Kazimierz Duchowski „Włodek”
Moje nazwisko Kazimierz Duchowski. Rocznik 1930. Brałem udział w Powstaniu jako łącznik, w Zgrupowaniu „Żbik”, pluton 233, na Żoliborzu. Charakterystycznym domem naszego miejsca postoju był „Znicz”. To jest dom przy [ulicy] Mickiewicza numer 37. [Jego] znakiem jest płaskorzeźba ogromnego znicza. Ten dom był na pierwszej linii frontu. Miał połączenie z charakterystycznym Szklanym Domem, który się znajduje, patrząc w dół albo na północ, po prawej stronie [ulicy] Mickiewicza. Moje zadanie było bardzo skromne, to znaczy „przynieś amunicję, podaj amunicję, pomóż przy usunięciu zacięcia karabinów czy automatów”... Ograniczało się do [tego]...
- To był 1944 rok. Miał pan czternaście lat. Kto czternastolatkowi daje poważne zadania?
Nie brałem udziału w Powstaniu Warszawskim od samego początku. Mieszkałem na Marymoncie, na ulicy Jana III [numer] 2, tuż przy skrzyżowaniu z Kamedulską Mój ojciec przed wojną ukończył szkołę Wawelberga i Rotwanda i postawił dom na Marymoncie. Dla nas to było urocze miejsce. Ojciec miał olbrzymi plac, sto [metrów] na sto i dom, który był niesamowicie mocny. Pamiętam ogrzewanie z Zakładów Cegielskiego.
Mój ojciec stracił pracę z chwilą wybuchu wojny. Na początku była ewakuacja do Buczacza, o ile dobrze pamiętam. [Ojciec] wrócił ku niesamowitemu zadowoleniu matki. Stanęliśmy na tym, że ojciec nie ma co robić... Ale jako człowiekowi o bardzo zdolnych rękach (
handy man) została [mu] zaofiarowana praca przy produkcji walizek z podwójnym dnem, a później przy produkcji stempli. Wszystkich stempli niemieckich, jakie tylko były. Ojciec produkował te stemple nie bacząc nawet na to, że Niemcy stacjonowali u nas w ogrodzie. Pod szafą była skrytka. Matka była łączniczką. Donosiła te wyprodukowane stemple i pobierała [następne] ze skrytki pocztowej na Żoliborzu przy ulicy Suzina.
[W dom, jak wiem od ojca, uderzyły dwa pociski i niestety pieniędzy nie tylko nie zezwolił na odbudowę, ale zmusił nasza rodzinę do sprzedaży ruiny wraz z placem, już po wojnie. Złożyło się to też bardzo niekorzystnie, że tuż po otrzymaniu pieniędzy, nastąpiła wymiana „1 za 3” w dodatku z limitem wymiany, tak że i tu ponieśliśmy ogromną stratę].
- Obydwoje byli w organizacji?
Obydwoje byli w organizacji, w AK. Dlatego my przeżyliśmy, że AK płaciła ojcu, więc był jako pracownik płatny w Armii Krajowej. Matka żadnych uposażeń nie dostawała, [mimo że] była łączniczką i donosiła te stemple na ulicę Suzina.
- To się łączyło z zagrożeniem...
Tak, łączyło się z zagrożeniem i oczywiście matka to dowoziła z duszą na ramieniu. Nie ma się czemu dziwić... Tak dotrwaliśmy do wybuchu Powstania, który przerwał pracę. My siedzieliśmy w tym domu nie wiedząc właściwie, co będzie dalej.
- Ile osób było w rodzinie?
Cztery osoby. Była [też] piąta, siostra mojego ojca, która w niczym praktycznie nie brała udziału. Była takim „osobnikiem domowym”.
- Czyli rodzina składała się z matki, ojca, ciotki i dwóch chłopców. Pierwszym chłopcem był...
Mój brat, Tymoteusz Duchowski, starszy ode mnie o dwa i pół roku. W 1943 roku znalazł tak zwany kontakt z harcerzami i założył 48. Warszawską Wodną Drużynę Harcerzy, do której i ja należałem. Należało [do niej] wielu chłopców z Marymontu. Tak się dziwnie złożyło, że do żadnej akcji nie zostaliśmy dopuszczeni. Pamiętam olbrzymi zlot harcerzy, jaki się odbywał w Międzylesiu, chyba na początku 1944 roku. Na tym zgrupowaniu była olbrzymia masa ludzi, ale szczęśliwie nie było żadnej łapanki, ani [innych] przeszkód. Wszyscy szczęśliwie wrócili do domu. Gdy zaczęło się Powstanie, mieliśmy nieodpartą chęć wzięcia [w nim] udziału, ale owało okazji. Co robić z Marymontem? 30 sierpnia przyjechał samochód z głośnikami. Akurat siedziałem na werandzie. Głos z głośnika [informował], że wszyscy muszą się wynieść na punkt zborny na Bielanach, a cały Marymont zostanie doszczętnie zdruzgotany przez pociski artyleryjskie. My z matką udaliśmy się na Żoliborz do mieszkania na ulicy Suzina, gdzie matka miała klucz i skrytkę. Ojciec postanowił zostać w domu, dlatego że znał język niemiecki i angielski, a ciotka obiecała ojcu towarzyszyć. Niestety, jak pociski zaczęły padać i burzyć domy, ojciec został ranny i jakimś cudem doszedł na Żoliborz. Poszedł do szpitala na ulicy Krechowieckiej. My stanęliśmy przy ulicy Suzina i brat z miejsca poleciał na Krasińskiego 20, gdzie stacjonował Harcerski Pluton Powstania 227. O dziwo, został przyjęty. Ja z matką staliśmy przy ulicy Suzina i w zasadzie nie było nic do roboty. Nie chciałem iść do piwnicy, dlatego że [tam] było bardzo dużo ludzi, zatłoczenie... Tam siebie nie widziałem. Ale zauważyłem, że przy ulicy Próchnika stoi chłopak, starszy ode mnie, który ma opaskę i co jakiś czas gdzieś [jest] wzywany. Zainteresowało mnie to i podszedłem do niego. Mówię „Słuchaj, co ty tu robisz?”. „Jestem łącznikiem w Wojskowej Pomocniczej Służbie Technicznej i biegam z rozkazem, bo na przykład trzeba wykopać jakieś przejście, wyburzyć jakąś ścianę, komuś pomóc technicznie”. „Czy ja bym nie mógł zostać też przyjęty? Widzę, że jesteś sam, to może mi się też uda”. „Bardzo chętnie”. I zostałem zapisany. Dostałem opaskę, legitymację i odtąd zaczęła się moja służba. To był 2 września. Zacząłem być „używany” jako łącznik. Nawet nas dokarmiano taką zupką „pluj”, od czasu do czasu coś dawali do jedzenia. Biegałem bardzo często w okolice Dworca Gdańskiego albo do ulicy Potockiej. To nie jest [takie] łatwe, jak się wydaje. Teraz to zajmie powiedzmy dwadzieścia minut (od Próchnika). Mnie zajmowało czasami dwie godziny, czasami dłużej. Cały czas latały pociski i pamiętam, że w mojej wyprawie na ulicę Potocką, na placu Wilsona uderzył moździerz i cała chałupa z miejsca zniknęła. To trwało gdzieś do połowy września.
- Co się znajdowało na ulicy Potockiej, że pan tam biegał?
[Na terenie Żoliborza było wiele tak zwanych komitetów blokowych prowadzonych przez kierowników, do których trzeba było donieść meldunek z punktu dowodzenia o dokonaniu na przykład przebicia ściany domu, wykonania przekopu, czy budowy barykady,
et cetera]. Wszędzie [tam] były zgrupowania żołnierzy AK. Czasami musiałem biec również do plutonu, gdzie stacjonował mój brat, plutonu 227.
Nie. Myślę, że był w „Żywicielu”. To było zgrupowanie całego okręgu żoliborskiego, a on chyba był w „Żyrafie”. Tak mi się wydaje. Ja byłem w „Żbiku”, a on w „Żyrafie”. Wszystkie te nazwy zaczynały się na „Ż”, mimo że dowódcą [całości] był „Radosław”.
Gdzieś w połowie Powstania zaczynało ować pracy, dlatego że obszar się zaczynał zmniejszać. W mojej wędrówce, między innymi, zawędrowałem [też] do „Znicza”, żeby tam organizować przekop. To znaczy, żeby prosić dowódcę bloku o pogłębienie przekopu, który był między „Zniczem” a Szklanym Domem. [Tam] zapytałem się, czy nie mógłbym zostać przyjęty na pierwszą linię. Marzyło mi się, żeby brać czynny udział [w Powstaniu], a nie tylko biegać. Wyrażono zgodę. Rozstałem się z Wojskową Pomocniczą Służbą Techniczną i stanąłem tam. Moim zadaniem było przenieść amunicję do ppanc.
Nie wyczytałem tego w żadnych książkach... Ale biegając jako łącznik, zauważyłem na przykład na ulicy Krechowieckiej, że były [przeprowadzane] zrzuty, których dokonywali Sowieci. Była kasza jaglana i ruskie napisy
swinskaja tuszonka. Ta
swinskaja tuszonka była zrzucana w dykcie po dwanaście puszek. Do złagodzenia wstrząsu Sowieci użyli szklanej waty. Jak te puszki upadły i rozlały się, nie było takiego, który byłby szalenie głodny (ja też byłem), a odważył się zjeść to mięso (mimo że zapach był fantastyczny) ze szklaną watą. Wiem, że to było zrobione z premedytacją, że jest mięso, ale za Boga go nie ugryziecie! To samo było z sucharami, które były czarne i tak twarde, że zęby można było połamać. Kasza jaglana była również pakowana w ten sam sposób.
Na ulicy Suzina, przy Próchnika, w dawnej kotłowni, znajdowała się tak zwana rusznikarnia. [Tam] leżało najwięcej ruskich rusznic przeciwpancernych, bo oni je zrzucali bez spadochronów. Ich samoloty, kukuruźniki, latały dosyć nisko, około stu metrów [nad ziemią]. Tak im się wydawało, ale uważam, że to też premedytacja... Z wszystkich rusznic, które padały, tylko część nadawała się do użycia, a olbrzymia część nie. Można było (tak się śmiali) „strzelać zza węgła”. Kto by się odważył strzelać z rusznicy, która jest zgięta jak parasol?
W innym miejscu, amunicja, którą zrzucili bez spadochronu, wybuchała. Krótko mówiąc, stanowiła przeszkodę dla powstańców, a nie pomoc. Wiele amunicji pogięło się. Ci, którzy z niej strzelali bardzo często doznawali zablokowania się zamka w komorze amunicyjnej, dlatego że łuska nie pozwoliła na powrót zamka i trzeba było użyć nawet kilku wyciorów, żeby tą łuskę wyrzucić.
- Czyli niewiele pożytku mieliście z takiej pomocy...
Ale powiedziałbym, że broni przybyło. Sowieci specjalnie podrzucili broń, żeby powstańcy wyginęli do końca. Koło 30 sierpnia, u nas w „Zniczu” pokazało się dwóch Sowietów, oficerów łącznikowych, którzy powiedzieli, że następnego dnia zacznie się przeprawa przez Wisłę do oddziałów sowieckich stacjonujących za Wisłą. Na drugi dzień rano, ponieważ my wiedzieliśmy, że górny Żoliborz już padł (tam gdzie był mój brat), wszyscy zgromadzili się w obrębie dolnego Żoliborza. Ja nawet zrzuciłem kurtkę, bo słyszałem, że będziemy się przeprawiać przez Wisłę. To było gdzieś koło szóstej rano. Koło godziny dziesiątej rano ten rozkaz został odwołany. Przelecieli Sowieci. Widać było iły, czyli czarną śmierć, jak strzela. Więcej strzałów padło w „Znicz” niż w oddziały niemieckie. [To] trwało cały dzień. Wieczorem ten rozkaz został odwołany. Już się nie będziemy przeprawiać przez Wisłę, tylko następuje kapitulacja.
Jak nastąpiła kapitulacja, tak wszyscy się zaczęli wyzbywać swojej broni, dlatego żeby jej nie oddawać Niemcom. Najczęściej wyrzucali zamki od karabinów na ulicę. [Na] wszystko, co zostało, Niemcy przygotowali olbrzymie kosze i paczki i myśmy to wszystko [tam] składali. Ja [też] się pozbyłem... Dostałem Winchestera, który się od dołu zamyka, patrząc dzisiaj, zupełnie jak Gary Cooper. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale tak było. Jak była kapitulacja, myśmy przeszli przez bramę Feniksu i skierowano nas do AWF-u. Myśmy [tam] szli dobrych kilka godzin. Okazuje się, że AWF nie miał żadnego miejsca, [żeby] nas przyjąć i zawrócono nas na Powązki do tak zwanego „Pionier Park”. Nie wiem, czy [on] egzystuje, czy jest, czy go nie ma... Ale w każdym razie w Pionier Park zdarzały się jeszcze takie wypadki, że mimo wszystkich rewizji niektórzy powstańcy przemycili broń, granaty i tu i ówdzie w latrynach widać [je] było wyrzucone. Tak przetrwaliśmy do rana.
Rano podstawiono samochody ciężarowe (w każdym oczywiście siedziała obsługa niemiecka) i przewieziono nas do Pruszkowa.
Trudno mi odpowiedzieć. Wieźli nas do Pruszkowa tymi samochodami i całe zakłady kolejowe, które tam były, zostały zapchane żołnierzami z Pruszkowa. Po raz pierwszy usłyszałem tam modlitwę „O Panie, któryś jest na niebie” [śpiewana przez żołnierzy z Dywersji AK. Nastrój był bardzo podniosły.
W Pruszkowie siedzieliśmy chyba pięć dni. Mówię chyba, dlatego że dokładnej daty nie pamiętam. Przyjeżdżało RGO i dosyłało zupę. Nie miałem w czym tej zupy zjeść. Niektórzy strącali w halach fabrycznych klosze lamp i zatykali [w nich] denko, żeby nalać sobie zupy i zjeść. Nastąpiło wyczekiwanie, co z nami dalej... Chyba za pięć dni podstawiono wagony i wszystkich nas ładowano [do nich] po siedemdziesięciu czterech. Co było dla nas takie dziwne? Myśmy byli niesamowicie wygłodzeni i Niemcy nas obdarowali tak zwanym
Knekebrotem. To są suchary w pudełkach. Nie pamiętam po ile [pudełek], ale chyba po dziewięć. Byłem tak wygłodzony, że niemal na miejscu, ledwo wlazłem do wagonu (zatrzaśnięto później drzwi) zjadłem chyba te dziewięć pudełek od razu. To był błąd, dlatego że tak mi się zachciało pić, że nie wiedziałem co ze sobą zrobić dalej. Później zachciało mi się do ubikacji. Drzwi zamknięte i Niemcy nie otwierali. Krótko mówiąc, musiałem użyć czapki i dobrze, że niektórzy już wygrzebali dziurę w podłodze i tą zawartość, wszystko wyrzucili. Ja byłem pierwszy. Później było kilku innych.
Gdzieś po dniu podróży (jechaliśmy przez Skierniewice) w Skierniewicach usiłowali nam przez okno wrzucić trochę kiełbasy. Nie wiem kto, ale ktoś złapał. Jeden jedyny...
- Niemcy już nie żywili was w czasie podróży?
Nie, absolutnie. Już więcej nie było ani otwierania drzwi, ani picia nie dawali. Nic.
Później pociąg stanął w Berlinie. I jak stanął, tak się niektórzy zaczęli przez okienka pytać, gdzie my jesteśmy. Po niemiecku nam odpowiedzieli „Berlin”. Zaczęły wyć syreny, to pamiętam, że było gdzieś koło dwunastej. Jak ten pociąg dodał gazu, tak leciał... i stanął gdzieś w polu. Kazali wszystkim wysiadać, żeby się załatwić. Tuż obok stała pompa. Jak się dorwałem [do niej], to mimo że się raz napiłem, to później musiałem wrócić, oczywiście bojąc się, że mnie ktoś wypchnie. Ale [musiałem] pić jeszcze [więcej], jeszcze... Wreszcie do tego wagonu...
I dojechaliśmy koło południa następnego dnia do Altengrabow. [Tam] otworzono wszystkie wagony, wyrzucono nas dosłownie na pole i wtedy zobaczyliśmy pierwszy aliancki nalot. Masa samolotów na niebie leci... Oczywiście niektórzy bili brawo. Niemcy od razu: „Dalej, dalej, dalej!
Raus, Raus!. Ale od razu się nastrój poprawił, że nie tylko my skończyliśmy się bić, ale inni się biją. Niemcy postawili olbrzymie namioty i wpędzili nas do [nich] na noc, bez żadnych koców, plandek... niczego! Na ziemi! Chcesz, to śpij na ziemi i koniec...
[Nie, nie cały. Te namioty były tylko dla nas, przyjezdnych. Gdy nas najmłodszych jeńców (pięćdziesięciu dwóch), przeniesiono do Gross Lübars, umieszczono nas w barakach. Były tam prycze trzypiętrowe. Tak zwane sienniki były już mocno zużyte i właściwie bez żadnej łomy wewnątrz. Spało się właściwie na deskach.].
Rano był olbrzymi apel. Wszystkich poustawiali chyba w czwórszeregu. Wtedy padła komenda: „Ci do osiemnastu lat wystąp!”. Nie zrozumiałem tej komendy po niemiecku, więc mnie wypchnięto i wypchnięto takich, jak ja pięćdziesięciu dwóch. Zgromadziło się nas pięćdziesięciu dwóch z Żoliborza... Jeden się znalazł z „Parasola” (nazywał się „Mały”), który, nie wiem dlaczego, zaplątał się na Żoliborzu. Reszta była z Żoliborza. Dwóch było z Wołyńskiej Dywizji, Siemiaszko i Grzyb, to pamiętam jak dzisiaj. Jak nas ustawiono, tych pięćdziesięciu dwóch, dali obstawę niemiecką. Zaprowadzono nas, dobrych dziesięć kilometrów dalej do tak zwanego lazaretu Gross Lübars. To był taki lazaret dla jeńców, którzy zachorowali czy byli ranni. Zostały tam doprowadzone wszystkie sanitariuszki, które też jechały w tym składzie. Pamiętam, że te sanitariuszki też były wypuszczone na postoju na polu do załatwienia się i napicia się wody. Siedziałem w tym lazarecie. To był początek października...
- To było daleko od Altengrabow?
Jakieś dziesięć kilometrów. Była wprowadzona identyfikacja jeńców. Spotkałem swojego brata ciotecznego, który był na Mokotowie. Mówię „Jurek, co ty tu robisz?”. A on mówi „Zapisuję jeńców, bo musimy wykaz jeńców przesłać do Genewy, do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Masz tu numer, czterdzieści sześć siedemset dziewięćdziesiąt jeden, stalag XI A, którego za Boga nie możesz oddać. Jesteś jeńcem wojennym. Nad tobą stoi prawo jenieckie, Konwencja Genewska, więc tego numeru musisz strzec, jak oka w głowie”. Każdy sobie powiesił [swój] numer na szyi, drewnianą tabliczkę z numerem... Tak się człowiek stał jeńcem. Oczywiście z tego lazaretu, tak jak i ze stalagu, żadnego wyjścia nie było. Podwójne druty kolczaste, psy, wieżyczki, reflektory...
- Jak wyglądało codzienne życie?
Co rano – nie wiem po co – apel. Niemcy sprawdzali liczebność, czy się zgadza. Po apelu zazwyczaj było śniadanie, które Niemcy dawali. To pamiętam jak dziś... Samochód, bochenek chleba na dwudziestu czterech... Dantejskie sceny przy dzieleniu tego chleba... Dzielący stara się dać każdemu taką samą ilość, ale to jest czasami niemożliwe, bo okruszek upadnie tu, czy tam... Wszyscy są niesamowicie wygłodzeni... Poza tym była margaryna i coś jeszcze. To było rano. I kawa, jak mówili, żołędziówka. Tę kawę rzeczywiście można było pić, ile kto chce. Ale nie naje się człowiek, pijąc kawę. To było mniej więcej sześć tygodni w lazarecie. Potrójne prycze, w zasadzie już bez sienników, bo słoma została wygnieciona przez poprzednich więźniów, którzy zostali gdzieś wysłani. 15 listopada 1944 roku przyjechał samochód niemiecki, ciężarówka i wyczytano moje nazwisko. Znalazłem się w grupie dwudziestu pięciu [osób] przewiezionych do Harzgerode (okazało się, że to jest
Mitteldeutsche Leichmetal Werke) do pracy. Niby nas przebadano. Pamiętam jak dziś, musiałem oddać mocz do analizy Czechowi. Okazuje się, że Czechów było bardzo dużo w tych zakładach. [Oprócz tego] Belgów, Holendrów i Włochów. Nas nazwali
Kleine Partisanen. Dostaliśmy jedną sztubę z piecem. Każdy miał swoją szafkę, podwójne prycze i jeden koc. Teraz nie wiadomo było, czy tym kocem się przykryć, czy położyć [go] na strugach drewnianych, które się nazywały „wiolina”. Jak się człowiek położy na kocu, to nie ma się czym przykryć. Położyć się na wiolinach, to pozostaje koc do przykrycia. [Powstaje] problem: co z tym fantem zrobić? Dostaliśmy po jednej czerwonej misce i po jednej łyżce. To było wszystko. Dostawaliśmy pożywienie raz dziennie i raz na cztery dni siedemdziesiąt pięć deko chleba. Chodziłem koło tej szafki, jak tylko dostałem, bo człowiek był głodny... Ukroiłem sobie kromkę. Nie zaspokoiło głodu... Może jeszcze jedną. Ale co będziesz jadł przez cztery dni? Wreszcie decyzja: pal go diabli, chociaż dzisiaj będę najedzony, a jutro... Niech będzie. Przetrwanie i życie uratowały nam paczki amerykańskie, jakie, o dziwo, Niemcy nam dostarczyli jako jeńcom wojennym.
- A z Czerwonego Krzyża mieli?
No właśnie to był Amerykański Czerwony Krzyż, który brał udział w
International Red Cross. Każdy dostał pięć paczek amerykańskich i po jednej szwedzkiej. Na szwedzkich paczkach były nawet imienne napisy. Każdy jak dostał paczkę, to był wniebowzięty! Pięć kilo żywności. Oczywiście wśród [żywności] były papierosy. Były bezcenną walutą na tamtejszym rynku. Niektórzy się kontaktowali z Niemcami po cichu i za paczkę można było dostać worek kartofli. Wstąpiła w nas otucha, bo już człowiek nie był głodny! Kartofle już można było jeść. Wpierw „Lendzion”, mój kolega, a w zasadzie kolega „Motka”, z tego samego plutonu 227, otrzymał dziwnym trafem, gdzieś spod Tarnowa paczkę cebuli. [Ona] nas też postawiła na nogi, bo myśmy [ją] upiekli w misce i zjedli. Te paczki trzymały nas przy życiu... Praca w
Mitteldeutsche Leichmetal Werke była niesamowicie ciężka. Budzono nas o godzinie trzeciej rano. Niemiec otwierał drzwi i głośno wrzeszczał:
Alles Aufstein! Więc musieliśmy wstać. Nie [było] innego wyjścia. O czwartej rano zaczynała się nasza praca. Trwała do godziny trzeciej po południu. Jedenaście godzin na dobę. Człowiek był zobowiązany, pod rygorem bicia, zapracować na dwanaście kastenów, czyli dwanaście odlewów...
To były części do V1, do samolotów, do V2. Oczywiście myśmy nie znali idealnie przeznaczenia, że ten odlew idzie do V1, a tamten do myśliwca niemieckiego. Ale musieliśmy [je] robić.
- Mieliście za to jakieś wynagrodzenie?
Były fenigi, ale myśmy nie mogli nigdzie nic za [nie] kupić. Próbowaliśmy wyjść do miasteczka Harzgerode. Mogliśmy najwyżej kupić przyprawy do zup, jak pieprz, jakieś czernidło. I [coś] koloru czerwonego, jak papryka. Jeżeli człowiek się odważył wtedy wejść do niemieckiej kantyny (tylko dla Niemców) był wypędzony. Gdzieś koło lutego i marca sytuacja mocno się zmieniła, dlatego że już wszelkie oznaki wskazywały, że front amerykański jest blisko. Czasami można było wejść do kantyny i za fenigi [coś] kupić. Wszedłem, poprosiłem (oczywiście ze strachem):
Eine Sprudel Bitte. [Jak] dostałem tę flaszkę, to wydoiłem dosłownie w mgnieniu oka! Czasami się człowiek odważał, i czasami te fenigi zdążył zebrać. To nie było na porządku dziennym. Paczki amerykańskie uratowały nam życie, jak powiedziałem, ale czasami jedliśmy mleko w proszku łyżkami, dlatego że człowiek był tak głodny... i nie wiedział, gdzie to ugotować. Łyżką prościej... Amerykanie przyszli 15 kwietnia 1945 roku. W czasie nalotów amerykańskich, czy alianckich (bo myśmy nie wiedzieli, kto leci)... W zasadzie one powtarzały się, jeden wieczorem, koło godziny jedenastej, a drugi w dzień, koło dziesiątej. Można było prawie że ustawiać zegarki. [Podczas] tego, który był w nocy, syrena odzywała się (tak samo, jak w dzień) szesnaście razy. Gasły wszystkie światła i następowała absolutna cisza. Myśmy leżeli już o jedenastej godzinie w łóżkach, na pryczach i czekaliśmy, co będzie dalej. Na nasz zakład nie upadła ani jedna bomba...
- Spaliście tam, gdzie było wasze miejsce pracy?
Niedaleko, bardzo niedaleko. Był taki jakby obozik i tam byli wszyscy: Belgowie, Holendrzy, Czesi, Ukraińcy i Polacy. Z tym, że myśmy się dowiedzieli, że Ukraińcy i Czesi byli jako ochotnicy. Nie byli przymusowymi robotnikami. W dzień, jak był nalot, to nas wyrzucano do sztolni, które były zbudowane o jakieś półtora kilometra od naszego zakładu, w Górach Harzu. To miało być przeniesienie zakładów do sztolni, do wybudowanych w skałach korytarzy. Myśmy lecieli jako pierwsi. Początkowo się z nas śmiali, że się boimy tych nalotów, że lecimy biegiem, gdy wszyscy inni wolno maszerują. Ale my nie wchodziliśmy do sztolni, tylko biegliśmy w góry oglądać, jak wyglądają naloty amerykańskie. Dowiedzieliśmy się później, że w dzień lecą Amerykanie, a w nocy Anglicy. Jak lecieli Amerykanie, to pamiętam jednego dnia, jeden z nich (szły formacjami po pięćdziesiąt czy po sto), zrzucił świecę dymną. Myśmy [ją] widzieli. I następna formacja znowu świecę dymną i tak dalej. Gdzieś koło trzeciej wyszły z miasta takie chmury, że zakryły słońce i pół nieba. Okazuje się, że Halberstad przestał istnieć, nic tam nie zostało. Były takie bombardowania... A w nocy oglądaliśmy, jak rzucają (to mówili Magdeburg i Halle)... było widać fosforowe bomby, których odpryski szły na pół nieba. Oczywiście, że byliśmy więcej niż zadowoleni, a o strachu to w ogóle nie było mowy... żeby ktoś czuł się przestraszony. W dzień lecieliśmy pierwsi i później już wiedzieli, że
Kleine Partisanen to leci w góry a nie do sztolni.
- A same samoloty widzieliście?
Widzieliśmy, tak widzieliśmy. Później wielokrotnie następowały (jak Niemcy [to] nazywają)
Tichflige. Nie wiem dlaczego, ale to lecące nisko samoloty. One zazwyczaj leciały po dwa i strzelały do tego, co tylko napotkały. Pociąg, samochód, czołg... wszystko było niszczone. Oczywiście myśmy tego nie widzieli, a widzieliśmy tylko samoloty, jak lecą. [Ogarniała] nas więcej niż radość!
Tak! To trudno sobie wyobrazić, jak się człowiek cieszy, [kiedy] przeciwnik dostaje wreszcie od kogoś [baty].
Wracając do Powstania... Przeczytałem w książce, że niemieckie samoloty startujące z lotniska na Bielanach, sztukasy, leciały [po] cztery. Widziałem je wielokrotnie. Zrzucały bomby na Żoliborz, na Starówkę... Dlaczego ich nikt nie strącił?! Artyleria sowiecka miała bardzo blisko! Ani jeden samolot nie został strącony! A ten pisarz napisał: „Samoloty niemieckie były przeganiane przez samoloty rosyjskie”. To jest kłamstwo! To jest tak olbrzymie kłamstwo, że człowiekowi się nie chce wierzyć! Co to znaczy być przeganianym przez inny samolot? To znaczy wychyla się z kabiny, [macha] ręką i woła „Ty sukinsynu zjeżdżaj, bo ci gnaty porachuję!”? Przecież, jeżeli jest szybszy, a Jak-9 był o wiele szybszy niż sztukas 87, to go powinien zestrzelić! Mało tego, artyleria sowiecka powinna go zestrzelić! Dla mnie to jest [oczywiste]. Ani jeden niemiecki samolot nie został strącony! Ani jeden sowiecki nie został strącony! Czyli braterstwo broni, jakie zawarli w 1939 roku w tym wypadku, w wypadku Powstania, żeby zniszczyć Polaków, [nadal] istniało.
15 kwietnia przyszli Amerykanie. Nas, [dzień] wcześniej, wieczorem wygnano do lasu. Już nawet nie do tych bunkrów, tylko do lasu! Idźcie sobie precz i koniec! Cały czas huczały kompresory, bo wszystkie urządzenia niemieckie były na sprężone powietrze. Kompresory były ochładzane przez basen, który [służył] Niemcom jako basen, a w zasadzie był chłodnią dla tych kompresorów. I nagle przestały pracować. Nam się to wydało olbrzymią ciszą. My byliśmy przyzwyczajeni do ciągłego huku pracujących kompresorów. I nagle cisza... Rano odważyłem się polecieć do Harzgerode i zobaczyć, czy Amerykanie już są. Ich czołgi stoją, [żołnierze] są, więc wszyscy wróciliśmy do naszych baraków. Ale co robić dalej? Za jakieś dwa, czy trzy dni przyszli Anglicy.
- Czy coś się zmieniło? Była załoga niemiecka?
Nie, nic! Można było chodzić po tych zakładach i psuć, co kto chciał, czy sabotować. Ale jakoś nikomu to w głowie nie [było]. Skończyła się praca, siedzimy u nas. Wyjadamy resztki żywności z paczek amerykańskich, ale nie wiemy co robić dalej. Za trzy dni przyjechali Anglicy i mówią „Ta ziemia będzie oddana Sowietom na prawach wyrównania linii okupacyjnych. Macie do wyboru: albo zostać, pójść pod Sowietów, albo was odwieziemy czterysta kilometrów dalej do strefy angielskiej. [Czego] sobie życzycie?”. Bardzo znikoma część (okazuje się, byli aelowcy, było ich pięciu czy sześciu) zdecydowali się zostać. Myśmy zdecydowali się jechać z Anglikami, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że z Sowietami (na podstawie [wydarzeń] z Powstania) nie jest tak łatwo. Anglicy nas odwieźli czterysta kilometrów dalej, na zachód i wysadzili w miasteczku Delligsen.
- To było ciągle jeszcze w Niemczech?
Tak. Cały czas w Niemczech. W Delligsen zostaliśmy pozostawieni samym sobie. Powiedzieli, że Niemcy będą nam w szkole dawać jeść. Ale jak znaleźliśmy szkołę, to nikogo nie było, nic nie było przygotowane. Stanęliśmy znowu przed [pytaniem]: co robić dalej? Usłyszeliśmy pogłoskę, że w Nordheim jest obóz dipisów (czyli
displaced persons ). Tych, którzy nie mają gdzie się podziać. Czyli najwięcej Polaków. Czasami są Czesi, którzy też się boją wrócić i bardzo mało Ukraińców. O Sowietach w ogóle się nie mówiło, bo ich z obozu zapakowali do wagonów (tak słyszeliśmy) i wywieźli. Pociągi niemieckie już zaczęły chodzić. Odważyliśmy się pociągiem pojechać do Nordheim. To jest dosyć spora mieścina niemiecka. [Tam] przyjmowali, [tego] kto przyjechał. „Skąd jesteś?”. „Z AK”. „Z jakiego miejsca?”. „Stąd i stąd”. „To O.K. Masz tu miejsce, swój pokój. Będziesz w plutonie takim, kompanii takiej”. Nic się w zasadzie nie robiło. Co rano tylko były apele. Każdy stanął, zaśpiewaliśmy hymn i czas wolny.
Nie pamiętam. Był jakiś generał, ale nie potrafię powiedzieć, jakie [miał] nazwisko. Przesiedziałem w Nordheim do listopada 1945 roku. W listopadzie buchnęła [wieść], że w Gettingen niedaleko Nordheim jest dużo lepsze miejsce, dużo lepszy obóz i należy ten obóz zostawić i przejechać do tamtego.
- Można było się przemieszczać?
Nie było żadnej restrykcji, nikt nic nie mówił. Nie mieliśmy żadnych dowodów, poza tym, że pracowałem w
Mitteldeutsche Leichmetal Werke. Nie miałem nic więcej. I ten numer jeniecki. To wszystko, co przy sobie posiadałem... Zapomniałem powiedzieć jednego. Jak byliśmy w Nordheim, puścili dwa razy filmy w miejscowym
cinema. Jeden [to] był film niemiecki, z może najbardziej wybitną artystką niemiecką Marie Karek „Kobieta moich snów”. Bardzo ładny film. Coś w rodzaju rewiowego, muzycznego, trochę magicznych sztuk. Ale najważniejszy film, jaki nam puścili, był o żołnierzu-tułaczu. To był film, który (tak myślę) [pokazywał] wojska Andersa, dlatego że pokazali na początku Karpaty i tę sosnę, która później była przypięta na ramieniu żołnierzy. Dywizja Karpacka. Pokazali, jak Niemcy łamią zaporę, jak wjeżdżają do Polski. Później pokazują (bo już tego nigdzie nie widać), pierwszą defiladę, jaką żołnierze [polscy, jeńcy wojenni zwolnieni z sowieckich obozów dzięki układowi Sikorki-Majski] odbywają przed generałem Andersem. Idą w szmatach dosłownie i nawet nie mają butów. Generał Anders stoi na takich kulach i przygląda się im. Później obraz się zmienia i maszerują już dziarsko w butach, a on stoi wyprostowany w czarnym berecie i z czołgu przyjmuje defiladę. Ten film Polacy powinni gdzieś odnaleźć (to było cudo) i dla zbawienia dusz [go] zobaczyć. To było arcydzieło na [wielką] skalę.
Bardzo! Jak doczekałem gdzieś do Bożego Narodzenia, to się rozniosła wiadomość, że przyjmują do amerykańskiego wojska. „Tylko jedźcie do Nimbergu”. Co robić? Zimno, mróz! Ale wsiadamy w pociąg i jedziemy do tego Nimbergu. Oczywiście to się łatwo mówi teraz, ale nie za tamtych czasów. Trzeba iść na dworzec, znaleźć plan, gdzie pociągi dochodzą, jakie połączenia, bo nie zawsze bezpośrednie. Krótko mówiąc [dotarłem] do Nimbergu do stacji Furt. Na stacji było napisane: Polska Kompania Wartownicza. Bałem się, że mnie nie przyjmą, że jestem za młody. Podszyłem się pod brata. Podałem jego datę urodzenia, [rok] 1928, a nie 1930. Padło pytanie: „Coś taki mały?”. Mówię „Bo nie było jedzenia. Nie miałem co jeść. Nie urosłem. Ale chcę do wojska”. Tu strzeliłem największą głupotę swojego życia, bo mówią „Może chcesz być kierowcą?”. Wtedy powinienem powiedzieć „Tak”, a powiedziałem „Nie, chcę mieć automat”, dlatego że wszyscy myśleli, że zacznie się III wojna i pójdziemy na Sowietów odpłacić im za wszystko, co nam zrobili albo czego nie zrobili. Wziąłem automat i zaczęła się służba. Na początku był rodzaj [obozu] rekruckiego, to znaczy marszobiegi po trzydzieści kilometrów. Musieliśmy biegać i mimo że to [był] styczeń, spaliśmy w namiotach. Pamiętam, [że] zrobili dowcip koledze, który się nie mógł obudzić. Wynieśli go z łóżkiem na śnieg.
Całe przygotowanie do służby trwało jakieś trzy tygodnie. Mieliśmy amerykańskie uzbrojenie, amerykańskie mundury, amerykańskie samochody, czyli zupełnie jak Amerykanie. To się Amerykanom nie bardzo spodobało. Musieliśmy się przefarbować na czarno. Czyli wszystko to samo, ale na czarno. Pozostały jedynie białe krawaty (o dziwo, krawaty w wojsku) i białe pasy. Reszta, wszystko granatowe. Amerykanie mają dwa hełmy, jeden jest plastikowy, a drugi metalowy. Wygodna armia. Najbardziej bogata armia na świecie! Nigdzie nie widziałem tak odprasowanych, kolorowych mundurów, jak w Ameryce! Jak zrobili w Nordheim rodzaj przeglądu, Amerykanie, Anglicy i Kanadyjczycy wyszli, to [Amerykanie] wyglądali jak Rzymianie, w metalowych, złotych hełmach. Dusza się radowała! Pokazali Kanadyjczyków, Szkotów... To wszystko, to było coś tak przepięknego, że chciałbym, żeby wojna wróciła, żeby chociaż to zobaczyć (już nie mówiąc o niczym innym). Po trzech [tygodniach], jak powiedziałem, przewieźli nas do Oberdach, statek „Bajansbach”, do jednostki 4101, odbyć służbę. [Polegała ona na] czterech godzinach warty i ośmiu odpoczynku. W te osiem godzin wliczony był obiad, więc nie zawsze było [tyle] godzin odpoczynku. To trwało czterdzieści osiem godzin.
Tylko stać na warcie i pilnować. Pilnowaliśmy między innymi bunkrów z amunicją. Niemieccy jeńcy, esesmani, których obóz również był blisko, byli zmuszeni przewieźć w dzień sześć samochodów amunicji niemieckiej na dworzec i przywieźć z tego samego dworca sześć samochodów amunicji amerykańskiej. Amunicja niemiecka szła do Francji, a w Niemczech pozostawała amerykańska. To było czterdzieści osiem godzin. A następne godziny, następny dzień był przeznaczony na tak zwany konwój. Dostawało się sześciu Niemców. Człowiek wsiadał na samochód amerykański. Kierowcą był Amerykanin. [Było się] odpowiedzialnym, żeby tych sześciu Niemców nigdzie nie uciekło. To trwało do listopada. W listopadzie niestety doznałem takiego osłabienia, że dosłownie położyłem się na warcie. Więc jak samochód przyjechał, to [kierowca] od razu mówi „Pójdziesz do ciupy. To nie ulega najmniejszej wątpliwości, idziesz z miejsca do ciupy”. Mówię „Nie, z miejsca chciałbym iść do lekarza”. Zmienił się trochę i mówi „Może najpierw pójdziemy na obiad”. Mówię „Nie, chcę iść koniecznie do lekarza! Naprawdę, chcę iść do lekarza!”. Zaprowadzili mnie (bo amerykańska jednostka była tuż [obok]) do Amerykanina. Włożył mi termometr do ust i na tym moja pamięć się skończyła. Później mówią „Pojedziesz do amerykańskiego szpitala, do Nimbergu”. Jak zobaczyłem ten szpital, to też zrobiłem oczy...
To było tylko osłabienie.
Po prostu [byłem] do niczego. Dali mi miesiąc odpoczynku. Mówią „Masz, siedź tylko i nic więcej”. Był tam […] tylko las i bunkry. Kilka chałup niemieckich. Nie było nic absolutnie do roboty. „Co ja tu będę [przez] miesiąc robił?” [myślałem], jak wróciłem z Nimbergu. Któregoś dnia jeden z dowództwa mówi do mnie „Hej, Kazik, twoja matka cię poszukuje przez radio: «Kaziu, wróć do szkoły!»”. Myślę sobie „Co ja tu będę robił? Jest niby dobrze, bo wyżywienie jest i mam gdzie spać... Koce są i łóżko jest... Kuchnia jest pierwszorzędna, ale matka wzywa”. Poszedłem z raportem: „Proszę o zwolnienie”. Oni trochę nie bardzo to przyjęli, że ktoś chce wrócić za „żelazną kurtynę”. Dochodziły do nas takie pisma, jak „Repatriant”. Same kłamstwa... „Wracajcie do wszystkich! Czekamy na was! Stańcie z nami w jednym szeregu!”. To nie była prawda!
Jak wróciłem do Polski w 1946 roku, to zobaczyłem do licha i trochę procesów. I w „Życiu Warszawy” rehabilitacja pośmiertna, na przykład polskich lotników czy marynarzy. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem na to patrzeć... Tych ludzi, którym się [należały] najwyższe odznaczenia, najwyższa chwała, najwyższe dodatki, jakie można stworzyć, ich stawiają pod ścianę... Już nie mówiąc, co zrobili z „Anodą” czy z generałem „Nilem”. Ostatnim ich wyczynem był Grzegorz Przemyk. Nie mogłem tego znieść... Skierowano mnie, między innymi, do odgruzowywania Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu, [bo zostałem wcielony do Brygady „Służba Polsce” na cały czas wakacji].
- Nie wrócił pan do Warszawy?
Wróciłem. To [było] już po powrocie do Warszawy.
- To dlaczego pojawił się Oświęcim?
Tylko dlatego że podałem, że byłem w Brygadach Świętokrzyskich, bo Kompanie Wartownicze podlegały pod [nie]. A Brygada Świętokrzyska była tutaj na cenzurze, na marginesie. I dlatego że byłem w AK. Mój brat pojechał na obóz harcerski, a ja musiałem odgruzowywać Zakłady Chemiczne w Oświęcimiu... Jak złożyłem papiery na [studia] dzienne na Politechnice – „Nie przyjęty z u miejsc”. Dopiero po służbie wojskowej, którą udało mi się odbyć, jako sportowiec, jako żeglarz w CWKS-ie, dopiero [wtedy] się dostałem na WSI i ukończyłem Wieczorową Szkołę Inżynierską. Gdyby nie to, prawdopodobnie bym jej nie ukończył. Ale mając tego wszystkiego dosyć (podróżując czasami na zachód do Danii, Szwecji, w [ramach uprawiania] sportu i jako turyści, samochodem) doszliśmy do wniosku, że nasze miejsce nie jest tu. Wynieśliśmy się, nie łatwo, bo przez Szwecję do Kanady w 1974 roku. Miałem już dwóch synów. [...]
Warszawa, 21 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt