
Nie, nie.
W naszych domach głodu nie było, dlatego że, jak mówię, z tych zapasów, które przyjechały ze Stawek, to tam kasza była… No, było co jeść w każdym razie i było się czym dzielić. Tu, w tym miejscu głodu jakby nie było. Oczywiście nie było to nic wystawnego, ale jakaś kasza tam się zawsze znalazła, jakaś zupa czy coś.
Nie, nie. Już miałem na tyle przytomności umysłu, żeby się nie pętać. Po prostu albo się siedziało w naszej piwnicy, od Kilińskiego, z okienkiem na Kilińskiego, albo się siedziało w piwnicy u Bujnowskich, z okienkiem na Długą.
A no to… No nie wiem, no… Czytaliśmy sobie, opowiadaliśmy. Takie nudy na pudy.
Nie, żadnych…
A nie, nie, nie. Nijakich takich nie było. To za szybko poszło. Sądzę, że gdyby gdzieś tak do piętnastego było coś zmontowane… Ale potem już wszystko zaczęło lecieć.
Nie, nie. Ja tego nie wiedziałem. Niewątpliwie ludzie mogli wiedzieć. Zresztą na pewno to było w gazetach, tych naszych, ale też te nasze gazety to były cenzurowane wewnętrznie, niewątpliwie. Trudno mi powiedzieć, bo taki krytyk to ja nie byłem jeszcze wtedy.
A to słyszałem, a jakże. Nawet widziałem efekt takiej „krowy”, właśnie na tym domu… Właśnie wyglądałem sobie z okienka na Kilińskiego i miałem widok na te domy na Podwalu, na Podwalu w tym miejscu, jakby to powiedzieć, za tym czołgiem. Akurat chlusnęła tam seria jakaś zapalająca i tak poszedł płomień od góry do dołu. To widziałem. A potem zapalili, ale tego ja nie widziałem momentu zapalenia, ale zapalono Dom Farmaceutów na Długiej, po drugiej stronie ulicy Długiej. Nagle stał, a za chwilę patrzymy, a on stoi w płomieniach od stóp do głów, olbrzymim płomieniem się pali. To musiał być efekt jakiejś właśnie tej „krowy”. A że ona tam buczała „mmm, mmm, mmm”, no to słyszałem.
Tak, tak.
Tak.
Tak, już tak, chodziła tu i tam. Mogę jeszcze tylko wspomnieć à propos „krowa” – z serii wybuchów takiej „krowy” zginęła nasza przyjaciółka domu, pani Zosia Sroczyńska. Jej grób jest na wojskowych Powązkach, bo brat zadbał o to. Brat akurat był razem z nią, tylko że ona była tu metr dalej, a on był za jakimś murkiem i jemu nic.
Jej brat, jej brat. To wiedzieliśmy, bo wtedy… No i teraz wracamy…
To było jasne, po prostu wiedzieliśmy, że się wszystko kończy i że nas niedługo wygarną. W związku z tym byliśmy przygotowani przez mamę…
Te plecaczki…
A to widziałem, znaczy, nie same wejście do kanału tylko widziałem jak ta kolejka, która szła przez nasze… Ustawiała się na naszych podwórzach i tam właziła przez tę dziurę pod trzynasty, bo ta kolejka długa, długa była. Szli i szli. Szli i szli. Tak że tyle to widziałem. Jak mówię, my dyskutowaliśmy czy mamy iść do kanałów, czy nie. Adam powiedział, że on bezwzględnie, on musi iść, a co do nas… Znowu mama też nie chciała zostawiać dziadków, nie chciała też zostawiać tej siostry, która była po świeżej stracie męża. Tak że w rezultacie zostaliśmy tak jak było. Bujnowscy mieli kłopot z Wisią, która już, jakby to powiedzieć, była ciężko chora, wiadomo było, że jest bardzo źle z nią. W rezultacie wyszło na to, że kiedy wychodziliśmy drugiego i ci dwaj panowie co krzyczeli: Uchodi!, to my uchodili w takim składzie, że wszyscy wyszli – dziadkowie, my, Bujnowscy z Wisią na leżaczku takim dziecięcym w charakterze noszy – Stasio niósł i ciotka. Maszerowaliśmy tym zgruzowanym Podwalem, które wtedy stanowiło już tylko taką płaską pustynię, nawet ściany jakieś nie stały, gdzieś tam leżał trup Powstańca jakiś po drodze. Naprzeciwko tej uliczki, która idzie do Miodowej, podskoczył do nas taki żołdak i strasznie się ucieszył, bo mamie się od tego plecaka rękawy podniosły, a on: Czasy! i za zegarek. A mama mu coś powiedziała po ukraińsku. Mama tego nie pamięta co, ja nie pamiętam co, ale wiem tylko tyle, że ten skurczybyk odskoczył, ale z zegarkiem w ręku. Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście, bo mógł strzelić. Potem zeszliśmy Mariensztatem. Kiedy już wchodziliśmy Mariensztatem, stał jakiś oficer niemiecki i zawołał na dziadka: Komm! Dziadek wyszedł z tej kolumny, a dziadek miał takie etui, w którym był aparat do transfuzji krwi, więc on się pyta: „Co to jest? Fotoaparat?”. A dziadek mówi: „Nie”, że to transfuzja. „A – mówi – jesteście lekarz i wy z bandytami?”. Dziadek mówi: „Nie, ja tu mieszkam”. [Niemiec] machnął ręką i my odetchnęliśmy, zeszliśmy nadal na Mariensztat, na rynek mariensztacki, potem w prawo i Bednarską znowu pod górę. Już w tym czasie Bednarska była wypalona całkowicie, Mariensztat też. Wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, koło „Dziekanki”. W „Dziekance” byli polscy lekarze i sanitariusze i oni właśnie wciągnęli ciotkę z Wisią i ze Stasiem, wtedy się rozstaliśmy. My poszliśmy dalej, a oni zostali tam, w tym szpitalu, dlatego uważam, że będzie to inna opowieść. Natomiast my wtedy poszliśmy tam przez Ossolińskich, wzdłuż marszałka Piłsudskiego, przez pałac Brühla, przez Ogród Saski i potem już Elektoralną i Wolską. Tu wszystko było wypalone, ulica była nawet czysto sprzątnięta, ale wypalone było wszystko. Doszliśmy do kościoła wolskiego, tam wyciągnięto z tej kolumny parę osób, ale ja tego nie widziałem. My przeszliśmy jakoś tak nie ruszani. Skręciliśmy w Bema, a Bema to cała ulica stała, nawet szyby w oknach były. Przechodzimy przez Bema, wchodzimy na peron Dworca Zachodniego i nagle jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej nastrój się zmienia. Zajeżdża pociąg elektryczny, drzwi się otwierają i my wsiadamy elegancko do pociągu elektrycznego. Żadnych Niemców nie ma, my wsiadamy i jedziemy na wycieczkę.
Nikt. Tu już nie. W tym miejscu nie, tam na Elektoralnej i Wolskiej nie. Tam nie było Niemców, nie było Niemców. I tutaj… W każdym razie ja żadnych wachmanów nie widziałem, więc… No takie mieliśmy szczęście. Weszliśmy do tego pociągu, każdy sobie usiadł, no i jedziemy. Ochota wyglądała na całą, nic się nie paliło, domy stały, z wyglądu to wyglądało wszystko jeszcze zupełnie nieźle. We Włochach pociąg stanął, parę osób po prostu wysiadło, wyskoczyli tam od razu w krzaki przez ten… Potem jeszcze stanął… Zaraz, w Piastowie czy był przystanek? Był jeszcze jeden przystanek, Ursus chyba, i tam też parę osób wysiadło. Potem zajechaliśmy… Przed Pruszkowem stanął ten pociąg i trzeba było wysiadać na plant, nie na dworcu. Nagle wiadomo było, że on już dalej nie jedzie. A w międzyczasie my przygotowaliśmy karteczki do wyrzucenia, żeby ciotce, która mieszkała tam obok torów w Piastowie… A ona stała przed drzwiami, więc narobiliśmy krzyku, ona przybiegła, a my wysiadamy z tego wagonu. Ale to powoli szło, dlatego że dziadkowie ludzie starsi i tam na ten plant, z tych wysokich wagonów to tak łatwo nie idzie, więc tam ci, którzy wyszli pierwsi, to sobie po prostu poszli.
A tutaj nagle wylecieli wachmani z tej bramy ZNTK i już resztę wpędzili do ZNTK i tu się odbyła momentalna selekcja. Przed wagonem towarowym stał taki jakiś łobuz i tam: Links, rechts, links, rechts, więc wiadomo było od razu, że na links, to na roboty, a rechts, to do Generalnej Guberni. No więc ciotka z moją małą siostrzyczką pożyczoną, poszła w prawo, dziadkowie – starsi ludzie – w prawo, a mnie z matką – w lewo. Zapanowała chwila paniki, ale matka inteligentnie rozejrzała się dookoła, a on [Niemiec] stał przed wagonem i za tym wagonem pyk, pyk, pyk i my poszliśmy w prawo i cup w tę grupę ludzi – i tak się ocaleliśmy. Tylko noc jedną spędziliśmy w Pruszkowie, przy okazji gwizdnięto palto mojej siostry. Potem, następnego dnia zapakowali nas w ten, w węglarki, znaczy w otwarte wagony, pociąg ruszył na zachód.
Z tym że bardzo często stawał, a jak stawał to nagle ogarniała nas fala ludzkiej życzliwości. Setki ludzi wybiegały z domów, widząc, że ten transport staje, rzucali pomidory, tam jakieś butelki z piciem, chleb, to niesłychane było. Ale skutki tego były miejscami dość opłakane, dlatego że zaraz potem jak się obżarli pomidorów i innych jabłek, to wiadomo co mieli, szczególnie panie miały kłopoty. Co było robić, trzeba było siadać na tym brzegu wagonu i robić co trzeba. No i teraz w nocy dojechaliśmy do Piotrkowa, a tam panie z RGO powiedziały, że nas zawiozą jeszcze dalej dwie stacje. Dojechaliśmy do Gorzkowic późną nocą i w Gorzkowicach odczepiono lokomotywę, lokomotywa gwizdnęła i pojechała, a my zostaliśmy w tych wagonach. No to poszliśmy z tych wagonów tam na wieś. Gdzieś w jakiejś chałupie się przenocowaliśmy na sianie, a potem to już był ciąg dalszy, to znaczy dziadkowie zostali w Gorzkowicach, ale w majątku państwa Zarembów. Taka była resztówka nieduża, kilkunastohektarowa, ale z dworem, więc było gdzie. Dziadkowie tam zostali z Małgosią i z moją ciotką, ja z mamą pojechałem do Piotrkowa szukać jakiegoś pomieszczenia. Znaleźliśmy pomieszczenie, ale postanowiła mama jechać jak najprędzej tam do Pruszkowa, do ciotki, zobaczyć czy tam się nie da przytulić. Jakimś cudem załatwiła jakąś przepustkę przy pomocy, słuchajcie, słuchajcie – hiszpańskiego Czerwonego Krzyża. Coś takiego działało w tym, tym… Dostała przepustkę i wsiedliśmy w pociąg, w straszliwym tłoku dojechaliśmy do Żyrardowa, a potem na piechotę poszliśmy do ciotki. Więc tam już wiedziano. Przede wszystkim spotkaliśmy Tadzia Zielezińskiego i wiadomo było, że żyje, o Jędrku nic nie było wiadomo, o naszych, którzy zostali tam na Powiślu też nie było wiadomo. Po czym wróciliśmy do Piotrkowa i jeszcze raz pojechaliśmy już pod Piastów, trochę na handel – na handel mianowicie jajkami. Można było dostać nieskończoną ilość jajek na rynku w Piotrkowie. To był taki kubełek po musztardzie, to do niego wchodziło osiemdziesiąt jajek i walizeczka na dwieście jajek. Więc handel szedł taki, że jajko w Piotrkowie na bazarze to kosztowało czternaście złotych, a jak się dowiozło do Żyrardowa, to już dwadzieścia złotych, a jak do Piastowa, to dwadzieścia pięć złotych za jajko. Potem się handlowało „góralami”. To znaczy ludzie, wychodząc z Warszawy, mieli pełne kieszenie pięćsetek, bo drobnych się nie opłacało. No i teraz jak tutaj płacić? Można było zmienić pięćsetki w banku, ale jedyny oddział banku był w Piotrkowie, więc trzeba się było dostać do Piotrkowa. W związku z tym panował skup „górali”. Można było skupić „górala” na przykład, w zależności od okoliczności, od czterystu pięćdziesięciu do trzystu pięćdziesięciu złotych za „górala”. Jak się dowiozło te „górale” do Piotrkowa, to można było stanąć w kolejce i wymienić dziesięć tysięcy złotych na osobę, na drobniejsze. No to ja stawałem w kolejce, stawiałem siostrę, też stała w kolejce i tak jakoś ten handel szedł. Ale muszę tu właśnie powiedzieć to, co chcę zrelacjonować, mianowicie w tym czasie Niemcy ściągnęli działo kolejowe, które stało między Ursusem a Pruszkowem. Ponieważ stało niedaleko tam od ciotki domu, to ja oczywiście poleciałem obejrzeć co to. Więc te działo stało na bocznicy, która odchodziła od linii tej żyrardowskiej do linii kutnowskiej, tak trochę na zakręcie. W związku z tym oni mogli, przesuwając to działo, przesuwać lufę od razu. To wyglądało w ten sposób, że to działo miało dwanaście osi, co starannie policzyłem. Z tyłu był taki mały dźwig, który podnosił te olbrzymie pociski i wkładał do zamka, a potem ładowano worki z prochem, też tym dźwigiem, z wagonu, który podtaczała mała lokomotywka. Dalej jeszcze stał wagon z armatkami przeciwlotniczymi. Mieli telefon polowy, gdzieś tam kable leciały w stronę Warszawy i po każdym strzale długo gadali przez ten telefon. W międzyczasie wielkim wyciorem czyścili lufę i tak raz na dwadzieścia minut padał strzał. To widziałem. Potem jeszcze słyszałem tę armatę, to był dosyć głośny strzał. Potem wycie tego pocisku lecącego. No nie wiem. Ponieważ o tych armatach to się w tych powstaniowych historiach mówi, że był też taki jakiś na gąsienicach, ale tego to ja nie widziałem. Ale tego to widziałem, przy nim stałem.
Już na początku października to było tak, że nagle ni z tego ni z owego jak mama pojechała już tym razem sama z kolejnym transportem jajek, nagle wraca z Adasiem. I co się okazało? Adaś został z tym szpitalem wytransportowany do Milanówka i pojawił się oczywiście u ciotki, że jest. W związku z czym, jeszcze raz pojechał z mamą do Warszawy, do tego szpitala, ponieważ mieli ugadanego Niemca i samochód, żeby jeszcze tam przywieźć jakieś graty, te szpitalne. No i mama wylądowała w Warszawie, w Śródmieściu, na Mokotowskiej, razem z Adasiem…
To było już w październiku, 6 – 7 października.
Już po zakończeniu, po kapitulacji. Jakoś wyjechali z tej Warszawy, przenocowali tam, bo to tak akurat wypadało z tego samochodu. Wywieźli ich znowu z tym, przy okazji trochę szabru.
Medyczne, medyczne. Przy okazji coś tam do walizki wsadziła, żeby było co na siebie włożyć. Skutki były potem jeszcze takie, bo w międzyczasie oczywiście handel kwitł. Cały czas ten interes rodzinny z jajkami maszerował i z „góralami” w drugą stronę. To z tego się żyło.
No nie, nie było jak. Ludzie byli bez pieniędzy, nie było jak. Trzeba trafu, że jak mama pojechała z ostatnim transportem, to została odcięta, odcięta, bo już Sowieci weszli. I mama maszerowała na piechotę, w tę zimę, w poprzek ofensywy ruskiej, do Piotrkowa, i doszła. Maszerowała na piechotę trzy dni.
Aaa, już w ogóle nie wróciliśmy, bo nie było do czego. Już wiedzieliśmy, że nie ma do czego wracać, w związku z tym, kiedy już Rosjanie weszli, to po pierwsze, wróciliśmy do dziadków, do Inowrocławia, gdzie wszystko było w porządku, ponieważ gestapowiec uciekał parę godzin przed wejściem Sowietów i zostawił nawet pełną spiżarnię. Wynajęliśmy wagon towarowy, w którym przez Zduńską Wolę, na Węglówkę, dojechaliśmy do Inowrocławia nawet dość szybko. No i tak z nędzy do pieniędzy, z powrotem jesteśmy w swoim mieszkaniu, w domu dziadków, pensjonat stoi, wszystko jest. Wszystko jest, nawet jest trochę żarcia. Mało tego, jest trochę forsy, bo dziadek już zaczął praktykować w lubelskich złotówkach i miał ze sobą straszny majątek, bo jakieś dwa czy trzy tysiące tych złotych miał. A tutaj, w Inowrocławiu, ceny były jeszcze niemieckie, tam się liczyło w markach i fenigach, a złotówka była… Marka była warta pięćdziesiąt groszy, więc Kanada.
Nie.
Przede wszystkim wróciła ciotka do Warszawy, żeby odkopać męża, co jej się udało. Natomiast, my wyeksplorowaliśmy naszą piwnicę, gdzie się oczywiście wszystko spaliło, bo tam były dwie tony węgla i to się stliło. Z tej piwnicy wyciągnęliśmy trzy rzeczy, które ocalały, mianowicie porcelanowe figurki – ruski farfur, taki harmonist i taka babuszka i z brązu kopia „Szatana” Rodina, parę noży, i parę łyżek – to zostało wygrzebane – to ciotka wygrzebała z tego popiołu. Natomiast w międzyczasie Bujnowscy, którzy… To już będzie osobna historia. W każdym razie my wiedzieliśmy, że wyszli z Warszawy, ale oparli się w Kielcach, więc tylko korespondowaliśmy ze sobą przez ten czas. Natomiast wiedzieliśmy, że żyjemy. A Bujnowscy to wrócili do Warszawy natychmiast, jeszcze na lokomotywie jakiejś, jeszcze w styczniu. W styczniu albo na początku lutego. Zamieszkali dla odmiany na Kopernika, ale to już w innym domu, to był krewnych jakichś, który… Też na Kopernika 4, dom, który nie został wypalony, tam zresztą mieszkali potem cały czas.
Natomiast my zostaliśmy w Bydgoszczy, przenieśliśmy się do Bydgoszczy, gdzie w Bydgoszczy mamę przyjęto z otwartymi ramionami – potrzebny okulista był. Natychmiast dostała etat w szpitalu i natychmiast dostaliśmy mieszkanie poniemieckie z meblami, ze wszystkim, pięć pokoi z kuchnią.
No tak, oczywiście. A potem się jeszcze bardziej rozpędziliśmy i przenieśliśmy się do Szczecina, gdzie mama dla odmiany była ordynatorem jednego, potem drugiego szpitala, który stworzyła. Adaś też już się jako okulista, był już normalny. Tak że byli… Stanowili pięćdziesiąt procent okulistów szczecińskich.
Mieliśmy dwa mieszkania, które się połączyło. Był gabinet własny. Przychodziły tłumy ludzi, dziennie mogło przyjść pięćdziesiąt-siedemdziesiąt-sto osób. Kolejka była na schodach.
Nie, nie. Do Warszawy przyjechałem odwiedzić właśnie kuzyna, ale to miało miejsce już zimą czterdziestego szóstego roku. Zaraz, jak to było? Musiałbym się zastanowić. Nieważne. W każdym razie przyjechałem, jakby to powiedzieć, w bardzo dramatycznych warunkach, bo wtedy to się jeździło dosyć śmiesznie.
Myślę, że tak, bardziej nieuświadomiony niż uświadomiony. Przede wszystkim można by powiedzieć, że ten okres pierwszy dzieciństwa i aż do Powstania, był, można by powiedzieć, sielsko-anielski, bez względu na okoliczności. My byliśmy taką zgraną paczką bardzo, z Bujnowskimi i z całym otoczeniem, tak że naprawdę mieliśmy swój własny świat i ten świat został zniszczony kompletnie. Jakieś odtworzenie świata takiego było już niemożliwe, chociaż on pozostał, jakby to powiedzieć, w umyśle i w sercu jako niedościgły ideał. Muszę powiedzieć, że do Warszawy to wróciłem dopiero w sześćdziesiątym trzecim roku, a to też jest cała, cała olbrzymia historia. To już jest… To nie jest już miejsce chyba, żeby to opowiadać. Dość powiedzieć, że ja się potem pętałem po Trójmieście, po Szczecinie, do Warszawy, potem znowu do Szczecina, potem znowu do Warszawy. A w końcu się wkurzyłem i wyniosłem się na wieś.
Proszę pani, to jest tak, no nie wiem, specjalnie mądry to ja nie byłem, nie? Ale miałem za to dużo szczęścia. Dużo widziałem, ale to wszystko mi pozostawiło taki ślad, wie pani co? To jest coś takiego, że jak ci się raz chałupa spali, to wiesz, że to się pali, że nie ma nic stałego. Ja potem w życiu doznałem różnych zahamowań i różnych klęsk, ale to mnie nie dziwiło. Wiedziałem, że to tam naplewat'.
Takie, jakby to powiedzieć, podejście do życia, że „no co to jest?”. Tam ojej. Chyba coś w tym jest. Nie chcę się bawić w jakiegoś psychologa czy coś takiego, ale na pewno to pozostawiło na mnie jakiś taki tego typu ślad, że jak mówię – jak ci się raz chałupa spali, to wiesz, że to się pali.
Nie ma trwałych rzeczy na świecie. To jest właśnie to poczucie prowizorki, prawda? Poczucie prowizorki, nie wiem, jakby to powiedzieć więcej. Chyba tyle.
Warszawa, 7 września 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska