Kazimierz Feliks Przybylski „Kazik”
Nazywam się Kazimierz Przybylski, mam już w tej chwili osiemdziesiąt siedem lat, urodzony w Warszawie, cały czas mieszkałem w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim brałem udział na Mokotowie, w Pułku „Baszta”, w kompanii O-2.
- Czy pan pamięta wybuch II wojny światowej?
Oczywiście, że pamiętam. W II wojnie światowej nie brałem udziału, ale moja siostra czynnie brała – w obronie Warszawy między innymi. Do tego potem była aresztowana siostra, ojciec i ja. Na Pawiaku byliśmy. Z tym że ojca zwolniono na drugi dzień, mnie na trzeci dzień zwolniono.
- Pan miał przecież wtedy czternaście lat.
Czternaście lat, tak.
Głównie była podejrzana siostra, a przy okazji wzięli i mnie, i ojca. Matkę zostawili, starsza kobieta była.
- Skąd Niemcy pana wzięli? Gdzie pan wtedy był?
Myśmy byli wtedy na tak zwanych letniakach. Byłem koło Wiskitek, między Żyrardowem a Wiskitkami. Tam przyjechali i stamtąd zabrali mnie, zabrali ojca i siostrę, bo siostra też tam pojechała.
- To już było po kapitulacji?
Tak, po kapitulacji Warszawy.
- Czyli cały wrzesień pan był poza Warszawą?
Poza Warszawą.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Gdzieś w październiku, listopadzie, na przełomie tych miesięcy mniej więcej.
Na Nowym Mieście.
Ulica Nowe Miasto w dzielnicy Starówka.
- Wychowanie w domu, w szkole było nacechowane patriotycznie?
Oczywiście, że tak. Do szkoły, do powszechniaka chodziłem na ulicy Starej, a potem do gimnazjum. Półtora roku Gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego na Kapucyńskiej w Warszawie jeszcze zdążyłem zrobić. O ile politycznie wtedy taką działalność prowadzono… Wiadomo, że to zupełnie inny sposób był niż teraz jest i nawet niż było za pierwszych czasów po wojnie.
- Pana siostra brała udział w obronie Warszawy?
Moja siostra była w Warszawie w czasie obrony Warszawy i czynnie współpracowała z wojskiem w szpitalu na ulicy Pięknej. Kiedyś tam był szpital wojskowy. Po kapitulacji zdążyła przyjechać do Żyrardowa i tam została aresztowana razem z ojcem i ze mną. Już z Pawiaka nie wyszła. W 1940 roku została rozstrzelana w Palmirach pod Warszawą.
- Na czym ta czynna działalność polegała?
Wówczas była działalność podziemna. Mnie angażowano – jako smarkacza – tylko najwyżej do noszenia jakiejś prasy podziemnej, która jeszcze wtedy nie była taka… „Biuletyn Informacyjny” zaczął wychodzić dopiero chyba w 1941 roku, ale jakieś notatki, jakieś informacje, coś takiego nosiłem. Wiem, że to było strasznie tajne, człowiek był bardzo przejęty.
- Jak to się stało, że pan zaczął nosić?
Siostra mnie wciągnęła w to wszystko jeszcze przed aresztowaniem, a już po kapitulacji.
- Pan przenosił jakieś wiadomości?
Jakieś wiadomości, jakieś notatki, coś takiego na punkty kontaktowe.
- Czy musiała panu tłumaczyć, że to jest ważne?
Nie musiała, to już wiedziałem.
- Potem, jak pana aresztowano, pan się nie przestraszył?
Nie.
- Co się działo po aresztowaniu siostry?
Już do nas się nie czepiali – ani do ojca, ani do mnie, ani do matki. Natomiast z siostrą żeśmy ostatni raz się widzieli na Pawiaku, jak nas całą trójkę zawieźli. Ją zabrali na oddział żeński, nas z ojcem na oddział męski. Nas zwolnili. Już więcej jej nie widzieliśmy.
W 1939.
- Jakie wrażenie zrobiło na panu to więzienie?
Podówczas niewiele wiedziałem. Po pierwsze bardzo krótko byłem. Natomiast muszę powiedzieć, że w celach Pawiaka były okna wychodzące na ulicę Pawią i wiem, że mama chodziła tam, zresztą jak wielu ludzi, którzy mieli swoich bliskich na Pawiaku. Kontaktowali się na migi z aresztowanymi, przetrzymywanymi.
- Czy po wypuszczeniu z Pawiaka chodził pan do szkoły?
Tak. Chodziłem na tajne komplety na ulicę Złotą. Tam była średnia szkoła. Trudno powiedzieć, czy to gimnazjum było, czy nie. Tam właśnie się dostałem do podziemnej organizacji. Od tego czasu dostałem się do środowiska, które szkoliło cywilów na żołnierzy. Między innymi mieliśmy kontakt na Pradze, gdzie późniejszy dowódca prowadził szkolenie wojskowe, ale nie terenowe. Po prostu z bronią nas zapoznawali: rozkładanie broni, składanie broni, używanie broni. Było kilka wyjazdów do lasów na praktyczne ćwiczenia, ale z uwagi na wielkie niebezpieczeństwo było to bardzo ograniczone i bardzo krótkie. Tylko chyba dwa albo trzy razy, więcej nie było tego.
- Nauczył się pan strzelać?
Oczywiście.
Oczywiście. Co ciekawsze, myśmy na tych wyjazdach mieli więcej broni niż w dniu wybuchu Powstania, o czym powiem, jak dojdziemy do tego: jak to było, gdzie było.
- Kto pana wciągnął do konspiracji?
Wciągnęli mnie znajomi, koledzy. Już nawet dzisiaj nie potrafię powiedzieć, bo już nie pamiętam, który był specjalnie pociągający mnie, ale wiem, że zaproponowano mi, czy chcę coś robić. Młody szczeniak byłem, czternastoletni. Mieszkałem w Warszawie sam, bo rodzice zostali na wsi. Tam mieli małą posiadłość. Mieszkałem sam, zresztą w moim mieszkaniu bardzo często były tajne spotkania. A jak samo Powstanie wybuchło, to mieszkanie było punktem, w którym przechowywano broń. Broń była w tapczanie, ukryta przed wybuchem.
- Dla pana oddziału czy dla innego?
Nie, dla innego. Ja byłem Mokotów. Oni mieli klucze od mojego mieszkania, wszystko załatwiali, co trzeba było.
- Jak liczna była na początku organizacja, do której pan wstąpił? Ile pan osób znał?
Mogę powiedzieć tylko te osoby, z którymi razem byliśmy ćwiczeni. To było pięć, sześć, siedem, osiem osób, najwyżej do dziesięciu. Więcej nie było. Różnie bywało w różnych okresach, nawet na różnych spotkaniach. Przypuszczam, że chodziło o to, żeby wzajemnie nie za dużo wiedzieli o sobie. Wiadomo: jak aresztowali, to wydusili z człowieka wszystko. Gestapo było straszne.
- Czy oprócz ćwiczeń z bronią, coś jeszcze należało do pana obowiązków w czasie okupacji?
W zasadzie nie. Tyle tylko, że służyłem swoim mieszkaniem. Były okazje, kiedy proszono mnie, żebym nie przychodził do domu przez jakiś czas. Prawdopodobnie były tam zbiórki, jakieś zebrania.
- Z czego się pan utrzymywał przez okres okupacji?
Utrzymywałem się właściwie z tego, że sąsiedzi, bardzo dobrzy przyjaciele… Jadłem u nich, oni mnie utrzymywali. Poza tym dostawałem pieniądze od ojca, przysyłał mi. Ojciec przyjeżdżał też do mnie. To śmieszne, bo byłem wielkim „kluskarzem”, ojciec mi przywoził zawsze garnek klusek i miałem na kilka dni u domu. Najlepszy rarytas dla mnie.
- Czy rodzice wiedzieli, że pan jest zaangażowany?
Nie wiedzieli. Wolałem, żeby nie wiedzieli.
- Czy pan wiedział, jak się nazywa ten oddział?
Oddział O-2, to od samego początku wiedziałem.
- Czy podczas okupacji to była „Baszta”?
Tego nie wiedziałem.
- Jaka była atmosfera w Warszawie przed Powstaniem?
Generalnie cała młodzież oczywiście była bardzo bojowo nastawiona. Trochę mniej może starsi ludzie, ale młodzież – tak.
- Spodziewał się pan, że Powstanie wybuchnie?
Myśmy na to tylko liczyli. Jak myśmy to wszystko robili, to z tym [założeniem], że musi być Powstanie i musimy Niemców wypędzić z Warszawy. My musimy wyzwolić Warszawę, a nie ktoś. Jeszcze wtedy nie było mowy o sowieckiej ewentualności podchodzenia pod Warszawę. Myśmy się dopiero w międzyczasie dowiadywali. Wiadomo, specjalnych środków informacyjnych nie było, wychodził „szmatławiec” warszawski, gazeta. Takich rzeczy w ogóle tam nie było.
- Czytał pan prasę podziemną?
Oczywiście, „Biuletyn” obowiązkowo zawsze, zresztą potem go roznosiłem także, innym dawałem, przekazywałem do czytania czy nawet przechowywania.
- Czy działalność konspiracyjna wiązała się z jakimś niebezpieczeństwem? Czy pan się czuł zagrożony?
Nie, ale przypuszczam, że to kwestia młodości. Wszyscy żeśmy uważali, że nic się nie stanie, najwyżej aresztują nas, posiedzimy i wypuszczą. O Pawiaku przecież… Te rzeczy nie wychodziły na publiczną wiadomość. Natomiast oczywiście łapanki na ulicach to było coś makabrycznego.
- Był pan świadkiem takiej łapanki?
Świadkiem nie byłem, ale wielokrotnie uciekłem, bo było wiadomo z góry. Na przykład kiedyś na Nowym Świecie (byłem w tamtej okolicy) padła informacja, że przyjechały budy niemieckie i łapią. Oczywiście wycofałem się, nie poszedłem tam wcale. Nie miałem takiej „przyjemności” (w cudzysłowie) czy nieprzyjemności, żeby mnie złapali.
- Kiedy się państwo dowiedzieliście, że siostra została zastrzelona?
Właściwie dopiero po wojnie. Nie było żadnego kontaktu. To znaczy póki mama tam chodziła, to przez okno ją widziała, ale potem już zupełnie nie.
- Czy w lipcu 1944 roku widział pan niepokój niemiecki, ucieczkę? Czy czuło się, że za chwilkę będzie Powstanie?
Jakiś ruch niemiecki oczywiście był widoczny na ulicach. Przede wszystkim było już mniej łapanek, mniej się tym zajmowali. Ale bo ja wiem? Myśmy wszyscy na Powstanie czekali.
W każdej chwili, tak jest. Powstanie wybuchło w sierpniu, ale myśmy byli zmobilizowani już chyba nawet w maju. Już było ostre pogotowie.
Na tym, że człowiek musiał być gotowy w każdej chwili na wezwanie, że mamy się zgłosić. Wezwanie do Powstania myśmy dostali koło 15 lipca, czyli dwa tygodnie przed wybuchem Powstania, na punkcie zbornym na Mokotowie. Już w tej chwili nie pamiętam, jak się nazywała ta ulica, w każdym razie przez dwa tygodnie myśmy tam byli i czekaliśmy na wybuch Powstania. Nigdy nie zapomnę, że tam nas bombardowano, z miednicą nad głową człowiek stał, bo odłamki leciały.
- Ile osób tam było? Gdzie siedzieliście przez te dwa tygodnie?
W blokach.
W mieszkaniach, tak.
- To było mieszkanie jednego z tych chłopaków, którzy należeli?
Tego nie wiem, czy to była jakaś rodzina, czy nie. W każdym razie bardzo sympatycznie nas przyjmowano, pełne wyżywienie dostawaliśmy, oczywiście jakie było możliwe w tych czasach.
- Jak przygotowany pan wyszedł do Powstania?
Zwyczajnie. Ubrany w dres, raczej nie galowo, tylko roboczo.
Nie, myśmy broni nie mieli w domu. Broń była w gestii naszych dowódców, czyli ten, kto nas szkolił, to miał broń. Prawdopodobnie on też tego w domu nie trzymał, tylko mu przynosili i zabierali broń. Między innymi myśmy raz z kolegą, który już nie żyje, broń nieśli z jednego punktu na drugi punkt.
- Kiedy pan się dowiedział, że pan jest w „Baszcie”?
Dopiero po wybuchu Powstania. Cały czas wiedziałem, że to jest O-2, a o tym, że to jest „Baszta” myśmy się dowiedzieli dopiero po wybuchu Powstania.
- Kto był dowódcą pana drużyny?
To był „Dyngas”, to jego był pseudonim. Nazywał się Śmietanka. Jego nie ma w tej chwili w Polsce, jest chyba w Stanach Zjednoczonych. Był tu, chyba trzy lata temu, tośmy się widzieli.
- Pan z drużyną był w miejscu zgrupowania. Czy to były przypadkowe osoby?
Tak. „Dyngas” był cały czas z nami, ale dowódcą naszym był… Już teraz go nie pamiętam, w każdym razie nasz dowódca zginął w pierwszym dniu Powstania. Myśmy w pierwszym dniu Powstania atakowali tak zwane
Stauferkaserne na ulicy Rakowieckiej, to były koszary niemieckie. Tam zginął nasz dowódca.
- Z miejsca zgrupowania ruszył pan na Powstanie?
Nie tylko ja, cały zespół, cała nasza kompania O-2.
- Ja wyglądał ten konkretny moment, kiedy pan się dowiedział, że wybuchło Powstanie?
Myśmy nie wiedzieli, że to już wybuchnie. Myśmy uważali, że nas przenoszą w inne miejsce. Dopiero żeśmy się dowiedzieli, jak nas po wyjściu stamtąd ustawili w alei Niepodległości róg Górczewskiej. Myśmy w tych budynkach mieli punkt zborny. Mniej więcej na godzinę trzecią, czwartą tam trzeba było być i żeśmy byli. Oczywiście chowaliśmy się wszyscy po bramach, po mieszkaniach, żeby to nie rzucało się w oczy. Jak wybuchło Powstanie, myśmy mieli za zadanie atakować
Stauferkaserne, koszary.
Na ulicy Rakowieckiej, bliżej alei Niepodległości, naprzeciwko obecnego więzienia. Potem, jak dostaliśmy po uszach od Niemców, to wycofaliśmy się właśnie do więzienia i z okien więziennych myśmy ich ostrzeliwali. Ostrzeliwali to jest wielkie słowo. Moja drużyna miała dwa karabiny francuskie [niezrozumiałe – lebele?] sprzed I wojny światowej i trochę „sidolówek”, to były puszki z gazem zapalającym.
- To dostaliście przed wyjściem na atak?
Na miejscu dostaliśmy.
Opaski też tam dostaliśmy. Z tym że muszę powiedzieć, że chyba w pierwszym dniu atakowania myśmy jeszcze opasek nie mieli. Myśmy opaski dostali chyba na drugi dzień, po wycofaniu się stamtąd. Myśmy dostali bardzo, jak to się mówi, w nos. Wszystkich nas wycofali aż na ulicę Odyńca przy alei Niepodległości. Na odcinku Rakowiecka – Odyńca, wzdłuż alei Niepodległości nasza kompania miała kolejne swoje punkty, w których opieraliśmy się Niemcom. Niemcy atakowali od strony Wołoskiej w stronę alei Niepodległości, ale nie atakowali nas bardzo mocno, raczej ostrzeliwali. Ich patrole wychodziły do nas, nasze patrole zapuszczały się do nich.
- Kiedy się okazało, że nie zdobędziecie koszar i trzeba się wycofać?
Tego samego dnia, oczywiście.
- Tego samego dnia wycofaliście się do więzienia?
Myśmy jeszcze całą noc i pół następnego dnia z okien więzienia próbowali coś zrobić. To znaczy ja osobiście w ogóle nie dostałem broni, miałem tylko „sidolówki” na piersiach, ale „sidolówki” przecież nie dorzucę przez ulicę Rakowiecką. Nie tylko myśmy tam byli, była jeszcze druga kompania. Mieli trochę broni lepszej niż nasza. Na drugi dzień wycofano nas na róg alei Niepodległości i Odyńca. Tam dostaliśmy do obrony budynek, który się budował dopiero, jeszcze nie był zamieszkany. Zlokalizowani byliśmy na ulicy Różanej, w domkach.
- Tam była ludność cywilna?
W niektórych domkach była. Bardzo ładnie nas… Wyżywili nas przede wszystkim, myśmy spali u nich w domkach, kiedy nie było ani służby, ani patroli, bo od nas patrole także wychodziły.
- Co było pana zadaniem w czasie tej służby?
Robić to, co mi kazano.
Iść na patrol, przenieść broń, meldunek zanieść do dowództwa kompanii, które wtedy się mieściło gdzie indziej, nie razem z nami. Z nami byli tylko drużynowi. To znaczy dowódca przychodził, owszem, co jakiś czas. Jak już byliśmy w alei Niepodległości przy Odyńca, to kiedyś ostrzeliwali nas Niemcy. Myśmy przez okna ich ostrzeliwali, oni nas ostrzeliwali. Zostałem tam ranny. Miałem „sidolówki”, przebiło te „sidolówki”, zapaliłem się. Do dzisiaj mam zresztą ślady. Mam pęknięte bębenki i mam na oczach ślady. Oczywiście stamtąd mnie zabrali na punkt opatrunkowy, obandażowali mi całą twarz. Ale długo nie siedziałem u nich, bo to był szpital polowy.
Gdzieś na Mokotowie, ulica Czeczota chyba, ale nie pamiętam dokładnie, to już jest sześćdziesiąt parę lat.
- Dlaczego pan nie chciał siedzieć w szpitalu?
Chciałem być na linii ze swoimi ludźmi. Myśmy wszyscy po to szli. Nikt do głowy sobie nie dopuszczał, w pierwszym okresie zwłaszcza, że możemy przegrać Powstanie. Dopiero z biegiem czasu się okazywało, że to jest beznadziejna historia.
- Już 1 sierpnia na Mokotowie Pułk „Baszta” poniósł duże straty. Czy pan wtedy był świadomy, co się dzieje? Czy pan o tym wiedział?
Nie.
Swoją drużynę, swojego dowódcę i musiałem to robić, co… Zresztą chciałem przecież.
- Czy pan słyszał o tym, że Niemcy mordują ludność cywilną dookoła?
Oczywiście, słyszałem o tym, co wyprawiali wzdłuż Puławskiej, przy Dworkowej. Tam rozstrzelali całą gromadę ludzi cywilnych, między innymi także i kilku żołnierzy, ale nie z mojej kompanii. Ciągle się słyszało, że Niemcy, cywil nie cywil, wszystko wybijali.
- Czy duży ostrzał był w rejonie miejsca, gdzie się pan znajdował?
Stosunkowo nieduży, to znaczy w dzień na pewno Niemcy podchodzili, ich patrole podchodziły pod aleję Niepodległości od Wołoskiej. Ale dostawali od nas ostrzał i uciekali. Ale trochę ludzi zginęło, nawet moich kolegów, którzy razem ze mną się szkolili. Chyba ze czterech, pięciu tam padło. Najlepszy mój przyjaciel, którego zresztą wciągnąłem do konspiracji, też padł.
Stefański Kazimierz.
- Jakie to wrażenie, jak koledzy wychodzą i nie wracają?
Straszne. Jak się paliłem, to on obok mnie dostał kulę. Nie wiem, czy w głowę, czy w piersi. Pochowali go, już go potem nie widziałem. Po wojnie spotkał mnie jego brat, powiada: „To ty żyjesz, a mój brat nie”.
- Tam były budynki o dziwnych nazwach, na przykład „Alkazar”.
Myśmy bronili „Alkazaru”.
- Kto nadawał te nazwy, czy pan wie?
Nie wiem, kto to nadawał. Po prostu między nami mówiło się: „Alkazar”.
- To było na co dzień używane?
Tak, z tym że to wchodziło do tajnego zakresu. Na przykład jak jakiś meldunek był, to nie mówili, że róg takiej i takiej ulicy, tylko „Alkazar” albo inny. Tam się jeszcze inaczej nazywały. Z drugiej strony była mokotowska kompania K-2 (też „Baszta”) i K-1. Oni też mieli swoje nazwy.
- Kiedy pana oddział dostał rozkaz obrony „Alkazaru”?
Chyba jak się wycofaliśmy z Górczewskiej, w trzecim, czwartym dniu Powstania.
- Jak wyglądał ten budynek?
Był to budynek w trakcie budowy. Były schody, były piętra, ale mieszkania nie były jeszcze ani wyposażone, ani nic. Natomiast na dole, w piwnicach, zostały urządzone dla nas miejsca do spania i do odpoczywania po czynnej służbie. Tam nam donoszono żywność zarówno wieczorem, jak i obiady, i śniadania. Tam się myliśmy póki była woda, bo potem już nie było ani wody, niczego nie było.
- Na czym polegało zadanie pana i żołnierzy z pana oddziału?
Przeważnie na patrolach i na ostrzeliwaniu z okien „Alkazaru”.
- Dostał pan jakiś karabin, pistolet?
Nie. Myśmy mieli broni tylko na połowę oddziału. Im dłużej było, to nam się ilość broni zwiększała ze zdobyczy. Jak patrol niemiecki wpadł w zasadzkę, to oczywiście cała broń szła do nas, tak że myśmy mieli na przykład dwa szmajsery niemieckie. Ze zrzutów też, bo na Mokotów było kilka zrzutów samolotowych z Anglii. Ze zrzutów dwa steny dostaliśmy. To już była zupełnie inna broń niż w pierwszym dniu atakowania.
- Jak pan wychodził na patrol, to pan dostawał broń?
Dostawałem broń, tak.
- Czy broń była związana ze stanowiskiem?
Z danym stanowiskiem czy z patrolem.
- Co było najbardziej uciążliwą rzeczą podczas pobytu w „Alkazarze”?
Uciążliwe było to, że to się przeciągało wszystko. Nam w głowy wbijano i myśmy w to wierzyli, że Powstanie to będzie kilka dni, tydzień, dwa tygodnie najwyżej. Niemcy z wielkim hukiem będą uciekali przed nami. Niestety okazało się, że było odwrotnie, bo myśmy uciekali przed nimi.
- Jaka duża była obsada „Alkazaru”?
Nasza kompania była, to było koło dwudziestu paru osób i sąsiednia kompania, chyba K-2 albo K-1, już nie pamiętam.
Tak.
- Były dziewczęta w pana oddziale?
Były trzy sanitariuszki, z tego dwie to były panie doktor z wykształcenia, a dwie były, jak to dzisiaj mówią, zawodowe siostry. Było dwóch lekarzy. Nasz „Alkazar” podlegał punktowi sanitarnemu, tam był także i szpital, oni ciężko rannych przechowywali u siebie. Między innymi jak mnie obandażowali, to też chcieli zatrzymać. Powiedziałem, że za nic w świecie. Idę do swojej drużyny i już.
- Potem pan był jeszcze raz ranny?
Tak, jeszcze raz, ale to już przed samym końcem. Dostałem po nodze.
- W jakich okolicznościach to się zdarzyło?
Ostanie dni Powstania, Niemcy nas prawie gonili. Myśmy się wycofywali ulicą Madalińskiego. Na Madalińskiego przy ostrzale dostałem w nogę. Wtedy już nas spędzali Niemcy, rozbrajali. Trzeba było złożyć broń, którą się miało.
- Pod sam koniec Powstania pan został ranny?
Tak, 27 czy 28 września. Zrobili mi opatrunek gipsowy na nogę, jakoś chodziłem. Najgorzej się bałem tego, żeby mnie nie zostawili, bo jak zostawią, to Niemcy wykończą, szkoda mówić. A Niemcy jednak się liczyli z tym wówczas, przynajmniej na Mokotowie, że trzeba jakoś inaczej potraktować Powstańców.
- Była taka wiadomość, że Niemcy zabijają rannych?
Tak. Niemcy dobijali bez żadnego żalu, bez zastanawiania się. Bandyci i już.
- Czy brał pan udział w jakichś uroczystościach religijnych, wojskowych na Mokotowie?
Nie brałem udziału, ale wiem, że się zbierali, modlili, śpiewali pieśni modlitewne. Raz jeden był ksiądz u nas. Kto chciał, to się spowiadał i tyle.
- Na żadnej uroczystości, na przykład w Święto Wojska Polskiego, nie był pan?
Nie.
- Czy jakieś gazetki dochodziły do pana stanowiska?
Chyba nie.
- Taka gazetka „Baszta” wydawana na Mokotowie.
Tak, ale „Baszta” do nas nie dochodziła. Słyszałem o niej, nie wiem, może do dowództwa dochodziła, ale do nas nie.
- Czy w sierpniu było łagodniej, we wrześniu gorzej, czy cały czas był taki sam ostrzał i walki?
Muszę powiedzieć, że w porównaniu z innymi odcinkami w Warszawie (Starówka czy inne), to u nas było bardzo spokojnie. U nas właściwie nie była wojna na styk. Tylko jak patrol się trafił albo ich, albo my się im trafiliśmy, to taki był styk bezpośredni. Raczej polegało to wszystko na wzajemnym ostrzeliwaniu się na odległość.
Naloty były.
Nie, często nie. Dopiero chyba we wrześniu się naloty rozpoczęły. Większość zrzutów niestety nie trafiła do nas. Do nas trafiła tylko część, z tym że to od razu zabierali na centralę i tam rozdzielali. Przeważnie to była broń, mundury, jakieś leki też.
- Na Mokotowie powstało dużo piosenek, na przykład „Marsz Mokotowa”. Czy pan śpiewał „Marsz Mokotowa”?
Myśmy śpiewali, ale chyba „Marsz Mokotowa” jeszcze nie, do nas nie dotarł. Inne – tak. Nie umiem w tej chwili powiedzieć, jakie to były, bo już pamięć nie sięga tego okresu.
- Pod koniec sierpnia zmienił się dowódca „Baszty”. Czy pan wiedział o tym?
Myśmy o tym nic nie wiedzieli, to nie docierało do nas, to było wyżej. Naszym zadaniem było być na froncie.
- Miał pan kontakt z dowódcą swojej kompanii, z Misiewiczem? Czy pan go widział?
Misiewicz był razem z nami na linii cały czas prawie. Objął dowództwo po śmierci naszego dowódcy, który pierwszego dnia zginął. Chyba już w tej chwili to nie żyje, niedawno zmarł.
- Miał pan z nim kontakt i znał go osobiście?
Oczywiście.
- Jaki był stosunek dowódców do żołnierzy?
Jak brat do brata albo jak ojciec do dzieci, bardzo dobry, jeśli chodzi o naszych dowódców. Misiewicz i dowódcy z innych kompanii przychodzili do nas zobaczyć, jak urządzamy wszystko. Bardzo dobrze się zachowywali w stosunku do nas.
- Czy rozmawialiście z kolegami o tym, jaka jest sytuacja, jak to długo będzie trwało?
Oczywiście, sytuacja bieżąca. Żeśmy wiedzieli to, cośmy widzieli, przy czym byliśmy. Od czasu do czasu jakieś wiadomości przychodziły, że coś się dzieje w Warszawie, że na Mokotowie gdzieś się jeszcze dzieje. Cały Czerniaków Niemcy… Czystki tam zrobili. Myśmy właściwie o tym nie wiedzieli, dopiero potem się dowiedzieliśmy. To samo: Dworkowa przy Puławskiej, to morderstwo. Myśmy tego też nie widzieli, tylko słyszeliśmy o tym i człowieka krew zalewała. I tylko: dopaść Niemców!
- Czy pan słyszał o tym, że część oddziałów z Mokotowa wyszła do lasów?
Nie, o tym nie słyszałem. Potem się dowiedziałem. W każdym razie z naszej okolicy i naszej ulicy raczej się wszyscy dostali do niewoli. Wszystkich nas razem do Pruszkowa spędzili. Najpierw nas rozbroili. Nie wiem, jak ta ulica się nazywa, Barlecka czy Barlickiego. Mała uliczka na Mokotowie. Tam kazali nam składać broń, rewidowali każdego czy nic nie ma:
Weg! Potem, jak już wszystkich rozbroili, to wszystkich w kolumnę i do Pruszkowa nas zaprowadzili, piechotą oczywiście. Dzięki kolegom kuśtykałem. Szedłem, bo się bałem, żebym nie został. Jakbym został, to by skończyli nas Niemcy.
- Tam był słynny budynek „Społem”, w którym zaopatrywali się Powstańcy. Czy pan tam chodził?
Nie słyszałem o czymś takim.
- Do ogródków działkowych po warzywa czy owoce się chodziło?
Nie chodziłem. Bardzo o nas dbała tamtejsza ludność cywilna, oni nam całe wyżywienie szykowali, dostarczali. Prawdopodobnie w tych ogródkach to zbierali. Z tym że ogródki były pod ostrzałem niemieckim.
- Czy w pana oddziale była sanitariuszka „Mewa”?
Tak.
Tak, ona mnie opatrywała, jak byłem ranny. Zginęła chyba.
- Pan wiedział o tym, że zginęła?
Nie, dopiero później się dowiedziałem.
- Czy stosunek ludności cywilnej do oddziałów powstańczych był cały czas taki sam?
Bardzo dobry był stosunek ludności cywilnej cały sierpień. Nawet jak już myśmy wiedzieli, że raczej będzie ciężko wygrać. Nawet jeszcze pół września. Ale potem już często się zdarzało: „Co wyście zrobili? Co teraz będzie z nami?”. Potem już głód był coraz większy, już nie było skąd żywności brać.
- Czy pan widział może pod koniec, że ludność cywilna chciała się poddać, wywieszali białe flagi?
Jeżeli się tak zdarzyło (a zdarzyło się parę razy), że niemieckie patrole weszły poza naszą linię, na tył, to tam rzeczywiście ludność cywilna wywieszała flagi. Zresztą bardzo dobrze, że to robili, bo by ich rozstrzelali jako uczestników Powstania. Ale to były nieczęste zdarzenia.
- Czy pan widział, jak nad Warszawę 18 września nadleciało 107 amerykańskich superfortec?
Widziałem.
- Jak ten dzień wyglądał, jak to było?
Dla nas to był dzień jak co dzień. To nie był pierwszy nalot, przedtem były angielskie naloty. Człowiek wyglądał, że może do nas coś spadnie, ale nic niestety nie spadło, wszystko spadało bliżej Puławskiej i dalekiego Mokotowa. Natomiast mogę powiedzieć, na czym polegały naloty angielskie i amerykańskie, ale to już jak byłem w niewoli. Anglicy przylatywali pojedynczo w dzień. Wielkie, bardzo ciężkie bomby. Amerykanie stosowali tak zwany
Teppich System, to znaczy naraz nadlatywało stado samolotów i na jedną komendę puszczali.
- Osiemnastego września podobnie?
Tak.
- Czy mówiliście coś na temat Rosjan, którzy niedaleko stali?
Nie, o Rosjanach nie było żadnej mowy. Mało tego, myśmy cały czas liczyli, że Rosjanie do nas przyjdą, będą nam pomagali. Ale nie przyszli. Człowiek miał inne sprawy na głowie, to się tym nie interesował. To znaczy dowództwo – na pewno tak.
- Panowie między sobą nie rozmawiali, że oni tam stali?
Nie.
- Coś powinni zrobić, pomóc.
Nie, myśmy nawet nie wiedzieli, że oni nad Wisłą byli. Nad Wisłą był polski pułk w armii sowieckiej.
- Na Mokotów w okolicach 20 września trafiła część oddziałów „Radosława”. Czy pan o tym wiedział? Czy pan ich widział?
Nie.
- Czy pan poruszał się gdziekolwiek poza „Alkazarem”? Był jakiś czas wolny?
Oczywiście. Ponieważ byłem prawie najmłodszy w mojej kompanii, to byłem używany bardzo często do przenoszenia meldunków. Nieraz była taka sytuacja, że trzeba było się czołgać, żeby przejść jakiś odcinek, bo był pod ostrzałem niemieckim. Tak że zawsze byłem do dyspozycji dowódcy. Zresztą nie tylko ja, takich nas było trzech, między innymi Kazik, który zginął koło mnie. Ale tak to się na miasto nie wypuszczałem nigdzie.
- Był czas, który można by nazwać czasem wolnym?
W wolny czas się spało, próbowało się umyć, coś zrobić, czyściło się broń.
- Czy pan słyszał o zejściu do kanałów?
Tak, słyszałem. Doszła do nas wiadomość o tym. Na rogu Puławskiej i [Dworkowej] z kanałów wychodzili i ich rozstrzeliwali Niemcy.
- Czy będąc na Mokotowie, wiedział pan, że część pułku weszła do kanałów?
Odwrotnie, część do nas szła. Takie myśmy wtedy mieli pojęcie, że z innych dzielnic Warszawy próbowali się wydostawać. Oczywiście Niemcy stali i czekali. Jak wychodzili, to ich od razu pod murek. Potem, jak paru ustawili, to rozstrzelali na miejscu.
- Czy oglądał pan film Wajdy „Kanał”? To się działo na Mokotowie.
Chyba oglądałem kiedyś, na samym początku.
- Żadnych wrażeń, że to podobne przeżycia, podobny los, pan nie miał?
Niespecjalnie. To znaczy człowiek zawsze wspomina tamte czasy. Jakby nie było, były to czasy naszej młodości, były to czasy, kiedyśmy mieli takie czy inne ambicje i nadzieje. Niestety nie spełniły się.
- Czy okres tuż przed kapitulacją, tuż przed poddaniem się pana oddziałów, to był okres nasilonych ataków niemieckich?
Tak, oczywiście, był nasilony atak. Myśmy już opuścili „Alkazar”, wycofaliśmy się. Patrole niemieckie szły za nami, cały czas strzelając. Wtedy właśnie zostałem ranny.
- Na piechotę pan do Pruszkowa szedł?
Tak. Koledzy mnie pod pachy i jakoś kuśtykałem, doszedłem. W Pruszkowie mi zrobili koledzy (prawdopodobnie ludność cywilna pomagała w Pruszkowie) opatrunek z gipsem i tak mnie do niewoli wywieźli. Bałem się zostać.
- Długo pan w był Pruszkowie?
Około pięciu dni. Potem do pociągów.
- Zrobili selekcję, czy wszystkich załadowali?
Trudno mi powiedzieć, czy była selekcja. Chyba nie. Trzymały się poszczególne oddziały razem. Nasza kompania cała, to co zostało, była w Pruszkowie. Do pociągów towarowych zapakowali nas i wywieźli do Niemiec, do obozu w Sandbostel. To jest stalag XI B w Sandbostel. Na drodze między Bremą a Hamburgiem, na środku mniej więcej, był stalag dla żołnierzy Sandbostel XI B.
- Jak długo pan jechał pociągiem do obozu?
Żeby nie skłamać, chyba jakieś cztery, pięć dni mniej więcej.
- Czy Niemcy dawali jakąś żywność?
Tak.
- Czy jak pan odchodził do niewoli, wiedział pan, że będą traktować Powstańców jak jeńców wojennych?
Myśmy się nie zastanawiali nad tym, jak będą traktować, tylko czekaliśmy. Czy dobrze, czy źle, nie było wiadomo.
- Konwojowali was do Pruszkowa?
Konwojowali.
- Jak się zachowywali w stosunku do was?
Nie widziałem, chociaż może słyszałem o takich wypadkach, że nawet zastrzelili kogoś, kto nie mógł iść. Nasza kompania bardzo spokojnie przeszła do Pruszkowa.
- Jakie warunki były w obozie?
W obozie były straszne warunki. Przede wszystkim nie było jedzenia, było bardzo skąpe jedzenie. Myśmy dostawali kromkę chleba dziennie i miskę tak zwanej zupy. To była jakaś zalewaja na warzywach. Były przypadki, że ludożerstwo było. Jak umarł ktoś w nocy, to się rano okazało, że nie ma policzka. Takich przypadków było tam kilka. Skrobało się z desek wiórki i się żuło, żeby się jakoś zapełnić. Niemcy to specjalnie robili. Potem zaczęli organizować tak zwane komenderówki, czyli do roboty się szło. Głodem nas zmuszali do tego, iem zajmowania się nami. Kto chciał, mógł się zgłosić, a kto nie chciał, nie musiał się zgłaszać. Oczywiście zgłosiłem się na komenderówkę i naszą komenderówkę wywieziono do Hamburga. Tam w portowej stoczni w Hamburgu budowali statki, przeważnie okręty podwodne i amunicję, przeważnie do dział. Pracowałem w dziale, gdzie amunicję produkowali. Ale oczywiście nasza rola nie polegała na technicznych pracach, tylko na tym, że wózki trzeba było podwozić, odwozić, coś przywozić, podawać tym panom. Jak były bombardowania i gdzieś bardzo zbombardowali, to trzeba było na uporządkowanie jechać, to nas zabierali na komenderówkę. Ta komenderówka była o tyle lepsza niż obóz, że tam chociaż dostawaliśmy jedzenie. Nienajlepsze, ale takie, że można było wytrzymać.
- Kto oprócz żołnierzy z Powstania siedział w tych obozach? Czy jakieś kontakty były?
W Sandbostel nie miałem kontaktów z innymi. Podobno były tam jeszcze inne nacje, byli głównie Francuzi i Czesi, ale nasza kompania z nimi nie miała kontaktu. Z obozu w Hamburgu, jak już zaczęli Amerykanie podchodzić, wypędzono nas pieszo do obozu w Husum, to jest koło Linzburga, na półwyspie. Tam się spotkałem po raz pierwszy z sowieckimi jeńcami, w ogóle z żołnierzami sowieckimi. To, co Niemcy wyprawiali z sowieckimi żołnierzami, nie da się wyobrazić. W ogóle im nie dawali jeść, obdzierali ich z ubrań, oni chodzili nadzy. Jęczeli i błagali, żeby im coś dać. Jak można było, to im się dało. Ale długo w Husum nie byłem, bo z kolegą udało nam się uciec z obozu.
Przez całe Niemcy przewędrowaliśmy aż do Rosenheim chyba na południu Niemiec i tam się dostaliśmy do Amerykanów. Amerykanie nas od razu przekazali do armii Andersa, do Włoch, aż do Porto San Giorgio. W Porto San Giorgio najpierw byliśmy w obozie, odżywili nas przez jakiś czas, umundurowanie nam dali, przyjęli nas do wojska oficjalnie. Potem przydzielili do poszczególnych jednostek. Ponieważ chodziłem w czasie okupacji do gimnazjum chemicznego, to orzekli, że lepiej będzie, jak będę pracował w laboratorium chemicznym. Przydzielili mnie do szpitala wojskowego numer 7 w Ankonie, do laboratorium. Potem z Ankony przenieśli nas do Rimini, to jest paręset kilometrów do przodu. Tam byliśmy aż do czasu, kiedy pewnego dnia dostałem skierowanie do Bolonii, na uniwersytet.
Na chemię mnie skierowali. Pojechałem, niestety bardzo krótko byłem w Bolonii, bo mi się to wszystko przestało podobać. Docierały do nas wiadomości, że już Polska jest wolna i zgłosiłem się na wyjazd do Polski.
- Jak wyglądała droga przez Niemcy, jak pan uciekł z obozu? Czy to było bezpiecznie? Czy panowie w dzień chodzili?
Myśmy kupili sobie za grosze od Niemca konia z wozem i tym wozem jechali. Oczywiście Niemcy nas po drodze łapali. Popatrzyli: cywile, machnęli ręką, niech sobie jadą. Myśmy się nie przyznawali oczywiście, że jesteśmy z Powstania. Tak żeśmy przejechali, aż nas Amerykanie złapali i przekazali do armii Andersa.
- Czy pan miał ochotę jeszcze walczyć jako żołnierz?
Chyba tak. Z tym że mnie przydzielili do szpitala wojennego, to już nie bezpośrednio na froncie. Jak mnie do Bolonii skierowali, to już Bolonia była wyzwolona, tylko Włosi tam byli. Z Włoch przewieźli cały korpus do Anglii. W Anglii byłem w obozie Doddington Camp, koło Peterborough, to jest koło Newmarket. Tam byłem chyba parę miesięcy. Tam było już inaczej, bo żeśmy dostawali wyżywienie, dostawaliśmy paczki amerykańskie z czekoladą, ubraniami, tak że tam już było bardzo dobrze. Ale chciałem wracać do Polski.
- Czy od momentu rozpoczęcia Powstania miał pan jakieś wiadomości od rodziny?
Nie, wiadomości miałem dopiero, jak już byłem w Anglii. Napisałem list do Polski i okazuje się, że list doszedł do moich rodziców. Rodzice mi odpisali. Z tym że to były listy, których treść była kontrolowana. Nie wolno było wysyłać listu zapieczętowanego. Przynieśli list z kopertą, specjalista przeczytał. To samo było w Polsce, jak rodzice do mnie pisali, to też musieli mieć zgodę z odpowiedniego urzędu na zagraniczną korespondencję.
- Czy pan pamięta koniec II wojny światowej? Gdzie pana zastał koniec wojny?
Mnie koniec wojny zastał we Włoszech. Jak mnie wysłali do Bolonii, to już był właściwie koniec wojny.
- Wtedy jeszcze pan nie myślał o powrocie do Polski?
Nie wiedziałem, co w ogóle jest w Polsce. Jak poszła wiadomość, że armię Andersa transportują do Anglii, to bardzo chętnie do Anglii się przetransportowałem. Jedno, co z tych swoich wojaczek miałem, to że poznałem trzy języki. Najpierw w Polsce niemiecki, we Włoszech włoski, a w Anglii angielski. To mi potem bardzo pomogło w życiu.
- Jak Anglicy odnosili się do was, żołnierzy?
Początkowo jak do bohaterów, ale potem myśmy byli ciężarem dla nich. Potem postanowiono zdemobilizować całą armię Andersa i proponowano pracę cywilną. Ponieważ praca była głównie w kopalniach, przynajmniej nam tak proponowano, to byłem jeszcze bardziej przekonany o tym, że wracam do kraju.
- Dużo było chętnych do powrotu?
Na okręcie, którym nas wieziono, było 150 osób z różnych jednostek, nie tylko naszych. Bardzo nieładnie, ale nas bardzo straszono, jak myśmy się zgłosili: „Pojedziecie do kraju, zostaniecie aresztowani, nie wiadomo, co z wami będzie”.
Tak. Myśmy postanowili twardo, że wracamy. Wróciliśmy i ku mojemu zdziwieniu żadnych szykan nie miałem. Statkiem przywieźli nas do Gdyni, tam wyładowali. Oczywiście zeznanie każdy musiał przejść, badanie, co, gdzie, kiedy robił, kim był, jak się nazywa, skąd pochodzi i tak dalej. Ze dwa, trzy dni byliśmy w obozie w Gdyni. Potem nam dano bilet bezpłatny do Warszawy i prowiant na drogę. „Jedźcie do rodziny, już nic nie mamy do was”. Jak już byłem w Warszawie, to musiałem pójść do odpowiedniej jednostki policyjnej, musiałem się dwa razy w miesiącu meldować na policji. Po pół roku – raz na miesiąc, a po roku powiedzieli: „Dziękujemy panu, już nie musi się pan meldować”.
- Żadnych nieprzyjemności pan nie miał?
Nie.
- Pan został odznaczony. Za co pan dostał odznaczenie?
Dostałem odznaczenie za dzielność po prostu.
- Kiedy pan dostał to odznaczenie?
Powiedziano mi jeszcze w czasie Powstania, ale dostałem je dopiero potem.
W czasie Powstania, kiedy byłem ranny. W Anglii już jestem z trzema gwiazdkami za rany. Na baretce są cztery gwiazdki.
Miałem stopień starszego strzelca, a w Warszawie dostałem awans na podporucznika.
- Co pan dzisiaj sądzi o Powstaniu?
Tak naprawdę? To była straszna rzecz, że ktoś zdobył się i dopuścił do Powstania. Jak można było puścić tylu ludzi nieuzbrojonych albo uzbrojonych po dziadowsku? Jak można było to zrobić? Nam cały czas tylko mówiono, że broń dostaniecie na miejscach zbiórki, już bezpośrednio do ataku. Nic. Myśmy prawie z gołymi rękoma… Potem było coraz lepiej, bo się trochę na Niemcach zdobywało, pistolety przeważnie (ze szmajserami chodzili). Niestety, w Powstaniu Warszawskim paręset tysięcy ludzi zginęło, cywilów, już nie mówiąc o żołnierzach. Niestety, cała Warszawa legła w gruzach. Moja Warszawa, w której się urodziłem, wychowałem od maleńkiego.
Warszawa, 6 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek