Nazywam się Kazimierz Głowacki. Urodziłem się w Warszawie 4 marca 1929 roku. Byłem żołnierzem Armii Krajowej, harcerzem w Szarych Szeregach. Występowałem w harcerstwie pod pseudonimem Lampart, natomiast w wojsku w okresie Powstania występowałem pod pseudonimem Bolko.
Przed wybuchem II wojny światowej miałem 10 lat i chodziłem do szkoły powszechnej numer 161 w Warszawie przy ulicy Ożarowskiej. Należałem również w tej szkole do drużyny harcerskiej, która miała bodajże numer 109.
Wybuch wojny to uświadomiłem sobie – bo wiedzieć, to wiedziałem już godzinę czy dwie godziny wcześniej, ponieważ podało radio – uświadomiłem sobie, że wojna, wtedy kiedy zobaczyłem na własne oczy zburzony sąsiedni budynek, jak mieszkałem na ulicy Obozowej 78. Natomiast został zburzony niemiecką bombą budynek pod numerem 76 w odległości kilkudziesięciu metrów ode mnie. Po prostu widziałem ten budynek w momencie, kiedy się walił. Lecącej bomby nie widziałem, ale byli tacy, którzy widzieli lecącą bombę. Naturalnie rodzina odciągnęła mnie, bo chciałem jak najwięcej zobaczyć, ale zostałem brutalnie przez rodzinę od okna odciągnięty. Później jakoś do okna się przedostałem i widziałem wynoszonych pokrwawionych rannych i to zrobiło na mnie straszne wrażenie.
W tym samym domu, w tym samym mieszkaniu. Obozowa numer 78 mieszkania 52.
Szczerze? Chyba przedawnienie nastąpiło. Ojciec początkowo chwytał się różnych dorywczych zajęć. Natomiast od 1941 lub 1942 roku znalazł zatrudnienie w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, takie było i przed wojną, które odbudowywało budynek obecnego OPZZ na ulicy Kopernika. Ten budynek został w 1939 roku zniszczony i był odbudowywany. Ojciec tam pracował. Natomiast jeszcze później, chyba od roku 1943, był właścicielem warsztatu mechanicznego, który produkował druciane zmywaki.
Z konspiracją zetknąłem się podwójnie. Raz: zorientowałem się, że taka odbywa się u mnie w domu. Mój ojciec, który wyszedł z wojska w stopniu kaprala, znalazł się w tej konspiracji. To był któryś... 708 lub 709 pluton Armii Krajowej bodajże. Nie biorę odpowiedzialności, czy dobrze zapamiętałem numer. Sąsiad z naprzeciwka, przyjaciel mojego ojca i jednocześnie ojciec mojego przyjaciela, też byli w tym plutonie zastępcą dowódcy. Ojciec był dowódcą drużyny. Ja jako mały chłopiec, który się bardzo wojskiem interesowałem, a po drugie wszczepiono we mnie jakieś poczucie patriotyzmu, to zainteresowanie to było tym bardziej duże. Dowiedziałem się, że taki pluton jest, że działa, że ojciec jest dowódcą drużyny, że pan Borzym jest zastępcą dowódcy plutonu, że jest i że oni są i walczą przeciwko okupacji i przeciwko Niemcom. Natomiast po skończeniu szkoły powszechnej trafiłem do I Miejskiego Gimnazjum Zawodowego imienia Konarskiego, które wówczas mieściło się na ulicy Konopczyńskiego. Tam w parę tygodni, nawet nie miesięcy, po rozpoczęciu nauki mój kolega z klasy Rysiek Jędziłło zapytał mnie szeptem, po cichutku, czy nie chciałbym zapisać się do podziemnego harcerstwa. Oczywiście powiedziałem, że tak. „Mam zamiar i bardzo chcę”. W ten sposób zostałem harcerzem w Szarych Szeregach.
Wybuch Powstania zastał mnie w domu. Stało się tak dlatego, że w moim plutonie „BS”… Bo Szare Szeregi, to pewnie rzecz powszechnie znana, dzieliły się na trzy wiekowe piony: najmłodszy „Zawisza”, średni „BS” i dorosłych już osiemnasto- i więcej latków gromadził pion już najstarszy – „GS”, czyli „Grupy Szturmowe”. Byłem przed samym Powstaniem, znaczy gdzieś od początku 1944 roku, przeniesiony do tej średniej grupy „BS”. Tam, później się dowiedziałem, nastąpiło aresztowanie naszego dowódcy plutonu. Myśmy tego nie wiedzieli. Myśmy wiedzieli, nie wiem dlaczego, że dowódca plutonu wyjechał na szkolenie do partyzantki jako podchorąży podchorążówki konspiracyjnej. Okazuje się, że on został aresztowany. Wobec tego zerwały się te nici alarmowe, które człowiek, [który] miał drużynę właśnie po „Zygmuncie” z Warszawy, [odejściu] naszego dotychczasowego dowódcy „Macieja”, zaczął te nici zerwane nawiązywać, ale do mojego zastępu z Koła, zastępu – nas było bodajże siedmiu, nie zdążył dotrzeć. Nie znał naszych adresów. Takie były wymogi konspiracji. Jak już dowiedziałem się po wojnie od tegoż właśnie harcerza o pseudonimie „Orzeł” i nazwisku Kosiński, obecnie profesora jednego z francuskich uniwersytetów, przedtem był wykładowcą na uniwersytecie w Toronto. Więc od niego się dowiedziałem, że był do nas wysłany łącznik, do mojego zastępu. Nie chodziło o jednego człowieka, a o cały zastęp. I ten łącznik przepadł, zginął. Najprawdopodobniej został gdzieś... Koło zostało pierwszego dnia zajęte przez oddziały niemieckie. Prawdopodobnie wpadł w ręce Niemców z wiadomym skutkiem. W związku z tym podjąłem na własną rękę próbę dotarcia do Powstania ku bardzo zdecydowanemu sprzeciwowi matki. Co jest zupełnie zrozumiałe, normalne. I ku, będącego dla mnie wielkim zdumieniem, akceptacji ojca. Powiedział: „Jak chce iść, to niech idzie. Takie są czasy. My jako rodzice nie mamy prawa mu wzbraniać”. – „Ale on ma piętnaście lat!” Ojciec postawił na swoim. Na pożegnanie tylko powiedział mi jedno z mądrzejszych zdań, które w życiu słyszałem: „Idź, synu, tylko nie daj się głupio zabić”. Nie: „Nie chowaj się”, nie: „Nie staraj się, żeby ciebie nie zabili”, bo wiadomo, że jest to niemożliwe. „Nie daj się zabić głupio”. Przez cały czas wojny to ojca przykazanie było mi jakąś taką wskazówką.
Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ale postaram się jej udzielić. Dotarłem na cmentarz ewangelicki do jakichś walczących oddziałów powstańczych. Po wojnie już się dowiedziałem, to był harcerski Batalion „Zośka”. Wtedy tego nie wiedziałem. Jak do nich dotarłem, to miałem 15 lat, byłam smarkacz. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Oczywiście nie było mowy, żeby dali mi broń, bo sami jej nie mieli dla wszystkich. Wobec tego byłem takim łącznikiem, gońcem. Mówiąc prawdę, to nie chciałem. Nie chciałem, bo podobno było więcej ze mną kłopotów niż pożytków. Później ten oddział wycofał się gdzieś w głąb ruin getta, a że, tak jak powiadam, odnosiłem wrażenie, że jakby mnie nie chcieli, że byłem bardziej kulą u nogi niż był ze mnie jakiś pożytek, to trafiłem na jakichś młodych, niewiele ode mnie starszych chłopców, którzy byli z innego oddziału. Jak mówili, to są z oddziału „Jerzyków” i ich dowódcą był komendant „Jerzy”. Wobec tego przystałem do nich. Mój szlak wiódł – ale tak jak mówię, bez udziału w walkach – na Starówkę, potem na Żoliborz. Z Żoliborza przedostaliśmy się do Puszczy Kampinoskiej. Nie wiem, czy dano by mi wreszcie broń do ręki, gdyby nie to, że wieś Pociecha, w której kwaterowaliśmy, została zaatakowana przez nieprzyjaciela. Wobec tego wszyscy, którzy byli do dyspozycji, musieli wziąć udział w tej walce. Początkowo nie mając własnej broni, podawałem jako amunicyjny taśmy z nabojami do erkaemu. Później dostałem do ręki broń po poległym, nie pamiętam. Już walczyłem normalnie jako żołnierz.
W Warszawie byłem krótko. Z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej wymaszerowaliśmy chyba... Najpóźniej w połowie sierpnia. Ludność w zasadzie reagowała entuzjastycznie, bo w tym czasie Powstanie było jeszcze, że tak powiem, na krzywej wznoszącej się. Zdobyto tamto, zdobyto tamto, zdobyto tamto. Przyszły wiadomości z Woli również, że z Woli trzeba było się wycofać, że tam ludność cywilna została w dużym procencie wymordowana. To było takie jedno [przykre] spośród wielu entuzjastycznych informacji o tym, co i kiedy zdobyto. I przede wszystkim liczono, że lada moment dostaniemy pomoc z zewnątrz. Liczono na polskie wojsko z Zachodu, które drogą lotniczą zostanie przerzucone do Warszawy na spadochronach. Takie było powszechne mniemanie. W tym czasie, w tych pierwszych dwóch tygodniach Powstania ludność odnosiła się entuzjastycznie. Ludność jakoś hołubiła Powstańców, wtykając im różne rzeczy do jedzenia. Nie powiem, że smakołyki, bo to w normalnym znaczeniu tego słowa to smakołyki nie były, ale jakieś jedzenie, takie rzeczy. Przede wszystkim dawała schronienie. Nie było sprawy noclegu, gdy trzeba było gdzieś tam zanocować. „Proszę bardzo, my się tutaj przesuniemy. Macie tutaj trochę miejsca dla trzech, może dla czterech wystarczy”. Przede wszystkim, tak jak sobie to dzisiaj tłumaczę, ludność działała w pewnym szoku, bo jednak dla cywili Powstanie było zaskoczeniem. Ludność cywilna, ale zresztą nie tylko ludność cywilna, ja jako żołnierz, harcerz też się spodziewałem prędzej wkroczenia Armii Czerwonej niż zrywu powstańczego. Góra prawdopodobnie ten zryw przygotowywała i się jego spodziewała. Natomiast myśmy traktowali to jedynie jako alternatywę, która może się wydarzyć, może się nie wydarzyć. Raczej bardziej prawdopodobne było to, że wkroczą Sowieci.
Innych narodowości – tak, ale nie Anglików, nie Amerykanów. Z nimi się nie stykałem, jeśli nie liczyć majora czy podpułkownika, nie pamiętam już w tej chwili jego pseudonimu, a nazwiska nie znałem, który był zrzuconym skoczkiem z Zachodu, z Anglii. Prawdopodobnie... Dzisiaj to wiem, że to był tak zwany cichociemny. Wiemy wszyscy, co to są cichociemni. Wtedy nie wiedzieliśmy, ale to był Polak. To też nie był cudzoziemiec. Natomiast zetknąłem się w Puszczy Kampinoskiej ze zbiegłymi Niemcami z niemieckiej niewoli i z Rosjanami. Rosjanie uciekali do Puszczy Kampinoskiej. W każdej kompanii było ich kilku. Pełnili, że tak powiem, funkcje gospodarcze: kuchnia, zaopatrzenie, byli wozakami. Nie mieliśmy taboru samochodowego, ale mieliśmy wozy. Tymi wozakami byli najczęściej Rosjanie. Nie wiem dlaczego, ale nie chciano im dawać broni do ręki. Może dlatego, że dla Polaków tej broni nie starczało. Najpierw dawano swoim. Ale w pewnym czasie, widocznie z tego powodu, że wśród tych zbiegłych jeńców było bardzo dużo Gruzinów, została sformowana kompania gruzińska. Dowódcą tej kompanii został lejtnant Grisza. Pamiętam to doskonale, bo Grisza wyniósł mnie rannego spod ostrzału wtedy, kiedy moi koledzy z plutonu nie chcieli pójść, bo powiedzieli: „On to już na pewno nie żyje. Wyjść stąd teraz to jest pewna śmierć”, bo ostrzał z kilku sztuk broni maszynowej był gęsty. A Grisza poszedł, wyniósł. Wziął mnie na plecy, przytargał i powiedział: „No!”. Ja tego nie pamiętam, bo byłem nieprzytomny, ale później opowiedziały mi… dziewczyny, chłopcy nie. Griszę będę pamiętał do końca życia, bo żyję dzięki niemu.
Trudno mówić piętnastolatkowi o życiu towarzyskim. Mieliśmy swoich kolegów. Spotkałem tam swoich kolegów z dzielnicy, z okolicy. Tych, których znałem przed Powstaniem, ale oni byli w innych kompaniach, tak że spotykaliśmy się tylko sporadycznie, żeby sobie pogadać o starych, dobrych czasach, tych przed Powstaniem. Natomiast jak wyglądało życie? Zgrupowanie partyzanckie „Kampinos” to nie była typowa partyzantka, która gdzieś tam znienacka napadała na niemieckie oddziały, a później się chowała, ulatniała gdzieś w chaszcze, bunkry i tak dalej. To była „Rzeczpospolita Kampinos”. Pewien teren: kilka, a może kilkanaście wsi było wewnątrz obozu warownego dookoła obstawionego przez powstańcze placówki, niepozwalające Niemcom wnikania do wewnątrz tego obozu. Stolicą „Rzeczpospolitej Kampinoskiej”, tak jak my to nazywaliśmy (to starsi nazywali, ja po nich powtarzam), była wieś Wiersze. A wójt, bo to była wieś gminna, na niego mówili: „Panie Prezydencie”, bo to był taki prezydent tej naszej „Rzeczpospolitej Kampinoskiej”. Oczywiście każda kompania miała gdzieś tam swoją placówkę. Plutony pełniły służbę na tej placówce dwudziestoczterogodzinną, a może dwunastogodzinną, tego już nie pamiętam. Przez okres służby było się na tej placówce, leżało się w tym okopie, czasami się strzelało do niemieckich patroli, czasami przyjmowało się ostrzały nieprzyjacielskie z różnym skutkiem. Natomiast pozostałe te dwa okresy, bo plutonów było trzy, pozostałe dwa okresy siedziało się na miejscu. Wsią, w której moja kompania „Jerzyków” kwaterowała, to była Truskawka, tak bodajże się nazywała. Tam zajmowaliśmy jedno czy dwa gospodarstwa. Wojsko mieszkało w stodole. To był sierpień, wrzesień wobec czego było jeszcze ciepło. Natomiast oficerowie spali w chałupach. I to był czas wolny. Myśmy się tam nudzili. Za bardzo do broni nas nie dopuszczali, żebyśmy czasami czegoś nie zepsuli. Po jednym pobycie na placówce właśnie, czyli na tej służbie, wszedłem w posiadanie broni. Był to karabin rosyjski tak zwany mosin z postawionym na sztorc bagnetem. Był wyższy ode mnie, chociaż byłem wysokim chłopcem jak na piętnastolatka. Był bardzo celny. Mniej kopał niż mausery, co było ważne dla chłopca, który nie miał jeszcze siły dorosłego.
Będąc na placówkach, chodziliśmy na patrole. Chcę o tym powiedzieć, bo to jest ważne. Mianowicie na jednym z patroli we wsi, której nazwa teraz mi wyleciała z głowy, może sobie przypomnę... Nagle w swoim zdumieniu spotkałem ojca. Ojca, którego zostawiłem na Kole. Jak się okazało, Koło zostało przez Niemców ewakuowane. Wobec tego ludność z tego Koła przeniosła się we wsie najbliższe Warszawy. Niektórzy poszli dalej. Między innymi dwie czy trzy rodziny sąsiedzkie z tego Koła zawędrowały do tej wsi graniczącej ze zwartym lasem, puszczą. Tam po prostu zamieszkali. Ojciec mówi: „Co ty tu robisz?”, ale zobaczył mnie z bronią, tą taką wielką flintą, wobec czego zaczął mnie od razu inaczej traktować. Nie jak syna, któremu można dać klapsa, kiedy jest niegrzeczny, a jako żołnierza. [Ojciec powiedział:] „I matka tu jest”. Zaprowadził mnie do matki. Oczywiście były uściski, nie będę mówił, bo to rzecz banalna. Matka mnie jeszcze próbowała zatrzymać: „Zostań w domu, jak już jesteś”, bo tam był wtedy nasz dom. Dała mi coś tam do jedzenia, dała mi coś chyba z ubrania cieplejszego, zwłaszcza gdy dowiedziała się, że śpię w stodole. Poza tym sąsiad z budynku, w którym mieszkaliśmy, dał mi wojskową manierkę: przedwojenną, polską, wojskową. Mówi: „Masz, tobie bardziej się tam przyda niż mi”. Nie przydała mi się, starsi ją ode mnie wzięli i mieli w niej alkohol, a ja alkoholu nigdy nie bardzo. Strasznie szybko tę manierkę... Ale to był taki gest: „Idź, ja tego nie pochwalam – to był taki pacyfista – ale jak już jesteś, to masz wojskową rzecz. Będziesz bardziej żołnierzem”.
Tak przedstawiało się to nasze życie, do czasu aż Niemcy skierowali przeciwko Zgrupowaniu „Kampinos” duże siły wojska z uwagi na to, że front będący na Wiśle, już mocno zagrażał dalszą ofensywą. Po prostu Zgrupowanie „Kampinos” zostało zmuszone do opuszczenia terenu Puszczy Kampinoskiej. Z tego co mówiono wojsku na dole, mieliśmy się przespacerować w Góry Świętokrzyskie, gdzie działała bardzo silna polska partyzantka. Niestety niewielu do tych gór dotarło. Mianowicie pod Jaktorowem, na linii kolejowej Warszawa – Żyrardów zostaliśmy rozbici, zmuszeni do odwrotu. Porozkawałkowywani, oddziałki tam malutkie, poszczególne, przedostały się na własną rękę. Niektóre [się] demobilizowały, między innymi oddziałek, w którym ja się znalazłem. Podjęliśmy decyzję demobilizacji. Ukryliśmy broń, pozrywaliśmy opaski, orzełki i różne inne emblematy świadczące o tym, że jesteśmy partyzantami. Po prostu był rozkaz: „Przejść do konspiracji”. Tak się mówiło, że przechodzimy do konspiracji. Dla mnie ten rozkaz oznaczał: odnaleźć rodziców tam pod Puszczą Kampinoską. Poszedłem, wieś była spalona, ale od kogoś się dowiedziałem, że być może w sąsiedniej wsi, Laski, że tam może znajdę [rodziców]. I znalazłem swoich rodziców we wsi Laski. I w zasadzie to był koniec mojego udziału w II wojnie światowej.
Szczerze?
Jak ktoś chciał, to się modlił, ale nie widziałem wielu modlących się.
Nie.
W „Kampinosie” tak. Tam była radiostacja, ale chyba podziemna, bo byliśmy na ziemi, na powierzchni. To była „Rzeczpospolita Kampinoska”. Tam żeśmy słuchali. Słuchaliśmy radia londyńskiego, słuchaliśmy radiostacji mówiącej po polsku nazywającej się „Wanda”? Nie, chyba nie „Wanda”. Jakoś tak po polsku. Była radiostacja, jak po wojnie się dowiedziałem, działająca na terenach już zajętych przez Armię Czerwoną.
Nie przypomnę sobie nazwy. Nie na to zwracaliśmy uwagę, jak radiostacja się nazywa, a zwracaliśmy uwagę na to, kiedy w końcu Niemców pokonają.
Na pewno tak, bo to co było w Warszawie, to byłem już w „Kampinosie”. Traktowałem to jak taki film, który już oglądałem, a może mi się śniło, że oglądałem. To szybko wyparowało z pamięci. To była „Rzeczpospolita Kampinoska”, to było zorganizowane wojsko jakieś, jakieś dowództwo, jakaś służba na placówkach pełniona według określonego harmonogramu, to mi najbardziej utkwiło. Bardzo utkwił mi także pewien patrol... Aha, bo jeszcze nie powiedziałem takiej rzeczy, że w tej kompanii „Jeżyków” znalazł mnie mój sąsiad, o którym już wspomniałem, starszy sierżant „Szprycha”, czyli Czesław Borzym, przyjaciel mojego ojca i ojciec mojego przyjaciela, znalazł mnie pod kuchnią, dmuchającego w palenisko, które nie bardzo chciało się palić, wobec tego byłem podobny do kominiarza. Do wszystkiego innego [byłem podobny], ale nie do żołnierza. Zameldował się dowódcy kompanii, zapytawszy mnie wcześniej o zgodę albo nie zapytawszy, tego nie pamiętam, że: „To jest mój chłopak, sąsiad, syn mojego przyjaciela. Chciałbym zabrać go do siebie do plutonu”. On był z innego batalionu w ogóle, mianowicie z 1. batalionu, z 1. kompanii, której dowódcą był porucznik „Zetes”, nauczyciel z pobliskiej wsi, a on był dowódcą I plutonu, a ja byłem w 3. drużynie w jego plutonie.
Ewakuację odbyłem już w tym plutonie, z tym że w natarciu na tor kolejowy, na który Niemcy wprowadzili pociąg pancerny, przynajmniej ja tak to odebrałem, ale nie tylko ja, bo rozmawiałem z szeregiem osób po wojnie... Niemcy nas tam zatrzymali tym, że wprowadzili, jak nam się wydawało, pociąg pancerny. Myśmy pociągu pancernego się bali, bo o pociągach pancernych wiele się słyszało, jakich to cudów te pociągi dokonują, jaka to jest groźna broń w rękach nieprzyjaciela. Nagle wprowadzili od strony Żyrardowa... Jedzie coś pomału i strzela. Starsi żołnierze mówią: „Rety! Pociąg pancerny!”. To spowodowało, że wojsko, które było już na torze kolejowym, już ostrzeliwało wycofujących się Niemców na południe, na wieść, że zbliża się pociąg pancerny zaczęli się z tego toru wycofywać. Nie wiem, czy dlatego, że akurat miałem skrzynkę do amunicji do erkaemu, czy byłem słabszy fizycznie, jakoś tak zostałem z tyłu. Zostałem przykryty ogniem, zanim się wycofałem w osłonięte miejsce. Nie miałem innego wyjścia. Rzuciłem się na taką kupę naci kartoflanej. Tam musiałem pozostać. W pewnym momencie, jak ta strzelanina przez ten pociąg trochę przycichła, wychyliłem ostrożnie głowę i zobaczyłem, że to nie jest pociąg pancerny. To był parowóz pchający kilka wagonów tak zwany lor i ciągnący kilka wagonów. Z jednej strony było ich trzy czy cztery, z drugiej strony były trzy czy cztery. Na każdym takim wagonie był zwykły czołg, zwykły, najpospolitszy „Tygrys”, a dla „Tygrysów” myśmy się nie bali. Gdyby wojsko wiedziało o tym, że to nie jest pociąg pancerny, tylko parę czołgów, to naprawdę byśmy się nie dali stamtąd zepchnąć.
Zdemobilizowałem się pod tym Jaktorowem. Postanowiłem poszukać swoich rodziców, nie znalazłem ich w tej wsi, w której byli w okresie, kiedy ich tam odwiedziłem. Znalazłem ich we wsi Laski w willi, to się willa nazywała, ale to taki drewniaczek. Weyssenhoff to był taki pisarz polski żydowskiego pochodzenia, zresztą znany pisarz, to była willa jego żony, która była opuszczona i uciekinierzy z Warszawy i zza Wisły, bo i tacy tam byli, zajmowali tę willę. Tam odnalazłem rodziców. Wobec tego, że to już był październik, już było po kapitulacji Powstania, zresztą bitwa pod Jaktorowem była już chyba 1 lub 2 października, tak że to mniej więcej w tym samym czasie skończyła się „Rzeczpospolita Kampinoska”, było coraz bliżej zimy. W tej willi nie było żadnego ogrzewania, nie było okien, nie było... W ogóle nie było można marzyć o tym, że można tam będzie przetrwać zimę, zwłaszcza że nie mieliśmy zimowych ubrań, bo wszystko zostało w domach. Rodzice podjęli decyzję, że przenosimy się do Pruszkowa i postaramy się w Pruszkowie znaleźć jakichś kuzynów. Kuzynów matki, o których wiedzieliśmy, taki sporadyczny kontakt był utrzymywany, że gdzieś tam w Pruszkowie mieszkają. I tam do tego Pruszkowa żeśmy zawędrowali. Znaleźliśmy tych kuzynów. U tych kuzynów przeczekaliśmy do wkroczenia Armii Czerwonej, czyli do 17 stycznia.
Pamiętam, że 18 stycznia z samego rana ojciec wraz ze mną postanowiliśmy wrócić do Warszawy. Więc z Pruszkowa na piechotę to nie tak daleko, dwadzieścia parę kilometrów żeśmy... Wzięliśmy jakieś jedzenie na drogę, jakieś tam bułki z czymś. Wróciliśmy do Warszawy, żeby zobaczyć, co się dzieje z naszym warszawskim domem, czy stoi, czy nie stoi. Pamiętam, że dotarliśmy do domu. Okazuje się, że bloki na Kole, w których mieszkaliśmy, stały i nie były wypalone, one były tylko rozszabrowane. Poza tym był ślad, że tam jakieś barbarzyńskie wojsko kwaterowało, ci „własowcy”, wzięci do niewoli rosyjscy żołnierze, którzy przeszli na stronę Niemców (już nie wzięci do niewoli, bo generał Własow z całą swoją armią z bronią zdradził i przeszedł na stronę niemiecką). Zniszczeń było mnóstwo. Szyb w oknach nie było, ale okna były. Drzwi były wyłamane, ale były. Podłogi były. Był dach nad głową. Były meble porozbijane, ale były. Wzięliśmy się z ojcem za uporządkowywanie tego mieszkania. Następnie ojciec upichcił coś do jedzenia na kuchence węglowej. A palić było czym, bo drewna się mnóstwo poniewierało. Upichcił, zjedliśmy. Następnie ojciec wziął się za naprawę drzwi. Mówię: „Tato, pójdę na dół zobaczyć, który z chłopaków przeżył”. To też jest taka... Troszeczkę zapamiętałem. Zszedłem na dół na podwórko i rozglądam się na lewo i na prawo, nikogo nie widzę. Nagle z sąsiedniej klatki schodowej wychodzi taka okutana kobiecina – to był przecież styczeń – spojrzałem na nią, człowiek to człowiek, ale rozglądam się bardziej gdzie indziej. Nagle słyszę: „Kazik!”. Okazuje się, że ta okutana w jakieś tam chustki kobiecina to sąsiadka, taka pani Talarkowa. Po tym zawołaniu „Kazik!” ją poznałem. Nastąpiła wówczas scena typowa. Mianowicie rzuciliśmy się sobie, o tak [w objęcia], z rozpostartymi ramionami, szczęśliwi, że żyjemy. „Kazik! Żyjesz! Ojej! Patrz, a moi synowie obydwaj – jeden to był harcerz z mojego zastępu, Franek i starszy o kilka lat jego brat – nie żyją! Obydwaj zginęli! A twoi rodzice? Żyją?”. Mówię: „Tak. Ojciec jest na górze, a mama jest w Pruszkowie, ale ma jutro przyjść”. – „Oj, to ty szczęśliwy jesteś! Ja zostałam sama”.
Później pytanie, które mnie zmroziło. Nie powiedziałem tego. U nas chyba przez ostatnie dwa lata przed wybuchem Powstania w jednoizbowym mieszkaniu ukrywał się Żyd. Nazywał się Lucjan Gurman, [właściwie] Lipman Gurman, imię Lucjan przyjął po wojnie. On się ukrywał. Razem z rodzicami wyszedł z Warszawy na rozkaz Niemców i został tam gdzieś zatrzymany. Chciał się jeszcze gdzieś przedostać, zobaczyć, czy istnieje jakieś przejście, ale został zatrzymany. Wobec tego moi rodzice doszli do wniosku, że już Lutka nie ma, bo jak go Niemcy złapali, to wiadomo, że Żyd, to rozstrzelają go. I ona poza pytaniem o rodziców, mówi: „A ten Żyd, co się u was ukrywał? Przeżył?”. Mnie to zmroziło. Zacząłem się post fatum bać. Myśmy byli przekonani, że o tym, że u nas się ukrywa Żyd, to wiedzą tylko Borzymowie, ci, o których już wspominałem, oraz taka wspólniczka matki, z którą razem pędziły bimber, Witkowska, a tak to nikt nie wie. Okazuje się, że całe osiedle wiedziało, że u nas ukrywa się Żyd. Jakoś się żaden szmalcownik nie znalazł. Jakoś żyjemy, jak widać na załączonym obrazku. Gdyby Niemcy się o tym dowiedzieli, to nie tylko Żyd by zginął, ale i pół domu by rozstrzelali, bo taką Niemcy mieli praktykę w takich sytuacjach. Więc ludzie wiedzieli. A jak już jestem przy tym temacie, to ta książka: „Sprawiedliwi” czy coś, mam tę książkę w sąsiednim pokoju, mogę ją pokazać, że moja rodzina jest tam wymieniona jako jedna z tych rodzin, która uratowała życie ludzkie. Autor tej książki napisał, przytoczył jako wypowiedź Gurmana, że właśnie Głowaccy go u siebie przechowali i tak dalej, pomimo sprzeciwu dwóch sąsiadów, którzy to sąsiedzi domagali się od moich rodziców, żeby tego Żyda wygonić z domu, bo się bali, że cały dom rozstrzelają, jak go znajdą, i że, rzekomo, grozili nawet denuncjacją, jeśli rodzice tego Gurmana nie wyrzucą. Muszę stwierdzić, że jest to absolutna nieprawda.
Poza tymi dwoma to wszyscy byliśmy przekonani, że nikt nie wie, nikt nie miał prawa wiedzieć, że się ukrywa Żyd w mieszkaniu. Okazało się, że wiedzieli nie tylko mieszkańcy naszego domu, ale i dwóch sąsiednich. Tak że to jest świadectwo, że tak jak się teraz wiele mówi, że Polacy specjalizowali się w donosach na Żydów… Być może, że takie przypadki się zdarzały, na pewno się zdarzały, ale to były przypadki, w moim przekonaniu, absolutnie incydentalne. W większości jednak Polacy w poczuciu jakiejś solidarności takich haniebnych postępków nie popełniali. Ale niemniej wtedy to było dla mnie szokiem. Już się nie rozglądałem za kolegami, wróciłem szybko do góry i mówię: „Tato, ty wiesz o tym, że wszyscy wokół wiedzą, że się u nas Lutek ukrywał?”, ojciec mówi: „Niemożliwe” i też się bardzo zdenerwował: „A skąd wiesz?”. To ja opowiedziałem o spotkaniu z panią Talarkową i że pani Talarkowa powiedziała na moje pytanie: „To pani o tym wie?”, ona mówi: „E, słuchaj, wszyscy o tym wiedzieli”. I jeszcze raz tutaj chciałem zdementować, że to jest nieprawda, tak jak jest napisane w książce pod tytułem „Księga Sprawiedliwych” (nie pamiętam, kto ją napisał), że byliśmy niepokojeni przez sąsiadów, domagali się od nas wygonienia tego Żyda z domu, grozili nawet denuncjacją, tak jak w tej książce autor jej napisał rzekomo na podstawie rozmowy przeprowadzonej z tymże Lutkiem Gurmanem. A wiem o tym, że to jest nieprawda, z licznych rozmów z Gurmanem. Gurman zmarł około dziesięciu lat temu, byliśmy do końca w kontakcie z nim. Od niego pierwszego dowiedzieliśmy się, że ta książka została wydana, on przyniósł nam egzemplarz tej książki czy nawet podarował ojcu tę książkę. I on wyraził swoje straszne oburzenie: „To jest nieprawda, ja nic takiego nie mówiłem, nie wiem, skąd się taki tekst wziął w tej książce – ja nic takiego nie mówiłem. Nawet napisałem – do autora czy do wydawcy – z żądaniem sprostowania”. Ale sprostowania nie było, przynajmniej ja nic nie wiem. Powiedziano mu chyba, że będzie następne wydanie tej książki, „to my to już sprostujemy”. Z tego co mnie jest wiadomo, następne wydanie się nie ukazało. Tak że sprostowania nie ma i korzystając z okazji, ja prostuję. Z oburzeniem prostuję, że taki fałsz tam został podany.
Jakie inne jeszcze zdarzenie, które mnie utkwiło w pamięci… Już o jednym mówiłem, o tym, jak zostałem ranny w bitwie o Pociechę, właściwie mówiąc ściśle, we wsi Truskaw, gdzie zostałem uderzony po prostu przez „własowca” kolbą od pepeszy w głowę. Koledzy mnie tam nieśli, dopóki oddział „własowców” nie dotarł do końca wsi i zza ostatniej chałupy nie zobaczył tej grupki uciekającej przez łąkę i nie otworzył ognia. Wtedy oni rzucili mnie na ziemię i sami się na ziemię pokładli. I później, tak jak powiadają, wyciągali się stamtąd, bo ostrzał trwał ustawicznie. Więc oni się wyczołgali, a mnie tam zostawili, ponieważ stwierdzili, że ja w ogóle byłem już nieżywy, wtedy kiedy oni mnie nieśli. I dotarli na placówkę. Na placówce był akurat ten lejtnant Grisza, który przede wszystkim oburzył się, że jak oni mogli chłopaka jakiegoś zostawić. „Ale nie mogliśmy, przecież gdybyśmy stali, żeby z nim uciekać dalej, to wszyscy bylibyśmy zabici”. – „Ale mogliście go ciągnąć za sobą po tej trawie”. – „No nie mogliśmy”. – „To ja wam pokażę”. I on się sam doczołgał do mnie i ze mną na placówkę wrócił. Jakiś lekarz się znalazł, popatrzył na mnie i mówi: „Tak, no to trupa, Grisza, żeś tutaj nam…”. Ale ten trup podobno po paru minutach otworzył jedno oko, drugie oko i zawołał: „Pić!” i żyje do tej pory. Dziurę w głowie mam.
Muszę zaprotestować. Ja byłem żołnierzem organizacji podziemnej podporządkowanej rządowi londyńskiemu. W stosunku do postawy Związku Radzieckiego wobec Polski byłem raczej negatywnie nastawiony. Wiedziałem, że [był] Katyń, bo to jest nieprawda, że nie było wiadomo – było wiadomo, że Katyń; wiedziałem o różnych niesławnych działaniach władzy radzieckiej na terenach wschodnich, które w 1939 roku zostały przez Sowietów zajęte, i raczej ich nie kochałem. Raczej ich nie kochałem. Może świadomość tego, że Grisza mnie wyniósł i właściwie Griszy zawdzięczam życie, wpłynęła na jakąś moją znikomą reorientację, ale raczej to nie to. To raczej chyba zła propaganda polska, przedwojenna czy okupacyjna, ta antyradziecka… Po prostu nie można przeciwnikowi, którego się chce zohydzić, nie można mu stawiać zarzutów, które się nie sprawdzą, które się nie potwierdzą, które łatwo zweryfikować jako kłamstwo. I to, jak się ci Sowieci zaczęli zachowywać, to w moim przekonaniu większości Polaków otworzyli oczy, że to nie są Niemcy, to jednak jest ktoś zupełnie inny i zupełnie lepszy. Mimo że się zdarzały gwałty, że się zdarzały jakieś tam napady, to się wszystko zdarzało. My w Polsce też mieliśmy i Baraninę i różnych innych, prawda, natomiast jakichś takich zdecydowanych działań przeciwko ludności polskiej nie było.
Poza tym przede wszystkim był entuzjazm, że nie ma Niemców. I to było najbardziej dominujące w uczuciach ludzi, w uczuciach tych gromadnie wracających do ruin i zgliszcz. To jest ważne, to jest bolesne, że Warszawy nie ma, ale to jest nic w porównaniu z tym, że i Niemców nie ma w tej Warszawie – to było najbardziej dominujące. I dlatego ci ludzie zaczęli gołymi rękami odgruzowywać, stawiać jakieś ścianki prowizoryczne, prowizoryczne dachy, żeby móc przenocować choćby do jutra, a jutro się co innego zrobi. Bo taka była mentalność: aby do jutra, a jutro się zrobi co innego, coś lepszego. Kiedy ja zacząłem odczuwać to, w jakiej jestem uprzywilejowanej sytuacji, bo mam dach nad głową… Mało tego, ojciec już dyktę powprawiał w okna, gdzie szyby wybite, jakieś jedno oszklone skrzydło okna wstawił, tak że w mieszkaniu po zamknięciu okien nie było całkiem zimno, bo to jedno skrzydło (zamiast pięciu) światło trochę przepuszczało. Ja się czułem jak hrabia, bo zobaczyłem tu, tam, ówdzie… A oczywiście nie usiedziałem na Kole. Natychmiast poszedłem zobaczyć, jak Warszawa wygląda. I zobaczyłem, jak tam sobie ludzie gołymi rękami cegły wyrywają, układają, jakiś murek z cegieł ustawiony przykrywają byle czym, żeby deszcz nie padał, śnieg nie padał, żeby wiatr nie wiał, to stwierdziłem, że ze mną wojna obeszła się wyjątkowo łaskawie. Był wzruszający entuzjazm tych ludzi, którzy tę Warszawę chcieli jak najszybciej i wbrew Hitlerowi, wbrew wszystkiemu przywrócić do życia. Trudno powiedzieć „odbudować”, ale przywrócić do życia. I ta Warszawa została w ciągu kilku tygodni przywrócona do życia. Ona jeszcze nadal leżała w gruzach, ale były ulice oczyszczone. Ja wiem, że ulice oczyszczone były przede wszystkim dla wojska, żeby mogły czołgi przejechać, ale po tych oczyszczonych ulicach chodzili także warszawiacy. Że tu i tam było coś tam zrobione, ale przede wszystkim, że ludzie sami robili, gołymi rękami robili i trzeba przyznać, że może to nie było powszechne zjawisko, ale zdarzało się, że, powiedzmy sobie, ci żołnierze radzieccy pomagali trochę. Czasami nawet chyba bez rozkazu pomagali przy tej odbudowie. To była może pomoc mało znacząca, bo cóż żołnierz może karabinem czy pepeszą pomóc przy odbudowie Warszawy? Ale oni poza karabinami i pepeszami musieli mieć jakieś rzeczy, które były przydatne. I to było widać, że pomagają. Jakieś takie ponowne przeorientowanie się ludzi nastąpiło dopiero później, kiedy już nie żadne NKWD, tylko UB zaczęła aresztować za to, że gdzieś ktoś należał tam kiedyś, prawda.
Zresztą ja sam byłem aresztowany, ale byłem aresztowany w słusznej sprawie za nielegalne posiadanie broni, bo tę broń posiadałem. Ktoś doniósł o tym, przyszła milicja, zwinęła mnie, broń oddałem. Nawet sprawa się odbyła przed sądem wojskowym, prokurator żądał strasznej kary, adwokat powoływał się na mój młody wiek i na to, że w zasadzie ja nic złego tą bronią nie robiłem. Zresztą broń się nie nadawała do użytku, nie była na chodzie. W końcu wyrok zapadł uniewinniający. Ale słyszało się, że tego aresztowali, tamtego aresztowali, ten zginął, tamten zginął i ludzie zaczęli oceniać nową sytuację polityczną, jaka w Polsce nastała, krytycznie. Ale te pierwsze tygodnie to było naprawdę spontaniczne witanie kwiatami sowieckich żołnierzy. Jeśli kwiaty były, ale to był styczeń, nie było kwiatów. Tak że tutaj jest też dużo później przekłamania. I to co w mentalności jest, jedna okupacja zamieniła się na drugą. To, co się działo do 1989 roku, ja nie mogę nazywać okupacją ani nie mogę nazwać okupacją tego, co się działo do roku 1956, czyli do słynnego polskiego października. To nie była okupacja. Tego się nie da porównać z tym, co robili Niemcy w czasie autentycznej okupacji. Chociaż nie było pełnej wolności, było to skrępowanie, człowiek bał się za dużo mówić. Ale przede wszystkim bał się Polaków, bał się polskiej milicji, bał się polskiego UB. [Wiadomo], że tym polskim UB rządzili, powiedzmy sobie, sowieccy oficerowie i generałowie, dzisiaj wiemy, jacy, ale nie odnosiło się wrażenia, że to okupant. Takiego wrażenia się nie odnosiło.
Długometrażowy film i to w dwóch, trzech odcinkach trzeba byłoby nakręcić, żeby móc na ten temat powiedzieć. Muszę powiedzieć, że mój pogląd na ten temat nie zgadza się z większością poglądów głoszonych oficjalnie i nieoficjalnie, i półoficjalnie. Podstawowe pytanie. Jak mamy podstawowe pytanie we wszechświecie: „Co było pierwsze? Duch czy materia?”. To jest podstawowe, najważniejsze pytanie, ważniejsze niż to, czy była Atlantyda, czy nie, bez porównania ważniejsze. Tak tutaj podstawowym pytaniem jest: „Czy Powstanie było potrzebne, czy nie?”. I przerażenie mnie ogarnia, jak słucham różnych politologów, historyków, polityków, dziennikarzy, którzy opowiadają raz, że każdy co innego, a po drugie głupoty. Głupoty. Powtórzę to słowo, bo ja się jego nie wstydzę. Jestem gotów stanąć do oczu każdemu z tych mędrców, którzy z racji wykonywanego zawodu mają obowiązek wiedzieć, a nie wiedzą. Co to znaczy „czy było potrzebne”? Z jakiego punktu widzenia było potrzebne? Czy było potrzebne z punktu widzenia polskiej państwowości? Pamiętamy, że w czasie Powstania polska państwowość była w Londynie. To był premier Mikołajczyk, to była armia polska, to był polski rząd i to była polska państwowość. My jako Polacy wszyscy byliśmy zobowiązani tę państwowość uznawać. I z punktu widzenia tej państwowości Powstanie było niezbędne. Powstanie to była jedyna i być może ostatnia szansa zachowania tej polskiej państwowości. U bram stoi Armia Czerwona. Wiadomo było, że Armia Czerwona to jest armia w sumie imperialistyczna, która by chciała tutaj jak najwięcej połknąć, najlepiej cały świat. O tym wszyscy wiedzieli, nawet takie piętnastolatki jak Głowacki. I jedyną możliwością zachowania tej polskiej państwowości na polskich ziemiach czy choćby tylko na części polskich ziem… Bo jeszcze przed wybuchem Powstania zdawałem sobie sprawę z tego na podstawie rozmów w Szarych Szeregach, że prawdopodobnie wszystkich naszych polskich ziem przedwojennych po wojnie nie zachowamy. Że może Lwów, ale Wilno to na pewno nie, bo Wilno to jest stolica Litwy. Wiedzieliśmy, że będzie dążenie do maksymalnego, w miarę możliwości całkowitego, zajęcia Polski, bo żeby zająć Niemcy, to trzeba było zająć przedtem Polskę. Wobec tego gdyby nie wybuchło Powstanie, to byłoby oddanie polskiej państwowości walkowerem. Że i tak ją oddaliśmy – tak, oddaliśmy ją w końcu, bo zostaliśmy sprzedani przez zachodnich aliantów nie w Jałcie, [tylko] w Teheranie. Tam był podział, że tak powiem, Europy dokonany, o czym myśmy nie wiedzieli. I myślę, że nawet nie wiedzieli nasi londyńscy politycy, a przynajmniej nie wiedzieli dokładnie. Bo może gdyby wiedzieli, to nie byłoby Powstania, no bo w końcu stało się to samo, co by się stało, gdyby nie było Powstania. A ja nie wiem, czy to samo. Czy gdyby nie było Powstania, to byłaby Polska Rzeczpospolita Ludowa, a nie któraś tam siedemnasta republika Kraju Rad. Ja nie wiem. Bo przecież dążenia takie były. Przecież słynna skądinąd Polka pani Wasilewska do ostatka usiłowała przekonywać Związek Patriotów Polskich: „A po co państwowość polska? Niech to będzie republika”. I nie tylko Wasilewska, ale inni też dążyli do tego samego. I ja nie wiem, czy nie fakt, że warszawiacy, Polacy wykrwawili się w tej Warszawie, że przy okazji ona została zburzona, czy to nie powstrzymało zaborczości, powiedzmy sobie, stalinizmu, że „nie, lepiej dajmy spokój, może później, ale na razie dajmy spokój”. Z tego punktu widzenia interesów Polski… Ale Polska to jest też… Z punktu widzenia Rządu Tymczasowego to na pewno było Powstanie niepotrzebne, a nawet zbrodnicze, ale z punktu widzenia polskiej państwowości, a podkreślam to, że państwowością powszechnie uznawaną przez świat był rząd londyński, Powstanie było ostatnią szansą, „a nuż się uda”. Nie udało się. Z punktu widzenia, czy w interesie Stalina, czy Powstanie było potrzebne czy nie? Nie, nie było potrzebne. Powstanie na trzy i pół miesiąca zatrzymało ofensywę radziecką. Bo ja jestem osobiście przekonany, że gdyby nie wybuch Powstania, to sojusznicy nie spotkaliby się nad Łabą, ale może nad Renem, a może nad Sekwaną, nie wiem. I że spotkali się tylko nad Łabą, to zawdzięczamy Powstaniu, zawdzięczamy tym stu pięćdziesięciu tysiącom poległych. Powstanie było potrzebne. Na pewno nie było potrzebne, tak jak powiedziałem, Stalinowi. Myślę, że nie przeszkadzało zachodnim aliantom. Zachodni alianci, Churchill szczególnie, gdyby nie chcieli dopuścić do Powstania, to by potrafili przekonać naszych polskich londyńczyków, żeby zakazali robienia Powstania. Ponieważ Churchill wiedział więcej, niż wiedział Mikołajczyk i dowództwo na temat tajnych wówczas porozumień międzysojuszniczych i wiedział, że nie ma szans na Polskę londyńską, na powojenną Polskę londyńską – że nie ma szans, że Polska już została przypisana Związkowi Radzieckiemu. I być może, że gdyby to powiedział rządowi polskiemu londyńskiemu, to rząd polski nie zdecydowałby się na wybuch Powstania. Bo nominalnie się mówi… Ja słucham i nie wierzę, że to mówią ludzie z tytułami naukowymi, fachowcy uznani, profesorowie, że decyzję o Powstaniu podjął „Bór” Komorowski. Nie. Decyzję o Powstaniu, tę roboczą, podjął „Monter”. Ale zadecydował, czy Powstanie ma być, czy nie ma być, rząd w Londynie. Ja wiem, że oni dzisiaj chętnie powiadają: „To nie my, to wy, warszawiacy, sami żeście to zrobili, bez przyzwolenia, rozkazu nie było”. Ale bez przyzwolenia Powstania by nie było. Na pewno na Powstaniu zależało Churchillowi z uwagi na to miejsce spotkania dwóch sojuszniczych armii. Na pewno zależało. A że po tym, co Churchill zrobił z francuską flotą, o czym wszyscy wiemy… Dla mnie to jest trzeci w kolejności zbrodniarz II wojny światowej. Pierwszy to jest niewątpliwie Hitler, drugi to jest niewątpliwie Stalin, a Churchill na pewno jest trzecim. Choćby po tym, co zrobił w Oranie i w innych portach z francuską flotą, która mu się chciała poddać, ale Churchill nie chciał mieć tej floty po wojnie, wobec czego kazał ją zniszczyć. Churchill mógł nawet… Z rozmysłem, z premedytacją. Niech sobie Polacy walczą, zawsze trochę tę czerwoną ofensywę wstrzymają, my się umocnimy w Europie, wkroczymy do Niemiec, inna będzie podstawa do dyskusji międzysojuszniczej. Tak że w interesie zachodnich aliantów, a szczególnie Churchilla, wybuch Powstania był bardzo potrzebny. W interesie Polaków tak jak powiadam, był niezbędny w aspekcie szansy zachowania przedwojennej polskiej państwowości, co się nie udało, o czym żeśmy powinni wiedzieć, że się nie uda, a nie wiedzieliśmy.
[Opowiem jeszcze jeden epizod]. I my tę armatę… Inna myśl nie mogła przyjść do głowy. Trudno i darmo. Wobec tego ja popełniłem rzecz, za którą powinienem stanąć przed sądem polowym, ale nie stanąłem. Mianowicie wydałem rozkaz: „Gwoździmy armatę”. Ale żeby gwoździć armatę, to trzeba było się dostać do środka do bunkra. A tam taka wielka kłóda wisiała. A my pojechaliśmy na wycieczkę harcerską, mieliśmy jakiś toporek, jakąś saperkę, coś takiego, prawda… Moi harcerze zaczęli tę kłódkę rozwalać, żeby się dostać do środka i zagwoździć armatę. Ale w pewnym momencie jako dowódca czułem się odpowiedzialny i mówię: „Wiecie co, wy tutaj wojujcie z tą kłódką, a ja wejdę na górę bunkra i zobaczę, czy nie ma niebezpieczeństwa”. Ledwo wszedłem na wierzch tego bunkra (to był pagórek po prostu), patrzę, a w odległości trzystu, czterystu metrów jedzie jakiś patrol niemiecki na rowerach. Więc krzyczę do nich: „Uciekajcie, Niemcy!”. A mój zastępca Borzym, to nazwisko tu już padało, krzyczy: „Nie wygłupiaj się, Kaziu, my tę kłódkę już kończymy”. Oni myśleli, że zastępowy robi ćwiczenia. Dopiero musiałem użyć słowa „spier…”, jak mi uwierzyli. Taki polski naród – jak powiedzieć grzecznie, to nie wierzą. No więc oni zaczęli uciekać. Kierunki ucieczki były już przedtem uzgodnione, jednak pojechali fachowcy. Wiedziałem, że będą uciekać w kierunku największej szansy. Ja natomiast w pierwszym odruchu chciałem pobiec z nimi, ale później stwierdziłem tak: ci Niemcy ich jeszcze nie widzą, natomiast mnie widzą. Wobec tego jak ja pobiegnę za nimi, to Niemcy zobaczą nie tylko mnie, ale i ich. A jeśli dwóch wpadnie, to jest mogiła, nie ma szans ratunku, bo każdy będzie gdzie indziej przesłuchiwany i nie ma cudów. Wobec tego niech wpadnie jeden, a może nie wpadnie. Ja zacząłem uciekać w kierunku prostopadłym i to tak, że jeszcze przez kilka, kilkanaście sekund byłem widziany przez Niemców. Oni zdążyli do mnie otworzyć ogień. Wtedy kiedy zdążyli otworzyć ogień, to ja tam zbiegłem w dół, krzaki, nie krzaki i wydawało mi się, że uratowałem życie. Poza tym ja nie miałem przy sobie nic kompromitującego, a oni mieli ten toporek, tę saperkę i te inne rzeczy pochodzenia wojskowego. Poszła tyraliera, znaleźli, aresztowali. Opowiedziałem historyjkę taką też jako fachowiec, że… W tej miejscowości Struga mieszkał… [przerwane nagranie]. Byłem zmuszony zrezygnować, a że zobaczyłem las, a że jutro do szkoły, wobec tego postanowiłem się przejść po tym lesie. Poszedłem, las duży, wobec tego w pewnym momencie straciłem kierunek, czy tam do stacji. Mówię: „Słuchajcie, a do stacji w Strudze to którą drogą?”. – „W Strudze? To daleko. My idziemy do Pustelnika, możemy cię zaprowadzić”. [przerwane nagranie].
On powstał jako plac Saski, więc na placu Saskim była komenda miasta. Niemcy tam mnie zawieźli, tam mnie przesłuchiwali. Tam mnie w końcu wyciągnął mój profesor ze szkoły, Niemiec, Preisner, pułkownik armii cesarza Wilhelma, o którym wieść niosła w szkole, że wyciągał uczniów swoich z Oświęcimia nawet. Musiałem matce o tym powiedzieć. Matka do niego poszła, a on…
Więc na kilka miesięcy przed wybuchem Powstania… To jest chyba jedyny przypadek II wojny światowej, gdzie za udział w akcji dywersyjnej, bo to, co żeśmy w tej Strudze wyprawiali, nie można inaczej zakwalifikować jak akcję dywersyjną… A że to była akcja samowolna, wobec tego na dobrą sprawę powinienem za nią stanąć przed sądem wojennym. Wpadłem w ręce Niemców, żyję, jak widać, zostałem ukarany, właściwie mój ojciec, mandatem stu złotych za mój udział w tejże akcji dywersyjnej. Na ogół Niemcy bardziej karali…
Warszawa, 2 grudnia 2004 roku
Rozmowę przeprowadziła Magdalena Gardecka