Kazimierz Draczyński „Sokół”
Nazywam się Kazimierz Draczyński, jestem rotmistrzem służby stałej. Brałem udział w Powstaniu Warszawskim na początku jako zastępca dowódcy Zgrupowania „Zaremba”. Kiedy „Zaremba” został zwolniony w czasie Powstania, byłem szefem sztabu u „Pioruna”. Pseudonim „Sokół”.
- Panie Kazimierzu, proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych. Pan się urodził na kresach. Czy miał pan rodzeństwo, czym się pana rodzice zajmowali? Jak pan wspomina te lata?
Mój ojciec był swego czasu burmistrzem miasta Nieśwież, oprócz tego miał pewną farmę, kawałek gruntu. Skończyłem Gimnazjum imienia Syrokomli w Nieświeżu. Po skończeniu próbowałem studiować, ale niestety zało pieniędzy. Tylko zdałem egzamin do szkoły nauk politycznych i potem od razu poszedłem na ochotnika do kawalerii do Grudziądza, do szkoły podchorążych. Skończyłem szkołę podchorążych i dostałem przydział do 5. Pułku Ułanów Zasławskich. Szkołę skończyłem z drugą lokatą. Byłem tak zwanym szefem szkoły, to było wyjątkowe, bo w żadnej podchorążówce nie ma takiego stanowiska.
- W Grudziądzu był też generał „Bór” Komorowski?
Tak, ale przy mnie jego nie było jeszcze.
Miałem młodszych dwóch braci, obaj niestety nie żyją.
- Jakie było wojsko przed wojną właśnie w Grudziądzu? Jakie to było życie?
To trudno powiedzieć, bo to wyglądało bardzo ładnie. Służba bardzo ciężka, pieniędzy to człowiek… Będąc w Ostrołęce, nie mogłem co miesiąc przyjechać do Warszawy, gdzie nawet miałem ciotkę. Nie było pieniędzy, bo oficer jak wychodził, to płacił za szablę, płacił za dwa siodła, to znaczy na raty rozkładali, ale to pobierali. Płacił na orkiestrę, bo w kawalerii pułki nie miały orkiestry, tylko wynajmowały i ratami, czyli utrzymywali to oficerowie ze swoich gaży. Tak że dostawałem szczęśliwie na miesiąc trzydzieści złotych, to było wszystko, jeżeli nie miało się poparcia z domu.
- Ale czy żołnierze właśnie przed wojną mieli taką ułańską fantazję jak właśnie…
Jak najbardziej i przyznam się, że była to pewna nagroda, przyjemnie się pracowało z nimi. Owszem były wyjątki, ale to jak wszędzie. Najlepszy dowód, że kiedy byłem ranny, to mnie wynieśli, na płaszczu wynieśli mnie jako rannego, ratować. Mało tego, nie mogli mnie zabrać, bo na koniach byli, dowódca przyjechał, opatrunek zrobili i zostawili. Ułani nie opuścili, zostali ze mną i właściwie uratowali mnie, bo wyciągnęli na drogę, zatrzymali samochód, który uciekał. Zresztą w ogóle w tej wojnie miałem kolosalne szczęście. Koło nosa chodziło niebezpieczeństwo na każdym kroku. Byłem zabrany do szpitala, zrobili opatrunek normalny i mieli mnie w Łodzi zostawić. Jak się dowiedziałem, że jadą lekko ranni, zacząłem prosić i błagać, żeby mnie zabrali. Szczęśliwie też się złożyło, że pani, która zbierała nazwiska rannych i adres, żeby zawiadomić rodzinę… nie wytrzymałem nerwowo i zacząłem wymyślać: „Tutaj nie ma nikogo do ratowania mnie?!”. Rozharatana noga i ta pani odzywa się: „Kazik, to ty?!”. Okazuje się, że to żona lekarza, chirurga, która była na urlopie z Jackiem, z mamą. Poznałem ją na tym urlopie, nawet tańczyłem trochę, chodziłem z nimi razem i trzeba było trafu, że ona mnie poznała. Poleciała do męża, mnie z kolejki wyciągnęli, zrobił ten doktor opatrunek dokładny, bo to było na polu robione, amatorsko. Ona przyszła na drugi dzień pożegnać się, bo wiozła lekko rannych do Warszawy. Zacząłem błagać ją: „Zabierzcie mnie”. Mówi: „Nie mogę”. Byłem na noszach, a lekko ranni stali na wozie otwartym, napakowane, ledwo… Jakoś udało się, że potem przyszła, porozmawiała z mężem: „No jak on chce, to…” Przewieźli mnie. W Warszawie dali mnie…
- Gdzie Pan walczył w czasie kampanii wrześniowej?
Walczyłem właśnie w 1. Pułku Kawalerii KOP, bo przed samą wojną zostałem przeniesiony. Byłem dowódcą Szwadronu KOP-u, to jest Korpus Ochrony Pogranicza, samodzielnym dowódcą byłem wyznaczony. Zmobilizowali nas bardzo wcześnie i byłem w Wieluniu. Tam stworzyli pułk z tych luźnych szwadronów różnie rozrzuconych dookoła naszych granic. Byłem w tym pułku oficerem taktycznym, czyli szefem… właściwie trudno powiedzieć, to jest tak jak szef sztabu.
- Czy faktycznie było tak w kampanii wrześniowej, że kawaleria, konie szły na niemieckie czołgi?
Nie no, dajcie spokój, przecież to są bzdury. Byłem ranny w natarciu na piechotę. Szybko przerzucali zamiast czołgów czy samochodów, ale normalnie walczyli tak jak potrzeba. Owszem były wypadki, że końmi szarżowali, ale to były wypadki wyjątkowe.
- Bo tak się mówiło, że wojsko polskie było nieprzygotowane i Niemcy mieli czołgi a Polacy konie.
Nie ulega kwestii, że wojsko polskie do tej wojny nie było przygotowane, każdy o tym wie. Ale nie znaczy, że było tak głupie. Na te warunki, na które stać było, to mieliśmy. Najlepszy dowód, że tyle czasu bronili się. Normalnie to trudno nazwać, bo przecież jak czołgi uderzały i artyleria, to przejeżdżało po nas.
- Pan właśnie w kampanii wrześniowej został ranny?
Ciężko ranny. Wtedy jak nas przywieźli do Warszawy, to zrobili przerwę w podróży. Dali herbatę w szpitalu. Wysadzili tych, którzy chodzili, z ręką, z nogą i tak dalej. Zaraz wsadzają i wiozą do Lwowa, dlatego że w Warszawie już nie ma miejsca w szpitalach i mnie chcą brać. Nie zgodziłem się. Nie ma miejsca, to zostawili tak jak byłem, leżałem na podwórku. Znaleźli potem, byłem w innym szpitalu. Byłem w oblężeniu jako ranny. Pod koniec, jak już kapitulacja była, to już byłem w służbie, bo w międzyczasie jak mnie przywieźli i znaleźli miejsce, to front się przybliżył do Warszawy i mój pułk, w którym byłem, walczył w obronie Warszawy. Trzeba trafu, że przywozi rannego oficera, mojego kolegę do tego szpitala – mój dowódca pułku. Jak zobaczyłem, że wnoszą na salę i on wszedł, to krzyczeć zacząłem do niego. Przyszedł i mówię: „Panie pułkowniku mój, jestem bez grosza”. Bo rzeczywiście nic nie miałem przy sobie. Patrzę, daje mi sto złotych i mówi: „Słuchaj, ja załatwię, że ty dostaniesz pobory tak jak trzeba, bo idę do generała Rómmla, dowódcy armii i tam postaram się, żeby tobie stąd wypłacili”. Już w czasie kapitulacji zjawia się goniec cywilny na sali, woła mnie, a jeszcze byłem porucznikiem i krzyczy do mnie: „Rotmistrz!”. Okazuje się, że pułkownik był, generał Rómmel, który był dowódcą obrony Warszawy awansował mnie. Dostałem Krzyż Virtuti Militari właśnie wtedy. Mówi tak: „Formalności będą załatwione, ale ja załatwiłem, żebyś dostawał pieniądze. Bo jak pójdziesz do niewoli, to będą ci płacili, będziesz miał więcej pieniędzy od razu, nie czekając, kiedy rozkazy wyjdą”.
- Konkretnie, za co pan dostał Virtuti Militari?
Dowodziłem… rozbity był pułk, zebrałem ochotników i obronę zorganizowałem. Tam udało się, że Niemcy spróbowali, bo tutaj się bronią, uderzyli na prawo i poszli sobie. Wtedy byłem ranny.
- Ale tam, to znaczy gdzie?
To było nad Bzurą, jakaś wieś, nie pamiętam, to znaczy gdzieś mam zapisane. Ale ciekawa rzecz, że rzeczy, które za młodości to pamiętam, a średnich nie pamiętam.
- Później zaczęła się okupacja, tak?
Tak, więc jednocześnie ten przyszedł, przyniósł mi pieniądze i mówi do mnie w ten sposób: „Czy pan chce należeć do…” – ta pierwsza organizacja…
Tak. Mówi, że generał… Jak on się nazywał? Pierwszy dowódca… […] Tokarzewski był pierwszym dowódcą organizacji.
- Ale Związku Walki Zbrojnej?
Tak, pierwszy. Właściwie jego Rómmel wyznaczył, jak szedł. Mnie wzięli na listę. Mało tego, w szpitalu potem jak przewieźli wszystkich, to dostawałem pieniądze. Nawet pułkownikowi Ziemskiemu dawałem, bo przysyłali do mnie. Siostra przynosiła listy po cichu i jako leżący przez łączniczkę posyłałem, komu oni przyznali pomoc.
- Tak że już od pierwszych dni wszedł pan do konspiracji?
Tak, jak tylko się zaczęła. Mało tego, okazało się, że to był adiutant Tokarzewskiego, ten pierwszy, który był ostatnio. Przetrzymał wszystkich ten adiutant.
- Jakie pan zadania pełnił w konspiracji?
W konspiracji robiłem swoją robotę, to znaczy odtwarzałem, zbierałem adresy. Od razu pierwsza rzecz – leżąc w szpitalu, na skutek tego, że mnie dosyć dużo ludzi lubiło, miałem to szczęście i w związku z tym zaczęli odwiedzać ci podoficerowie, co się uratowali. Wystarczyło, że radzili się po prostu: „Co mamy zrobić”. W lubelskim potem, w Ostrołęce… przecież do Powstania przypadkiem trafiłem.
Bardzo prosto. Przyszedł piękny rozkaz, skandaliczny, że jak wkroczą bolszewicy, to mamy opaseczki założyć, zameldować się do tych… Jak usłyszałem na odprawie u siebie, bo byłem w białostockim okręgu do końca, to powiedziałem: „Co chcecie?”. Komendant okręgu Liniarski zwraca się do mnie: „Jak ty możesz tak mówić?! Rozkaz!”. Mówię: „Słuchaj, są rozkazy, które można wykonywać i są rozkazy, które nie trzeba”. On mówi: „Słuchaj, to przecież odpowiedzialność!”. Mówię: „Ty zrób, co chcesz, ja za swoją osobę odpowiadam. Ja nie pójdę i tobie nie radzę”. – „Głosowanie!”. Wszyscy zgadzają się, że nie robimy nic, siedzimy cicho. Mówię: „Cicho siedzieć, zobaczyć, co się dzieje”. Broni nie mamy, bo kilka karabinów, to przecież śmieszna rzecz, kupowało się. Przecież na prowincji to śmiech był z bronią. W związku z tym powiedziałem do tego dowódcy: „Słuchaj, zostajemy na tej samej łączności, z tym że ja jadę na tydzień do Warszawy. Mam ciotkę samotną, pomagała, opiekowała się, chcę ją zabrać na wieś”. Nie wiedziałem o Powstaniu jeszcze, tylko wiedziałem, że w dużym mieście będzie trudno, będą walki, ale na wsi to… Trzeba trafu, ciotka nie zgodziła się, taki zrozpaczony idę sobie ulicą w Warszawie i patrzę, idzie zastępca dowódcy pułku mojego z kampanii wrześniowej, z którym nie wiedziałem, co się stało. Był w Armii Krajowej potem. Przechodząc koło mnie, mówi niby do siebie: „Ach, czy to Kazik?”. Zatrzymuję się i mówię: „Ja!”. Rozmawiamy, on mówi: „Słuchaj, przecież dałem zawiadomienie”. Mówię: „Wiem, Czerwony Krzyż zawiadomił matkę, rodzinę, że zginąłem. Ciężko ranny zmarł”. Matka przyjechała do Warszawy z kresów do ciotki, do siostry, szukając mnie i dowiedziała się, że żyję. On płacze, za rękę mnie trzyma: „Słuchaj, ty będziesz ze mną w Powstaniu”. Mówię: „W jakim Powstaniu?! Ja nie chcę!”. Myślę: „Wariat?!”. Ostatecznie jakoś mnie namówił, powiedział: „Słuchaj, ja wierzę, że ty jesteś taki szczęściarz, że przy tobie przeżyję. Zostaniesz, zaraz jadę do komendy głównej i staram się, żeby ciebie przenieśli”. Mnie przed samym Powstaniem przysłali dokumenty warszawskie. On już czekał, wziął mnie do swojego oddziału. Umówiliśmy się, Powstanie zaczęło się, mieliśmy się spotkać i spotkaliśmy się. On oczywiście na swoje stanowisko nie poszedł, bo nie mógł, dlatego że wszystko było zajęte i został ze mną. Myśmy się zajęli organizowaniem oddziału „Zaremba”. „Zaremba” to tak samo był jego oficer tylko był młodszy dużo ode mnie. Poza tym zdrowy, bo ja poharatany, on młodszy dużo, mówię: „Mnie nieważne. Starszeństwo czy coś, nie potrzebuję tego. Już skończyło się, ja swoje zrobiłem”. Był ze mną trzy dni, nocował, starał się o dokumenty, dowiedzieć się, jakieś stanowisko znaleźć, coś. Trzeba trafu, że przychodzi i mówi: „Słuchaj, ja dzisiaj nocować nie będę, bo zaprosili mnie przyjaciele”. A jeszcze w Warszawie w pierwszych dniach elektryczność była, światło było. Chodzili ludzie, frajerzy na balkony patrzeć, gdzie co się pali. On był na kolacji, wyszedł z tym właścicielem na balkon i kula – jeden strzał i skończył się.
- Ale właśnie na Poznańskiej pan właśnie z kolegami zaczął organizować, tak?
Tak, organizowałem wszystko.
- Dużo ochotników się zgłaszało?
Ochotnicy przychodzili, mało tego, cały szereg nawet większych grup, dziesięciu, piętnastu. Nie zdążyli do swojego [oddziału] dojść, to się zgłaszali i organizowało się. Jedna kompania, druga, trzecia, bo trzy kompanie zrobiliśmy.
- Skąd broń, przecież broni prawie wcale nie było?
Trochę mieli ci co przyszli, trochę zdobywało się od Niemców, bo jednak były. Mam nawet fotografie z tego okresu, co prawda kopie, bo komuś dałem, wziął a mnie przysłał kopie.
Na Poznańskiej numer 12.
- Czy była jakaś radiostacja, była łączność z dowództwem?
Ale jaka? Goniec. To znaczy wyższy oddział, pułk niby miał jakąś, ale ja nie miałem do czynienia z tym. Przyznam się, że nie wiem.
- Co się stało z „Zarembą”? Co to była za historia?
To jest człowiek, gdzie jak było wojsko i była dyscyplina, to było dobrze dla niego. Tutaj on się poczuł panem, a lubił wypić i dobrze. To jest dosyć dobra dzielnica, ulica Poznańska, trochę zamożnych ludzi było, więc wpadł na pomysł, żeby wódkę ściągać od ludzi jako pomoc dla szpitala. Zbierał, chodził. Przyznam się, że wielkich walk na początku nie mieliśmy, bo to raczej przedmieścia. Były bombardowania. Potem przyszedł do kogoś, okazało się, że to oficer rezerwy i mówi tak: „U pana jeszcze trzy butelki koniaku jest”. On mówi: „Tak”. – „Proszę pana, mnie potrzeba koniecznie dla szpitala”. Mówi: „Ja dałem i więcej nie mam, bo to, co jest to dla mnie potrzebne”. – „Jak pan mnie nie da, to ja – zaczyna grozić – ja pana rozstrzelam! Pan nie wykonuje!”. Przerażony człowiek przyleciał do mnie. Mówię: „Proszę pana, to jest ciężki zarzut. Zaraz zawiadomię naszą policję”. Przyszła żandarmeria powstańcza, zajęli się, zrobili dochodzenie i od razu jego wyrzucili, bo przecież to skandal. Zaproponowali mnie, powiedziałem, że dziękuję, nie obejmę. Raz, że w dalszym ciągu nie chciałem i to już koniec, bo zresztą wiedziałem, że wcześniej czy później… Mówię: „Nie ma sensu”. Więc przysłali skoczka, on objął i mnie zaproponował stanowisko, to byłem. Do niewoli, powiem szczerze, na ochotnika szedłem.
- Jeszcze chciałam wrócić do „Zaremby”. On gdzieś poszedł?
To było nieszczęście, dlatego że nie wiedzieli, co z nim zrobić, był w dyspozycji. Szedł, do jakiegoś oddziału go chcieli dać, bomba urwała mu rękę i tej sprawy nie ruszali, bo to niby – przepraszam – no trudno, stało się. Już jako inwalida poszedł do szpitala. Potem był w Anglii i bodajże wyjechał do Polski, nie wiem, bo się nie udzielał już. Jemu przykro było, że to zrobił.
- Bo on chyba nie był złym człowiekiem, tylko był chory, był alkoholikiem, tak?
Alkoholik – wódki przeważa władza. Grozić komuś?! Przychodzi i rabuje?!
- Jak pan pamięta żołnierzy, tam przecież było zdobycie mleczarni na Hożej?
Jak najbardziej. Cały nasz oddział niby zależał od mleczarni, dlatego że pan pułkownik (zapomniałem, jak on się dzisiaj nazywa) był od samego początku jako kierownik za Niemców. Przygotował dosyć dużo wędlin. Co prawda ani kawałka nie dostałem jako oddział, ale wiem, że do dowództwa to posyłali, bo mieli.
- Czy ta mleczarnia została zdobyta przez pana żołnierzy?
Trochę tak, bo właściwie to od mleczarni powiem lepszą rzecz. Meldować się miałem przed piątą godziną do mleczarni, bo myśleli, że ona będzie wolna. Tymczasem Niemcy zajęli i sobie spokojnie wychodzę wcześniej, idę do mleczarni i strzały. Pukam do drzwi, walę jak mogę, otwiera ktoś drzwi i ukazuje się Niemiec. Dusza zamarła, ale Bóg dał, że w takich ciężkich sytuacjach, co się mnie udawało, to jakoś spokojnie odpowiadam i wpycham się do niego. On mówi, co ja robię, gdzie jestem, co to jest? Mówię, że jestem uciekinierem z kresów, niemiecki znałem trochę, mówię skąd, bo mam dowody tego. Mówię, że boję się, bo jakiś bandyta strzela. Wpuścił mnie, zobaczył na papierki, ucichło i: „Dokąd idziesz?”. Mówię: „Idę na stację, bo chcę wyjechać dalej z Warszawy”. – „Bardzo proszę”. Wyszedłem, a po drugiej stronie stał ten biedny pułkownik mój i drżał. Powiedział, że pomylili się, bo nie [do mleczarni], tylko do sióstr. Zbiórka była dla mnie, dla tego pułkownika, odprawa miała być o piątej właśnie u sióstr zakonnych, też na Hożej. Albo pomyliłem, albo mnie tak powiedzieli.
- W czasie Powstania Warszawskiego spotkał się pan może z „Monterem” albo z „Borem”-Komorowskim?
Nie, nikt nie pokazywał się. Inna rzecz, że był Kaługin, to był komunista zrzucony. Kaługin zwrócił się do mnie, nie wiem jak, ale przyprowadził go któryś z powstańców. Mówi: „Podszedł do mnie ten pan, mówi bardzo kiepsko, po rosyjsku próbuje. Mówi, że jest kapitanem, że jest od Stalina. Chce do »Bora« i prosi o przesłanie do dowództwa”. Przyprowadza do mnie, bo „Zaremby” nie było. Jak on przyszedł, to mówię: „Słuchaj, masz tutaj”. On ręce umył i uciekł, powiedział: „Co to mnie obchodzi, ja nie chcę, nie znam”. On rosyjskiego nie znał, ja znałem pierwszorzędnie, lepiej jak polski niestety, bo się uczyłem w szkole wpierw po rosyjsku. Rezultat był taki, że przekazałem go do komendy. Pierwszy raz nie udało się, bo przejście przez Aleje Jerozolimskie jak posłali, to on właśnie przyszedł. Wrócili i do tego dowódcy mówię: „Dlaczego nie dostarczył?”. On się odzywa do mnie: „
Izwienitie kapitan, ale to niemożliwe. Ja jako żołnierz nie pozwoliłem, bo widzę, że to nisko i oni wstrzelani są”. Rzeczywiście przez noc oni podkopali i doprowadzili go. Ale któregoś dnia przybiega do mnie jakaś pani z któregoś… Bo siedziałem tam, mało chodziłem. Owszem, ustawiałem stanowiska, wybierałem, pomagałem, bo przecież miałem doświadczenie, a ci nic nie umieją. Wpada pani z jakiegoś numeru z Poznańskiej i mówi: „Ktoś tutaj z góry strzela, bo wyszłam i koło mnie…”. Posłałem patrole, żeby sprawdzić. Jeden patrol przychodzi i mówi: „Ja sprawdziłem te dwa domy, wszystkich ludzi, mieszkania. Ale jest jedno mieszkanie, że nie mogę otworzyć, bo zamknięte”. Posyłam jego drugi raz i mówię: „Jak zamknięte, to otwórz, a jak nie potrafisz, to wywal drzwi. Nie wiadomo co jest”. Otwiera i znajduje, to jest mieszkanie jakiegoś Ukraińca, gdzie są pieniądze, wszystko zagraniczne, dolary, funty, zegarki, pierścionki i tak dalej. Zabrał to, przynosi do mnie. Każę zrobić protokół z tego od razu. Pieniądze, które tam były, to mówię: „Przekażesz od razu do dowódcy z mleczarni”. Do pułkownika, bo on był najstarszy, a ja nie mogę trzymać, ukradną. Reszta, te złote rzeczy, zrobiłem protokół i do szuflady. Przyjdzie przecież mój dowódca, muszę z nim porozmawiać, powiedzieć, bo zrobiłem protokół, ja [jestem] podpisany na protokole. On nie przyszedł czy przyszedł, w każdym razie na drugi dzień dopiero wysłałem to złoto do pułkownika do mleczarni.
- Ale Kaługin został zrzucony, skoczył ze spadochronem?
Tak, on był zrzucony. Jest cała historia, oni mają to opracowane.
- Czy on był w mundurze rosyjskim?
Nie, skąd, po cywilnemu. Prawdopodobnie on u tego Ukraińca mieszkał, bo w tej okolicy raptem się znalazł. Lepsza rzecz – jak jego posłałem pierwszy raz i nie przeszli, to mówię do niego: „To się zabieraj i idź”. On mówi: „Ja nigdzie nie pójdę, bo jak mnie złapią, a ktoś nierozumny, to mnie zastrzelą. A to jest ważna figura. Do »Bora«, do »Bora«”. Rezultat był taki, że mówi: „Ja zostanę z panem”. On spał u mnie na Poznańskiej, więc go trochę rozpracowałem, zrobiłem notatkę. Ale w tym czasie to wszystko było co innego.Jak traktowaliście jeńców niemieckich wziętych do niewoli?
- To byli po prostu żołnierze Wehrmachtu wzięci do niewoli?
Tak.
- To byli pewnie z Pomorza, ze Śląska, którzy byli…
Tak, przeważnie.
- Oni walczyli u was jako żołnierze?
Nie walczyli, byli pomocnikami. Broni przecież nie mieli, więc trudno mówić o walce. Ale byli pomocni, usłużni – przynosili jedzenie czy wodę.
- Ale oni wyszli jako powstańcy czy…
Nie, zdaje się, że nikt. Do niewoli nie poszli, jako jeńcy zostali wydani, bo oni się bali. Nawet legitymacje myśmy dawali, proponowaliśmy, ale nie chcieli. Bali się po prostu, nie wierzyli nam.
- Panie Kazimierzu, czy miał pan jakąś sympatię, narzeczoną w czasie Powstania Warszawskiego?
Bardzo przepraszam, niestety nie miałem czasu. Trzeba pamiętać, że oprócz tego jednak jeszcze miałem kłopoty, bo nie byłem stuprocentowo [zdrowy]. Zagoiło się, ale mięśnie dosyć długo [sprawiały kłopoty]. Tak że niestety zmarnowałem czas.
- Ale było bardzo dużo ślubów w Powstaniu Warszawskim.
Tak.
- Czy oni przychodzili do dowódcy, żeby zapytać się o zgodę na ślub?
Nie, nikt się nie pytał. Szedł do kapelana, załatwiał z nim i koniec. Mówi: „O, moja żona”. – „Jak to?! Kiedy?!”. – „No wczoraj byłem u księdza”.
- Czy może u pana w oddziale, w batalionie walczyli jacyś Żydzi albo cudzoziemcy?
Cudzoziemców chyba nie było… nie pamiętam…
Też u mnie nie było. Co prawda, że Żydów dosyć, nie teraz, ale jeszcze jak leżałem w szpitalu zaraz po uwolnieniu, jak getto kończyło się, to też ich uratowałem. Bo trzeba było, że szukali w jednym miejscu, to jest zdaje się… nie pamiętam… W każdym bądź razie stworzyłem dla swojego oddziału piątego możność wyrabiania doskonałych dokumentów. Mianowicie swojego podoficera z pułku, którego poszukiwali, on był z armii niemieckiej, znał niemiecki pierwszorzędnie… W małym miasteczku… już nie pamiętam… potrzebowali tłumacza i zasugerowałem, on się chował, mówię: „Zmienisz nazwisko”. Rzeczywiście, zaprzyjaźnił się z Niemcem, komendantem, bo komendant to też był starszy gość. Okazało się, że byli razem na pierwszej wojnie, więc doskonale się znali. Tamten lubił dużo wypić, ten mu dostarczał. „Ale wszystko, świadectwo przygotujesz”. To jego sekretarz po prostu podpisywał. Miałem taką przygodę, że kolega mój, zresztą znany człowiek, Gebethner, który miał drukarnię, był ożeniony z Żydówką i ona do mnie się zwróciła. Przechrzczona była już, ale w każdym bądź razie zrobiłem jej te papiery. Mało tego, ona miała swoich przyjaciół dawniejszych, którzy teraz się odezwali i mi podrzucała fotografie i papiery. Dałem raz, drugi, trzeci, potem dowiaduję się, że mój kolega ucieka. Co się stało? Potem od niego się dowiedziałem, już jak… że on zrobił jedne papiery, co dałem, dla Żyda, który miał typowe [cechy żydowskie]. Jego złapali, on wydał i całe szczęście, że Niemcy na tyle byli głupcy, że zadzwonili do tego Niemca i zapytali: „Kto tam tobie robi?”. On odpowiedział, a on: „A to dobrze”. Ale jak on się zorientował, że się pytali kto i co, to uciekł. Na całe szczęście, bo okazało się, że wiedzieli, że on to podrobił.
- Panie Kazimierzu czy w czasie Powstania Warszawskiego zdarzało się, że powstańcy dezerterowali?
Przyznam się, że u siebie takich wyraźnych nie pamiętam, to znaczy kogoś, kogo znałem, co już miał karabin, o takich mówię. Bo może ci bezbronni to wychodzili. Przepływało czasami tyle ludzi w kompanii, tam nie trzymało się tego.
- Później była kapitulacja.
Tak.
Tak. Mogłem uciec, przecież było łatwo bardzo. Przychodzili, namawiali mnie koniecznie. Powiedziałem, że niestety nie widzę powodu, żebym mógł zostać tu, nie widzę absolutnie. Mówię: „Pójdę tam, mam daleką rodzinę w Ameryce. Może wyjadę tam, może coś, nie wiem. Ale nie, za Boga”. Rzeczywiście szczęśliwie się skończyło, bo trafiłem do obozu w Murnau. To był obóz, gdzie było sześć tysięcy oficerów polskich. W tym obozie było kilku oficerów, którzy znali Andersa, nawet byli dwaj rodzeni bracia Andersa. Jeden z nich był w naszym 5. Pułku. Jak Anders chciał tych braci wyciągnąć, to zrobił listę i Anglicy zgodzili się, że trzystu oficerów mogą przyjąć nowych, na ubytek pod Monte Cassino. W związku z tym trafiłem na tą listę. Przyjechał samochód, zabrał nas trzystu, zawieźli. Oczywiście tam szkolenie, przeszedłem szkolenie…
- Ale to Niemcy was zamienili, tak? Bo był pan w obozie w Murnau i Niemcy zamienili…
Nie, Niemcy już ustąpili, już po wojnie.
Tak, po wyzwoleniu Anglicy zgodzili się.
- Później właśnie był pan w Armii generała Andersa?
Tak.
- Panie Kazimierzu, dlaczego pan nie wrócił do Polski?
Po prostu nie widziałem możliwości. Mój kraj to kresy, a tutaj nikogo nie mam, nie miałem kontaktów z rodziną. Potem, już po dziesięciu latach dowiedziałem się, że rodzice wrócili z Syberii do Polski, bracia znaleźli się. Ale już za późno, już tutaj się urządzam. Ponieważ należałem do głupich ludzi, którzy nie chodzili, nie prosili, nie błagali. Byłem hardy, jeżeli coś mnie się należy, to dajcie, ale prosić o to nie będę. Rezultat był taki, że mnie Anglicy zatrzymali do końca, ale to że byłem na ich liście. Śmieszna rzecz, ludzie patrzą na mnie i pytają się, bo pokazuję często, mówię: „Zobacz ja mam, niestety tylko bardzo małe”. Mam rentę inwalidzką. Ale jaką? Za operację żołądka. Bo mnie zwalniali ze szpitala Anglicy, jak 2. Korpus rozwiązywali.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Sokół”?
Przedtem myślało się, że to będą „Sokoły”, to ćwiczenia gimnastyczne, że to nie wojsko, a coś związane z tym. Na to liczyłem, że nie zwrócą uwagi. Zresztą nie pamiętam, czy ktoś mi podsunął.
- Jak wybuchło Powstanie Warszawskie, miał pan trzydzieści pięć lat. Jak by pan miał znowu trzydzieści pięć lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
To jest bardzo przykra rzecz, bo jeżeli wiem co jest, jaki stan, to trudno byłoby mnie się zgodzić. Dlatego że byliśmy nieprzygotowani, nie mieliśmy żadnych szans. To po prostu tylko głupota i nic, ale też musieli. Na przykład z żoną się kłócę, bo żona jednak za Powstaniem. Brałem udział, byłem, ale nie byłem ochotnikiem. Może dlatego że już w tym wieku byłem rozsądniejszy. Poza tym uczyłem się niemieckiego w szkole i poza szkołą, żeby zdać do szkoły nauk politycznych. Zdałem z dwóch przedmiotów, to znaczy z rosyjskiego, bo chodziło o języki i niemiecki. Niemiecki na tyle, że jednak pracowałem jakiś czas w niemieckiej firmie. Złapało się, zobaczyłem, uciekłem.
Londyn, 28 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama