Nazywam się Krystyna Chrostek. Podczas Powstania nazywałam się swoim panieńskim nazwiskiem, czyli Krystyna Friedwald.
We Lwowie, 8 maja w 1926 roku.
Mój ociec pracował w ZAIKS-ie […], o ile ja pamiętam – o ile ja pamiętałam, tak na pewno było ileś tam lat, ale coś innego musiał robić przedtem, tylko ja nie wiem, bo byłam za mała, żeby wiedzieć, i też mnie to nie obchodziło. No i oprócz tego miał skończone prawo, [studiował] w Krakowie. A moja mama była po prostu mamą, to znaczy taka przedwojenna mama, między wojnami mama to jest taka mama, co nic nie robi.
Nie.
Tak.
Nie, ja miałam trzy lata, jak przeprowadziliśmy się do Warszawy.
No jasne.
Już w ostatnich latach to mieszkałam na Poznańskiej, Poznańska 3, i ten dom do dzisiaj stoi, mieszkalny dom. Ale nie wiem, poza tym nie jestem panu [w stanie nic więcej powiedzieć]. Była szkoła w języku francuskim na Marszałkowskiej i do niej chodziłam. A gdzie mieszkałam wtedy, to nie wiem. Na Mokotowskiej, o, bo się przechodziło przez ulicę i była szkoła.
No dla mnie wyglądała prześlicznie, jedyna była. Chociaż ja bardzo lubiłam też Lwów i często jeździłam do Lwowa, oczywiście podczas wakacji szkolnych.
Ja wiem… Ja byłam bardzo zajęta – język francuski, muzyka…
Nie, to była szkoła podstawowa z językiem francuskim – był wykładany język francuski, w ogóle mówiło się w szkole po francusku. Tam były dzieci z rozmaitych poselstw. To też pamiętam, bo nam na przykład kazali się nauczyć zegara, żeby ktoś nam pokazał w domu, jak się patrzy na zegar. No ale on przyszedł – chłopak – przyszedł do szkoły następnego dnia i umiał, ale po niemiecku. Bo on był z niemieckiej ambasady i on w domu mówił tylko po niemiecku, więc… Takie było życie wtedy.
Tak, dobrze, dobrze.
O tak.
Na wsi, na wakacjach jeszcze byłam i to było… nazywał się Krusz, ta wioska, z której pochodziła nasza służąca, i ona zabrała mnie na wakacje do swojego rodzinnego domu, co było absolutnie wspaniałe, bo tam wszystkie dzieci robiły to samo co ja, czyli pasły krowy, i bardzo było przyjemnie. Piekło się kartofle w ognisku i takie rozmaite rzeczy – bardzo było przyjemnie. Ja nie wiem, gdzie teraz jest Krusz, bo go nie mogłam znaleźć, jak byłam w Polsce. Pod Ciechanowem, a pod Ciechanowem nie ma Krusza, a ja wiem, że ten Krusz był pod Ciechanowem na pewno.
Może, dobrze. No i tam mnie zastał [wybuch wojny] i moja mama przyjechała ze swoimi znajomymi autem po mnie i po naszą Gienię.
Do Warszawy, tak.
Pamiętam, pierwsze najlepiej – w ogóle nie wiedziałam, co to jest. Coś hałasuje, leci, ludzie krzyczą i… bardzo nieprzyjemne, bardzo nieprzyjemne. Zadzwoniłyśmy z mamą do ojca do biura, że nie idę do szkoły. Ojciec mówi: „No pewnie, że nie! Przecież pół Warszawy się będzie paliło”. No i tak to było.
Wie pan, ja panu powiem, co pamiętam, tak że nie ma... Jak nie pamiętam, to nie pamiętam, to nie powiem, bo po prostu nie wiem. Wiem tylko, że musiał jechać do Lwowa, do wojska. I to wszystko, co ja wiem.
Wyjechał 7 września.
O tak, byłam w Warszawie podczas oblężenia.
Och, na przykład?
Wszystkiego owało. Nie było jedzenia, prądu chyba też nie było, nie pamiętam.
Podczas okupacji na pewno nie było prądu, to pamiętam, bo przy karbidówce lekcje odrabiałam.
Mój ojciec dobrnął do Lwowa i przysłał nam kartkę przez kogoś tam, kto jechał w drugą stronę, żebyśmy się szykowały na Lwów, bo on dostał pracę w tym samym urzędzie, czyli w tym…
Słucham?
Jak to się nazywa… Ja za stara jestem na te rzeczy niestety…
Nie, tak dokładnie tego dnia [nie pamiętam].
Wtedy byłam w Warszawie. Zostałam w Warszawie przez pierwsze [miesiące], tuż przed pierwszym Bożym Narodzeniem wyjechałam do Lwowa.
O tak, jak można ich zapomnieć.
Bardzo nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Ja się ich specjalnie nie bałam, ale to nawet nie chodzi [o to], żeby się bać czy nie bać, tylko chodzi o to, że nikt tu ich nie prosił – „wynoś się do domu”. No, ale co na to można było [poradzić]. Mój ojciec, jak jeszcze był w Warszawie, a i później, jak był w Warszawie drugi raz, to nigdy nie mówił po niemiecku, chociaż świetnie znał niemiecki. Nigdy nie mówił po niemiecku. „Nie moja rzecz, oni tu przyjechali, niech się uczą po polsku i już” – taką zemstę miał. Innej nie mógł…
Nie. Nie.
Ojciec przepłacił kogoś, kto te rzeczy załatwiał, i jechał z nami, bo to jest – i jego płaszcz, i to, i tamto, i owo, i rzeczy, które były absolutnie potrzebne. Bardzo zimna była ta zima, nawet początek, ogromnie zimno było. Pamiętam doskonale, że było bardzo strasznie zimno. No i potem przejechaliśmy przez Bug, i do pociągu, i do Lwowa.
Oczywiście. Poszłam do szkoły Olgi Filipik, [tak] nazywała się szkoła i była jedną z trzech w języku wykładowym polskim.
Nie, nie był niemiecki, był rosyjski. Rosjanie byli… Wszędzie byli Rosjanie, i w mieszkaniach…
Okupacja – dla nas to była okupacja. Jakkolwiek oni tego nie nazywali, to była okupacja.
Też. No, o tyle, że wywozili ludzi na Wschód, wywozili uciekinierów, tak zwanych uciekinierów, tak jak myśmy byli, ale nigdy nie wywozili samych dzieci. Nie, nie, nie Rosjanie. Same dzieci zostawały w domach. Tak że jak była kwestia, że będzie wywózka… A moja mama pracowała w jakimś biurze i nie pamiętam jakim. Moja mama pracowała w jakimś biurze i tam pracował taki Rosjanin (bardzo nieduży, mi się wydaje, że był garbaty, ale nie przysięgnę) i on zawsze mamę uprzedzał. Nie tylko mamę, uprzedzał ludzi, że będzie wywózka dzisiaj w tej i w tej dzielnicy Lwowa, żeby się oddzielić od dzieci. No i tak było.
Dzieci nie wywozili, rodziców by wywieźli, jakby ich złapali, ale dzieci nie.
Zostawałam sama w domu.
Do znajomych gdzieś, rozmaicie, w inną dzielnicę na pewno.
Tak, tak. Właśnie exactly tak – chodzili po mieszkaniach i wyciągali ludzi.
Tak, Dawali ileś tam minut na spakowanie się, tak zwane spakowanie się – jak człowiek był uciekinierem, to niedużo miał do pakowania, więc się spakował i pojechał.
Do momentu, kiedy Niemcy weszli do Lwowa, jak się już zaczęła wojna niemiecko-rosyjska. I jak Niemcy weszli do Lwowa, to mój ojciec był chory, miał wylew krwi do mózgu, leżał w szpitalu, a mama i ja wróciłyśmy do Warszawy.
No, powiem, co pamiętam… Jechałyśmy pociągiem i nie można było nigdzie dostać wody do picia. Strasznie byłam spragniona i to pamiętam najlepiej, że byłam i głodna, i spragniona.
Nie, bo ja wiem… Nie, nie powiem panu.
Z Warszawy?
Byłam w domu znowu, bardzo się ucieszyłam. Poszłyśmy do babci, do cioci, do rodziny, takie rzeczy.
Nie od razu, bo nawet nie wiedziałam… Moja szkoła była zburzona, ja nie wiedziałam, gdzie jest ta szkoła, jeżeli [w ogóle] jest i prowadzi dalej naukę. No nie wiedziałam. Nagle na ulicy spotkałam swoją wychowawczynię z gimnazjum, ona się rzuciła na mnie, ja na nią i powiedziała mi, wytłumaczyła mi, co się teraz dzieje w Polsce, w Warszawie znaczy, że są szkoły podziemne i że ja do tego…
[przerwa w nagraniu]
I powiedziała mi, gdzie przyjść następnego dnia, a ja mówię: „Ale ja nie mam żadnych pieniędzy” – ja to do dzisiaj pamiętam, do dzisiaj pamiętam. A ona powiedziała: „To nie szkodzi, młodzież trzeba wykształcić, a jak twój tatuś przeżyje wojnę, to nam zapłaci”.
Tak.
A to było ciekawe, widzi pan. Gdzie to się odbywało – to się odbywało codziennie w innym mieszkaniu moich koleżanek i byłam na każdych przedmiotach jak w szkole. Przychodziła nauczycielka czy nauczyciel i uczyli nas. Dyrektor gimnazjum uczył nas łaciny, bo on kiedyś ongiś był profesorem od łaciny, tak że… Tak czy inaczej nic mi nie zostało w głowie z łaciny.
No, normalnie, przeciętnie.
Pierwszy raz, znaczy pierwszy raz za niemieckich czasów, nie we Lwowie, a w Warszawie.
Poszłam do mojej byłej – przed wojną – komendantki z…
Tak.
No, byłam harcerką przed wojną, tylko co mi się udało nos wsadzić w to, bo byłam jeszcze bardzo młoda. No i podczas wojny oczywiście to robiłam, co mi kazali, znaczy to zanieś, to przynieś, to... Uważaj, przede wszystkim uważaj. Czasami się szło pod obstawą. Wie pan, co to jest?
Nie przy mnie. Po drugiej stronie ulicy albo za mną, albo ich było więcej. Zależy, co ja miałam przy sobie, jak ważne były rzeczy, które gdzieś niosłam.
Nie wiem, nigdy nie wiedziałam.
Papiery, ale co to było, to nie powiem, bo nie wiem.
Do rozmaitych domów, gdzie na pewno mieszkał ktoś ważny i tyle.
No pewnie, że tak. Pewnie, że były. Przecież ja byłam normalną dziewczyną, która lubiła chłopaków, więc zawsze było coś do roboty.
No, powiedzmy, w lecie czy na wiosnę to poza Warszawą wąchaliśmy kwiatki. Nie no, było bardzo przyjemnie. Były takie przyjemne momenty, nie za dużo ich było, ale były. Takie normalne, powiedzmy, o.
Byłam w łapance! Złapali mnie kiedyś, nie wiem po co, wsadzili do samochodu i byłam pierwsza w tym samochodzie i ten Niemiec wypuścił mnie. Ja nawet jego twarzy już teraz dobrze nie pamiętam, ale kiedyś pamiętałam bardzo dobrze. On mnie po prostu wypuścił, [powiedział]: „Uciekaj”.
Straciłam dużo ludzi mi bliskich, znaczy przyjaciół, znajomych rozmaitych. Wiadomo było – tam nie chodź, bo tam aresztowali, tu nie chodź, bo już nie ma nikogo, nie ma do kogo chodzić. No i takie rzeczy.
Poznańska… A nie, na Poznańskiej mieszkałam przez pewien okres czasu, mieszałam przed wojną, a potem mieszkałam… Sienna 25, u mojej koleżanki szkolnej.
Nie, sama. Bez mamy, mama mieszkała zupełnie gdzieś indziej.
No co zrobić? Była wojna.
O tak, absolutnie czuć było, że coś wybuchnie, że będziemy się jeszcze bronić, wyrzucimy szwabów z kraju. My – to znaczy my młodzi.
Że coś się dzieje, tak?
Może w czterdziestym drugim roku już nawet. Mojego ojca zabili wtedy, w 1942 roku, Niemcy zabili…
Przyszli Niemcy do domu i zaczęli go bić kolbami, kolbami! A mamę i mnie postawili przy ścianie z rękami do góry. I tyle.
Zabili, tak. I wzięli ze sobą – po co, to już ja nie wiem. Żołnierze przyszli – ja nawet byłam zadowolona z tego powodu, ja nie wiedziałam… Ja bym nie wiedziała, co zrobić z ciałem.
W czterdziestym drugim, 12 sierpnia 1942 roku,
Już wtedy się wiedziało, że my im nie przebaczymy tak łatwo. Ja im w życiu nie przebaczę, to jest inna rzecz.
Nie, ja już byłam popchnięta samym tym, że oni są, to wystarczyło. No i już się wiedziało o obozach, już przecież każdy wiedział. O obozach, o zabijaniu, o… I to już było po powstaniu getta.
O, to już dawno! To w trzydziestym dziewiątym roku, jeszcze przed Bożym Narodzeniem zaczęli robić.
Widziałam mury, widziałam ludzi przechodzących, przyjeżdżających… nie przyjeżdżających – szło to piechotą, pchali Niemcy. Nie do przebaczenia, wie pan. Jeszcze powiem jedną rzecz, co jest nie do przebaczenia – jakieś dziecko żydowskie uciekło, takie nieduże, małe z getta i Niemiec złapał na moście i rozbił temu dziecku głowę o mur na moście. No, to jest nie do przebaczenia i nie do zapomnienia. Nigdy.
Ja widziałam, Sienna – to połowa była w getcie, a połowa była po polskiej stronie. Słychać było strzały, krzyki i przerzucali – znaczy Żydzi przerzucali dzieci przez mur, ludzie łapali i zabierali do domu – niektórzy. Widziałam, widziałam na własne oczy, tak że… To są straszne rzeczy. Człowiek by chciał zapomnieć i nie może.
Ale co było w getcie, co nam w Warszawie się bardzo przydało w Powstaniu: tam była woda, tam można było wyciągnąć wodę ze studni albo w ogóle, gdzie nie było w ogóle wody. W Warszawie przecież nie było wody, to było najgorsze.
Nie wiedziałam, do czego. Do czegoś.
Wie pan, to rozmaicie. Myśmy na przykład – my, dziewczęta – byłyśmy pomocą dla chłopców, którzy mieli broń albo nie. Mam nadzieję, że mieli, nigdy się nie pytałam, to jeszcze są pytania, na które nie ma odpowiedzi w ogóle. Ale myśmy jeździli do lasu, gdzieś za Warszawę – i oni tam trenowali. I myśmy wracały po następną partię chłopaków.
Jako eskorta.
Tak, tak, to zawsze niebezpieczne, a tu roześmiana dziewczyna, to inaczej.
W gimnazjum.
Tak, tak.
Nauczyli mnie, jak się bandażuje rękę, jak się bandażuje głowę, i w ogóle co się robi, kiedy się bandażuje, bo to trzeba… Skąd ma człowiek wiedzieć takie rzeczy? Tego nauczyli i to było wieczorami, w prywatnych mieszkaniach takie były lekcje.
Tak. Nauczyłam się, nauczyli mnie, że robisz, co ci każą. Jak ci każą, to widocznie mają rację. I rób, od tego jesteś, to się robiło.
Tego dnia nie. To miało być o zupełnie innej godzinie. I byłam… Gdzie ja byłam… Mieszkałam wtedy na Siennej, u mojej koleżanki, a poszłyśmy kupić sandałki na targ. I tam nas zastało Powstanie. Już jak tylko słyszałam te odgłosy, to już wiedziałam, co to jest.
Nie, ja nie, bo poszłam do Marszałkowską do… jak to się nazywało, Boże… Taki był… Ja tam trafię na ślepo, a po prostu [uciekła mi nazwa]. Poszłam się zameldować, że jestem, że nie mogę dojechać do Pragi, bo już nie można było.
Na Pradze.
Właśnie, jak się nazywało to biuro do tego… do tego, co pieniądze kradł potem. Na przykład raz – już przeskakuję z tematu na temat – ale raz odmówiłam wykonania rozkazu, który on mi dał. Bo on chciał, żebym szła na Stare Miasto, żeby zobaczyć, czy jego siostrzeniec żyje. No, to nie jest mój interes, więc powiedziałam, że nie pójdę. I tyle, i nie poszłam.
Ja byłam wielbłądem wtedy. Od razu na samym początku, byłam wielbłądem. W jedną stronę się nosi broń, a w drugą stronę jedzenie. Bo tam nie ma jedzenia, a jest amunicja, a tu nie ma amunicji, a jest trochę do zjedzenia, więc…
Po drugiej stronie Marszał… nie, nie Marszałkowskiej, a Alej. Po drugiej stronie Alej, bo ja byłam bliżej parku, więc po drugiej stronie Alej.
Odbierali ode mnie. Nie, ani żadnych nazwisk nie było, ani nie pamiętam – ale ich nie było w ogóle, nikt nie operował nazwiskami, przynajmniej w mojej branży.
No, to trzeba było biegnąć ulicą, prawda, pomiędzy tymi [miejscami], gdzie pana dziadek bronił, to się biegało. Biegać to ja wtedy mogłam bardzo dobrze.
Nie, a przynajmniej nie pamiętam, nie.
Do kiedy coś było do przenoszenia, bo już nie było potem nic. Tak że nie było po co być „wielbłądem”, tylko robiło się w takiej maszynce od kawy owies dla żołnierzy na kaszę. To była straszna kasza, to się nazywało kasza „plujka” i [te określenie] miało rację, bo [wypluwało się] same te łuski. Ale jedli. Im się nosiło na barykady i dawało im się jeść, znaczy dawało im się jeszcze, póki ciepłe, żeby zjadł biedaczek, a samemu się stawało przy karabinie, z wielka przyjemnością. To była moja największa przyjemność w Powstaniu.
Tak, bardzo lubiłam.
Dawali postrzelać, a oni jedli w międzyczasie. Dawali postrzelać trochę, ale nie za dużo, tylko troszkę. Ale bardzo lubiłam to, bo mi się wydawało, że za każdym razem zabiję szwaba, chociaż to nie była oczywiście prawda.
Przypuszczam. Nie wiem, nigdy nie widziałam nikogo, żeby padł od mojego strzału.
Ale nic nie wykonywałam, oni nic mi nie kazali, nigdzie mnie nie posłali – no to nie.
Oczywiście – pośpiewać, być na mszy, rozmaite takie rzeczy były.
Bo ja wiem, jak to powiedzieć. To było takie… takie nieludzkie zupełnie. To było w jakimś małym pokoju, zebrało się kilka osób razem, ktoś zaczął śpiewać i poszło dalej. Ale najprzyjemniej było, jak przychodził ksiądz i mówił, że się nie trzeba spowiadać, tylko prosto do pana Boga, własnym językiem i nic więcej od niego nie wymagać, bo nikt nie jest potrzebny.
Tak.
Nazywał się Jurek i był moim pierwszym kolegą, takim sympatycznym. Potem on został w Warszawie, jak mnie już wywieźli do Niemiec, i on mieszkał w Lublinie – w ogóle mieszkał w Lublinie, był wysłany do Warszawy na Powstanie. On już nie żyje.
Tak, przeżył Powstanie i skończył chemię potem. Ja go wsadziłam na tą chemię, to nie było takie trudne, w Gdańsku.
O tak, oczywiście. Pocałować się, czemu nie, to były tamte czasy, kiedy człowiek był młody i nadawał się do tych rzeczy.
Powstanie jak natychmiast nie pójdzie dobrze, to już nie pójdzie dobrze, to każdy wie jeszcze z historii. No już jak poszło przez dwa tygodnie i nam dobrze nie szło, no to nie szło i już nie będzie szło. Ale jak przylatywały samoloty z Anglii, to była radość.
No za dużo ja tego nie widziałam, tak że… Ale trochę widziałam, jak zrzucali paczki, tylko że zrzucali tam, gdzie trzeba, zrzucali Niemcom prosto w łapy. Ale to byli nasi – to było takie ważne, że to są nasi.
Jak ja potem byłam w Berlinie w obozie niemieckim, to jak przelatywali nasi, to bardzo było przyjemnie, wcale się nie bałam, ani troszeczkę. Do głowy mi nie przyszło, że mogą mnie zabić – no jakże, mój? Z jakiej racji moi mają mnie zabić?
Codziennie były informacje. Takie chłopaki przynosiły, takie, o takie w wieku pana syna [dziewięcioletnie], to to wszystko roznosiło listy od przyjaciół, szczególnie od rodziny i te – pisane takie w jednej takiej…
Gazetki.
Był. Ale ja nie pamiętam sama, tak że nie mogę panu powiedzieć.
Dochodziły, co się dzieje, że ta [dzielnica] upadła, że ta upadła. Oczywiście.
No to w zasadzie na samym początku Powstania, PAST-a została…
Nie tyle, żeby… Pamiętam, ja pamiętam, jak PAST-a została zabrana Niemcom, ale do opowiadania to jest za mało, że człowiek pamięta, nie jestem w stanie – mówię panu, że jestem za stara na te rzeczy.
Po wojnie?
Nie, nie. Do głowy by mi nie przyszło iść do kina. A jaki był film?
Aha. Nie, nie widziałam, nie widziałam.
Nie.
To widziałam. No bo jak człowiek wie, gdzie jest właz i wyłaz, no to jak czasem przechodzi koło tego, akurat ludzie wychodzą, no to to było brudne, to był straszny widok, naprawdę był straszny. To było takie brudne i takie głodne i jak tylko człowiek miał coś, to się dzielił. Tylko trzeba było mieć, żeby się dzielić.
O tak, no ja byłam w Śródmieściu wtedy, bardzo dobrze pamiętam.
No, co tu opowiadać – bombardowali.
Nie. No bo się zawali piwnica i po co mi to? Po co mi być tam w środku?
Nie powiem, żeby pomagała, ale nie przeszkadzali – to na pewno. Ja uważałam, że się bardzo ładnie zachowują, bo każdy ma rodzinę, każdy ma jakieś dziecko, każdy ma jakąś mamę gdzieś, prawda, i się denerwuje o to.
Oj tak!
Tak, z wodą były największe. Myśmy chodzili do getta po wodę, to w takie wiaderko małe się brało i się przenosiło [niewiele] w nim, bo się cały czas upadało, żeby nie zastrzelili.
Niebezpieczna wyprawa, ale bez wody nie można żyć. Wodę do tej zdechłej kaszy – trzeba było też ją zdobywać.
Tak, tak.
Nie.
Że przyjdą z Zachodu, nam pomogą.
No oczywiście, że tak.
Już stali Rosjanie po stronie praskiej.
No tą Julę, z którą mieszkałam, Lubomira się ona nazywała, czyli Jula. Ona nie żyje już.
O tak. Przeżyłyśmy razem, byłyśmy w tym samym obozie w Berlinie. Wie pan, jak sobie przypomnę, że jak przelatywali Amerykanie i Anglicy, było bardzo fajnie. Ja bardzo lubiłam, jak oni przylatywali i bombardowali mnie – bardzo proszę. Zupełnie inne uczucie, niż jak Niemcy bombardowali nas, bo oni chcieli nas zabić, a ci nie, więc…
Nie, [tylko] na Marszałkowskiej.
Że upadło, to było najtragiczniejsze. I że nas zabierają cholera wie dokąd i po co.
Przestali strzelać – wszyscy, i my, i oni. Już nikt nie strzelał, zrobiło się cicho, bardzo nieprzyjemne. No i potem był rozkaz, że następnego dnia czy dwa dni później, już nie pamiętam, mamy wyjść. Niemcy każą wyjść z Warszawy.
Myśmy miały do wyboru, [to znaczy] dziewczęta.
Nie pamiętam.
Nie, żadnych dokumentów.
Ten major nas zawołał do swego biura, do pokoju, że wypłacają nam żołd, że: „Proszę, tu są pieniądze”.
[Nie pamiętam].
W polskiej, w polskiej walucie. Nie przedwojennej, w wojennej polskiej, która nic nie znaczyła.
W spódniczkę i w bluzkę.
No to się wzięło trochę rzeczy, miało się sweter i płaszcz. Zapakowało się jak normalna harcerka, że musi mieć i talerz, i łyżkę, bo łyżką można wszystko zjeść – jak coś jest do zjedzenia, i jedną pidżamę, i jeden sweter, co tam może człowiek udźwignąć, to miał.
Tak.
Dom po domu oni opróżniają, opróżniali. Wszystkich na ulicę, a potem się szło do… No, jak się nazywa..
Do Pruszkowa, szło się do Pruszkowa i tam się czekało ileś tam godzin, nie za długo, może dwie czy trzy godziny, i nadjeżdżał pociąg.
Tak, tak. A dlaczego, to też nie wiem, bo to głupota była z mojej strony, ale dlaczego mnie w ogóle do głowy strzeliło, żeby wyjść z ludnością cywilną, to nie wiem, po prostu nie wiem.
I takeśmy wyszły, tak. Z jej matką, z jej ojcem, z jej bratem.
Prawdopodobnie.
Na piechotę do Pruszkowa.
To jest wręcz nie do opisania, bo to było miasto, które leżało w gruzach. Jeszcze niektórzy ludzie ranni [leżeli] na ulicy, i my idący, bo nie mieliśmy możliwości nie iść, poganiani przez Niemców – strasznie wyglądało, nie do zapomnienia.
To w zasadzie nie był obóz. Ja byłam w każdym razie na peronie i nie wiem, czy to był pierwszy pociąg, drugi czy czwarty, ale przyszedł i zaczęli nas wpędzać do tych wagonów bydlęcych.
Pod Berlin, do obozu… I tam byłam dwa dni, nie wiem, jak się nazywał [obóz], nie pamiętam w tej chwili. […]
Owszem, długo trwała, bo to też bez wody i bez jedzenia, i bez wyjścia do ubikacji, co wcale nie było śmieszne. I znalazłam chłopca w tym… młodszego od siebie z pięć lat, Danek Pernak się nazywał (jest w Warszawie teraz, do teraz). Znalazłam go w wagonie i już byliśmy razem. Przez cały czas mówiłam Niemcom, że to mój brat, a on mówił mi „siostra” i już.
Do obozu, tak. No i potem następnego dnia czy dwa dni później przyszli Niemcy w mundurach, takich innych trochę, nie żołnierskich, i wybierali sobie ludzi do roboty. Ci się nadają najwyraźniej najlepiej na wieś, kopać pod zwierzętami, a mnie i Danka zabrali do fabryki.
To była fabryka [niezrozumiałe]… To jest [wytwórnia] takich małych kółek i małych rzeczy do samolotów, hartowanie tego. To była tego rodzaju fabryka.
Wie pan, no hartowałam, brałam to w takie duże nożyce i [wkładałam] do ognia i do oleju.
Bardzo ciężka praca.
Dwanaście.
Pan mówi o wyżywieniu, jakby to naprawdę było wyżywienie. Oni dawali rano zupę, która składała się z wody i tam pływały jakieś jarzynki i to samo wieczorem.
No kombinowali. To był międzynarodowy obóz, tam była cała Europa. I Francuzi, Belgowie, byli wszyscy.
No oczywiście. Tłumaczyłam, w ogóle byłam przez jakiś czas tłumaczem, aż mi się nie chciało.
Bardzo dobrze ją pamiętam. To był czterdziesty czwarty rok i była Wigilia i przecież my nie jemy mięsa na Wigilię – to jest jedyny dzień, kiedy nam dali mięso. Chyba nikt nie jadł, ja na pewno nie, ale kto to widział w Wigilię mięso dawać! Podobno we Włoszech je się mięso na Wigilię. I to było ważne dla mnie, dlatego nie… A, orkiestra – nie sprowadzili, tylko taką urządzili sobie z niektórych z nas, którzy umieli grać na rozmaitych instrumentach, żeby ta orkiestra grała. I proszę tańczyć, bo jest Wigilia. No to nikt nie tańczył, tutaj absolutnie nie, znaczy nie z Polaków. No i…
Nie.
Nie, kto mógł pomóc? Czym? Nikt nie miał nic. Ach, ja znalazłam gałąź z choinki, dużą gałąź, najwyraźniej z dużej choinki i zaciągnęłam ze sobą do obozu. I wstawiliśmy w zydel, ja pamiętam, w tę dziurę w środku, niektóre kobiety jeszcze miały trochę waty, poukładały jak śnieg – i zaczęliśmy śpiewać kolędy. I to poszło dalej, […] z baraku do baraku, z baraku do baraku, każdy śpiewał w swoim języku – i to było śliczne. Po prostu to pamiętam bardzo dobrze, to było bardzo ładne.
To dopiero jak Rosjanie przyszli i zaczęli gwałcić, to pamiętam też, bośmy się… myśmy się podzielili, na samym początku…
Nie, przynajmniej ja nic nie wiem o żadnych sygnałach, natomiast przyszli Rosjanie i byli…
Mhm, mhm.
Dawali jeść, bo myśmy już w ogóle nic nie mieli, już nawet Niemcy nam nie dawali, bo nie było… Już nie było ich, tych, co zabijali, bo oni uciekali i oni wszyscy…. Wie pan, normalnie, jak wojna. Przyszli Rosjanie i dawali puszki, rozdawali nam puszki. W tych puszkach była bardzo tłusta wieprzowina, której myśmy nie mogli strawić, bo myśmy byli tak zagłoszeni, że myśmy nie mogli jeść mięsa, w dodatku tłustego.
Bo ja wiem. Do pewnego stopnia [tak], bo można było do domu iść. Następnego dnia żeśmy poszli do Polski z powrotem, piechotą.
Okropnie! Gwałcili dziewczęta strasznie, byli zalani, pijani… okropnie!
Tak, ja właśnie chciałam powiedzieć panu, że na samym początku obozu myśmy się podzielili na mężczyzn i kobiety, w jednym pokoju ci, w jednym pokoju ci. Jak oni zaczęli gwałcić, tośmy my, młode dziewczyny, przeszłyśmy do pokoju panów i spałyśmy pod materacami, pod…. Tak że jak szukali, szukali, to…
No, nie tylko, ale w nocy też.
Tak, oczywiście. Oczywiście.
Do Polski, tak, chciałam mamę znaleźć. Ale mama była aresztowana i już nigdy jej nie widziałam, to widocznie zginęła podczas wojny, już nie wiem.
Grupa ludzi. Grupa ludzi.
Trzydzieści nas, trzydzieści osób mniej więcej zdecydowało, że wracamy, nie zostajemy w Berlinie, wracamy do Warszawy. To były straszne czasy, zaczęliśmy iść piechotą, nie wszyscy doszli razem, dlatego że ludzie starsi nie mogli dotrzymać nam kroku, myśmy jednak byli młodzi, no i myśmy doszli pierwsi. Zatrzymywaliśmy się na noc w zupełnie opustoszałych wioskach, bo już Niemców tam nie było. Albo już Rosjanie wybili, albo tamci uciekli, albo-albo, a i to, i to pewnie. Szukaliśmy czegoś do zjedzenia po domach. Zawsze się coś znalazło, jakieś zgniłe kartofle czy jakaś kasza, czy coś, coś się zawsze znalazło. Potem się umyło garnki dla następnych, co przyjdą, i poszliśmy dalej. Ale Rosjanie wpadali w nocy i wyciągali dziewczęta, żeśmy się trzymali, leżeli wszyscy razem, chłopak, dziewczyna, chłopak, dziewczyna i trzymali się za szyję – to mój mąż, to mój mąż! Wszystko jedno.
Naprawdę, prześladowali nas. Nie wiem, czy oni to uważają za prześladownictwo, czy w ogóle to jest ich normalny tryb życia, tego już nie wiem.
Pewnie, że były proste chłopaki… Ale cały czas [chcą] dokumenty i dokumenty. Ja ci dam dokument, ja ci dam ten niemiecki paszporcik, ale co ty przeczytasz? Nic. Nie robiło nam różnicy, ci udawali te rzeczy, oni przecież nie umieli czytać po naszemu, no więc…
Tak, koło Poznania. I tam stały chłopki z wodą, dawali nam wodę, ale trzeba coś im było dać, a myśmy nic nie mieli przecież, my z obozu…
Nie tylko chcieli, tylko sprzedawali tą wodę.
Polacy. Oni myśleli, słowo daję, oni myśleli, że myśmy się wzbogacili w tych Niemczech, żeśmy kradli z tych… Nic, myśmy nic nie brali. Nic.
Do Warszawy. I doszłam pod Poznań. Na dworcu kolejowym szedł kolejarz, trzymał do góry tak tą lampę, takie wielkie łzy mu leciały po twarzy: „Proszę państwa, wojna skończona”. I wojna była skończona. A myśmy nawet tego nie wiedzieli, nie wiedzieliśmy nic.
Tym pociągiem jechałam. „A dokąd ten pociąg jedzie, proszę pana?” – „Do kiedy są szyny, tam jedzie!” – „Do Warszawy?” – „No, mam nadzieję, że do Warszawy w końcu dotrze”. No i tak dojechaliśmy.
[Tak].
Może dwa dni?
Straszny, bo Warszawy nie było w ogóle.
Nie, weszłam do Warszawy, ale…
Znalazłam swoją ciocię, która straciła córkę podczas Powstania, więc to nie było przywitanie, jak sobie wyobrażałam. Moja ciocia to jest najstarsza siostra mojej matki. No i tyle.
Miała pretensje, że ja przeżyłam, a Inka nie. No, ja myślę, że tak było. Potem ja wyjechałam do Anglii, a ona wyjechała do Australii.
Tak, tą ciocię właśnie, która pracowała w Czerwonym Krzyżu, w takiej placówce Czerwonego Krzyża, gdzie gospodarowała.
Kielska. Karolina Kielska.
O, oczywiście.
[Tak]. A potem ludzie idący na przykład z południa Polski zatrzymywali się w Czerwonym Krzyżu, żeby odpocząć, żeby coś zjeść…
Nie wiem, w Śródmieściu. Ale nie powiem panu [dokładnie].
I taki domek, też ruina, tylko jeden pokój taki duży tam był i ludzie go używali do wszystkiego.
Nie tak długo, kilka dni, dlatego że przyjechała czołówka PCK z Lublina, przyjechała, jechali nad morze, do Gdańska i ja się zabrałam z nimi do Gdańska.
Tak, tak, chwała Bogu.
Nie bardzo inaczej niż Warszawa, też był zupełnie zburzony. Gdańsk… Gdynia nie była taka zburzona jak Gdańsk.
W Gdańsku.
O, długo, zatrzymałam się do 1947 roku.
Nie, ale mieszkałam w Czerwonym Krzyżu, wieczorami chodziłam do liceum, bo chciałam zdać dużą maturę, żeby móc pójść dalej, a w ciągu dnia pracowałam. Trzeba było żyć z czegoś, nie?
Pracowałam w biurze, ale powinnam była umieć pisać na maszynie, ale nie umiałam, to wszystko trwało godzinami, nim ja coś napisałam.
Jednym palcem. Tymi dwoma. No, ale nam dawali jeść w szpitalu Świętej Marii, to był szpital… Tam Rosjanie chodzili, też porywali, więc trudno było wyjść z domu, samemu nie można było, samej dziewczynie – w życiu! Już nie wróci.
Bliźniaczy brat mojej matki, który był w Anglii, zdecydował… On dostał od króla obywatelstwo angielskie za jakiś swój wynalazek, bo był inżynierem ze Śląska, jakiś tam wynalazek, coś do koszulki, którą… To się naprawdę nazywa koszulka po polsku i to jest w armacie – i to wszystko, co ja wiem. Coś tam wymyślił, nie wiem, że to nie przenosiło, coś tam robiło, co powinno było, i z tego powodu po wojnie dostał obywatelstwo angielskie, nie starał się o nie – dostał, i wtedy mógł mnie sprowadzić.
Kielski też.
Stanisław.
No wie pan, może dla mnie nie było trudne, po prostu nie tyle, że było łatwe, ale nie było takie trudne, bo ja go… Ciocia mi dała jego adres w Anglii, ja napisałam jemu, że żyję i że mama nie, i on do mnie napisał: „Ja będę się starał cię sprowadzić”. No i starał się, potem przyszły papierki, telefony i papierki z Warszawy z… Jak nazywało się to biuro, co dawało paszporty?
Tak? To nie, to jakoś [inaczej], a może… W każdym razie od nich dostałam paszport, musiałam pojechać do Warszawy go odebrać, no i …
Poszłam tam do biura i dostałam paszport.
W Warszawie… Z pamięcią to ja źle stoję.
Nie pamiętam, żebym czekała, to widocznie nie czekałam.
Wróciłam do Gdańska i dostałam wizę od nich w Gdańsku, z tym że – to pamiętam bardzo dobrze – ten urzędnik w angielskiej instytucji mówił ślicznie po polsku. Ja się go zapytałam, skąd on tak świetnie zna polski, a on na to, że z uniwersytetu, bo się uczył w Anglii jeszcze.
Nie.
Tylko po francusku, i to niedobrze w dodatku, bo nie pamiętałam już dobrze.
Tym okrętem, co się nazywał „Śląsk”.
Nie, dwa dni czy coś. Nie, niedługo.
W Londynie, wujek na mnie czeka.
[przerwa w nagraniu]
Widzę swojego wujka przede wszystkim, on jest bliźniaczy brat mojej mamy.
Też był zburzony, bardzo był zburzony, szczególnie śródmieście. No ale nie tak jak Warszawa czy Gdańsk, nie do tego stopnia. Jedzenie było na kartki. Nie tylko jedzenie, ale buty i spódniczki czy swetry, wszystko było na kartki.
Tak.
Nie, nie pamiętam, oprócz tego, że to był domek należący do Polaków, i że w każdym pokoju mieszkała inna rodzina. I ja też, w jednym pokoju. Do użytku była jedna łazienka, jedna kuchnia, jeden pokój stołowy i wszyscy jedli razem, i tyle.
O nie. To się pracuje inaczej niż w naszej części Europy.
W szpitalu, jak już pracować, to w swoim zawodzie. Znaczy jeszcze nie miałam zawodu, ale miałam ochotę na ten zawód, więc sobie pracowałam w szpitalu.
Wuj oczywiście. Ja nie znałam języka, jak się nie zna języka, to się jest beznadziejnym, beznadziejnie przecież.
No oczywiście.
Jak poznałam język, jak poszłam na uniwersytet, to zaraz się poczułam swobodnie.
Na londyński, poszłam na fizykę.
Nie, dla mnie nie były trudne, bo ja bardzo lubię fizykę i znałam ten przedmiot, więc nie było mi trudno. No i fizykę można zdać, jak się zna jeden język, to wystarczy, to nie trzeba szukać innych języków, tylko trzeba zrozumieć pytanie, to jedynie było.
[Tak].
[Tak].
Wystarczy, wystarczy…. No potem poszłam do pracy, potem poznałam swojego przyszłego męża i już nie miałam czasu na studia.
Nie, niespecjalnie.
Nie było za co, wie pan, korzystać z życia. Trzeba było mieć pieniądze do tego, no to było gorzej trochę.
Owszem, skromniutko.
Prawie. Nie, tak nie było źle, no to przecież człowiek miał co jeść, miał się w co ubrać…
Ja się uczyłam dużo, wie pan. Uczyłam się dużo, no potem, jak Janka poznałam, to już nie miałam tyle czasu na naukę czy na czytanie, czy coś… Ja bardzo dużo czytam i zawsze czytałam, całe życie i teraz czytam i nie umiem żyć bez [czytania]. Ja nie umiałabym żyć bez oczu na przykład, nie wiem, co bym zrobiła, ale nie chciałabym żyć.
Na przyjęciu zawsze się spotyka jakichś... O, ja mieszkałam wtedy pod Londynem i poszłam kiedyś do kościoła, jak normalny człowiek w niedzielę, i spadła mi książeczka, modlitewnik upadł mi i pani siedząca obok mnie podniosła, popatrzyła, uśmiechnęła się i oddała mi. To była Polska oczywiście, dlatego się uśmiechnęła, że po polsku… książeczka była po polsku… To była córka generała, zaraz, jak on się nazywał….
Nie… Ech, ja sobie przypomnę, prawdopodobnie dzisiaj jeszcze może…
Przed wojną jeszcze ten generał… Oj, jedna jego córka zginęła podczas Powstania, jedna poszła do zakonu, a ta była mniej więcej w moim wieku, jakeśmy się zaprzyjaźniły… Rudnicki! Zna pan to nazwisko?
I ona zaprosiła mnie na jakieś tam przyjęcie, ja pojechałam… Poszłam i tam poznałam Janka.
Tak, raczej. Żeśmy się zaprzyjaźnili, a potem żeśmy się pobrali. Okoniewski się nazywał, tak jak się moi synowie nazywają, bo to są jego dzieci.
W Londynie, tak.
Pod Londynem, tak że jechałam autobusem do stacji kolejowej, koleją za Londyn i tak samo z powrotem. I wszystko było ok, na wszystko człowiek miał energię i siłę, bo był młody, no to miał.
Ja przyjechałam do Anglii w czterdziestym siódmym roku i w pięćdziesiątym wyjechaliśmy, w grudniu 1950 roku, w samym końcu.
Ja chciałam mieć dzieci, ale nie w Europie. Co dwadzieścia lat wojna… Nie, jeżeli nie muszę. Więc chodziliśmy od… Poszliśmy do australijskiego konsulatu, ambasady w zasadzie, i do amerykańskiej, i że – gdzie nam dadzą najpierw wizę, tam pojedziemy. I żeby się już nie trzeba było innego języka uczyć, no to tam, gdzie mówią po angielsku, [także składaliśmy] do Kanady, wszędzieśmy składali w zasadzie, ale Amerykanie dali nam paszport, znaczy wizę najpierw. Żeśmy przyjechali tu, mieliśmy sto dolarów ze sobą i to wszystko. I żadnych… I nikt nas nigdzie nie propagował, bo nikogo nie znaliśmy tu. Jakoś przeżyli.
Jak to jak? Samolotem. Nie, myśmy przyjechali jeszcze [statkiem] „Queen Elizabeth”. „Queen Elizabeth” przyjechaliśmy.
Tak. Oczywiście na samym dole, bo było najtaniej, no aleśmy przyjechali.
Do Nowego Jorku.
I to wszystko, żadnych znajomości.
Zobaczyć miasto. Ja zawsze ciekawa byłam zobaczyć, co to za miasto. No tośmy chodzili, oglądali, i… Co można było kupić w Nowym Jorku w każdej ilości, to banany.
Że bardzo duże, bardzo hałaśliwe i okropnie ciepłe. Wszystkie pokoje w hotelu były tak gorące, że nie można było wytrzymać – to pamiętam, takie bzdury. O, Janek był w wojsku polskim pod rządem, że tak powiem, angielskim czy amerykańskim, już nie wiem, ale był w polskim wojsku podczas wojny i był z kolegą, który na ochotnika przyjechał z Ameryki do Anglii i wpisał się do polskiego wojska, bo jego ojciec był Polakiem, to było… W Rochester on mieszkał… I dodzwoniliśmy się do niego, już nie pamiętam jakim cudem, i on mówi: „Natychmiast wsiadajcie w pociąg i przyjeżdżajcie”.
Na pewno zaraz sobie przypomnę… Lorentz. L-O-R-E-N-T-Z. Ożenił się z Polką w Anglii jeszcze i w dodatku Janek – mój Janek – i Olga byli w tej samej szkole przed wojną, więc to nam bardzo…
Tak, żona Poldka Lorentza.
No, kilka dni… No nie ma jak… Dwoje dzieci mieli malutkich i domek, co prawda, ale to nie było w porządku, tak nie jest w porządku komuś spaść na głowę.
No trzeba… Ja poszłam do pracy od razu, dostałam prace w swoim zawodzie i tyle.
W szpitalu oczywiście, a gdzie się pracuje… w szpitalu.
Ale, ale, ale – taką szpitalną. Fizyka z fizyką się nie łączy, to nie jest to samo.
Tak, ale ja lepszą. Bo ja byłam bardziej potrzebna po prostu, niż Janek, który… Nie wiem, już nie pamiętam, co robił, w jakimś biurze pracował, jakieś coś… nie wiem.
W Rochester.
Mieszkanko! Mieszkanko malutkie mieliśmy i tam nam się urodził jeden syn, drugi syn…
Bardzo, ale okropnie tęskniłam za Europą. Przez pierwszy rok to było… To był ciężki rok, jest ciężki rok dla tak zwanego uciekiniera, prawda. Nie wiem, czy pan był kiedyś uciekinierem?
Nie musiał pan, bardzo dobrze. To nie jest potrzebne nikomu do szczęścia. W Rochester jest dużo Niemców. Jest niemiecka dzielnica, jest polska dzielnica, jest dzielnica ukraińska, dzielnica rosyjska, strasznie tego dużo wszędzie. No, mój młodszy syn zachorował bardzo ciężko i trzeba było wyjeżdżać z tego klimatu, żeśmy pojechali do Kalifornii. Po prostu pojechaliśmy.
Tak, też tam dostałam pracę przecież.
No słucham.
O! Rentgenoterapię. Co znaczy terapię… Znaczy ja tylko pracowałam z ludźmi chorymi na raka, tylko i wyłącznie. I tym się zajmowałam.
No, ja nie jestem lekarzem, więc… Ja jestem technikiem.
Tak.
Ze cztery lata chyba.
Tak. My żeśmy się rozeszli z Jankiem i ja chciałam wyjechać z Kalifornii – i wyjechałam na posadę już tu.
No pewnie! Ja bym dzieci moje oddała? W życiu! To się jeszcze nikomu nie zdarzyło, żeby moje dzieci mi zabrał.
Nie, nie. Toteż nie mówię, że to było łatwe, ale można zrobić, jak się chce.
Nie, pod Nowy Jork, tak jak tu, tylko nie tu. Miejscowość nazywa się Pelham, bo tam są bardzo dobre szkoły. Ponieważ nie stać mnie było na prywatną szkołę, a na pewno nie chciałam posłać do Harlemu do szkoły, no to trzeba było się starać inaczej.
Tak, absolutnie. Absolutnie.
O tak.
Nie, nie. Nie żałowałam.
Z tą Lulą, z którą mieszkałam podczas wojny i miałam taką przyjaciółkę Oleńkę, Aleksandra Nowicka i ona Lulę spotkała gdzieś w jakimś sklepie i zapytała o mój adres, Lula jej dała, ona do mnie napisała i tak się zaczęła nasza przyjaźń. No, przyjaźń była zawsze, ale to spotkanie znowu po wojnie. No i jej dzieci nazywają mnie „ciocia”, ja jestem ciocia, ja jestem w ogóle ciocia na pół świata. Na ślubie ich córki właśnie był mój syn z żoną w zeszłym roku. To było dla mnie bardzo ważne.
Nie, mam synową.
Bardzo chciałam córki zawsze, no ale człowiek bierze do domu, co Bozia dała i tyle, nic więcej na to nie może poradzić.
Och, no oczywiście, na litość boską! Podczas stanu wojennego rozprowadzałam tutaj ludzi, oni lądowali w Kanadzie… z Kanady trzeba było posłać auto, żeby odebrać ich i potem z powrotem to samo, autem do Kanady.
No pewnie, no pewnie. Jak człowiek mógł, to pomagał.
No…
W ogóle nie chciało mi się wierzyć, że to tak szybko poszło, bo to poszło piorunem – jeśli chodzi o politykę, to strasznie szybko.
No pewnie.
Tak.
A nie pamiętam, kiedy dostałam paszport, ale wtedy pojechałam do Polski pierwszy raz.
Chyba tak.
Na Okęciu.
Że jestem w domu. To jest bardzo ważne, że ja w końcu mam ten dom. Jestem w domu i to jest mój dom.
Moja kuzynka czekała na mnie, może pan zna – Irena Kwiatkowska.
Tak.
Tak.
Czemu? Ona już też nie żyje. Ludzie wszyscy umierają, a ja żyję i żyję, no!
O, chyba że po to.
Do niej do domu. Bardzo ładne mieszkanie miała. I domek pod Warszawą, ale tam nie byłam w ogóle, bo mnie Warszawa obchodziła, nic więcej. I chodziłam, i chodziłam, i chodziłam…
Starałam się zobaczyć tą Warszawę przedwojenną, co było nie do zobaczenia, bo już jej nie było, prawda, tej Warszawy nie było. Ale ogromnie mi się podobało to, co było, ogromnie mi się podobało.
Miesiąc. Miałam miesiąc urlopu.
O tak, jeszcze jak! Pół serca. Oczywiście, że tak.
No… bo dzieci tu są, wie pan. Tu bardzo ładnie witają człowieka – Welcome home. To jest bardzo przyjemne powiedzenie i ja zawsze lubię tego posłuchać.
Tak, tak. W miarę, ale tak.
Oczywiście, oczywiście. Tu jest mój dom. To jest dom mojego drugiego męża.
Że jakoś udało mi się te dzieci wychować, wie pan, to jest chyba sukces, bo to nie jest takie proste ani łatwe.
Absolutnie, absolutnie, zawsze miały pierwszeństwo dzieci. No bo kto ma mieć pierwszeństwo, toż ja już jestem starsza i… Teraz to już nie ma o czym mówić. Moja wnuczka – ja mam wnuczkę w Kalifornii, to jest córka mojego starszego syna, Tomka, nie tego, co tu mieszka – dzwoniła do mnie przedwczoraj, że jest w ciąży, to jest wielka radość, bo kilka lat już są po ślubie i jakoś nic nie było. Nie tylko, że jest w ciąży, ale jest w ciąży z dwojaczkami, o proszę.
Podwójna radość. I mają się dzieci urodzić w czerwcu.
W miarę, to taka polszczyzna…
Nie, mój młodszy syn, nie ten, który mieszka ze mną, on nie cierpi latać. Absolutnie nie cierpi latać.
O tak, starszy był.
Och, obydwoje, on i jego żona, mieli wrażenie, że cudny kraj. Ja też tak uważam. Szczególnie, że im [Polakom w Polsce] się udało, nie tylko im, to pierwszym w Europie udało się zerwać te… te straszne więzy, co na nas położyli. Dobrze, przyjemnie.
No pewnie, że tak. No i dumna jestem z tego, co niektórzy z nich robili podczas wojny. Bardzo dumna. Ja byłam w Izraelu i widziałam to drzewo. Był pan kiedyś w Izraelu?
Ale radzę pojechać, jeżeli możecie, to jest interesujący kraj. Ja byłam w teatrze, gdzie mówią oczywiście na scenie po hebrajsku, ale są napisy wszędzie po angielsku, tak że wszystko pan wie, co się dzieje na scenie. To jest bardzo… Bo skąd ja po hebrajsku, ja ani słowa nie znam, ale…
Jak ja byłam w Berlinie, to posyłałam kartki do Polski, do rozmaitych miast, czy może są zarejestrowani tacy a tacy, i ta adwokatka, którą wynajęła moja kuzynka, znalazła moje nazwisko w tym… w telewizji, właśnie szukającej rodziny i przyjaciół sprzed Powstania i ona… jak to odbyło się, czy ona… komu ona dała znać… musiała komuś dać znać po prostu.
O piątej rano zadzwoniła do mnie moja młodsza kuzynka i mówi: „Krysia?”, ja mówię „Tak”, a ona mówi: „A która u ciebie godzina?”. To nie do zapomnienia, pierwsze słowa, piąta rano. „A kto pani jest?” – ja się jej pytam. Ona mówi „No Lilka!”. Ja mówię „Lilka, ty żyjesz?!”. Bo ich wywieźli – to są dzieci mniej więcej w moim wieku, ona jest młodsza ode mnie trochę, ta Lilka, Elka jest starsza, a ja jestem w środku – ich wywieźli ze Lwowa do Rosji. Z tym że z Rosji ta Lilka, ta młodsza napisała do mnie, że po mnie zaraz przyjeżdżają, żeby mnie wziąć do domu dziecka, Eli nie wezmą, bo jest za stara, uważają, a rodzice leżą na podłodze, umierają z głodu. Więc co ja mogłam sobie myśleć? Że umarli, prawda? Że może Lilka wyszła za mąż, jak był czas, za jakiegoś Rosjanina, bo tak jest wychowana, w Rosji, w domu dziecka, to taki sierociniec, więc mi do głowy nie przyszło. Ja bym nawet nie wiedziała, jak ich szukać, to nie moje cup of tea, to mojej starszej kuzynki, co to wszystko potrafi, jak chce. Więc ona…. Jej rodzice umarli podczas wojny, jeszcze w Rosji. Wujek umarł z głodu, wujek to był brat mojego ojca, właściwie stryjek się mówi. I… o co to chodziło…
Siostra jej samej nie zostawiła, siostra o nią dbała cały czas. Są trzy lata różnicy między nimi. I wróciły do Polski z takim transportem – po wojnie – z takim transportem dzieci, bo był taki podobno – z Rosji do Europy. No i z takim transportem wróciła, wróciły i w Polsce nie zastały specjalnie stosunków takich, żeby były do życia. No, im było bardzo ciężko, chciały wyjechać i wyjechały do Izraela, ale wyjechały bez paszportów, po prostu tak jak uciekinierzy, i tam wyszły za mąż. I powiedział wtedy ichniejszy prezydent Izraela, powiedział wtedy, że tyle ludzi zginęło, że należy to odrobić – jak ktoś wychodzi za mąż, to przynajmniej czworo dzieci! Tak przynajmniej, to jest… tak rutyna. No to Ela oczywiście miała czworo dzieci, Lila troje, to też wystarczyło i to wszystko trzeba było utrzymać. Te dzieci Eli to wszystko wykształcone, wszystko ma uniwersytety pokończone, wszystko tak jak trzeba.
Tak.
Ja myślałam, że ona dzwoni z Polski, i ja mówię: „Gdzie ty jesteś, w jakim mieście?”. – „No, w Tel-Awiwie”. Ja mówię: „ Gdzie? Co ty robisz w Tel-Awiwie?!”, ona mówi: „Mieszkam”. No i ja zadzwoniłam – ona mi dała telefon – do jej starszej siostry Eli, z którą jestem w większej przyjaźni i w większym zrozumieniu, i ona mówi: „To my do ciebie natychmiast przyjeżdżamy”. Ja mówię: „O nie, wyście już były w Stanach?” – „Byłyśmy”. – „No to już wystarczy. Teraz ja pojadę do Izraela, bo ja jeszcze nie byłam i jestem ciekawa zobaczyć”. No to musiałam… Mąż już nie był taki zdrów, więc wynajęłam tu kogoś na tydzień, mieszkał, gotował i robił wszystko, co trzeba dla niego, a ja sama pojechałam do Izraela na tydzień. Wysiadam z samolotu, wychodzę tam, gdzie są ludzie, a tam jest…
[Wysiadam] z samolotu, idę tam, gdzie ludzie czekają, a tam jest bardzo duża grupa ludzi, którzy cały czas się patrzą na schodki, którymi ja miałam zjeżdżać, patrzę się, patrzę – a to chyba Elka, to chyba Lilka, to chyba… Ja wiem, ostatni raz widziałam je sześćdziesiąt pięć lat temu, tak że trudno mi powiedzieć na pewno, kto jest kto. No i zeszłam na dół i mówię: „Ela, kto to jest?”. – „To jest twoja rodzina” – ona mówi. Było bardzo przyjemnie. Tyle ludzi, no bo tutaj czwórka, tutaj trójka, to się wszystko przecież mnoży cały czas, ona miała już praprawnuków. Teraz moja Emy będzie miała dzieci, ależ jest szczęśliwa z tego powodu… […]