Krystyna Dąbrowska
Krystyna Ukleja-Dąbrowska, urodzona 10 stycznia 1930 roku w Warszawie. Mieszkałam w Warszawie. W czasie Powstania byłam na Starym Mieście.
- Proszę powiedzieć o latach przedwojennych. Czym się zajmowali pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Miałam starszą siostrę Oleńkę i brata Jerzego. Mój ojciec był lekarzem, ale zmarł przed wojną w bardzo młodym wieku, miał trzydzieści dziewięć lat. Zaraził się gruźlicą od pacjenta. Moja mamusia zajmowała się rodziną, dziećmi, wyszła za mąż bardzo młodo. Rodzice się pobrali, jak ojciec jeszcze studiował medycynę. Ojciec brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. W tym czasie jeszcze studiował. Podobno z frontu wracał do Warszawy, żeby zdać egzaminy. Nie wyobrażam sobie, jak to mogło być, ale zawsze w rodzinie słyszałam opowiadania, że ojciec bardzo dzielny był, skończył medycynę. Zajmował się z początku interną, a potem poświęcił się bakteriologii i pracował naukowo nad malarią.
Doktor Szczepan Ukleja. Mój ojciec właściwie był pierwszym, który wyszedł z Czerniakowa z rodziny rolniczej i dostał się na wyższe studia. Podobno był bardzo zdolny. Wszyscy namawiali jego rodziców, żeby wysłali go na studia. W pewnym momencie jego matka powiedziała: „Szczepan, dosyć już tej nauki, musisz iść pracować tak jak twój brat Bolesław”. Ojciec miał starszego brata. Ojciec niestety nie chciał pracować tak jak rodzice jego i rodzeństwo na roli, tylko chciał się dalej uczyć. Wyprowadził się z domu. Znalazł sobie mieszkanie za korepetycje i w ten sposób dał sobie sam radę i skończył studia, potem leczył całą rodzinę, wszyscy już byli niesłychanie z niego dumni.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną w Warszawie?
Mieszkaliśmy na Hołówki. Po śmierci ojca przeprowadziliśmy się do domu moich dziadków na Zwierzynieckiej, niedaleko Hołówki. Byliśmy [tam] w 1939 roku i dom się spalił.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Wybuch wojny był okropny. Moja matka, tak jak wiele matek z tego pokolenia, była ogromną patriotką, przed samą wojną brała udział w kursach przeciwgazowych. Było niebezpieczeństwo, że Niemcy mogą rzucić bombki gazowe. W domu, gdzieśmy mieszkali, matka zamieniła jeden z naszych pokoi na schron, zawieszając mokre ręczniki w oknach, uszczelniając okno, z tym że to wszystko było bardzo prowizoryczne. Jak wojna wybuchła, właśnie 1 września, to był dzień imienin mojej matki. Tak jak zawsze we wszystkich domach było przed tym wielkie sprzątanie, porządki i froterowanie podłóg, był bardzo silny zapach pasty. Moja mamusia w przekonaniu i w obawie, że mogą rzucić bombki gazowe, oceniła, że to musi być już nalot niemiecki i nalot gazu, oczywiście wszyscy musieliśmy siedzieć w tym pokoju zamienionym na schron przeciwgazowy, gdzie okna były uszczelnione mokrymi ręcznikami. W tej chwili z perspektywy czasu wygląda to raczej bardzo komicznie. Aleśmy przeżyli pierwsze dni. Potem ojciec pracował w Szpitalu Ujazdowskim, który w pierwszym tygodniu był ewakuowany. Koledzy mojego ojca namawiali moją mamusię, żebyśmy dołączyli do ewakuacji i wyruszyli razem ze szpitalem na wschód. Mamusia z początku zgodziła się, a potem zmieniła zdanie, że jednak zostaniemy. Mieliśmy ciotkę, która mieszkała na ulicy Koszykowej. Mamusia zdecydowała, że wszystkie drogocenne rzeczy z domu przeniesiemy na Koszykową do cioci, która mieszkała na drugim piętrze. Ciocia schowa rzeczy, platery i różne inne srebrne drobiazgi do tapczanu. Jak wojna będzie i będzie bombardowanie, to prawdopodobnie tapczan w całości spadnie na dół i wszystko będzie można z powrotem odzyskać. Oczywiście stało się inaczej. Dom został zbombardowany do piwnic. Nasz dom się spalił. Tak że właściwie nic nie zostało z rodzinnego dobytku. Dom na Zwierzynieckiej palił się przez dobrych parę dni. Nie było niestety wody, nie można było ugasić. Moja siostra, która była starsza ode mnie, wynosiła z biblioteki książki, a mnie kazała ciągnąć dywan przez cały ogród. Ciągnęłam ten dywan, oczywiście niemieckie samoloty latały też w tym czasie. Nadleciał samolot i puścił serię z karabinu maszynowego, cały dywan był podziurawiony, ale mnie akurat szczęśliwie ominął, tak że nic mi się nie stało poza tym, że oczywiście najadłam się strachu. Moja mamusia była bardzo bojowa i chciała nas oczywiście uchronić. Z pomocą naszą i sąsiadów, wykopała w ogródku dół przeciwlotniczy. Dół nie był wysoki. W każdym bądź razie, jak się schodziło do tego dołu, to trzeba było się mocno schylić, żeby wejść. Mamusia oceniła, że jednak musi w jakiś sposób ochronić dzieci, wsadziła mi garnek na głowę jako hełm, żebym czuła się bezpieczniejsza. Potem nie mogłam tego garnka zdjąć w żaden sposób, bo był jakiś ciasny. To były właśnie wspomnienia i przygody z 1939 roku. Mój brat, który był ode mnie starszy, był wtedy w harcerstwie, już działał, ale nie pamiętam, co robił. W każdym razie był w oddziale, który [pełnił] jakąś funkcję przy bombardowaniu, starał się gasić palące się domy. W czasie działań w 1939 roku żeśmy biegali z Czerniakowskiej na Koszykową,. Pamiętam, że ulice były wtedy puste i właściwie nikogo nie było. Tak że to były przeżycia właśnie w 1939 roku, ale żeśmy wszyscy szczęśliwie wyszli z tego bez uszczerbku na zdrowiu. Jak się dom spalił, to przenieśliśmy się do domu wujka, który miał mieszkanie na Starym Mieście, na ulicy Brzozowej 6/8. Ten dom jest odbudowany. Wujek mieszkał z moim ciotecznym bratem Bogdanem Koteckim, który też był w „Baszcie”. Przenieśliśmy się. Wujek niestety dostał się do niewoli rosyjskiej i zginął w Katyniu. To mieszkanie było nienaruszone. Spędziliśmy w nim całą wojnę, łącznie z Powstaniem. Stamtąd zostałyśmy z matką zabrane do obozu koncentracyjnego.
- Jak zaczęły się lata okupacyjne?
Okupacyjne lata, tak jak dla wszystkich w Warszawie, były niesłychanie trudne. Nasze warunki były bardzo trudne, dlatego że mamusia jako wdowa miała emeryturę po ojcu, ale zdaje się, że w czasie wojny ta emerytura nie była wystarczająca. Nie wiem, czy w dalszym ciągu [w ogóle] była. Warunki były niesłychanie trudne. Właściwie podstawą naszej egzystencji była działka, to znaczy ogród, który uprawialiśmy, w miejscu gdzie był dziadka dom, który spłonął. Ogródek właściwie utrzymał nas przy życiu, bo inaczej byłoby bardzo trudno. Jeszcze mamusia próbowała handlować. Moja siostra uczyła się. W czasie wojny zaczęła studia medyczne w szkole Zaorskiego. Mamusia chciała, żebyśmy wszyscy się uczyli. Myśmy starali się uczyć przy tych wyjątkowo trudnych materialnych warunkach egzystencji. Z działki zbieraliśmy rzodkiewkę, różne nowalijki, które sprzedawałam, chodząc po okolicznych domach na Starym Mieście. W ten sposób mogliśmy jakoś przetrwać. Mamusia z jakichś odpadków mięsnych, nawet dokładnie nie wiem, produkowała, robiła pasztety. Te pasztety też były przeze mnie rozprowadzane. Sprzedawałam, chodziłam po okolicznych domach, pukałam w drzwi, oferowałam swój towar. Najtrudniej było jednak handlować cukierkami. Dlatego że jak towar nie został sprzedany, to w powrotnej drodze do domu nie tylko nie było kapitału zakładowego, ale towar też znikał.Były trudności materialne. Życie było niesłychanie trudne w czasie okupacji, nie tylko z punktu widzenia egzystencji materialnej, ale po prostu warunki były niesłychanie trudne. Niebezpieczeństwo łapanek, aresztowań. Moja cała rodzina, moja matka, mój brat, siostra bardzo wcześnie dołączyli do ruchu armii podziemnej. Jurek był w harcerstwie, znał Ludwika Bergera z harcerstwa. Berger wciągnął go do harcerstwa, do ruchu podziemnego już w 1939 roku przed Bożym Narodzeniem. Potem też dołączyły Oleńka i moja matka. Wszyscy właściwie w mojej rodzinie byli w Armii Krajowej. Moja ciotka, siostra mojej matki, była szyfrantką w Komendzie Głównej. Mojego brata ciotecznego, Bogdana Koteckiego, który też był w bardzo młodocianym wieku, Jurek wciągnął do „Baszty”. Jurek organizował drużynę z chłopców mieszkających w sąsiedztwie na Starym Mieście. Stare Miasto w okresie przed wojną i w czasie wojny było raczej zamieszkałe przez ubogą ludność Warszawy, rzemieślników. Wszyscy ci chłopcy oczywiście byli niesłychanie patriotycznie nastawieni, chętnie włączali się do ruchu. Jak pamiętam, na ogół mieli nadane przez mojego brata pseudonimy, tak jak warzywa z koszyka: „Sałatka”, „Burak”, „Kapustka”, takie nieskomplikowane pseudonimy.
- Jaki pseudonim miał pani brat?
Właśnie do tej pory się zastanawiam i nie wiem, dlaczego wybrał „Lenin”. Może dlatego że to oryginalne, nie było takiego w „Baszcie”. Moja rodzina nie miała żadnych lewicowych zapatrywań, może socjalistyczne tak, jak najbardziej. W każdym razie Jurek wybrał ten pseudonim. Zawsze wszyscy się dziwili dlaczego. Nie potrafię powiedzieć dlaczego.
- Pani nie ciągnęło do konspiracji?
Naturalnie, że tak. Byłam w tej całej atmosferze, chodziłam nawet z moim bratem, też roznosiłam gazetki. Zdaje się, że moja matka raczej chciała, żebym została z nią, żebyśmy były [razem]. Jednak najmłodszą córkę miała przy sobie. Nie byłam oficjalnie włączona. W naszym domu stale były odprawy. Mamusia też urządzała dla chłopców z „Baszty” opłatek na Boże Narodzenie, jajeczko na Wielkanoc. Ruch był bez przerwy w naszym domu, bardzo często odbywały się odprawy. Nie tylko że się odbywały odprawy, ale w 1943 roku mój brat przyprowadził do nas zbiega z obozu jenieckiego, Australijczyka, który się dostał do niemieckiej niewoli na Krecie. Był w obozie gdzieś pod Toruniem, parę razy uciekał. Właśnie ostatni raz jak uciekł, to udało mu się dojechać do Warszawy i w jakiś sposób spotkał Jerzego. Jerzy przyprowadził go do naszego domu. Był u nas przez parę dobrych miesięcy, ukrywał się. Miał na imię Walter Smith. Był jedyny, który się przedstawił pełnym nazwiskiem, bo w tym okresie oczywiście była konspiracja, nikt nie mówił prawdziwych nazwisk. Walter Smith pochodził z Sydney. Nawet nawiązałam z nim kontakt, ale dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Smith to jest bardzo popularne nazwisko w świecie anglosaskim, tak jak Kowalski w Polsce. Nie sądziłam, żeby to było jego prawdziwe nazwisko, dlatego nie szukałam go. Ktoś mi powiedział: „Spróbuj, może przeżył, może wrócił do Sydney”. Rzeczywiście, napisałam do War Office, Ministerstwa Wojny, podając jego nazwisko i dane, które mniej więcej znałam. Odpowiedzieli, że jest w ewidencji, że żyje, jeżeli chcę napisać do niego list, to nie mogą mi dać jego adresu, ale list mogą mu przekazać. Tak się stało, przekazali list. Nawiązałam z nim kontakt. Okazało się, że Powstanie przeżył, brał udział nawet w Powstaniu, był w Śródmieściu. Mieszkał u nas jakieś cztery czy pięć miesięcy do momentu, kiedy zabili Kutscherę. Kondukt pogrzebowy przechodził przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat. Niemcy w tym czasie zażądali ewakuacji całej dzielnicy, żeby nikogo nie było. Wtedy właśnie myśmy musieli czym prędzej Waltera przerzucić do jakiegoś innego lokalu. Mój brat go zabrał, zdaje się, na Mokotów, gdzie Walter był już do Powstania. Nie wrócił do nas. Potem czterech czy pięciu jeńców zbiegłych z obozu było u nas dużo krócej niż Walter Smith. Żaden z tych, którzy po nim przyszli, się nie przedstawił. Nie mieliśmy w ogóle żadnej szansy nawiązania kontaktów, dowiedzenia się, czy przeżyli wojnę i Powstanie, czy wrócili do domu, jakie były dalsze ich losy, nie wiadomo.
- To też byli Australijczycy?
Nie. To byli Anglicy. Oni się nie przedstawiali. Nie znali naszego nazwiska, ani myśmy nie znali ich nazwisk, ani ich danych.
- Walter pisał, gdzie walczył?
Tak. Walter pisał, opowiadał. Oczywiście nie znał zupełnie polskiego, znał trochę niemiecki, bo był już w niewoli trzy czy cztery lata, tak że troszkę się nauczył niemieckiego. Myśmy go uczyli polskiego. Najłatwiej się oczywiście nauczył słowo „mama”. Mamusia go przyjęła z otwartymi rękoma, w ramach pomocy aliantom. Teraz z perspektywy czasu, jak się zastanawiam, przecież to było ogromne niebezpieczeństwo, dlatego że jeżeli by wpadł, my byśmy wpadli z nim. Nie tylko że Niemcy nas wszystkich by rozstrzelali, ale też by rozstrzelali sąsiadów w domu za to, żeśmy właśnie ukrywali Australijczyka, jeńca, który zbiegł z obozu.
Nie. Wychodził czasami wieczorem. Myśmy go wyprowadzali do kościoła i na spacer. Miał rzeczywiście sylwetkę zdecydowanie w typie anglosaskim. Bardzo szczupły, bardzo wysoki, tak że na ulicy rzucał się w oczy, że to nie jest Polak. Oczywiście dostał papiery, występował jako Holender. Miał papiery holenderskie, ale oczywiście nie znał ani jednego słowa holenderskiego. Szczęśliwie nie wpadł, nie był aresztowany, ani my razem z nim. Jakoś szczęśliwie to się udało. Z tym że nasz lokal był często odwiedzany przez chłopców. W tym okresie, w czasie okupacji chłopcy z „Baszty” często nosili długie buty oficerskie, jak do konnej jazdy. Była taka moda. Rzucało się w oczy, jak przychodzili na odprawy czy nawet na opłatki, czy jajeczka, które moja matka organizowała dla „Baszty”. Przecież przychodziło mniej więcej pięćdziesięciu młodych chłopców, niejeden w długich butach oficerskich. Od razu można było mieć podejrzenia, że coś się dzieje niezgodnego z tym, co Niemcy chcą. Wiadomo, że to był na pewno jakiś ruch niepodległościowy. Szczęśliwie ani nasi sąsiedzi, ani nikt nie denuncjował. Żeśmy się szczęśliwie jakoś uchowali. Z perspektywy przypuszczam, że uliczki na Starym Mieście były wąskie i właściwie społeczeństwo było niesłychanie solidarne. Nawet nasi sąsiedzi, sąsiedztwo najbliższe, też byli młodzi ludzie, mieli bardzo lewicowe zapatrywania, ale nikt nie sypnął, wszyscy byli niesłychanie lojalni.
- Czy pamięta pani, gdzie walczył ten Australijczyk?
Na Krecie.
W czasie Powstania zdaje się, że Powstanie go zastało na Żelaznej Bramie. On się nawet schował za jakiś mur, obserwował, co się dzieje. Potem napisał, że widział, jak niemiecki patrol rozstrzelał patrol sanitarny, który szedł z pomocą rannemu żołnierzowi. Podkreślał i zawsze wspominał, że najdzielniejsi żołnierze świata to są Polacy.
- Wyszedł jako jeniec z Powstania, czy jako cywil?
Tego nie wiem. Nie powiedział mi. Potem z nim korespondowałam z Londynu. Nie powiedział mi. Wrócił do Sydney, stamtąd nawiązałam z nim korespondencję, ale dopiero w dziewięćdziesiątych latach.
Przypuszczam, że już nie żyje. Przestaliśmy wysyłać sobie życzenia na Boże Narodzenie już od jakichś dziesięciu lat. Gdyby żył, to już miałby przecież dobrze po dziewięćdziesiątce. Nie sądzę, żeby żył. W każdym mieście i w każdym kraju na zachodzie są Polacy i koła żołnierzy AK. Został zaproszony na przyjęcie do koła AK w Sydney. Dostał weryfikację jako żołnierz AK, właśnie stąd, z Londynu. Przysłał mi fotografię z opaską biało-czerwoną. Miał też wywiad o Powstaniu do telewizji australijskiej w Sydney. Przesłał film, [którego] kopię przesłałam do Muzeum.
- Wracając do pani, czy oprócz pomocy aliantów i jeńców była zorganizowana jakaś pomoc dla Żydów?
Na pewno była zorganizowana, ale myśmy nie brali już w tym udziału. To było wiadome, że akowcy pomagają, jak tylko mogą. Ale niestety bardzo trudno było, ogromnie trudno. Przede wszystkim jeśli chodzi o pomoc w chowaniu na przykład osób żydowskich – Żydzi w Polsce mieli bardzo charakterystyczne żydowskie rysy, które rzucały się w oczy. To był specjalny typ. Z tego punktu widzenia też było bardzo trudno im pomóc. Ale oczywiście była też pomoc jak najbardziej spontaniczna, bo przecież Żydzi, tak samo jak inne wyznania w Polsce, byli obywatelami polskimi. Nie było rozgraniczenia narodowościowego. To byli po prostu obywatele innego wyznania.
- 1 sierpnia 1944 roku. Były wcześniej jakieś przygotowania?
Naturalnie, były przygotowania. Powstanie wybuchło w poniedziałek czy we wtorek?
W ostatni piątek przed Powstaniem też było pogotowie. Wszyscy już mieli być na punktach. W ostatnim momencie to pogotowie zostało odwołane. Chłopcy wrócili, mój brat i moja siostra wrócili do domu. We wtorek, jak już wybuchło Powstanie, to mój brat pełen entuzjazmu żegnał się z matką. Mówił: „Mateńko, wrócę za trzy dni. Powstanie nie będzie dłużej trwało jak tylko trzy dni”. Był pełen nadziei i pełen optymizmu, że na pewno wszystko się uda i nareszcie Warszawa będzie wolna. Moja siostra była starsza od niego. Miała bardziej pesymistyczne i bardziej racjonalne podejście. Pamiętam, że jak wychodziła, cała była zapłakana, mówiła: „Tu mi kaktus wyrośnie na dłoni, jak Powstanie się uda”. Ale poszła. Była na punkcie sanitarnym na Mokotowie. Tak samo jak brat. Oboje byli w „Baszcie”, a „Baszta” walczyła na Mokotowie. A myśmy z matką zostały na Starym Mieście. Na Starym Mieście pierwszych parę dni było pełnych entuzjazmu, nadziei, że rzeczywiście wszystko się uda i będziemy wolni. Ale to trwało bardzo krótko. Pierwszego czy drugiego dnia Powstania były bardzo spontaniczne defilady, oczywiście w kościołach msze. To wszystko trwało bardzo krótko. Niemcy się zorganizowali, od razu zaczęli szturm ze wszystkich stron. W Śródmieściu zdaje się w pierwszych tygodniach nawet jeszcze szyby nie wyleciały w domach. Na Starym Mieście od razu zaczęło się piekło, dlatego że bombardowali nie tylko z dział, „szaf” czy innych artyleryjskich dział, ale bez przerwy były naloty. Stare Miasto to było rzeczywiście piekło na ziemi. Wszystko zostało spalone, zniszczone, właściwie zrównane z ziemią.
- Jak pani wspomina te dni na Starówce? Jak one się toczyły?
Wspominam tak jak mogę, dlatego że myśmy najpierw były właśnie [tam]. Nasz dom na Starym Mieście na Brzozowej to jest ten jeden z tych domów, który właściwie jest na skarpie. Front jest na Brzozową, a tył domu w kierunku Wisły, właściwie na zawieszonej skarpie. Na zamku i na dole od Wisły już były oddziały niemieckie. Stamtąd szturmowali w kierunku Kamiennych Schodków, które były na rogu naszego domu. Pamiętam, że jak poszłam do domu po jakiś sweter, zeszłam w dół, chciałam wejść do mieszkania i wyjąć z szafy jakieś ciepłe rzeczy. Otworzyłam drzwi, a nie było już ani szafy, ani tego pokoju, dlatego że działo artyleryjskie wpadło i wszystko rozwaliło. To był okres, gdzie właściwie przy tak strasznym bombardowaniu to jedyna nadzieja była [na łaskę] – wszyscyśmy się modlili.
- Gdzie panie wtedy były, gdzie panie się schowały?
Myśmy się chowały w kościele u Jezuitów, bo chodziło się ciągle na modlitwy, na msze, do katedry też. Wszędzie, gdzie tylko żeśmy wędrowały, to właściwie domy były zbombardowane. Byłam trzy razy zasypana.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Trzy razy wyszłyśmy z życiem z tych piwnic. To było rzeczywiście też bardzo tragiczne, dlatego że w tym czasie było dużo rannych, dużo ofiar, były ustawiczne naloty przez cały dzień.
- To było wtedy, kiedy była pani zasypana?
Jak byłam zasypana.
Przytomna byłam. Z tym że stropy domów na Starym Mieście były niesłychanie silne, stare. Tak że nieraz cały dom był zwalony, zrujnowany, ale stropy wytrzymały. W piwnicach były świeczki. Przeważnie świeczki, bo nie było latarek, wszystko gasło, ale jeszcze ten ostatni płomień był, [widać było jak] strop się uginał. To były sekundy, zachwianie tego stropu i ostatnie spojrzenie [w tym] słabym świetle świeczki [i myśl], że ten strop za chwilę runie na głowy. Oczywiście zawsze po takich wybuchach nie można było oddychać, bo było masę kurzu, człowiek się dusił. To było bardzo dramatyczne, bo właściwie w takich sytuacjach to było oderwanie od realizmu. Nie wiadomo było, trudno było sobie zdać sprawę, czy człowiek żyje, czy już nie, bo się dusi.
- Co następowało w takiej chwili w piwnicy, ludzie zaczynali krzyczeć?
Nie. Ludzie [zaczynali] dusić się, kasłać. To był ogromny stres. Był już zamęt niesłychany, ale były ekipy ratownicze, które przebijały przejścia z jednej piwnicy do drugiej. To było dobrze zaplanowane, że jak dom runął, czasami te przejścia były ocalone, można [było] przejść do następnej piwnicy. Było bardzo trudno, nie można było oddychać, było masę pyłu w powietrzu.
- Pani była trzy razy zasypana?
Trzy razy, tak.
Na Rynku Starego Miasta, na rogu Celnej i Jezuickiej, po tym na rogu Celnej i Starego Miasta w tym domu, który był zbombardowany, w sąsiednim domu. Po tym doświadczeniu przez pewien okres bałam się po prostu wejść, po tej reakcji na kurz, bo to zupełnie dusiło. To było tragiczne dusić się za życia. Nie można było złapać oddechu.
- Ale jak domy były tak bombardowane, burzone, pani się jeszcze z mamą i z innymi osobami przenosiła, to wtedy te inne piwnice musiały strasznie być zapchane.
Tak. Były zapchane, były też małe dzieci. Poza tym już nie było wody, nie było przecież wody w kanalizacji. Trudności były z dojściem do jakiejś studni. Właściwie tylko [przez] pierwsze dni każdy miał zapasy żywności. Przecież Powstanie nie było obliczone na długie tygodnie, tylko na jakieś parę dni. Brakowało żywności, nie można było dostać. Specjalnie na Starym Mieście nie było ogródków. Wiem z opowiadań, że na Mokotowie czy w innych dzielnicach, gdzie były jakieś ogródki, to jeszcze były nadzieje, że w tych ogródkach coś rosło, jakieś pomidory, warzywa. Tutaj nic nie było.
Nie pamiętam. Chyba prawie nic. Myśmy były zabrane przed upadkiem Powstania, przed upadkiem Starego Miasta. Bośmy były na Brzozowej, a Brzozowa i Kamienne Schodki były jednymi z pierwszych, [na które] Niemcy zrobili szturm i zajęli pierwsze pozycje. Myśmy wpadły właśnie, to oczywiście nas zgarnęli, postawili nas przed płonącym domem. Tego domu nie ma, nie został odbudowany. To był dom pekaowski numer 2/4, na rogu Brzozowej. Stałyśmy dobrych parę godzin. Oni przeprowadzali szybkie egzekucje. Oczywiście kazali trzymać ręce do góry. Człowiek nie wiedział, co następna minuta może przynieść.
- Niemcy wyciągali po prostu ludność cywilną?
Tak.
Raus, raus. Wyciągali [ludzi] albo rzucali granaty do piwnicy. Zdaje się, że w domach na Placu Zamkowym rzucili granaty. Myśmy były akurat na Celnej, kazali nam wyjść, wypędzili z Celnej. Trzymali nas przed tym płonącym domem.
- Na Celnej, czy na Brzozowej?
Na Brzozowej. Ale nas wyciągnęli z domu na Celnej i Brzozowej, na rogu wtedy byłyśmy. Przeprowadzali te szybkie egzekucje.
Strzelali.
- Do kobiet, dzieci, czy do młodych mężczyzn?
Przede wszystkim do mężczyzn. Był jakiś konfident, który wskazywał, ale nie wiem, nie znałam go. Nie wiem, kto i co. Był taki właściciel piekarni, też stał z podniesionymi rękoma. To był jeden z pierwszych, którego Niemcy rozstrzelali od razu. Nie było wiadomo, czy nas wszystkich wystrzelają, co dalej będzie. W każdym razie po tych paru godzinach stania przed tym płonącym domem, a żar był okropny, nie było wiadomo, czy nie będą nas po prostu wpychać do tego płonącego domu, czy będą strzelać. Wtedy człowiek nie myślał. Przede wszystkim było potworne zmęczenie. Teraz jak się zastanawiam z perspektywy czasu – myślałam, czy nas rzucą do tego płonącego domu, czy nas rozstrzelają. Myślę, że wtedy po prostu czekałam na następną minutę życia.
- Pamięta pani może nazwisko tego właściciela piekarni?
Nie pamiętam.
Na Celnej. Pamiętam go, dlatego że zawsze chodziłam tam po chleb. Chleb był wtedy racjonowany na kartki. Myśmy chodzili do niego w czasie okupacji po chleb.
- Konfident był po prostu z ludnością cywilną?
Tak. To był jakiś taki, który znał niemiecki, może jakiś folksdojcz. Nie wiem, kto to był, nie znałam go. W każdym razie wskazywał palcem, kogo Niemcy mają rozstrzelać.
- Później Niemcy zaczęli was wypędzać?
Tak. Po tym staniu nagle usłyszałam krzyk:
Raus! Zaczęli nas gonić w kierunku Kamiennych Schodków. Zbiegłyśmy Kamiennymi Schodkami w kierunku do Wisły. Już była spora grupa. Gonili nas –
Raus, raus Nowym Zjazdem do Placu Zamkowego. Od Placu Zamkowego Krakowskim Przedmieściem. Utworzyła się już cała kolumna. Jeszcze jak szłyśmy w kierunku do ulicy Królewskiej, to widziałyśmy barykady koło Pałacu Staszica, bo wtedy Śródmieście walczyło. Już wiadomo było jak nas zabrali, już dochodziły głosy, że Niemcy przed tankami pędzą kobiety z dziećmi, żeby zdobyć barykadę. Myśmy nie byli pewni, czy taki sam los nie nas też spotka. Ale nie. Tragiczne było też to, jak nas pędzili, to patrzyłam, jak samoloty znów bombardują Śródmieście. Widziałam, jak nisko latają. Ponieważ miałam doświadczenie tego bombardowania ze Starego Miasta, czułam to po prostu, ból mi to sprawiało, że ktoś jeszcze tak samo cierpi, jak myśmy cierpieli.
- Ci Niemcy to był Wehrmacht czy SS?
To był Wehrmacht chyba, ale też byli esesmani. Byłyśmy pędzone przez Królewską aż do Pruszkowa. Z tym że ta kolumna rosła. Dołączali jeszcze innych. Doszłyśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie byłyśmy parę dni na stacji, gdzie nocowałyśmy i spałyśmy na betonie. Też nie wiedziałyśmy, co dalej z nami będzie. Załadowali nas do bydlęcych wagonów. Jak pociąg ruszył, to nie wiedziałyśmy gdzie. Pociąg się zatrzymywał na różnych stacjach po drodze. W naszej grupie był ktoś, kto miesiąc przed Powstaniem był zwolniony z Oświęcimia. Jak dojechałyśmy już do Częstochowy, to powiedział w pewnym momencie, jeżeli pociąg skręci na prawo, to jedziemy do Oświęcimia, jeżeli na lewo, to on nie wie gdzie. Niestety, było napięcie i pociąg skręcił w kierunku na Oświęcim. Wiedziałyśmy, że jedziemy do Oświęcimia.
- Wiedzieliście już, co to jest za obóz?
Naturalnie. Przecież w gazetkach były artykuły. Wiadomo było, co to były obozy koncentracyjne. Prasa podziemna dawała bardzo dużo informacji rzeczowych, co się dzieje. Pociąg zatrzymywał się na różnych stacjach. Ludność cywilna bardzo pomagała, starała się przez szpary w wagonach podać żywność, wodę. Ta pomoc nie tylko była zorganizowana, ale była bardzo spontaniczna. Jak przejeżdżałyśmy, myśmy przez dziury w wagonach widziały, gdzie na przykład rolnicy pracowali na polach, to zatrzymywali się i szli, widać było, że są przerażeni, żegnali się, jakby zaczynali się modlić o nasze ocalenie czy o naszą lekką śmierć.
To duży był transport. Przyjechaliśmy przed bramy Oświęcimia, gdzie był znany napis: „Praca przywraca wolność” –
Arbeit macht frei. Mamusia jeszcze miała bransoletkę złotą, którą od ojca dostała, ze względów sentymentalnych nawet w najbardziej trudnych warunkach nie chciała się tego pozbyć. Jak żeśmy dojechały do Oświęcimia, to mamusia nie chciała, żeby ta bransoletka dostała się w ręce Niemców i rzuciła ją w pole. Nasze nazwisko było na literę U, Ukleja, a Niemcy rejestrowali więźniów według alfabetu, tak że stacjonowałyśmy przed bramą Oświęcimia najdłużej, przez trzy dni, zanim wszyscy, których nazwiska zaczynały się od początkowych liter alfabetu zostali zarejestrowani. Naturalnie cały czas patrzyłyśmy, jak komin krematorium dymił bez przerwy. Wiedziałyśmy, że będziemy w jakiejś łaźni. Wiadomo było, że łaźnie to zwykle były komory gazowe, tak jak dla całego szeregu innych więźniów.
- Oczekiwanie trwało trzy dni.
Oczekiwanie przed bramą Oświęcimia.
- Jak żeście doszły do rejestracji?
Komin krematorium dymił bez przerwy. Byłyśmy właściwie przygotowane, że czeka nas okrutny koniec, ale wreszcie przyszła i nasza kolej. Zabrali nam wszystko, co miałyśmy. Zostałyśmy gołe, ogolili nam głowy. Szukali złota metodą ginekologiczną. Było dużo młodych, dzieci nawet, w ten sam sposób były traktowane. Po tej rejestracji był rzeczywiście prysznic. Po tym popędzili nas, już dostałyśmy pasiaki jakieś, sukienki więzienne. Pędzili nas do baraków, ale widocznie baraki w części kobiecej były już przepełnione, tak że nas dali do baraków w części obozu męskiego. Oczywiście nic nie było na pryczach, ani siennika, ani nic, tylko deski. Myśmy były potwornie zmęczone. Pamiętam, że człowiek tylko marzył o tym, żeby usiąść i gdzieś może się zdrzemnąć troszeczkę, wypocząć w jakiś sposób. Jak się znalazłyśmy w tych barakach, była już noc, ciemno było. W pewnym momencie Niemcy przypędzili więźniów do tego baraku. Niemiecka straż pędziła tych więźniów z rozpuszczonymi psami. W Oświęcimiu były koje na trzech poziomach. Dostałam się na najwyższy poziom, mogłam się czuć najbezpieczniej. [Nie tylko] fakt, że psy się rzucały, [ale] nawet więźniowie zaczęli się dobierać do niektórych biednych więźniarek, tak że to był okropny obraz i dla mnie też to było okropne, tragiczne przeżycie.
- Wpuścili jakichś mężczyzn więźniów?
Tak, wpuścili, a potem gonili psami, wypędzali.
- Więźniowie zaczęli gwałcić te więźniarki?
Tak, zaczęli je gwałcić. Tak że krzyk, rozpacz i rozjuszone psy, to było piekło na ziemi.
- Niemcy zrobili to specjalnie?
Specjalnie.
Tak, specjalnie to było. To się powtarzało parę razy w ciągu tego czasu, to było parę razy w nocy.
- U pani na bloku wszystkie kobiety były z Powstania?
Tak, to wszystko było z Warszawy.
- Więźniowie to też byli Polacy, czy nie wiadomo, kto to był?
Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Mówili, że niektórzy to byli Polacy, a niektórzy byli innej narodowości, ale to trudno właściwie ustalić. Przerażenie było wśród więźniarek. To były momenty, które najbardziej mi utkwiły w pamięci z Oświęcimia. Przede wszystkim było potwornie zimno i to stanie na apelach od trzeciej nad ranem do którejś godziny, kiedy człowiek nic nie miał na sobie, a to już był przecież wrzesień, październik, już zimno było. Po apelu myśmy się zbijały w grupki, trzymałyśmy się jedna drugiej, co dawało trochę protekcji przed zimnem. Ale jak [człowiek] stał na apelu, to było okropnie zimno, bo nic nie miał na sobie, tylko jeden pasiak i drewniaki na nogach, bez żadnej bielizny, bez niczego. Poza tym człowiek był przecież wycieńczony, głodny już, zmęczony.
- Później przewieźli panią do obozu w Ravensbrück?
W Oświęcimiu też oczywiście nas zatrudnili do noszenia kamieni z jednego punktu obozu do następnego. Właściwie, jak teraz patrzę na to z perspektywy czasu, to nie była jakaś praca twórcza, tylko po prostu chodziło o umęczenie więźniarek, poganianie bez przerwy. To rzeczywiście był obóz, katorga życia.
- Później panią z mamą przewieźli do obozu Ravensbrück?
Po paru tygodniach znów załadowali nas do wagonów bydlęcych i jechałyśmy znów w nieznane, nie wiedziałyśmy gdzie. Jechałyśmy więcej niż jeden dzień, chyba dwie doby. Jechałyśmy przez Berlin i pociąg stanął w Berlinie na jakimś torze. W czasie okupacji prasa podziemna podawała, że Berlin już jest zrównany z ziemią, że alianci bombardują, że też jest bardzo zniszczony, a myśmy przez szpary wagonu widziały, że właściwie miasto jest jakby nie dotknięte jeszcze wojną. Żeśmy były jeszcze w nocy i w dzień stałyśmy, i nie było żadnych nalotów. Wyglądało tak, jakby miasto żyło normalnym życiem, jeszcze nie dotknięte dramatem wojny. To był dla nas wielki szok. Stamtąd nas zawieźli do Ravensbrück. W Ravensbrück był zupełnie inny obóz niż w Oświęcimiu. Oświęcim to była śmierć, nic nie żyło, były tylko kamienie i druty kolczaste, a Ravensbrück to był obóz położony w lesie, to też był kontakt z naturą. Z tym że też nas dali do specjalnej części tego obozu, przez pierwsze dni nie wolno nam było wychodzić z baraków, ale po tym też więźniarki, które spędziły już [tam] jakiś czas, nawiązały z nami kontakt i były bardzo ciekawe wydarzeń, bo one też przecież były odcięte. Rzeczywiście, jak tylko w czymkolwiek mogły nam pomóc, nie bardzo miały jak, ale w każdym bądź razie była duża serdeczność [starszych] więźniarek do nowych więźniarek. Pamiętam, spotkałam Holenderkę taką młodą jak ja, która była zabrana z Holandii, też z całą rodziną aresztowana. Ona też szczęśliwie wyszła z obozów. Myśmy nawiązały kontakt po wojnie.
Betty Hethen.
- Pani się doczekała tam wolności?
Nie. W Ravensbrück nie pracowałyśmy. W Ravensbrück byłyśmy dwa tygodnie, tylko było to stanie na apelu całymi godzinami, też było bardzo zimno. Pamiętam, były przepiękne wschody i zachody słońca. Na tych apelach to czasami, jak [człowiek] stoi parę godzin, tydzień za tygodniem, to nawet może dojść do takiej wprawy, że może na stojąco spać, może się [tego] nauczyć. To przynosiło do pewnego stopnia ulgę, jakiś wypoczynek. W Ravensbrücku myśmy miały ostatecznie komisję lekarską, która wyglądała w ten sposób, że całkiem gołe przechodziłyśmy przed grupą esesmanów i oni wybierali młodsze na jedną stronę, a starsze na drugą stronę. Z matką dostałam się znów do tej samej grupy młodszych, a co się stało z tą drugą grupą starszych więźniarek, nie wiem. W każdym bądź razie myśmy zostały znów załadowane do wagonów bydlęcych i przewieźli nas nie do samego Buchenwaldu tylko na komenderówkę Buchenwaldu w Meuselwitz, gdzie była nowopowstała fabryka amunicji. Nas zatrudnili w tej fabryce. Zaczęłam pracować na hali fabrycznej, gdzie szlifowałam igły do pocisków. Maszyny, na których pracowałam, były sprowadzone z Polski, [to były] polskie maszyny, polskie napisy.
Nie, wolność jeszcze nie nastąpiła, dlatego że pracowałyśmy nieraz osiemnaście godzin na nocną zmianę i dzienną. Rzeczywiście, dotknęła nas fala bombardowań alianckich. Przeżyłam przecież bombardowanie niemieckie w 1939 roku, rosyjskie w czasie okupacji, potem znów bombardowanie niemieckie w czasie Powstania, to jednak alianckie bombardowania były najgorsze, dlatego że oni mieli taki system zrzucania całego ładunku bomb w jednym i tym samym czasie, [to było] tak zwane bombardowanie dywanowe. Najpierw nadlatywały samoloty i oświetlali cały teren bombkami świetlnymi, było tak widno, że [człowiek] mógł nawet w nocy nawlec igłę, a potem już zrzucali cały ładunek bomb. Naszą fabrykę też zbombardowali, cała załoga pracujących więźniarek zginęła, od razu parę setek. Niestety to była wojna, oni nie mieli wyboru.
- Kiedy przyszło wyzwolenie.
Jak zbombardowali fabrykę, to jeszcze nas pędzili do odgruzowywania pobliskiego miasteczka, gdzie myśmy szły kolumną więźniarek w pasiakach do odgruzowywania i wtedy ludność miejscowa (do tej pory nie mogę zrozumieć, ile było nienawiści wśród ludności) rzucała w nas, bezbronne, zagłodzone kobiety, kamieniami. To była kolumna szkieletów. Tak że jeszcze dostałam infekcji oka, wpadł mi odłamek, jak szlifowałam igły, i cała twarz mi spuchła, właściwie było niebezpieczeństwo utracenia oka. Dali mnie na izbę niby chorych, z tym że ta izba wyglądała tak, że to był barak zamknięty. Właściwie jak się [tam człowiek] dostał, to już wynosili [go] w trumnie. Uratowała mnie tylko matka, która się modliła za moje ocalenie i oddała mi całą swoją rację chleba, co było bardzo ważne w tym obozie. Sam moment uwolnienia nastąpił po zbombardowaniu fabryki. Znów nas załadowali w wagony i znów wieźli nas gdzieś, ale pociąg się zatrzymał na jakiejś stacji koło pociągu pancernego i znów alianci przylecieli, zbombardowali tą stację i pociąg pancerny, no i oczywiście nasz pociąg, bo pociąg przy pociągu stał. Tak że znów cała masa więźniarek zginęła. Nasz wagon też był rozwalony, było masę rannych i myśmy stamtąd mogły uciec. Zaczęłyśmy uciekać, ale znów nas uformowali, pozbierali (byli jeszcze esesmani) i pędzili nas w kierunku Czechosłowacji przez jakieś tereny. Przechodziłyśmy przez las i z matką znów uciekłyśmy. Wtedy nam się udało i zatrzymałyśmy się w lesie. W lesie spałyśmy w miejscu do karmienia zwierząt leśnych, gdzie były jakieś pasieki, schronienia od deszczu. Byłyśmy [tam] parę dni, ale jak stamtąd wyszłyśmy, to wyszłyśmy na brzeg lasu, gdzie widziałyśmy rolnika spokojnie sadzącego kartofle. Oczywiście jak zobaczyłyśmy, że sadzi kartofle, to czekałyśmy, kiedy pójdzie, żeby kartofle wykopać z powrotem. Biedny nie zdawał sobie sprawy, że jest przez nas obserwowany. Jak znikł, to dobiegłyśmy do tych kartofli, wyciągnęłyśmy i zaczęłyśmy jeść je na surowo. Oczywiście bardzo żeśmy się pochorowały po tym. Takie właściwie pół żywe doszłyśmy do jakiejś szopy, która była w polu, i w szopie żeśmy się schroniły. Widocznie ktoś nas widział, bo byłyśmy w pasiakach. To był już pas przyfrontowy, gdzie były kolumny alianckie i potem wracały kolumny niemieckie. Ktoś nas zadenuncjował, że w szopie są więźniarki. Tak że Niemcy przyszli. Jeden przyszedł z karabinem i chciał od razu strzelać, dwóch ich było, drugi machnął ręką i powiedział: „Daj spokój, one i tak same umrą. Zostaw je”. I nas zostawili. Ten, który powiedział, żeby nas zostawił, ocalił nas. Po jakimś czasie, znów półżywe, wyszłyśmy na drogę i zobaczyłyśmy tank amerykański, z amerykańską gwiazdą, ale nie zdawałyśmy sobie sprawy, że to jest symbol amerykański. Byłyśmy przekonane, że to jest gwiazda rosyjska. Tak że byłyśmy do pewnego stopnia przerażone, aleśmy nic nie mówiły. Oni wysiedli z tego czołgu i byli przerażeni naszym widokiem, bo przecież kobiety ogolone, widma właściwie w tych pasiakach, ale po pewnym czasie jeden z nich do drugiego coś powiedział po angielsku. Jak myśmy się zorientowały, że to są jednak alianci, wpadłyśmy w szał radości i zaczęłyśmy rzucać się im na szyję, dziękować i myśleć, że już jesteśmy ocalone.
- Czy rodzeństwo przeżyło Powstanie? Brat i siostra?
Rodzeństwo tak. Niestety moja siostra, tak jak wspomniałam, była na Mokotowie, i brat tak samo. 25 września, kiedy gros chłopców schodziło do kanałów, mój brat zszedł do kanałów i podobno wołał z kanału do siostry, która też miała wejść: „Oleńko chodź, chodź!”. Ale ona została na punkcie sanitarnym z rannymi, nie weszła do kanałów. Po tym nie dostała się do niewoli, została w kraju. Nie wiadomo, jakie są losy Jurka, do tej pory nie zostały ustalone. Nikogo nie spotkałam, kto by go widział po wyjściu z kanałów. Prawdopodobnie albo został w kanale albo – też były [takie] wersje – wyszedł na Dworkowej i rzucił się na żandarma i go zastrzelili. Ale właściwie dokładnie nie wiadomo, w jaki sposób zginął.
- Koledzy też nie pamiętają?
Nie pamiętają. Mój brat cioteczny, o którym wspominałam, Bogdan Kotecki pseudonim „Szczepan”, który też był na Mokotowie i wszedł razem z Jurkiem do kanału, w kanale stracił z nim łączność. Bogdan wyszedł, doszedł do Śródmieścia, ale Jurka już nie spotkał i nie wie, co się z nim stało.
- Pani brat też schodził w grupie razem z panem Stawińskim?
Chyba nie. Mój mąż schodził. Mój mąż był ciężko ranny. Właśnie 25 był ranny w płuco i wszedł do kanału razem z grupą, którą zorganizował Jerzy Stawiński. Szedł kanałami. Też właściwie [wyszedł] tylko dzięki jego łączniczce, która mu pomogła i niosła go przez część drogi w kanale. Dariusz, mój mąż, w pewnym momencie czuł, że nie ma już siły, nie dojdzie dalej. Prosił ją, żeby go zostawiła, i ona go zostawiła w kanale. Mąż opowiadał, że siedział dość długo, trudno mu powiedzieć, jak długo, w jakiejś wnęce w tym kanale, ale w pewnym momencie poczuł dopływ świeżego powietrza, nie wiadomo skąd. Poczuł się jakoś silniejszy i zaczął iść przed siebie. Doszedł do rozwidlenia kanałowego, do którego wszedł. To był bardzo wąski kanał i jak wszedł, to dalej już nie mógł się posuwać, bo stracił siły. Ale dwóch jakichś też zagubionych z tyłu, też chciało przejść przez tą szczelinę, do której mąż wszedł i zaczęli go popychać i go przepchali. Jak go przepchali, to okazało się, że było jakieś rozwidlenie i kanał był szerszy i więcej było jakiegoś dostępu powietrza. Mąż mówi, że nie wie, jak doszli, bo mąż był bezwładny, miał lewą stronę całkiem bezwładną. Całe życie potem nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że mógł wyjść z tego kanału po tej drabince zrobionej z drutów, tylko o jednej ręce. Przeżycia przejścia z kanałów mąż utrwalił, ale niestety tylko w języku angielskim.
- W którym miejscu wyszedł?
Wyszedł w Śródmieściu na Wilczej. Na Wilczej jak wyszedł, to w ogóle stracił wzrok. Przez parę dni nie widział, bo Niemcy rzucali karbid, gaz, który tak działał, że [człowiek] tracił wzrok. Tak że nie widział, ale jak wyszedł z kanału, to już się nim zajęli. W pobliżu mieszkał jego wujek, akurat dostał się do piwnicy, gdzie była jego ciocia, otoczyli go opieką.
Dariusz Dąbrowski, „Bożydar”.
- Łączniczka, która mu pomogła na początku?
Łączniczka zmarła na gruźlicę w parę lat po Powstaniu, zdaje się, że „Stefa” był jej pseudonim.
- Ma pani numer wytatuowany?
Nie mam numeru. Wszystko już usunięte.
Był.
- Gdzie pani zrobili numer?
Na łokciu.
W Oświęcimiu.
35127.
Tak.
Może pierwszy raz o tym mówię. Nie wróciłam do Polski, dlatego że cały czas było niebezpieczeństwo. Inni wracali. Jak wrócił mój cioteczny brat „Szczepan”, to go zaraz aresztowali i siedział w więzieniu. Był na Rakowieckiej przez dwa czy trzy lata. Potwornie się bałam tego, co przeszłam. Wizja więzienna po wojnie była rzeczywiście bardzo dokuczliwa. Zostałam tutaj, ale nie chciałam w ogóle wspominać tego, co mnie spotkało. Nawet, jak tu przyjechałam, to przez całe lata nikomu nie mówiłam o moich przeżyciach. Nawet moja córka do tej pory nie wie. Może wy jesteście pierwsi, którzy usłyszeliście tę historię. Prosili, żebym dała wywiad do Imperial War Museum.
Też. Nie dałam wywiadu, ale dałam artykuł, który napisałam. Wiedziałam, że wywiadu nie dam, ale napiszę artykuł. Napisałam artykuł w języku angielskim i przekazałam, i oni to zarejestrowali.
Bardzo trudno było mówić na ten temat.
Londyn, 28 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama