Jerzy Sobecki
Nazywam się Jerzy Sobecki, mieszkam w Warszawie, urodziłem się 8 lipca 1926 roku.Jestem żonaty, mam dwie córeczki – córki dorosłe. Mam dwóch wnuków, jedną wnuczkę.
- Jak pan wspomina lata trzydzieste w Polsce?
Lata trzydzieste… Myśmy przyjechali z rodziną do Warszawy w 1936 roku, bo byliśmy w Bydgoszczy. Ojciec mój przejął firmę na Marszałkowskiej, biuro techniczno-handlowe typu „Bosch”. Najstarsza siostra też pracowała z ojcem w firmie. Mieszkaliśmy na Marszałkowskiej do 1939 roku, do momentu wybuchu wojny.
- Czy pamięta pan 1 września 1939 roku?
Pamiętam, bo ten dzień zapisał się w historii mojej rodziny bardzo tragicznie. Marszałkowska 17, [była] naprzeciwko Litewskiej, a na alei Szucha mieściło się gestapo i Niemcy. To były pierwsze domy, które zostały napadnięte przez gestapowców i Niemców. Ojciec był w pracy. Wyciągnęli go z pracy i na podwórku, znaczy wewnątrz w budynku, został zamordowany w bestialski sposób. Tak zginął mój tata. Przy samej śmierci mojego ojca nie byłem, ale uczestniczyłem z moim bratem w pochowaniu ojca na cmentarzu na Powązkach. To był pierwszy dzień. Później były różne przejścia i przeżycia, ponieważ wyrzucili nas z domu mojej siostry – bo miałem jeszcze drugą siostrę i brata. Z bratem zostaliśmy wyrzuceni z domu i znaleźliśmy się za placem Zbawiciela na Marszałkowskiej i tam ukrywaliśmy się w domach. Później udało się nam wrócić do domu, ale już niestety do zdekompletowanej rodziny. Następnie wywieziono nas z Warszawy, tuż po rozpoczęciu okupacji w Warszawie i w całej Polsce. Znalazłem się w Piotrkowie Trybunalskim a rodzina w Łodzi. Tak jakoś żeśmy się [rozdzielili]. Rodzina była w obozie, a ja zacząłem szukać rodziny i tam ją znalazłem, koło Piotrkowa. Następnie wróciłem do Warszawy razem z bratem, ponieważ uczestniczyliśmy w Powstaniu Warszawskim. Od 15 lipca zostałem wciągnięty przez brata do 1. Pułku Szwoleżerów.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy z bratem? W którym to było roku?
W 1944 roku. Wróciliśmy wcześniej, jeszcze przed Powstaniem Warszawskim. Brat był związany z Polską Podziemną. Ja jeszcze byłem za młody, ale brat mnie wciągnął w to wszystko.
- Pan w 1944 z bratem przyjechał do Warszawy.
W 1944 roku, w lipcu. Wtedy wstąpiliśmy – znaczy ja wstąpiłem, bo brat już był w Polsce Podziemnej – do 1. Pułku Szwoleżerów. Dowódcą mojego plutonu był podchorąży Wacław Kalinowski, pseudonim „Lis”, a dowódcą szwadronu, porucznik Andrzej Findeisen, o którym, notabene, później jeszcze dodam, bo zginął. Brałem czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Atakowaliśmy na Czerniakowskiej i stację pomp. Tam jest czy była szkoła, już nie pamiętam. W tamtej stacji pomp walczyliśmy z Niemcami. Wielu wtedy z naszych kolegów zginęło. Ja, między innymi, zostałem ranny, ale jeszcze na tyle drobne to były zranienia, że nie wstrzymały mojego dalszego udziału w Powstaniu. Na rozkaz naszego dowódcy, przeszliśmy przez Lasy Kabackie, wyszliśmy na Wilanów, stamtąd z pomp na Czerniakowskiej, poprzez Lasy Kabackie i Chojnowskie i Zalesie Górne. Wyszliśmy z Warszawy i w Zalesiu Górnym utworzony został oddział przyjmowania zrzutów z Londynu; co ciekawe, że tam stacjonowały wojska węgierskie, które współpracowały] z Polakami. Myśmy przyjmowali zrzuty z samolotów i nawet momentami, kryci przez nich, przechodziliśmy do Warszawy i tam od strony Mokotowa, przekazywaliśmy pod dowództwem porucznika Zdzisława Małego, walczącym na Mokotowie oddziałom polskim.
- Może pan to określić w czasie? Kiedy to było?
To było w granicach od 15 sierpnia do 1 września. To wszystko braliśmy, przyjmowaliśmy zrzuty. To było tylko kilka zrzutów. Dostawaliśmy wiadomości od innych oddziałów i dopiero [jak] wiedzieliśmy, że będzie zrzut, tośmy szli na miejsce zrzutu do lasów. W tym okresie też dostaliśmy rozkaz, żeby przejść do Piaseczna i tam dokonać akcji zbrojnej przeciwko Niemcom. Dowódcą tego oddziału był porucznik Findeisen a w nich uczestniczyłem ja, brat, Daczyński i Retinger – podoficerowie. Gdy przechodziliśmy przez szosę do majątku Mysiadło, zaatakowali nas Niemcy. Jak zaatakowali nas, tośmy byli w zasadzie na odkrytym dosyć polu. Porucznik Findeisen zadecydował, że tam mieliśmy się jakoś przesuwać, kryć, ale atak niemiecki był bardzo silny. Zginął wtedy porucznik Findeisen, Daczyński i Retinger. Ja zostałem ranny w szyję – postrzał od karku – kula przeszła od karku do szyi. Bratu szczęśliwie udało się uciec stamtąd, a ja się dostałem w ręce Niemców. Byłem chłopaczek młodziutki jeszcze. Mówiłem, że: „Szedłem szosą do mamusi i do tatusia w Warszawie i nie wiem – jak była strzelanina, zostałem postrzelony”. Niemcy się nie kapnęli dzięki sprytowi mieszkańców Dąbrówki – taka osada czy wieś – którzy mnie przejęli i przechowali tam jakiś czas. Później dowiedziałem się, już nie pamiętam w jaki sposób, gdzie jest mój brat – widocznie brat się zainteresował i mnie odnalazł w jakiś sposób. No bo to, że tam zginęli oficerowie polscy, się rozeszło [po wsi] i to musiało do niego dotrzeć. Dostałem polecenie, że mam się zgłosić do szpitala w Piasecznie i że tam na mnie będą czekali. Któregoś dnia wyszedłem na spacer i tak niewinnie sobie szedłem, szedłem, szedłem… i z Dąbrówki doszedłem do Piaseczna. Tam w szpitalu biwakował mój brat i jeszcze jeden z kolegów – też znajomy brata, z klasy nawet, nie pamiętam w tej chwili nazwiska. Później zaczęła się historia szukania rodziców, rodziny. Po Powstaniu został rozwiązany… Tam znalazłem swój [dawny] oddział. Przekazałem informacje o Findeisenie, Daczyńskim i Retingerze. Doszedł czas 1 października i cały nasz oddział został rozwiązany, a myśmy zostali zwolnieni do domów.
- Wtedy pan się znajdował w Piasecznie?
Wtedy dosłownie znajdowałem się w Piasecznie. Tam też miałem przeżycia z Niemcami różnego typu, ale mało ważne.. Ktoś okradł ich laboratorium koło szpitala i obcy człowiek – jak ja, od razu wzbudził podejrzenia, aczkolwiek się później jakoś udało zakamuflować to wszystko i przestali mnie ścigać. Tak skończyła się moja aktywna działalność w Powstaniu Warszawskim. Niemniej jednak byłem ranny, jak mówiłem, w szyję, ale jakoś uszedłem z życiem i zacząłem się uczyć.A w czasie okupacji studiowałem na tajnych kompletach Górskiego. Gimnazjum i Liceum imieniem Górskiego, a oficjalnie chodziłem do szkoły handlowej Everta na Wilczą. Do dzisiaj pamiętam. Tak to wygląda.
- Czy w okresie do 1945, do wyzwolenia Polski, pan szukał rodziny? Po zakończeniu Powstania.
Tak. Wiem, że moja starsza siostra, jeszcze żyjąca… Brat i druga siostra [zmarli]. Brat dostał zawału parę lat temu, zmarł w domu, a młodsza z sióstr, wpadła pod samochód na ulicy i też zginęła tragicznie. A dzieje: w Piotrkowie Trybunalskim mieszkaliśmy jakiś czas razem, bez brata, bo brat gdzieś się tam przemycił do Łodzi, bo Łódź była wtedy w rękach niemieckich, Litzmannstadt to się nazywało, tam była jego późniejsza żona, Basia. […]
- Jak z matką, czy po 1945 państwo wrócili do Warszawy?
Tak po 1945 roku, po odzyskaniu niepodległości w Polsce, wróciliśmy do Warszawy, ale już nie na Marszałkowską. Mieszkaliśmy na ulicy Kaliskiej na Ochocie. Już nie pamiętam, jaki to był układ, żeśmy tam dostali mieszkanie, ale to chyba dzięki temu, że siostra pracowała w Warszawie i tam dostała mieszkanie. Ale też nie wszyscy, bo brat mieszkał w Łodzi. Już się wtedy ożenił i mieszkał ze swoją żoną w Łodzi. W Piotrkowie Trybunalskim się tak złożyło, że odzyskaliśmy niepodległość i wtedy poszedłem do liceum. W tamtejszej szkole skończyłem pierwszą licealną. Następnie przenieśliśmy się z matką i siostrami do Jeleniej Góry. […] Ja w Jeleniej Górze zacząłem uczyć się w drugiej licealnej, a siostra [tam] pracowała, zarabiała na dom. Stamtąd po zrobieniu matury wyjechałem na studia do Szczecina i rozpocząłem studia na akademii handlowej. Historia się toczyła dalej i moje życie też. W Szczecinie ukończyłem studia handlowe pierwszego stopnia, a następnie przyjechałem do Warszawy i tu rozpocząłem studia magisterskie na SGPiS. Ożeniłem się z moją tu obecną żoną i tak życie się toczy dalej.
Warszawa, 20 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Łukasz Grzelec