Jerzy Szanser „Jur”
Nazywam się Jerzy Szanser, urodziłem w 1929 roku w Warszawie. Pseudonim podczas Powstania nosiłem „Jur”. Walczyłem w batalionie „Sokół”, ukończyłem Powstanie w stopniu kaprala.
- Co pan robił przed 1 września 1939?
Byłem uczniem. Chodziłem do szkoły podstawowej numer 29 na ulicy Zagórnej.
- Jaki wpływ wywarła na pana rodzina, szkoła?
Rodzina wywarła olbrzymi wpływ. Przykładem może być mój ojciec, który mimo, że reklamowany od służby wojskowej, w 1939 roku zgłosił się do swojego pułku, uznając, że w tej chwili najważniejsza jest obrona ojczyzny i zginął bez wieści. W związku z tym moje losy potoczyły się zupełnie inaczej. Od pierwszego stycznia stałem się praktycznie samodzielny.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wybuch wojny pamiętam dokładnie. Przed oczyma mam cały czas taki obraz, kiedy rodzice się żegnają i wyglądam przez okno – widać wysoko latające niemieckie samoloty i artylerię przeciwlotniczą naszą, i rozrywające się szrapnele. Takim drugim efektem, końcowym, to jest list, który dostaliśmy po pierwszym października – okazało się, że ojciec dopiero dotarł, to był list o dotarciu ojca do pułku. Od tego momentu mój ojciec zginął bez śladu.
Taką następną bardzo przykrą pocztówką z tamtych czasów, którą widzę, jest niemiecka orkiestra wojskowa, która schodzi w dół Myśliwiecką. Mieszkałem na Łazienkowskiej po drugiej stronie budynku harcerstwa polskiego, niedaleko stadionu. Widzę, jak ta orkiestra schodzi, grając pełna triumfu – schodzą koło Batorego w dół.
- Jak pan jako młody człowiek to odbierał? Czy spodziewał się pan, że to będzie tak wielka wojna, okrutna?
Byłem młodym człowiekiem, chłopcem – takiego wyobrażenia nie miałem, sądzę, że bardzo dużo ludzi z nas nie miało. Nikt nie sądził, że to się może przerodzić w tak straszną rzeź, tak długo trwające działania wojenne.
- Czy wśród ludzi starszych nie panowało takie przekonanie? Nikt się tego nie spodziewał?
Sądzę, że spodziewało się tego bardzo dużo. W rodzinie mojej, która mieszkała na Pradze, zachowały się jeszcze gazety sprzed 1939 roku. Widać było narastający niepokój i po wystąpieniu Becka w Sejmie widać było, że coś się na pewno wielkiego zdarzy. Byłem jeszcze zbyt młody, żebym mógł to ocenić tak, jak bym to zrobił będąc już dorosłym człowiekiem.
- A czy kontynuował pan po wybuchu wojny naukę?
Tak. Naturalnie. Zacząłem chodzić do następnej klasy, czyli do piątej klasy podstawowej. Długo tam nie chodziliśmy, ponieważ ten budynek wybrali sobie Niemcy na szkołę dla Hitlerjugend. Zostaliśmy bardzo szybko poproszeni o opuszczenie szkoły i w przeciągu dwóch dni wszystko wynieśliśmy – postanowiliśmy w ogóle wynieść wszystko ze szkoły, to co się dało, żeby Niemcy [zostali] bez ławek. Mnie przypadła bardzo ciekawa rzecz do wyniesienia, mianowicie Stefanek, a Stefanek był to model kościotrupa, którym się posługiwaliśmy na lekcjach biologii. W domu siostra i mama były trochę przerażone, ale to nie był przecież normalny człowiek, tylko wyrób.
- Jakie zajęcie było [pana] legalnym źródłem zatrudnienia?
Legalnie nie pracowałem podczas wojny w ogóle, natomiast… Ponieważ musiałem się stać dorosłym człowiekiem, pomagać matce w utrzymaniu rodziny i młodszej siostrze… A złożyło się jeszcze tak przykro, że z mieszkania na Łazienkowskiej bardzo szybko nas usunęli Niemcy. Była to dzielnica niemiecka w tamtym czasie i zostawiliśmy wszystko. Matka tylko zabrała niewiele. Co smutniejsze, był to folksdojcz, który praktycznie nie umiał mówić po niemiecku. Taki człowiek, któremu godne było stać się folksdojczem tej ostatniej grupy.
Musiałem żyć. Co mogłem robić? Mogłem tylko handlować. Jeździłem po Warszawie, miałem znajomości, wyrabiałem sobie [znajomości]. Byłem młodym, dosyć wysokim, silnym chłopcem; zajmowałem się roznoszeniem przydziałowych kartofli, węgla. Dzisiejsza młodzież nie może sobie tego wyobrazić: chodziłem do szkoły – już później – do zawodówki, która się mieściła na Konopczyńskiego za pomnikiem Kopernika – na ósmą. Już przed tym wstałem, przechodziłem koło niemieckiego wartownika w poczcie na Nowogrodzkiej i Poznańskiej, który groził mi zawsze palcem, kolejny wartownik. Musiałem się udać na daleki Grochów po towar, przywieźć go, zawieźć i zdążyć na ósmą do szkoły. Takie były realia tamtych czasów.
- Czy i kiedy się pan z zetknął konspiracją?
Zetknąłem się z konspiracją na przełomie 1942 i 1943 roku. Tak jak w tamtym czasie wielu chłopców, a ja może ze względu na pewne koneksje rodzinne, byłem ministrantem w kościele świętego Piotra i Pawła na rogu Emilii Plater i Wspólnej. I tam poznałem kolegów, którzy byli już w harcerstwie. Po jakichś namowach zgłosiłem również swój akces. Działałem w grupie Zawiszaków. Podczas okupacji harcerstwo było podzielone na trzy grupy. Zresztą to w różnych czasach, Zawiszacy, Beesy i Geesy. I najwyższa ta grupa, czyli Grupy Szturmowe. Mnie wtedy tak strasznie owało tych kilku lat, żeby nie być w Zawiszakach, a być w grupach bojowych.
Myśmy się zajmowali w harcerstwie między innymi mafekingiem, nazwa pochodzi od miasta, w którym twórca skautingu Baden-Powell taką akcję pomocniczości wprowadził. Zajmowaliśmy się wszystkim, czym zajmowali się harcerze, naturalnie nie tak jawnie. Natomiast takimi podstawowymi sprawami u nas było, żeby poznać i umieć powtórzyć, czyli nauka historii – przecież nie uczyło się historii Polski – żeby o historii wiedzieć. Uczyliśmy się służby wartowniczej, uczyliśmy się podstawowych czynności w obsłudze rannych, uczyliśmy się kolportażu, braliśmy czynny udział w kolportażu bardzo długo. Nosiłem na plecach znak. Kiedyś przy kolejce EKD, która kiedyś dochodziła Nowogrodzką aż do samej Marszałkowskiej, idąc do szkoły miałem w środku do rozniesienia gazetki i Niemiec kazał mi otworzyć teczkę. W tym momencie zdrętwiałem. Na moje szczęście on tylko przerzucił tak to wszystko rękami – one były mniej więcej w formie skryptów – i tylko przyłożył mi solidnie taką pałką, dołożył jeszcze solidny kopniak i uciekłem. On mnie wygonił. Taka była moja przygoda.
Poza tym wszyscy byliśmy już, przynajmniej w mojej grupie, przeznaczeni do wojskowej obsługi Powstania, Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Nam miała być przydzielona ochrona sądu. Uczyliśmy się tych wszystkich spraw. Byliśmy zapoznani w miarę możliwości z uzbrojeniem. Z budową karabinu, z budową pistoletów, z działaniem granatów. To tak jako młodzi, czternasto-, piętnasto-, szesnastoletni chłopcy robiliśmy.
- Kiedy dowiedział się pan i czy w ogóle dowiedział się pan o planowanym Powstaniu?
Praktycznie o wybuchu Powstania wiedzieliśmy na kilka dni wcześniej, ale nie było to sprecyzowane, ponieważ, jak wiadomo, kilkakrotnie były przesuwane godziny „W” i do nas ta wiadomość ostateczna praktycznie nie dotarła.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Mnie wybuch Powstania zastał w Śródmieściu Północnym, w okolicach placu Napoleona, ulicy Boduena. Tam miałem jakieś sprawy do załatwienia, a powinienem się zgłosić na ulicy Poznańskiej, do swojego miejsca, gdzie miała się rozpocząć moja działalność w tej ochronie sądów.
Niestety, w tym czasie Aleje Jerozolimskie były przejezdne tylko przez Niemców. Niemcy przejeżdżali, była to dla nich bardzo ważna arteria i na tą drugą stronę Śródmieścia Południowego dostać się już nie mogłem.
W związku z powyższym zgłosiłem się drugiego dnia Powstania rano, 2 sierpnia, do organizującego się w tamtym miejscu batalionu „Jur Radwan” i zostałem przydzielony do kompanii… nazwijmy ją – tyłowej, ponieważ nawet i pierwsza… Pierwsze kompanie nie miały wystarczającej ilości broni, prawie w ogóle nie miały.
- Czym pan się tam zajmował?
Tam zajmowaliśmy się sprawami: gaszeniem pożarów, odgruzowaniem, czyli wyciąganiem ludzi z budynków, służbą wartowniczą, pomocą ludności cywilnej, organizowaniem łączności. I naturalnie oprócz tego, ponieważ byli to w większości młodzi ludzie, uczono nas techniki wojskowej już tak bezpośrednio.
- Po jakim czasie zaczął pan brać czynny udział w Powstaniu?
To też był czynny udział. Bo pierwsza linia musi mieć zawsze drugą linię.
- Chodziło mi oczywiście o pierwszą linię.
Jeżeli chodzi o to, to 22 sierpnia zostałem łącznie z dwudziestoma kolegami odkomenderowany do batalionu „Sokół”. Batalion „Sokół” operował pomiędzy Bankiem Gospodarstwa Krajowego, Nowym Światem, placem Trzech Krzyży, Żurawią, Kruczą i Alejami. Już w tym momencie została wybudowana słynna barykada, tak w środku ulicy pomiędzy Kruczą a Marszałkowską, która zapewniła połączenie pomiędzy Śródmieściem Północnym i Śródmieściem Południowym. Barykada ta była przez cały czas atakowana przez Niemców, którzy chcieli sobie otworzyć drogę z mostu Poniatowskiego na Ochotę. Tam zostałem przydzielony do I Kompanii Szturmowej, której dowódcą był porucznik Żuk.
- W jakich warunkach pełnił pan służbę w Powstaniu?
Była to służba różna. Poczynając od udziału w niektórych akcjach. Do takich akcji mógłbym zaliczyć przede wszystkim atak na Ymkę – budynek YMCA na Konopnickiej był jeszcze obsadzony przez Niemców – i kino na rogu Wiejskiej i Placu Trzech Krzyży, przed wojną wybudowane nowoczesne kino Napoleon (dla Niemców nazywało się Apollo, „tylko dla Niemców”). [Atak] podkopami; nasz batalion brał współudział w ataku. YMCA została zdobyta i rozszerzyło się pole naszego działania.
Oprócz tego, naturalnie braliśmy udział w służbach wartowniczych, na barykadach, w łączności, we wszystkich sprawach, którymi żyje dane wojsko w danym momencie i w pomocy ludności cywilnej, której sytuacja stawała się coraz bardziej groźna… I szukaniem aprowizacji. Bardzo trudna sprawa. Między innymi kilka razy brałem udział w wyprawach słynnych po jęczmień aż na Grzybowską, nie daleko stąd, do Haberbuscha. To były olbrzymie składy jęczmienia w browarze i workami noszono ten jęczmień. Myśmy dostawali… bo to były przydziały, dostawało się limity i chodziliśmy z kolegami, którzy w tym momencie nie mieli bezpośrednio działań na linii, po żywność.
Oprócz tego jeszcze batalion „Sokół” – z tym się najbardziej identyfikuję, tamto to tylko uważam za przygotowanie do zasadniczej działalności w Powstaniu – miał własną wytwórnię broni. Była to broń bardzo prymitywna, robiono granaty samozapalające, tak zwane sidolówki, to była bardzo groźna broń, ale może bardziej groźna nawet dla tych, którzy ją obsługiwali… Bo to trzeba było potrzeć główkę takiego zapalnika i zaczęło się to wszystko iskrzyć – i w odpowiednim momencie wyrzucić. Byli tacy koledzy, którzy źle wyliczyli ten czas i zginęli. To była jedna rzecz. Poza tym, wiercone były studnie artezyjskie dla ludzi. I cały czas obrona tego odcinka, który nie został nigdy przez Niemców zdobyty, jak również i nam nie udało się zdobyć gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego – był to olbrzymi gmach, doskonale przez Niemców fortyfikowany, dostawali pomoc tunelem kolei… Bo Niemcy stali w Muzeum Narodowym. Były plany spalenia tego budynku, jednak dowództwo odcinka nie zgodziło się na to.
Uzbrojony byłem bardzo słabiutko. W zasadzie, jeśli była służba wartownicza, to przydzielano odpowiednią ilość: karabin jeden czy dwa, pistolet, kilka granatów i to musiało starczyć dla wszystkich. Takiej broni bezpośredniej, to nie miałem. W późniejszym czasie miałem dwa granaty, których zresztą nie udało mi się użyć, ponieważ akurat nie było takich akcji, [w] których można było tak podejść do Niemców na rzut.
- Jakie było ryzyko trudności wiążącej się z walką powstańczą?
Wtedy jako młody chłopiec nie byłem w stanie tego ocenić. Stało się, byliśmy Polakami, musieliśmy w tym brać udział, byliśmy w tym harcerstwie przygotowani do walki, do pomocy, to co do nas należało. Oceną było tylko to, żeśmy widzieli, że ginie miasto. Nie mamy pomocy znikąd. Bo bez możliwości lądowania samolotów alianckich na lotniskach na terenach zajętych już przez Armię Czerwoną. Wszystkie loty z daleka, z Brindisi z południa Włoch, były bardzo trudne, katastrofalne wręcz. Poza tym jeden z wielkich nalotów, który był – Amerykanie zrobili zrzut – większość spadła na stronę niemiecką. Przecież były takie miejsca, gdzie jeden dom był obsadzony na dole przez Polaków, a na górze przez Niemców. Tutaj zrzut nigdy nie mógł być celny.
Jak bym to ocenił dzisiaj? Ciężko mi jest to powiedzieć. Wiele rzeczy przemawia za wybuchem Powstania, wiele rzeczy przeciw. To jest bardzo trudna, ciężka decyzja dowódców Okręgu Warszawskiego i samej Komendy Głównej Armii Krajowej.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Różnie. Nie dane nam było oglądać tych strasznych rzeczy, które się działy na Woli. Tam, gdzie brygady SS i brygady Kamińskiego, czyli Ukraińców, Azerbejdżanu i innych południowych republik radzieckich, czy brygada Dirlewangera, którzy działali praktycznie… jacyś kryminaliści. Natomiast w Śródmieściu te walki były dosyć stacjonarne i w dużych skupiskach Niemców nie było, Niemcy w większości byli tylko w wytyczonych punktach, w których się bronili. W Śródmieściu Południowym, w którym brałem czynny udział w akcjach bojowych – od Alej Ujazdowskich aż w okolice placu Zbawiciela to było w polskich rękach.
- Czy spotkał pan jakichś Niemców wziętych do niewoli?
Tak. Byli też Niemcy, których pilnowaliśmy. I tu chciałem powiedzieć bardzo ciekawą rzecz. Zresztą podaliśmy to w książce o batalionie „Sokół”. 29 września – ja nie brałem w tym udziału, ale byłem w pobliżu – w tym miejscu, gdzie jest budynek chemii na Brackiej, tam tablica jest ku czci naszego batalionu na murze – Niemcy od drugiej strony, tam gdzie jest Orbis obecnie, zaczęli po polsku z takim śląskim akcentem mówić: „Cześć chłopaki, co tam słychać” i żeby im pozwolić zabrać zabitych Niemców. Leżeli Niemcy w Alejach Ujazdowskich, po nieudanym, odpartym przez nasz batalion ataku na drugą stronę. Tam była słynna cukiernia Kuczyńskich, ale była słynna nie ze względu na cukiernię, tylko na to, że tam odparto wiele ataków Niemców.
Dowódca tej placówki zameldował dowódcy batalionu, że Niemcy chcą rozmawiać. Nigdy nie wiadomo było, co się za tym kryje; nasi bali się wyjść. Zresztą Niemcy też bali się wyjść, bo myśleli, że będziemy do nich strzelali. Doszło do rozejmu, bardzo dziwnego rozejmu, mianowicie to był rozejm tylko na maleńkim odcinku. Jest to rzecz sfilmowana przez filmowców z Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej. Z naszej strony wyszedł zastępca dowódcy batalionu rotmistrz Janek Morozowicz i podporucznik Miki; ze strony niemieckiej wyszedł jakiś oficer lotnictwa. Porozmawiali i ustalili, że w pewnym momencie nastąpi rozejm. Myśmy uzyskali zgodę na to dowódcy odcinka „Sarna”. Bo „Sokół” wchodził w skład pododcinka „Sarna”.
Rzeczywiście nastąpiła cisza w Alejach Jerozolimskich na tym odcinku i Niemcy zabrali swoich, a my zabraliśmy zrzuty, które leżały w Alejach. Zrzuty nie zawierały praktycznie broni, zawierały tylko papierosy, tytoń, takie różne akcesoria potrzebne, ale nie tak bardzo. Później zostali nasi zaproszeni drugi raz do Niemców. Niemcy podziękowali za tę akcję. Odbyło się takie spotkanie na ulicy Foksal. Okazuje się, że tam działali pionierzy, a pionierzy to po niemiecku są oddziały saperów. Tak się skończyło lokalne zawieszenie broni, które jest dosyć dobrze udokumentowane filmowo, mam odbitkę w książce naszej.
Stąd wniosek, że można było rozmawiać. Jeżeli był to Wehrmacht, to można się było z tymi ludźmi domówić. Później powiem, jak to było w obozie jenieckim, jak wyglądała tam sprawa.
- Czy zetknął się pan z SS?
Nie. Na naszym odcinku byli tylko saperzy z SS, ale na naszym odcinku nie było oddziałów SS.
- Czy zetknął się pan osobiście z przykładami zbrodni wojennych?
W naszym odcinku takich bezpośrednich zdarzeń nie było, ponieważ broniliśmy otwartego odcinka i tam Niemcy nie weszli nigdy. Na naszym odcinku takich jaskrawych rzeczy nie było. Poza gołębiarzami, którzy byli do pewnego czasu nie wykryci. Później większość z nich została zlikwidowana.
- Słyszał pan o zbrodni z terenów Woli?
Tak. Słyszałem. Po upadku Starówki do naszego batalionu została dołączona kompania P20 z Kedywu Armii Krajowej i jedna z kompanii batalionu „Nałęcz”, która walczyła na Starym Mieście. Po drugiej stronie placu Teatralnego, to znaczy po tej stronie, gdzie jest kościół i w ruinach Banku Narodowego. Tam, gdzie miało być muzeum Powstania Warszawskiego. Tam – koledzy opowiadali, jak Niemcy, chcąc koniecznie przebić się przez ulicę Bielańską, pędzili przed czołgami kobiety z dziećmi. Nie było to rycerskie.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
W pierwszej fazie bardzo dobrze. Pomagała w budowaniu barykad, pomagała w żywieniu. Ludzie dzielili się żywnością, tym, co mieli. Później ta sytuacja zaczęła się trochę pogarszać. Ponieważ wojsko – lepsze czy gorsze, ale zawsze jakieś wyżywienie miało. Trzeba powiedzieć, że w ogóle [wyżywienie] było bardzo złe, bo od tej słynnej zupki „pluj” z tego jęczmienia i z jakichś wyskrobanych zapasów mąki, czy zjedzonych psów i kotów… [Ale] coś tam było. Ludność cywilna żyła w tragicznej sytuacji. Pomijając jeszcze to, że przez bombardowania zginęło bardzo dużo ludności. Z jakiego powodu? W takiej wojnie w mieście ciężko jest atakować nalotami bombowymi czy artylerią, bo można trafić w swoich. Nie było wtedy tak dokładnych namiarów, jak dzisiaj… laserowych czy radarowych... Bombardowaniem chcieli złamać ducha całej Warszawy, nie tylko żołnierzy, ale i całej Warszawy. Ale duch ten, trzeba przyznać, był bardzo dzielny. Ludzie pomagali bardzo. Później te wszystkie sprawy związane z wyżywieniem, iem mieszkania. W bardzo trudnej sytuacji byli ludzie ze spalonych domów, ze zniszczonych. Kto żył w domu, to jeszcze coś miał, czy ciepłe ubranie, czy jakieś resztki jedzenia. A ci, którym się to spaliło wszystko, musieli pójść do innego domu, do innego mieszkania i nic nie mieli. Nawet nie mieli się w co ubrać. Tam się dopiero pokazywało to człowieczeństwo. Były takie [sytuacje] jak wszędzie, gdzie do tych ludzi podchodzono bardzo… delikatne słowo, nieelegancko – nie dzielono się z nimi żywnością. Były nawet w gazetach ogłoszenia, były apele, żeby tych ludzi traktować [lepiej]. Bo nie dość, że stracili swoich bliskich – stracili wszystko, co posiadali. Ludzie już pod koniec Powstania, cywile, byli w tragicznej sytuacji.
- Były wyrzuty do powstańców, że rozpętali [Powstanie]?
Były. Takie sporadyczne przypadki były. Ludzie mieli nam za złe, że rozpoczęliśmy to, nie mając na względzie szybkiego zwycięstwa, nie widząc, nie przewidując tego, nie wiedząc, że różnie się może zdarzyć. Ale były to pretensje raczej do naszych dowódców, aczkolwiek skupiały się one na nas, na szeregowych żołnierzach. Uczciwie muszę powiedzieć… Mimo że byłem młodym chłopcem, jednym z młodszych, to uzyskałem stopień kaprala. To jest takim trochę ewenementem, bo w wojsku stacjonarnym to już jest podoficer.
- Czy wiedział pan o przedstawicielach innych narodów biorących udział w Powstaniu?
W naszym odcinku walki nie było przedstawicieli innych narodowości. Natomiast były charakterystyczne postacie… Polaków. Na przykład szefową służby kobiecej u nas była słynna Helena Grossówna. Znana przedwojenna aktorka, która brała udział w wielu filmach polskich. Poszła z nami do obozu jenieckiego, wróciła i w podeszłym bardzo wieku umarła. Również taką charakterystyczną postacią był u nas Kwas. Przed wojną był słynny warszawski bardzo znany felietonista Kwas, Stefan Kwaśniewski. Był doskonałym strzelcem wyborowym i z jego zgonem wiąże się wydarzenie. On był u takiego znanego – tak nam opowiadał – był u takiego znanego wróżbity Ossendowskiego, który powiedział mu, że zginie podczas Powstania. W końcu Powstania, 1 października, kiedy zaczęły się rozmowy o kapitulacji, on powiedział do mojego kolegi: „No i zobaczcie, żyję!” Niewiele po tym wpadł w podwórze, gdzie stacjonowaliśmy, granatnik przeciwpiechotny – i zginął na miejscu.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania. Jak wyglądała higiena?
Życie składało się z tych wszystkich czynności, o których mówiłem. Z wart, z udziału na barykadach, z gaszenia pożarów, naprawiania broni. Skończyłem podczas okupacji dwie klasy szkoły zawodowej, trochę w tej technice miałem… niewielkie wprawdzie, ale rozeznanie, przy tym pracowaliśmy. Nie było generalnie podziałów. Poza tym w naszym batalionie była dosyć duża ilość oficerów. Trochę nawet i nadnormatywnie w stosunku do całego wojska. W związku z tym, przede wszystkim cała broń, jaka była, była kierowana do nich. Życie było normalne. Spało się gdzieś w piwnicy.
Miałem. Kilka razy dostałem przepustkę do odwiedzenia mamy i siostry. Mieszkałem na ulicy Wspólnej, to nie jest daleko, można było przez barykadę, przez Marszałkowską przedostać się i dwa razy byłem jeszcze, kiedy tam można było się dostać, u matki, u siostry. To dom moich dziadków, został spalony całkowicie, żyli tam w piwnicach.
- Jak na uczestnictwo pana w Powstaniu reagowała matka?
Chciała, żebym był, jako jedyny w tym momencie „mężczyzna”, w domu. Ale nie udało się mamie [mnie] przekonać. Uważałem, że tam jest [moje miejsce]. Tym bardziej, że już pod koniec, kiedy już widać było, że już się dzieje, kiedy olbrzymie tabuny Niemców uciekały przez Grochów i Aleje, most Poniatowskiego, na wozach… bardzo żałosny widok przedstawiała ta zwycięska armia, to były też oddziały nie czysto frontowe… mama się dowiedziała o moim harcerstwie. Bo poprzednio nic o tym nie mówiłem. Nie chciałem i tak już trudnego losu mojej matki bez ojca pogarszać.
- A co z życiem religijnym?
Były msze u nas, odprawiane dla żołnierzy i dla ludności cywilnej. Kto był chętny, mógł przyjmować sakrament.
- Czy była jakaś podziemna prasa?
Naturalnie. Czytaliśmy. U nas nie była wydawana, bo do tego trzeba było mieć drukarnię. Była bardzo bogata prasa. Nawet, można powiedzieć, było fenomenem, że tyle stronnictw politycznych, bo to przecież od razu się okazało, że było to wszystko doskonale przygotowane, aż dziw. Bo przecież były i sądy, były szpitale polowe wyznaczone, była prasa i kolportaż. Wszystko było w podziemiach przygotowane. Trzeba powiedzieć, że niewiarygodne, że było coś aż takiego.
Nie dawno była taka wystawa, konferencja: inżynierowie i technicy w produkcji broni podczas okupacji, podczas Powstania. Dopiero teraz się dowiedziałem – byłem uczestnikiem tej konferencji ze względu na swój zawód i na to, że nasz batalion posiadał własną wytwórnię broni – że za okupacji istniały olbrzymie wytwórnie broni. Produkowano pistolety maszynowe Sten, które okazały się lepszymi niż angielskie, produkowano granaty, miotacze płomieni… i to wszystko pod czujnym okiem Niemców.
- Czy duży wpływ na pana otoczenie miały te gazety?
Naturalnie. Bardzo duży, bo do radia nie wszyscy mieli dostęp. Nie było tych dużych odbiorników… aczkolwiek było kilka na naszym terenie, ale prasa była w dużej ilości kolportowana. Podstawowa, czyli „Biuletyn Informacyjny” i gazetki różnych stronnictw, Stronnictwa Demokratycznego, socjaliści wydawali swoje gazetki. Szczerze mówiąc… nie bardzo się w tym wszystkim orientowałem, bo ze względów zrozumiałych nie brałem udziału w życiu politycznym, ale tego było dosyć dużo. To widziałem, pamiętam to… natomiast od strony czytelnika.
- Czy to powodowało dyskusje?
Raczej nie. Była prasa bardziej informacyjna. Było mało wiadomości. Nie wiedziano wszystkiego. Ważniejsze były wydarzenia z frontu wschodniego czy z frontu zachodniego, to były rzeczy dla nas najważniejsze. Co się działo w innych dzielnicach, co się działo w Śródmieściu Północnym, bo łączyła nas ta linia barykady. To było dla nas bardzo interesujące. Między dzielnicami łączność radiowa była przez Londyn. Nie było radiostacji tego typu, żeby dzielnice między sobą mogły rozmawiać. Na tej konferencji się dowiedziałem, że była bardzo duża ilość radiostacji najrozmaitszych robionych.
Zdziwiło nas później, że w ramach akcji „Burza” bardzo dużo broni zostało wysłane z Warszawy na wschód. Nie mnie o tym sądzić, bo byłem wtedy za młody, dzisiaj mogę się zastanowić, jako dorosły człowiek – dlaczego tak? Jak można było, przewidując wybuch Powstania, pozbawić się olbrzymiego procentu broni. To już muszą na to odpowiedzieć historycy… Historycy oglądają temat z różnych stron. Jaka jest prawda, to ciężko powiedzieć…
- Jak pan odbierał zatrzymanie się Rosjan na drugim brzegu Wisły?
Nastroje wśród mieszkańców Warszawy, przynajmniej tam, gdzie myśmy byli, były w pierwszej fazie dla Rosjan bardzo pozytywne. Wiedzieli, że idzie sojusznik, idą, już kawałek, już bliziutko. Widać było z wysokich domów ruchy, ostrzał artyleryjski Pragi. Tylko dzieliła nas rzeka. Później się coś zdarzyło. Oficjalne tłumaczenie było, że Rosjanie zostali wplątani w bitwę z pancerną dywizją SS „Hermann Göring”. I ta bitwa pod Radzyminem trwała.
Jak było w rzeczywistości, tego nie wie nikt. Prawdopodobnie wyższe dowództwo miało jakiś cel w tym... bo według mnie można było… sądząc po walkach na Powiślu. Miałem akurat kuzyna z batalionu „Parasol”, który walczył na Wilanowskiej, koło tego wraku okrętu „Bajka”…
- Jakie jest najgorsze pana wspomnienie z Powstania?
Najgorsze [wspomnienie] z samego Powstania to jest z ataku na Ymkę, kiedy zgasły światła w tunelu tym, którym podchodziliśmy – ogarnęła nas absolutna ciemność. Ciemność nie nocy, tylko takiego miejsca, gdzie światło nie ma nigdzie dostępu. W człowieku powstaje panika, nie wie, co ze sobą zrobić. Tym bardziej, że to był tylko niewysoki podkop, szliśmy tam na kolanach, czołgaliśmy się. Pamiętam do dzisiaj, że miałem taką chęć nieprzepartą, żeby się podnieść, najważniejsze było żeby się podnieść. Nie wiem, jak by to wyglądało, żeby nie szedł następny i nie zaczął pukać do przodu, do przodu. Jakoś żeśmy w końcu do przodu poszli. Ponieważ atak na Imkę był z kilku stron, jakoś szczęśliwie to się udało przeżyć. To był taki mój chyba najbardziej dramatyczny [moment]. Bardzo taki [nieprzyjemny moment], jak zostaliśmy ostrzelani z granatników. Zostałem dosyć poważnie ranny, mam duży postrzał prawego podudzia, no i gdyby nie nasze bohaterskie dziewczyny… pewnie bym tutaj nie rozmawiał dzisiaj… które, nie patrząc na nic, ściągnęły mnie i zaniosły do szpitala naszego batalionu.
To były najbardziej dramatyczne przeżycia. Trzecie takie przeżycie miałem bardzo przykre, ale to z czasów mojego pobytu w obozie jenieckim.
- A jakie ma pan najlepsze wspomnienie?
Moje najlepsze wspomnienie… Wspomnienie, że żyję. Udało mi się przeżyć. Najlepsze wspomnienie, to że orzekł lekarz, że nogi nie trzeba amputować, próbujemy ją ratować. Okazało się, że to ratowanie trwało jeszcze dwa lata po zakończeniu wojny i gdyby nie pomoc mojego nauczyciela historii, który wiedział, że brałem udział w Powstaniu i przez swoje znajomości polecił mnie szczególnej opiece w szpitalu na Pradze, mieszczącym się w budynku szkoły… Zresztą jaki los jest dziwny: mieszkam obok tego budynku… Ta noga nie chciała się w ogóle zagoić, zakładano mi gips na ranę dwukrotnie i to tak strasznie przesiąkało, sanitariuszka, która to robiła, zemdlała z tego smrodu, w dwóch takich workach tę nogę nosiłem.
- Jakieś zdarzenie zapamiętał pan negatywne, pozytywne?
Pozytywne było, że cały czas siedzieliśmy na naszym odcinku. Ani razu Niemcy mimo licznych ataków nie wdarli się do nas. I kiedy się dowiedziałem, że po spaleniu domu mama z siostrą żyją.
- Jak pan odebrał kapitulację?
Ja sądzę, że nam to było już wszystko jedno. To był taki surrealistyczny obraz i nikt z tym, czy żyje, czy nie żyje, to się już prawie nie liczył. Byliśmy tak wyczerpani, zmordowani, głodni, że nie mieliśmy… Natomiast coraz bardziej na naszą psychikę wpływała bieda cywili. Proszę sobie wyobrazić maleńkie dzieci bez jedzenia, bez pokarmu, zmuszane do siedzenia po mokrych piwnicach, bez możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych.
Były to dramatyczne sprawy. Ta decyzja o kapitulacji była dla nas taka, jakby jej prawie nie było. Sądzę, że większość żołnierzy Powstania zdawała sobie sprawę, że to musi blisko się skończyć, bo bohaterska ludność cywilna mimo wezwań wielokrotnych Niemców [do] opuszczenia miasta – być może ze strachu przed Niemcami po tych wieściach, które dotarły z Woli, Ochoty, ale jednak nie wychodziła z miasta, wolała do końca… Dopiero wtedy zaczęły się pod sam koniec tragiczne sprawy, bo żywności nie było już w ogóle.
- Po kapitulacji żołnierze AK, wszyscy powstańcy, poszli do obozu?
Z chwilą, kiedy zostało wymuszone przez aliantów zachodnich na Niemcach przyznanie Armii Krajowej praw kombatanckich zawartych w układzie genewskim, został rozkazem naczelnego dowództwa Armii Krajowej generała Bora-Komorowskiego powołany Warszawski Korpus Armii Krajowej z podziałem na dywizje, już tak po wojskowemu, my zostaliśmy przyłączeni do XXVIII Dywizji Piechoty imienia Marcina Rataja i już w dniu kapitulacji w ramach XXI Pułku Piechoty zostaliśmy włączeni do dywizji.
Pierwszą ofiarą naszą tego rozejmu był ten felietonista Kwaśniewski, który zginął. Kiedy już wiadomo było, że Powstanie padło, dowiedzieliśmy się o warunkach kapitulacji, nasi dowódcy zarządzili przegląd, żebyśmy zaczęli wyglądać trochę jak wojsko. To znaczy, porządkowanie ubrania w miarę możliwości, jakichś niemieckich ubrań, które poznajdowano w różnych miejscach – i żeby to wyglądało trochę jak wojsko.
W naszym batalionie nie było rozkazu pójścia do niewoli. Był rozkaz dowolności. Każdy, kto chciał, mógł iść, kto nie – mógł zdjąć opaskę i z rodziną pójść tak jak cywil. Zaczęło się porządkowanie broni i zakopywanie broni, porządkowanie dokumentów, sporządzanie pełnych stanów batalionu, co się bardzo pomocnym okazało. Bo mieliśmy po wojnie dokładne rozpoznanie w ilościach ludzi, stopniach, w części rozkazów, które się udało znaleźć. Wypłacono nam żołd: dwa tysiące złotych, tych tak zwanych młynarek z Generalnej Guberni, i siedem dolarów. Z dolarami była pewna komplikacja, ponieważ zostały przydzielone tylko banknoty duże, pięćdziesiątki, setki, w związku z tym dużo szeregowych żołnierzy tych siedmiu dolarów nie dostało. Mnie się powiodło szczęśliwie, ponieważ jeden z moich kolegów z Szarych Szeregów, który w jakichś sposobach miał okazję być w obsłudze mennicy, miał dużą ilość tych pieniędzy i dał mnie dwadzieścia tysięcy złotych. Jak na tamte czasy to bardzo dużo pieniędzy. Jeszcze niektóre były w arkuszach, pocięliśmy je bardzo pięknie, zaniosłem sporo swojej mamie, trochę dostali koledzy. Pieniądz był zupełnie niepotrzebny. Graliśmy nimi w karty w obozie, służył nam jako papier do podpisów pamiątkowych. Bo te pieniądze tam, gdzie myśmy byli, to nie chodziły.
Jeśli [chodzi] o wyjście z Powstania, to wychodziliśmy przez ulicę Śniadeckich obok frontu Politechniki Warszawskiej i do Alei Niepodległości – wtedy to jeszcze była Chałubińskiego – i w tym kompleksie budynków wojskowych zdawaliśmy broń. Niemcy nakręcili filmy. Te filmy są bardzo często puszczane w rocznicę Powstania czy w innych [okazjach]. Tam oddaliśmy broń, którą jeszcze zachowaliśmy; uznaliśmy, że trzeba pokazać, bardzo często bez zamków, bez iglic, zdekompletowane. Spacerkiem przeszliśmy do Ożarowa, siedemnaście kilometrów do fabryki Kabelwerke, do tej fabryki, w której niedawno toczyła się wojna tych ludzi o zatrzymanie miejsc pracy. Chciano, żebym pojechał ze szpitalem ze względu na tę swoją nogę, ale po poradach lekarza i przez swoją młodzieńczą chęć… pewnie głupoty później się okazało, nierozwagi… postanowiłem nie być ze szpitalem ewakuowany, tylko tak jak cały czas byłem, na linii. W szpitalu przebywałem tylko pięć dni, później uciekłem, uważałem, że to nie jest moje miejsce.
Dostaliśmy się do tego Ożarowa, w miarę możliwości wyglądaliśmy jak tacy wojskowi wolontariusze. Po pierwsze zostaliśmy nakarmieni normalnym jedzeniem. Niemcy mieli takie słynne danie Eintopfgericht, czyli takie danie jednogarnkowe, wszystko jest w tym: zupa, drugie i budyń. Ale nie mamy nawet w czym jeść tego. Nie mam menażki, co zrobić? Wyszedłem z Warszawy w takiej narciarce. Niemcy nie chcieli do tej narciarki dać jedzenia. Dopiero po jakiejś interwencji dano nam i z tą narciarką poszedłem. Niemcy po chochli z kotła dali [i] tak jedliśmy przy pomocy własnej łyżki, czyli rąk. Człowiek nie wiedział, że żołnierz składa się z karabinu, z menażki i z łyżki, tego tak dokładnie nie powiedziano. Zjadłem i po dolewkę zdążyłem jeszcze polecieć.
Ponieważ miałem kilka groszy, to kupiłem sobie puszkę od konserw po niemieckiej wołowinie z drutem i to była moja podstawowa menażka, pierwsza życiowa menażka wojskowa, która później mi się bardzo przydała. Spaliśmy na słomie w tej fabryce dwie noce. Później okazało się, że pod słomą była minia, pomalowaliśmy się wszyscy na czerwono tą minią, nie można było tego zmyć.
Szóstego października załadowano nas do pociągu po osiemdziesiąt osób. Nam się trafił bardzo komfortowy wagon od środka obity blachą, taka pseudolodownia i pojechaliśmy na Opolszczyznę, przez Częstochowę do obozu Lamsdorf. To się obecnie nazywa Bieniowice-Niemodlin. Jechaliśmy prawie trzy dni bez otworzenia. Raz tylko na żądanie Niemieckiego Czerwonego Krzyża, takich pań w szarych sukniach i z białymi fartuszkami, wypuszczono nas w Częstochowie do napicia się wody.
Jedyny raz nas wypuszczono. Wszystkie potrzeby fizjologiczne, w blaszanym wagonie… Byliśmy po takiej rewizji tylko wstępnej, ktoś z nas przewiózł finkę. W rogu wagonu zaczęliśmy w tych deskach i w blasze wycinać otwór. Udało się w końcu ten otwór wydłubać, było to nasze wagonowe WC. Nikt przy tym nie chciał siedzieć. I tam pierwszy raz w życiu, chociaż bywałem wiele razy głodny… [wiem,] że można długo nie jeść, krócej nie pić, ale załatwić biologiczne potrzeby – jest to katastrofa. Wjechaliśmy do stacji kolejowej w Lamsdorfie przy krzyku Niemców, szczuciu nas psami, wyładowano nas z pociągu i wśród rzucających w nas kamieniami, plujących na nas mieszkańców okolic, dotarliśmy do obozu. Tam na miejscu okazało się, że komendant obozu nie ma jeszcze dokładnego rozkazu o powstańcach i nie wie, że już obowiązuje nas Konwencja Genewska. W związku z tym zostawiono nas na całą noc na placu kwarantanny, padał akurat deszcz, całą noc staliśmy na deszczu.
Mieliśmy i następnego dnia trochę satysfakcji, bo na pobliskim lotnisku zderzyły się dwa meserszmity, to taka żartobliwa satysfakcja. Nastąpiła brutalna rewizja, trzeba było się rozbierać na powietrzu, zabierano nam wszystko. Mnie się udało przemycić w podszewce czapki trochę tych pieniędzy, które nie były specjalnie do niczego potrzebne. Zresztą oddałem później kolegom, którzy planowali ucieczkę. Zostaliśmy zakwaterowani w Stalagu Lamsdorf VIIIB i tam zmieniłem nazwisko: zacząłem się nazywać Kriegsgefangener 105915. Po tym zaewidencjonowaniu nas zaczęliśmy pędzić normalne życie jeńców. Jednak była to rzecz nienormalna, ponieważ jeniec kojarzy się wszystkim z dorosłym mężczyzną. Było nas tam jednak około ośmiuset młodzieży. To znaczy chłopców poniżej lat osiemnastu, do dwunastu. Ale tych dwunastolatków to szybciutko Niemcy odseparowali i najmłodsi z nas mieli po piętnaście lat.
Otoczono nas opieką oficerów, którzy byli w obozie. Ale było to krótko, bo oficerowie odjechali do innego obozu, do stalagu. Obozy niemieckie dzieliły się na oflagi i stalagi, oflag dla oficerów, a stalag dla szeregowych i podoficerów. Chciano nam trochę ulżyć tej doli, zaczęto nas uczyć niektórych rzeczy, fizyki. Niemcy chcieli zrobić z nas pokazówkę.
18 października zrobiono apel całej młodzieżówki niewolniczej, bo chciano przygotować film dla Volkssturmu, dla młodzieży niemieckiej: jak to trzeba bronić ojczyzny. Niestety w trakcie tego, kiedy przyjechała niemiecka wytwórnia filmowa, zaczęła to kręcić, okazało się, że to film antyniemiecki, ponieważ wyprostowane postacie młodych ludzi z opaskami, pogardliwie pokazujących się w stosunku do Niemców... Niemców to zdenerwowało, zerwano gwałtownie to przedstawienie, nas rozpędzono do baraków. W barakach była katastrofa. Chociaż Konwencja Genewska mówiła, że jeńcowi należy się tyle wyżywienia – czyli 700 kilokalorii – co żołnierzowi armii zapasowej, to dostawaliśmy dużo mniej. Trochę chleba, margaryny. Zrobiliśmy wagi z małych pudełeczek, żeby uczciwie było podzielone. Baraki straszne, zapluskwione, zawszone. Niemcy znaleźli specjalny sport: zrywali nas kilka razy w nocy, odliczali. Nigdy się prawie nie zdarzyło, żeby doliczyli do końca, widocznie byli słabi z rachunków. Jak się nie doliczyło dobrze, to trzeba było liczyć od początku.
Starsi koledzy usiłowali wywojować coś w komendzie obozu. Na niewiele to się jednak zdało i 18 listopada wybrano grupę młodych kolegów, którzy mieli przydatność do pracy. Tak jak mówiłem, skończyłem już dwie klasy tajnych kompletów i szkoły zawodowej… I wywieźli nas z obozu Lamsdorf do następnego obozu. Jechaliśmy znów; jakoś tak wolno te koleje w nocy chodziły. Jechaliśmy niewiele kilometrów pełne dwa dni. Już w trochę lepszych warunkach. Wysiedliśmy w miejscowości Neuburgdorf i tam przydzieleni zostaliśmy do Arbeitskommando. W znanej miejscowości z historii polskiej, koło Miśni, tam gdzie stoi zamek Augusta Mocnego. Były dwa Arbeitskommanda, jedno w Brokwi [?], drugie w Sernewitz [?]. Tam pracowaliśmy jako jeńcy wojenni, co było niezgodne z Konwencja Genewską, zabraniającą jeńcom pracy przy wyrobie sprzętu wojskowego. Nie bardzo się tym przejmowali. Pracowaliśmy przy wyposażaniu min przeciwpiechotnych, robieniu części do meserszmita MF109.
Zapomniałem powiedzieć o jednym z najbardziej dramatycznych doznań. Po wyjściu z Powstania nogę na prawym podudziu podwiązałem takimi przedwojennymi opatrunkami wojskowymi, nasze dziewczyny mi dały. Już w Lamsdorfie, bo w Ożarowie tego nie zdejmowałem, już na tym placu w kwarantannie zdjąłem to. Zobaczyłem coś, co młodego człowieka wprawiło w katastrofę. Wydawało mi się, że się zawalił świat. Na nodze miałem wysoką taką narośl zieloną i chodzące po tym białe robaki. Czułem, że to już jest totalna katastrofa ze mną… myślałem… że może będę żył bez nogi. To zresztą spotkało mojego brata stryjecznego.
Niemcy skierowali mnie już później do obozu i przeszedłem tę pierwszą operację bez znieczulenia; zdjęto mnie tę narośl. Dowiedziałem się od lekarzy, że te robaki uratowały mi życie. Żywiły się tą ropą, nie pozwalały jej do monstrualnych wymiarów się rozrosnąć, dużej infekcji przeprowadzić. Pracowaliśmy w tym Arbeitskommando; ta noga zaczęła mi coraz bardziej dokuczać. Zameldowałem się u dowódcy kommanda. Długo nie mogłem się dostać do lekarza, uważali, że nie ma o czym mówić. Dopiero kiedy ta noga zaczęła bardzo źle wyglądać skierowano mnie do Miśni i tam był Krankenrevier, i jak zobaczył to francuski chirurg jeniecki, bo to było w obozie dla jeńców, naurągał tym Niemcom jak mogli do takiego stanu dopuścić. Zażądał, żebym został tam w obozie. Niemcy na to nie wyrazili zgody, musiałem z powrotem, po zrobieniu tej operacji i zabandażowaniu tej nogi. Rana na podudziu ma to do siebie, że ten bandaż mi się zsuwał, dosłownie co kilka godzin. Ja się nauczyłem lepiej wiązać bandaż niż sanitariuszki. I musiałem wrócić do obozu.
Mówiłem o Wehrmachcie; i tam spotkałem się z człowiekiem. Kiedy się dowiedzieli, że mam już trochę szkoły zawodowej skończone, że trochę tej techniki znałem, zostałem przydzielony jako pomocnik maszynisty kolejki, która tam rozwoziła po terenie fabryki różne elementy. I niechcący zupełnie, bo daleki byłem od sabotażu, wywróciłem tę kolejkę. Na zwrotnicy nie zrobiłem tak jak trzeba. Naturalnie, zrobiła się straszna awantura. W parowozowni był starszy Niemiec utykający na nogę, jeszcze żołnierz z I wojny światowej. On powiedział, że to zrobił on. Jemu nic nie mogli zrobić, bo do wojska i tak już nie powołali, był za stary, a poza tym był kaleką, a ja wyniosłem całą głowę. Okazało się, że można być człowiekiem w różnych warunkach. Dostałem się do tego obozu. W pierwszej chwili ogarnęło mnie przerażenie z tego względu, że przydzielono mnie na salę tam, gdzie leżeli Rosjanie. To dramat. Piekło Dantego, coś strasznego. Po jednodniowym pobycie przyszedł do mnie ten francuski chirurg i mówi: nie będę tu, będę w drugiej części tego szpitala. I przeprowadzili mnie do drugiej części szpitala, tam leżeli Francuzi, Jugosłowianie i ja, Polak. Tam się dowiedziałem, że w obozach był podział na grupy jenieckie. Taką najgorszą grupą poniżej zera to byli Rosjanie, żyjący w strasznych warunkach. Co by nie powiedział byli to ludzie, żołnierze – żyli w strasznych warunkach, urągających... to co mówiłem, piekło… A na drugim krańcu byli Amerykanie i Anglicy, czy Nowozelandczycy… W środku byli Francuzi, z tego względu, że podpisali układ między Vichy a Niemcami i trzecia to byli już Polacy, Jugosłowianie jeszcze z tej wojny bałkańskiej. I zaawansowałem do lepszego szpitala. Był oddalony trochę, co mi sprawiało kłopot, bo mnie ta noga bardzo bolała i cały czas wojowałem, żeby nie było amputacji, lekarz cały czas mówił żebym się nie martwił i rzeczywiście jakoś się udawało.
Po drugiej stronie – bo po jednej, tam gdzie były sale opatrunkowe, byli Rosjanie – tam gdzie Francuzi i Anglicy i Amerykanie… Zobaczyli takiego wysokiego chłopaka, byłem dosyć wysoki jak na tamte czasy i zaczęli przepytywać, kto to jest, taki młody chłopak. Okazało się, że to jestem ja. Sanitariusz angielski poszedł wojować do komendy niemieckiej szpitala, żeby mnie przenieśli do Anglików i Amerykanów. I o dziwo – udało się. I w tym momencie zmienił się trochę mój tryb. Już nie chodziłem głodny, bo oni dostawali paczki. Głodni to byli wartownicy w stosunku do nich. Oni dostawali papierosy, pierwszy raz w życiu zobaczyłem Camele i takie inne papierosy amerykańskie. Gotował ten sanitariusz nam jedzenie, od Niemców oni brali tylko chleb, wodę, mąkę, sól; w tych paczkach było wszystko. Nie mogłem się z nimi porozumieć. Mówiłem już trochę po niemiecku, oni po niemiecku nic. Dostałem w tym obozie Milberg książkę taką do podstaw: „Basic English for Polish Students” i z tego zacząłem się uczyć. Taka fajna książka, która pozwala się uczyć na idiomach, przypuśćmy – tor kolejowy, to są dwie linie… I można taką drogą dedukcji rozmawiać.
Chodziłem na te zabiegi, noga się specjalnie nie goiła. Oni elegancko ubrani, płaszczyki, kurtki, a ja dziad. W starej niemieckiej kapocie. Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że nam Polakom przybijano litery P na piersi z lewej strony, na grzbiecie płaszczu, marynarki, czy na kurtce i prawym kolanie. Anglicy i Amerykanie mieli trójkąt. Oni ten trójkąt to mieli inaczej [przybity]. Oni tym Niemcom, którzy przybijali, dawali kawę, czekoladę i ci Niemcy przybijali im pod klapką… Bo Niemcy to jest naród porządny i przybić musiał, ale nigdzie nie było powiedziane, że pod klapką nie można. Jak przesunął klapkę to nie było tego widać. Na plecach, to w fałdzie płaszcza… Popatrzyłem sobie na to wszystko, ale tam były dwa… Widać było tę różnicę. Tą nędzę straszną, biedę nieludzką i powiedziałbym, jak na tamte warunki, dobrobyt.
W zasadzie nie paliłem jako młody smarkacz. Jako harcerze daliśmy sobie słowo, że nigdy nie będziemy palili, przynajmniej w obozie. I nie paliliśmy i nie palimy do dzisiaj, po tylu latach, i że nigdy nie zamienimy… Bo zaczęliśmy dostawać paczki i handlowało się z Niemcami. Myśmy byli w takim otwartym obozie. Byli jeńcy, którzy za papierosy oddawali wszystko. Jak kto chce palić, to niech da czekoladę, ale żeby dać chleb, nikt.
Tam też takie tragiczne dwie rzeczy przeżyliśmy. Był ciężki nalot na Drezno 13 i 14 lutego. W nocy z 13 na 14 lutego obudził nas jakiś hałas, szum. Okazało się, że to nad nami leciało 800 bombowców z angielskiej bombard command. Pięknie to było widać. Mówię „pięknie”, ale to jest bolesne. Widać było te flary palące się, fosforowe, oświetlające miasto, błyski, łuny pożarów. Wylecieliśmy to oglądać, ale Niemcy nas zapędzili do baraków i tych Anglików też i Amerykanów, bo uznali widocznie, że nie możemy się tak za bardzo cieszyć z ich nieszczęścia. Następnego dnia powtórzyło się to. Już następnego dnia Amerykanie [bombardowali], VIII Armia Powietrzna amerykańska dobrała się do nich i solidnie to Drezno [zbombardowała]. Byłem w Dreźnie po tych nalotach; w straszny sposób miasto było zniszczone. Dyskutowaliśmy z Anglikami, z Amerykanami z Francuzami czy to potrzebny nalot, czy można, czy nie. Zdania były bardzo różne. Ci Anglicy, co to jest wojna, to nie wiedzieli. Nie widzieli, co to znaczy wojna w Warszawie. Oni widzieli tylko wojnę swoją: żołnierz, front, pełne wyposażenie. A my – wojna, ginący ludzie, cywile bezbronni prawie. Następnego dnia, gdzieś po południu… Tam mieliśmy piękne widoki, spadające bombowce P29 – olbrzymie bombowce – i widać było, jak wyskakują z nich lotnicy, a później samolot wpadł w korkociąg i zwalił się przez skrzydło… Drugi dopadły chyba dwa czy trzy meserszmity i go też zapalili w powietrzu. Już nikt nie wyskoczył z niego. Wybuchł silnik, czy zbiornik z paliwem, i zlecieli wszyscy na dół w samolocie.
Następnego dnia w Meissen – to nie daleko jest od Drezna – pojawił się pochód ludzi ewakuowanych z Drezna, biednych, szarych, przeważnie kobiet, dzieci, starszych ludzi, bo młodzi byli w obozie i ci ludzie widzieli… A my elegancko ubrani, jeńcy, czyli koledzy, którzy ich zbombardowali. Zabrali się do niszczenia tego ogrodzenia i do linczu na nas. Wartownicy okazali się stroną reprezentującą władzę, czyli strzelać na postrach w górę, kolbami rozpędzili tych Niemców, pognali ten pochód dalej, a nas również zapędzili do baraków. Po pobycie w tym szpitalu coraz bardziej zbliża się front radziecki do nas i szpital został ewakuowany na południowy zachód, koło Monachium. I tam zostaliśmy wyswobodzeni przez armię generała Pattona, amerykańską armię. Wśród moich współtowarzyszy euforia. Już załatwiają mi paszport do wyjazdu do Nowej Zelandii, jest wszystko na dobrej drodze, ale ja nic nie wiem o rodzicach, o matce, ojcu, siostrze. Podejmuję decyzję, że wracamy do Polski. Znalazła się grupa… Z przykrością trzeba stwierdzić – dotknął nas zaraz ostracyzm, bo powiedzieli, któżby wracał do komunistycznej Polski. Niewiele miałem wspólnego z komunizmem, w tamtym momencie nic nie miałem z polityką wspólnego, byłem za młody na to. A tam była moja rodzina. Chciałem dowiedzieć się, jak to wygląda.
Wracamy do Polski. Na granicy spotyka nas to samo, tylko w drugą stronę. Oficer informacji mówi, że nam akowców w Polsce nie potrzeba. Był między nami jakiś podchorąży, który kończył akademię medyczną w Wilnie, był w obozie, przyłączył się do nas i wracał z nami, z tą grupą Polaków i mówi – to trzeba będzie wracać… Ale jak wracać, jak tam nas nie chcą, tu nie chcą, to gdzie mamy iść? W końcu pan oficer z informacji się zlitował. Tylko dokonał dokładnej wizji – mój plecak, który miałem, wytrząsnął nad taką kałużą z błotem… Wiele tam majątku nie miałem, bo też byłem za młody na to, żeby zrobić majątek, ale to o majątek nie chodziło… i wróciłem do kraju. Tak się zakończyła moja epopeja wojenna.
Długo po wojnie nie mogła mi się ta noga zagoić. Zacząłem szkołę, musiałem zacząć pracę zawodową, musiałem z czegoś żyć.
- Wracając do Warszawy, temat Drezna. Widział pan Warszawę po kapitulacji?
Widziałem po kapitulacji…
Zapomniałem powiedzieć jeszcze o bardzo ważnym szczególe, a o tym trzeba powiedzieć. Zastępcą dowódcy naszego batalionu był rotmistrz, major później, Janek. Był to człowiek bez nogi jednej. Niespotykanej sprawności, chodzący o kuli po wszystkich naszych barykadach, po miejscach działania naszego batalionu. Kiedy już szliśmy do obozu on szedł na czele naszego batalionu o kuli. Podszedł do niego Niemiec i powiedział, że prosi go do samochodu, że go podwiozą do obozu, on powiedział, że nie, on z nami był i z nami pójdzie do obozu. Pokuśtykał na naszym czele. Świadczy to o heroizmie tych ludzi, o olbrzymim przywiązaniu.
A po wojnie… szare życie. Dowiedzieliśmy się, że ojciec zginął bez wieści, nawet nie wiemy gdzie został pochowany jako żołnierz. Mieszkanie, gdzie państwo folksdojczowie mieszkali, spaliło się, zniszczone, zbombardowane. Mieszkanie dziadków, w którym mieszkaliśmy i cały ich dobytek też zniszczony. Trzeba było korzystać z pomocy kuzynów. 24 października 1945 roku zacząłem pracować, uczyć się.
- Po kapitulacji… mówił pan, że ten odcinek w którym pan stacjonował nie został zdobyty, nie było tego zburzenia…
Zburzenie było, były olbrzymie bombardowania. Krucza… przede wszystkim Krucza miała inną szerokość wtedy, domy były inaczej ustawione. Główny zarys jest tylko, Bracka szła inaczej.
- Czy spodziewał się pan że będzie tak zniszczona Warszawa?
W tamtym czasie to nam się nie wydawało… Byliśmy tak zżyci z tymi piwnicami, z tym chodzeniem… Proszę sobie wyobrazić przeniesienie przez ludzi worka z Grzybowskiej aż na Plac Trzech Krzyży przez piwnice, przekopy, pod barykadami… To przekraczało… to wydawało się, że można to tylko robić na dopingu. Wtedy był też doping, tylko innego rodzaju. Miasto było tak zniszczone, byliśmy wszyscy tak przytłoczeni, że człowiek nie wyobrażał sobie, jak to w ogóle może być. Dla nas był to praktycznie koniec świata.
Kiedy wróciłem tutaj, bo wróciłem dosyć szybko, chyba w lipcu, bo chciałem dowiedzieć się, co z rodziną, z matką… To już było trochę posprzątane, aczkolwiek Warszawa też inaczej wyglądała. Było mnóstwo jeszcze nie odgruzowanych, tylko główne ciągi były… Gruz był odsunięty. I wszystko jak widać odbudowaliśmy. Całe pokolenie na to straciło… wszystko.
- Jakie były losy pana rodziny, kiedy był pan w obozie?
Kiedy byłem w obozie jenieckim, to można było pisać do rodziny listy. Niemcy to bardzo dobrze zorganizowany naród i oni mieli specjalne druki na listy, czy też na paczkę. Wiadomo było, że można do rodziny wysłać.
Ja nie miałem po tej stronie Wisły rodziny. Ale trafił się nam taki szmatławiec z Krakowa, wydawany przez Niemców jeszcze, bo to było przed 17 stycznia, kiedy ofensywa była radziecka i tam jedna pani pisała, że poszukuje chłopca, syna, który był widziany w Warszawie w okolicach uniwerku. Nie mogła powiedzieć, o co tu chodzi.
Ja tak zdeterminowany trochę wziąłem to – miałem przydział na ten list – pisałem do niej: „Szanowna pani, jestem jeńcem, młodym chłopcem, nic o pani synu nie wiem, ale czy mogłaby mi pani pomóc. Matka powinna być w Piotrkowie – bo tam miała swoją znajomą, miała się z moją siostrą udać – czy nie mogłaby [pani] dowiedzieć się, czy matka nie może przysłać paczki do obozu…” I wysłałem taką kartę. Do pięciu kilogramów można [było] wysłać. I cisza, nic. Któregoś dnia, już jestem w tym szpitalu, wołają mnie do komendanta obozu. No i idziemy. Okazuje się po sprawdzeniu numerku mojego – przyszła do mnie paczka. Olbrzymia. Dziesięciokilogramowa, nieregulaminowa. Co tu zrobić z tym? A ponieważ to jest Weissnacht, Boże Narodzenie, a Niemcy świętują Boże Narodzenie bardzo uroczyście… W końcu mówi – niech będzie. I list był dołączony. Ta pani pisze, że nie znalazła swojego syna, nie znalazła mojej matki, ale wysyła paczkę mnie… Takiemu bezimiennemu chłopcu, drugiemu może ktoś inny pomoże.
Mieliśmy frajdę, bo paczka była zrobiona super. Było 100 papierosów. Mnie niepotrzebne, ale to był pieniądz. 100 papierosów w takich blaszanych pudełkach, sucha kiełbasa, jakieś wędzone mięso, suchary, smalec. Po prostu Pewex, jak na tamte czasy. Ja z tą panią się po wojnie spotkałem. Ona była działaczką w konspiracji powojennej i wymogła na mnie słowo, że się w konspirację nie będę bawił. Dowiedziała się już później, że jej syn zginął w ataku na uniwersytet. Przed główną bramą uniwersytetu, na Krakowskim Przedmieściu stał bunkier i atak był dwustronny – od ogrodów z dołu, od Powiśla, i od Królewskiej… jej syn brał udział w tym ataku na osi Krakowskie Przedmieście, no i zginął.
Wymogła na mnie słowo, że się będę uczył, że nie będę się bawił w konspirację w dalszym ciągu. I słowa dotrzymałem.
- Czy pan, gdyby się cofnął w czasie, czy powtórzyłby pan decyzję o wzięciu udziału w walce?
Naturalnie. Uważam, że jest to naszym obowiązkiem. My jesteśmy narodem kawalerzystów. Mój wujek brał udział w wojnie 1920 roku, został ranny na polach pod Radzyminem, mój ojciec zginął, dziadek miał również wojskowe kłopoty. To już chyba powinno wystarczyć.
Spotkałem się w Niemczech w rozmowach z przedstawicielami Telefunkena i podczas takiej kolacji zmówiliśmy się, że brałem udział w Powstaniu. Obok mnie stoi członek kierownictwa zakładów Telefunkena, który też brał udział w Powstaniu, tylko po drugiej stronie. Nie tam, gdzie byłem; on na Pradze walczył z powstańcami. Na Pradze Powstanie było krótkie. Myśmy sobie porozmawiali o naszych wrażeniach. Później mnie się pytano, dlaczego z tym Niemcem mogłem tak spokojnie rozmawiać? Mnie się wydaje, że nie można całe życie mieć [urazów]. Zginął mój ojciec, byłem ciężko ranny, bo noga mi się tyle czasu goiła, nie mogłem grać w moja ulubioną siatkówkę. Zresztą grałem po zagojeniu nogi nawet zawodowo. On mnie nie zabił, był tak samo żołnierzem jak ja. Niekoniecznie trzeba ich kochać, ale można się tej nienawiści już wyzbyć.
- Jak się zmieniało postrzeganie Niemców w miarę upływu czasu… bo to Powstanie, potem obóz jeniecki, przed Powstaniem…
Byłem młodym chłopcem podczas okupacji, życie mnie zmuszało do zarobienia na siebie i na swoją mamę. Nie bardzo mogła pracować. Od tego Niemca, który na Poznańskiej groził mi palcem, to takie było żartobliwe. Żeby on widział, że te ulotki tam są, to byłoby inaczej. To było niestraszne… Aż do tych Niemców, którzy nas rozbierali na deszczu, wysyłali w nieludzkich warunkach do przejechania dwustu kilometrów w wagonie obitym blachą, nie wypuściwszy, poza jednym razem… To byli tak samo ludzie, pluli na nas, naturalnie, jak szliśmy do kąpieli, to rzucali w nas kamieniami, ci młodzi z Hitlerjugend czy z BDM… Ale co zrobić?... Jeśli będziemy całe życie powtarzać nienawiść, do czego to doprowadzi? Do katastrofy.
- Ale wtedy… czy pan ich nienawidził?
Na pewno ich nie kochałem. Czy ich nienawidziłem, ja wiem? Na pewno ich nie kochałem, na pewno ich niezbyt lubiłem. Moje życie się przekręciło, z dosyć dużego dostatku, który miałem do 1939 roku, stanąłem przed zerem. Nic nie miałem, później musiałem własnym wysiłkiem i przyrzeczeniem tej pani, że się będę uczył… i uczyłem się zawzięcie.
Warszawa, 2 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow