Jerzy Wojciewski „Strzała”
Nazywam się Jerzy Wojciewski. Zgrupowanie „Kampinos”, kompania młodzieżowa pod dowództwem porucznika „Olszy”.
- Co pan robił przed wojną?
Przed wojną miałem trzynaście lat. Chodziłem do szkoły w Łomiankach. Mieszkałem w Dąbrowie Leśnej.
- A w chwili wybuchu wojny?
Też mieszkałem razem [z rodziną w Dąbrowie Leśnej]. Później, jak skończyłem szkołę podstawową w 1939 na 1940 [rok], to zacząłem chodzić do gimnazjum graficznego na Konwiktorskiej 2.
- Jak pan nawiązał kontakt z grupą?
Miałem przyjaciół, z którymi się kolegowałem, i w 1943 roku zwerbował mnie starszy kolega, nazywał się Władysław Buraszewski, pseudonim „Sokół”. Po zwerbowaniu i odebraniu przysięgi co tydzień odbywały się zebrania u mnie w domu. Mama z początku nie chciała tego, ale ojciec mój był patriotą i powiedział: „Trzeba i koniec!”. W środku tygodnia w moim domu były zbiórki. Przychodzili koledzy i były prowadzone przez Władysława Buraszewskiego, który był naszym sekcyjnym, wykłady o stopniach wojskowych. […] Później mieliśmy nocne ćwiczenia w Puszczy [Kampinoskiej]. Przychodził nasz plutonowy Wojciech Medyński, pseudonim „Polan”, który przynosił broń i pokazywał nam różne rodzaje broni, jak się obchodzić z każdą bronią. Najpierw w lipcu było zgrupowanie na Wierszach, a pierwsze nasze natarcie to było na Wólce Węglowej. Nasi koledzy przewozili broń furmanką, był reflektor i działo przeciwlotnicze. [Niemcy] zatrzymali ich i wtedy otworzyli ogień. Wtedy braliśmy udział [w akcji]. W tym czasie zginęło kilku naszych kolegów. […] Akcja się nie udała. Co prawda zdążyli uciec z bronią. Wzięliśmy do niewoli tylko jednego Niemca. [W tej akcji] zginęli: Henryk Dzierżyński – „Hardy”, Jerzy Fiałkowski – „Wilk”, Andrzej pseudonim „Kmicic”, już nie pamiętam kto jeszcze. Przy mnie zginął Władysław Krukowski, który był dowódcą cekaemu, miał pseudonim „Zawisza”. Chciałem go ratować, ale już niestety „Olsza” zaczął krzyczeć: „Zdejmuj cekaem z nóżek i wycofujemy się!”, bo już nie dało rady, żeby go wyciągnąć. Może byśmy go jeszcze uratowali. Dostał postrzał w brzuch. Wycofaliśmy się do Sierakowa, z Sierakowa na Wiersze. Na drugi dzień była akcja na lotnisko bielańskie, [w której] brałem udział, ale niestety Niemcy od tyłu nas zaatakowali samolotami. Ciężkie samoloty Junkersy. Strzelali do nas z karabinów maszynowych. Bardzo dużo zginęło naszych kolegów. Padał deszcz, żeśmy się wycofali na Łuże – to jest polana w lesie. Było przegrupowanie i wyruszyliśmy na Wiersze. Całe zgrupowanie się mieściło we wsi Wiersze. Kompania Niemców chciała się dostać do wsi Truskawka, tam żeśmy mieli z nimi potyczkę. Bardzo dużo Niemców zginęło. Wzięliśmy kilku do niewoli. Z naszych nikt nie zginął. Nie wiem, co zrobili z Niemcami. W każdym bądź razie [zostałem] już wycofany do innej kompanii – do porucznika „Wara”. Trzecia moja akcja była w Truskawce. Później jeszcze pod Leoncinem żeśmy atakowali bunkry. Jak się wycofałem, to mnie przydzielili do grupy, która robiła przerzuty broni. Dostawaliśmy zrzuty i broń przerzucaliśmy na Żoliborz. Ponad stu [mężczyzn] wędrowało objuczonych amunicją. Niosłem chyba z pięć Stenów i plecak amunicji. Tak żeśmy się przedarli. W Radiowie to Węgrzy machali do nas ręką.
- Jakie były nastroje między Węgrami a Polakami?
Była bardzo braterska przyjaźń, nawet do tego stopnia, że Węgrzy nam jeszcze broń dawali po drodze, jak mieli jakieś zbyteczne, to nam dawali kabeki i amunicję. Jak już żeśmy zawędrowali na Żoliborz, to jeszcze brałem udział [w akcji] pod Dworcem Gdańskim. W kompanii porucznika „Wara” byłem obserwatorem, przy mnie porucznik „War” zginął. Wycofaliśmy się spod Dworca Gdańskiego i każdy już wracał na własną rękę do Kampinosu. Niestety nie zdążyłem dojść do mojego zgrupowania, bo na Radiowie w nocy złapał mnie patrol własowców.
To byli oprawcy pierwszej [kategorii]. Później po wojnie słyszałem, że jak wojska rosyjskie weszły i złapały własowca, to bez żadnego sądu dostawał kulę i koniec. Czapa była i basta.
Zawieźli mnie do AWF-u, siedziałem w piwnicy. Z AWF-u samochodem zawieźli mnie na ulice Wolską do kościoła świętego Wojciecha. Byłem przesłuchiwany przez
Sonderdienste Polizei, przez gestapowca w czarnym mundurze, który nie miał palców. Jak mi przyładował tymi knykciami, to mi wybił dwa zęby. „Niestety” miałem ze sobą dokumenty, że rzekomo pracowałem dla Niemców –
Ausweis z czarnym pasem, byłem nietykalny. Mój ojciec był mechanikiem, pracował w prywatnym warsztacie Józefa Więckowskiego, który naprawiał samochody, czyli robili nowe chłodnice do samochodów postrzelanych na froncie wschodnim. Z początku [ojciec działał] pod obcym nazwiskiem, jako Stefan Maciejewski. Ojciec mój uciekł z niewoli niemieckiej, bo też był na wojnie. Był kierowcą, [obsługiwał] działa przeciwlotnicze i dostał się do niewoli [w miejscowości] pod Krakowem i stamtąd wylądował w Stalagu numer III A w Heidelbergu. Po przesłuchaniu, jak zobaczyli jeszcze
Ausweis, że pracowałem… Dlaczego mnie złapali na Radiowie? Przyszedłem po kartofle. Niby uwierzył, niby nie uwierzył, ale transport od razu i do Pruszkowa. Z Pruszkowa pierwszym transportem, który szedł – 3060 ludzi [wywieźli] do Dachau. W Dachau siedziałem dwa tygodnie na kwarantannie. Później przyjechali z fabryki Daimlera-Benza i 1060 Polaków najlepiej utrzymanych z Powstania, zabrali do fabryki samochodów, [w której] pracowałem od 1 października do wigilii Bożego Narodzenia.
[Pracowałem] przy montażu samochodów, sworznie zabijałem do felg, gdzie wkładali śruby, na które się nakładało felgi – koła. Żeby się nie obracały śruby, to był kanałek i bolce się zabijało. Kolega wiercił dziury, drudzy wkładali trzpienie – śruby, a ja zabijałem [bolce].
- Sabotowali panowie trochę?
Tak. Za to, że Niemiec dał mi pół litra mleka, dostałem dziesięć kijów. Za to, że się zakradłem na kuchnię włoską po zupę (Włosi nie pracowali jako jeńcy, tylko normalni pracownicy), to dostałem straszne lanie, tak że byłem cały posiniaczony, koledzy mnie smarowali, bo na drugi dzień musiałem iść do pracy. W Sandhofen żeśmy mieszkali w szkole i rano sześć kilometrów musieliśmy iść na piechotę do fabryki. Po dwanaście godzin żeśmy pracowali świątek, piątek i niedziela. W Wigilię zbombardowali fabrykę, to zostałem z pewną grupą. Podzieleni byliśmy i wywieziony byłem do kamieniołomów w Unterensingen. Pracowałem w kamieniołomach, odmroziłem sobie ręce i nogi. Zachorowałem na czerwonkę, na krwawą dyzenterię. Stamtąd mnie wywieźli – to się nazywał po niemiecku
Durchfall – do
Lagerlazarett, czyli obozowy szpital. Podleczyłem się z czerwonki, byłem jakiś czas w
Totenkommando, gdzie trupów żeśmy wynosili do dołów. Zachorowałem się na tyfus plamisty, leżałem na specjalnym bloku ogrodzonym drutami, gdzie nie wolno było nikomu wchodzić, bo się Niemcy bali, żeby ich nie zarazić. Przez jedenaście dni w temperaturze prawie czterdziestu stopni gorączki jakoś przetrzymałem. 7 kwietnia wojska francuskie nas wyzwoliły. Rano o piątej weszły czołgi i wyzwoliły nas. Później to już była gehenna. Zaraz nas wykąpali, dali ciuchy cywilne, pasiaki spalili – bośmy chodzili w pasiakach i drewniakach. Dali nam buty, cywilne ubrania. Wywieźli nas do wsi, gdzie wysiedlili Niemców na kwarantannę potyfusową. [Wszystko] było otoczone wojskiem ze względu na to, że bali się różnych zarazków. Siostry francuskie aplikowały nam różne zastrzyki. Dostaliśmy już lepsze wyżywienie, była twarda czekolada. Przywozili cielęta, podcinali gardła i tą krew żeśmy pili. Ważyłem dwadzieścia dziewięć kilo. [W naszym baraku] można było taniec szkieletów na blaszanym dachu odstawiać, bo były tylko skórą obciągnięte kości – ręce cieniutkie [a] nogi to były same piszczele. W Naumburgu żeśmy byli przez trzy miesiące. Odżywili nas [trochę] i później nas wywieźli do strefy amerykańskiej. Źle zrobiłem, bo Żyd, którego uratowałem od śmierci, chciał mnie zabrać do Stanów Zjednoczonych, ale koledzy mnie namówili: „Chodź, jedziemy do Polski, bo Polska nas potrzebuje”. Niestety, wróciłem do Polski, długo się nie cieszyłem wolnością, bo UB mnie strasznie szantażowało.
Stale mnie brali na przesłuchania, że wiem, gdzie jest zakopana broń. Mówię: „Przecież wróciłem z obozu, to nie wiem!”. – „Ale koledzy wiedzą, z kolegami masz styczność, to koledzy wiedzą!”. Niestety podrzucili mi broń, że rzekomo mam nielegalne posiadanie broni i dostałem się do więzienia. Wywieźli mnie aż do Gdańska, bo tutaj już nie było miejsca. W Gdańsku siedziałem osiem miesięcy, do dzisiaj nie wiem za co. Przesłuchiwania były różne. Wreszcie po ośmiu miesiącach w nocy [pożegnali mnie] – moje uszanowanie – [wsadzili] w pociąg, dostałem bilet i morda w kubeł: „Nigdzie nie byłeś, nic nie widziałeś”. Po powrocie z więzienia też jeszcze byłem ścigany przez UB. Ojciec mój pracował w PKPG – Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego na placu Trzech Krzyży. Jeździł jako kierowca z majorem, który był w ochronie rządu. Mówi, że mnie znowu wezwali i koniecznie chcą, żebym podpisał zobowiązanie, że będę współpracował z nimi – wtedy już zacząłem pracować w Wytwórni Papierów Wartościowych. Do Włoch mnie wezwali i maglowali od rana [do nocy] i przyjechał wtedy major z ojcem i zaczęła się cała rozróba. Zażądał moje protokóły, to najpierw mu [major] wykrzyczał, że ubowiec musi skończyć szkołę podstawową, bo robi straszne błędy. Kazał mi wyjść, ale uchylił drzwi, żebym słyszał wszystko, co się będzie działo. Podarł protokóły, ale zabrał ze sobą, żeby czasem nie skleili. Później po drodze, jak żeśmy jechali, przez szybę rozsypywał. Powiedział do tego ubowca: „To jest nasz człowiek i nie można go ruszać, a ty bracie przyjdziesz na Koszykową do V wydziału dla spraw dla funkcjonariuszy, tylko sobie kup łopatę po drodze”. Tak się stało, że major się przyczynił, że ubowca wyrzucili. Przestali mnie szantażować i zacząłem żyć normalnie jak człowiek. W Wytwórni [Papierów Wartościowych] pracowałem sześć lat. Jak się dopatrzyli, że jestem akowcem, to mnie wyrzucili z wytwórni. Koledzy pracowali w łomiankowskich Zakładach Sprzętu Przeciwpożarowego [i] zacząłem pracować jako kreślarz. Pracowałem przez dziewięć lat. Jestem z zawodu zecerem. Spotkałem znajomego, który był kierownikiem w Zakładach Graficznych Tamka. Odszedłem z łomiankowskich zakładów, poszedłem do drukarni, do swojego zawodu. Pracowałem w tych zakładach do stanu wojennego. Byłem nawet na stanowisku kierowniczym, bo skończyłem w międzyczasie technikum poligraficzne. Byłem kierownikiem wydziału do stanu wojennego. Odszedłem na emeryturę, bo wtedy zrobili wcześniejsze emerytury. Zakwalifikowany byłem jako inwalida wojenny. Miałem pięćdziesiąt pięć lat, jak poszedłem na emeryturę.
- Jak wyglądały przesłuchania w UB?
Przesłuchania w UB były bardzo „eleganckie”, bo albo trzeba było stać na jednej nodze, albo siedzieć na twardym [stołku]. Nie dali się napić wody. [Jak człowiek chciał iść] do ubikacji, to mówi: „Lej w portki!”, a jak nie, to wychodził i pilnował, żeby się załatwić. Dwanaście godzin trzymali delikwenta na przesłuchaniach. To było prawie tak samo jak gestapo. Nazywaliśmy ich polskie gestapo, bo rzeczywiście tak było, że były naprawdę niesamowite tortury. Dwanaście godzin bez łyka wody, gdzie upał był, to trudno było wytrzymać, człowiek mógł się załamać [i] wreszcie podpisał zobowiązania. Całe szczęście, że mnie uratował major, z którym ojciec jako kierowca jeździł. Nieciekawe były przesłuchania. Jak się słyszało od kolegów, z którym siedziałem razem, to siedział albo na nodze od stołka, przycinali mu palce w drzwiach, prześcieradłem mokrym go okręcali, dostawał lanie, żeby nie było sińców, dostawał w pięty ileś batów. Bicie w pięty to była najgorsza tortura, bo to aż w mózgu się odzywało. […]
- Zajmował się pan organizowaniem jedzenia w obozie?
W obozie to było tak. Jak żeśmy wracali z pracy, to Niemcy niektórych zatrudniali do swoich potrzeb. Czyściłem jednemu esesmanowi buty. Pierwszy raz, jak mu wyczyściłem… Nie wiedziałem, że chcąc, żeby buty z cholewami miały połysk, to się moczyło w wodzie i pastę wcierało się z wodą raz przy razie, a później szmatą to miały połysk jak lusterka. Pierwszy raz tego nie wiedziałem, to musiałem zlizać pastę z tych butów. Dostałem jeszcze od niego po mordzie. Na drugi dzień mnie zawołał, koledzy już mi podpowiedzieli [jak należy czyścić buty]. Jak mu buty wyczyściłem, to się mógł przejrzeć, to mnie poklepał, dał mi pół bochenka chleba. Dostawaliśmy bochenek chleba na trzech. To był chleb z trocin topolowych z mąką. Na drugi dzień był suchy jak deska. Jak mu codziennie buty czyściłem, to już mi albo jabłko dał, a to papierosy ze dwa, to kolegom dawałem. Jak miałem nadmiar chleba, to się dzieliłem z kolegami. Współpraca koleżeńska była. Niektórzy to sprzedawali chleb za papierosy, woleli papierosa zapalić. Dzieliłem papierosa na dwa, mówiłem: „Ty masz połówkę, ty masz połówkę, to sobie zapal”. Mieliśmy Wigilię, to żeśmy się dzielili chlebem cieniutko ukrojonym. Chleb był wysuszony. […]Jeszcze była taka historia. Chciałem wziąć wieczorem drugą miskę zupy, jak kolacja była, szliśmy z fabryki… Zjadłem, wytarłem płaszczem miskę do sucha, bo sprawdzał ten, co dawał, a to Polacy byli kucharzami. Widocznie mnie poznał, dostałem chochlą od niego przez łeb, że aż się zwinąłem. […] Znajomy nasz sąsiad był dyrektorem w Caritasie, mówi: „Poszukuję redaktora technicznego”, a że byłem zecerem, to mnie zaangażował na redaktora technicznego. Pracowałem w redakcji „Myśli społecznej” i w wydawnictwach Caritasu. Kalendarze żeśmy robili, modlitewniki. Jak 500 numer „Myśli społecznej” wyszedł, to zaprosili drukarzy z Okopowej na poczęstunek. Co się okazuje – między innymi znalazł się ten, który mi tą chochlą przyładował. Mało tego, to jeszcze kradł wódkę ze stołu, wynosił i chował w szatni do kurtki. Przyszedł portier i mówi: „Panie Jurku, tutaj jeden z nich kradnie wódkę, już trzy półlitrówki schował”. To zabrałem półlitrówki, a jego poznałem, przyszedłem i mówię tak: „Słuchaj przyjacielu, tu nie jest Sandhofen ani Mannheim, a ty nie jesteś kucharzem i nie będziesz lał chochlą. Trzy półlitrówki wódki żeś ukradł i tu z powrotem zwracam. Robisz wstyd kolegom – A chciałem dla kolegów, którzy tutaj druga tura będzie pojutrze, na przyszły tydzień będą pracowali na pierwsza zmianę – To wstyd przynosisz swoim kolegom, bo siedziałeś ze mną w obozie i za to, że chciałem drugą miskę zupy, to żeś mi dolał chochlą, że się aż zwinąłem”. Na to poderwali się koledzy: „Won, już cię tutaj nie ma. Od jutra nie będziesz pracował, wniesiemy wniosek do dyrektora”. Rzeczywiście dyrektor go wyrzucił. […]
Warszawa, 2 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski