Jerzy Kowalina „Ryszard”, „Ryś”
Jerzy Kowalina, urodzony 5 grudnia 1924 roku. W 1942 roku w ZWZ, jeszcze na początku mojej pracy konspiracyjnej, później AK, przydział „Baszta”. W czasie Powstania walczyłem na Żoliborzu, w stopniu kaprala. Zgrupowanie ogólne żoliborskie to było „Żywiciel”, to się nazywało 9. kompania dywersyjno-bojowa imienia Traugutta.
Ranny – nie pamiętam dokładnie, 6 czy 7 sierpnia, odłamki w płucach jeszcze są do tej pory. Zresztą stan zdrowia polega też na tej całej mojej zabawie. Nie byłem w szpitalu, tylko na Czarneckiego leżałem w kwaterze udostępnionej trzem czy czterem kolegom. W jednym pokoju żeśmy leżeli pod opieką lekarzy, którzy byli dosłownie po drugiej stronie ulicy. Tam było przedszkole czy szkoła, przy parku Żeromskiego. Zgłosiłem się do opuszczenia tego ośrodka szpitalnego. Mimo że mówiono mi, że nie wolno tego czy owego. Rzeczywiście, pierwsza rzecz to nie mogłem mówić po tym ranieniu w żadnym razie, zatykało mnie, mogłem tylko napisać, co chciałem: „Nie zawiadamiać rodziny”. Po wyjściu, jak się zgłosiłem, to dowódca powiedział tak: „Słuchaj, ja cię przyjmę, ale musisz robić wszystko to, co my robimy”. Mówię: „Trudno”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku, jak wyglądało pana życie, rodzina?
Ojciec został ewakuowany z Warszawy. Na wschód poszedł, wrócił dopiero w okolicy grudnia czy coś takiego.
Przepadł gdzieś, nie mieliśmy żadnej wieści. Pamiętam tylko moje spotkanie na ulicy Suzina. Szedłem na plac Wilsona, widzę, idzie taki obdartus i woła na mnie. Nieogolone to, okazało się, że to mój ojciec. To było spotkanie z ojcem.
Mieszkaliśmy na Żoliborzu w Kolonii VII. Ojciec pracował, uczęszczałem jeszcze na tajne komplety, zrobiłem małą maturę. Po zrobieniu małej matury chodziło o to, żeby pójść albo do Wawelberga, taka oficjalna [szkoła], albo do kolejówki na Chmielnej do technikum. Wawelberg to podejrzanie wyglądał, jeżeli chodzi o
Ausweis, a kolejówka to już w pewnym sensie było połączone z kolejami. Niemcy bardziej szanowali taki
Ausweis, to poszedłem do kolejówki.
W 1941 roku zacząłem, w 1943 zrobiłem dyplom technika, a w AK przydzielony byłem do łączności.
- Jak zetknął się pan z konspiracją?
To koledzy. Jeden drugiego wciągał, rozmawialiśmy, gazetki były. W końcu zaproponowano mi, żebym się przyłączył. Na początku to tak bez żadnego przydziału, szkolenie normalne, wojskowe.
- Gdzie odbywały się szkolenia?
Po poszczególnych dzielnicach miasta – Starówka, Sienna, Żelazna, tam były mieszkania kolegów. Na Żoliborzu też to samo było. W końcu przydzielono mnie do szkoły podoficerskiej, do łączności. W 1943 roku latem ukończyłem ją ze stopniem kaprala.
- Czy to było tajne nauczanie?
Tajne pod każdym względem. Jak dostałem swój dyplom – rozkaz był tylko przeczytany. Tych kilkunastu naszych chłopców [otrzymało] przydział do Pułku „Baszta”, taki oficjalny. Ale nic nie pełniłem, tylko łączność zawsze była związana z innymi służbami. Ponieważ wyjątkowo się nadawałem do tych prac, to pod koniec listopada 1943 roku zostałem wysłany na praktykę w lesie za Brześć Litewski. Zresztą nasz Brześć, tylko, że to już była granica.
Byłem lekko ranny, byłem odznaczony Krzyżem Walecznych. To znaczy tak się złożyło, że wyciągnęliśmy broń, byłem dowódcą drużyny, dziesięciu ludzi się uratowało.
Było szesnastu czy osiemnastu, już nie pamiętam dokładnie. Byliśmy zaskoczeni. Byłem lekko ranny w pierś, to pierwszy raz. Później wróciłem do domciu po lekkiej kuracji, zabliźnione było tylko to na piersi, ślady do dziś jeszcze zresztą trochę są – raz, dwa. Stamtąd to jak zwykle, służba, służba. Później Powstanie.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Punkt zborny był na Mokotowie. Nasza drużyna łącznościowców – porucznik „Lucjan”, mój dowódca [w czasie] szkolenia, później w „Baszcie” też był dowódcą, mówi tak: „Właściwie nie mam nikogo na Żoliborzu, jest łączność, ale niezwiązana z nami”. Mówię: „Chętnie [przejdę]. To poproszę o urlop”. I tak na razie wiemy, że Powstanie wybuchnie 1 sierpnia, mniej więcej – nie była jeszcze zdecydowana data, ale wszyscy nie wiedzieli. Mówię: „Po co mam tu siedzieć? Siedzenie tylko, nic więcej”. Wróciłem na Żoliborz, 1 sierpnia w samo południe było pierwsze zetknięcie się naszych ludzi z dywersji [z Niemcami], „Świta”, dowódca mojej drużyny Zdzisiek Sierpiński. Oni broń przewozili do siebie na plac, natknęli się na patrol niemiecki. To była pierwsza taka potyczka. Później RPPS też trochę powalczył, byli zaszczepieni, uderzyli. Wyszła moja kompania. Były strzały, później strzały przybliżyły się do naszych bloków. Część weszła do naszego bloku, to ja od razu beret na głowę, chlebak, krzyżyk od mamy, na dół. Zameldowałem się od razu. Zgłosiłem się, był „Świta”, całe dowództwo kompanii. Zameldowałem się, a ponieważ tam, gdzie lalki malowałem, znaliśmy się bezpośrednio, to mówi: „Dosyć miałem kłopotu z wami. A to chłopcy przychodzili do mnie z tym, a to z tamtym”. Podejrzane były transakcje i spotkania. A myśmy siedzieli na beczce prochu, bo to był jednocześnie trochę magazyn. W każdym bądź razie od razu pierwszego dnia, to była godzina w pół do drugiej chyba, wszedłem do [magazynu], dostałem dwa granaty w kieszeń. Pistoletu nie dali mi jeszcze. Zresztą w „Baszcie” też nie było, a nasza kompania była, jak się okazało, jedyna najlepiej zaopatrzona w broń.
Wyszło to, że „Żywiciel” połączył się z puszczą. Wymaszerowaliśmy wieczorem do Puszczy Kampinoskiej na dozbrojenie. Był taki tylko jeden wypadek. Parę razy zapadaliśmy w błoto czy w krzaki, przecinaliśmy przecież szosy, ale spokojnie. Z tym że któryś z kolegów miał „sidolówkę”, upadał i wybuchła mu. Nieprzyjemna sytuacja, bo krzyczał, męczy się dosyć, bo mu wszystko rozerwało, jak upadł, a miał to w chlebaku. Ktoś go uciszył. Mówi: „Dobijcie mnie, bo nie wytrzymam”. I tak by nie wytrzymał, bo cudów nie ma. Nie mieliśmy ani służby sanitarnej, ani nic, bo większa część została na Żoliborzu.
Dotarliśmy nad ranem. Prowadziłem z Żoliborza aż do granic miasta, bo znałem te tereny przecież, cała młodość tam upłynęła. Przesiedzieliśmy dzień, właściwie na następną noc wymaszerowaliśmy z powrotem. Doszliśmy do Bielan między osiedlem Zdobycz Robotnicza a domkami jednorodzinnymi. Ponieważ na obecnych Piaskach przy Krasińskiego stała bateria czy nawet dwie baterie dział przeciwlotniczych, jednocześnie przeciwpancernych, to nas zaczęli ostrzeliwać. Część naszych chłopców wyszła, zresztą silnie uzbrojona. Były karabiny ręczne, maszynowe, pistolety maszynowe też. Zatrzymali nalot na nas. Wieczorem wróciliśmy do VII Kolonii, zakwaterowaliśmy się, gdzie mieszkałem.
Później dwa razy Niemcy nas zaatakowali na Słowackiego. Stałem na drugim piętrze na VIII Kolonii, ulica Suzina, było wyjście na to. Udało mi się zastrzelić jednego Niemca, bo już miałem pistolet z dwoma nabojami, zdążyłem dojść do niego. Później, po zakończeniu [ataku] to już ktoś zwinął broń. Ja biedny, butów nie wziąłem, bo nie było sensu, miałem swoje całe szczęście, ale chlebak wziąłem. Było dobre zaopatrzenie. Tak to się skończyło. Później był spokój.
- W czasie tych pierwszych dni?
Tak. Pierwsze dni to nasi chłopcy mieli potyczkę na Krasińskiego, zdobyli samochód z papierosami, a to był bardzo dobry towar wymienny. Za wódkę i za papierosy to wszystko można było dostać. Niewiele z tego skorzystałem, bo dom był, zresztą większa część…
- Służbę pełnił pan w domu?
Nie bardzo, służba służbą, przecież posterunki wokół dowództwa to też myśmy trzymali. Wiem tylko jedno, że któryś z kolegów zatrzymał „Żywiciela” pod bramą. Byli na Kolonii III, do której myśmy się później przenieśli z całą swoją kompanią. Potem położył go plackiem. Nie wiem dlaczego, nie chciał powiedzieć hasła czy jak. W każdym bądź razie to było dosyć śmieszne, jak starszy pan się położył. Dla nas to był starszy pan, to fakt.
Później dostaliśmy placówkę w straży pożarnej przy Potockiej, ona miała tylko jeden budynek, bo po wojnie to się rozbudowała. Był rów przeciwlotniczy dla ludności czy dla strażaków, nie wiem. Jednocześnie jak i przy straży, przeciw bombom, pociskom [był] na placu Wilsona. Był łącznikiem między jednym blokiem a strażą, niedokończony. Myśmy rano wstali, żeśmy zaczęli się rozglądać, gdzie, co można zrobić. To był jeden dzień.
Tu mnie troszeczkę cholera wzięła, zły byłem na dowództwo. Muszę powiedzieć, że cały czas miałem żal. To było tak: stał blok straży, a tu miska jak gdyby była, [teren] wychodził troszeczkę wyżej na osiedla. Niemcy akurat na ścianie miski rozłożyli się z pistoletami maszynowymi, z karabinem i było małe działko ppanc. Mnie aż rwało do działania. Tak, ale dowódca mówi: „Nie mogę. Bez zezwolenia »Żywiciela« mamy ich nie zaczepiać”. – „A jak oni nas [zaatakują]?”. – „To wtedy będziemy tłukli”. Tak miałem chęć na te pistolety i na to działko, żeby rozłożyć ich wszystkich. Dosłownie byliśmy w mocy to zrobić. Tylko że wtedy mogliby uderzyć.
- Nie było w końcu zezwolenia?
Nie. Nie dali, żeby nie zaczepiać, spokojnie. Posiedzieli ze dwie, trzy godziny, zwinęli się i poszli. Wrócili, stali na Marymoncie. Koło kościoła marymonckiego była tak zwana szkoła gazowa przed wojną. Stamtąd następnego dnia wyszliśmy rano, na łączniku zaczęliśmy się ustawiać jeszcze trochę wyżej, bloki betonowe. [Niemcy] zauważyli ruch i zaczęli nas ostrzeliwać. Parę serii padło z działka ppanc. Jeden z odłamków dostałem ja. Uczułem tylko ciepło, mówię: „Dostałem”. Jeszcze doleciałem do budynku, mówię: „Chłopcy, jestem ranny”. Były dziewczęta: „Kładź się, zobaczymy”. Wtedy zaniemówiłem, nie mogłem oddechu [złapać], nic, za boga chińskiego. Pokazałem, że chcę pisać. Najpierw napisałem: „Jestem ranny, nie zawiadamiajcie rodziny, nikogo”. Lekarz, co był, jak przyszedł później do mnie, mówi: „Muszę zobaczyć zdjęcia rentgenowskie”. Gdzie jest rentgen? Plac Inwalidów. Biedne dziewczyny zaniosły mnie na plac Inwalidów z Potockiej. To jest dobre dwa przystanki, a nawet trzy. Rentgen był chyba na trzecim piętrze czy coś, klatka schodowa niby dobra, ale z ciężarem, z noszami się pchać? Zatargały mnie dziewczęta. Później się kłóciły, która niosła. Stamtąd na Czarnieckiego do szpitala, zrobili punkcję, zrobili inne rzeczy. „Cóż, nie będziemy wydobywali, bo jak się zasklepi, to będzie dobrze, a jak się nie zasklepi, to wtedy będziemy może coś robili, gdyby coś się zepsuło”. A ponieważ na mnie to wszystko goiło się jak na psie [to zostawili].
Nie, byłem słabiutki, zawsze chorowałem, mały w ogóle, ale goiło się u mnie wszystko. Mówię, tak jak na psie przysłowiowym.
- Długo pan był w szpitalu?
Chyba z dziesięć dni. Mogłem wcześniej wyjść. Znaczy, może bym wcześniej wyszedł, z tym że nic nie mogłem robić. Ledwo mówiłem, a to wszystko bolało później, bo początkowo nie czuło się czegokolwiek, trafiło to trafiło. Ale to z mojej winy trochę się przedłużyło o dwa dni, bo gorączka się podniosła. Nie powiem dlaczego, nieważne, moja wina była. Wtedy musiałem jeszcze podpisać, lekarz mówi: „Nie puszczę cię, bo później będzie na mnie, że cię puściłem”. Dowódca mówi tak: „Jurek, ja cię przyjmuję do oddziału, ale będziesz to samo robił co wszyscy”. Wtedy akurat skierowali nas do „Opla”, to jest obecna Hala Marymoncka. To był dosyć silny obiekt, bo betonowy, niedokończony zresztą, ale dosyć grube ściany. Stropy były, tak że jak Niemcy ostrzeliwali nas, to zawsze byliśmy bezpieczniejsi. To był przyczółek wyjściowy dla nich i dla nas. Pod sam koniec Powstania, jak Niemcy uderzyli, to weszli najpierw na piętro, poprzebijali się przez ściany, nad nami zalegli, w końcu dostaliśmy rozkaz, żeby się wycofać. Myśmy się wycofali. Mój pluton wycofał się pierwszy do „Zimowego Leża”. Do dziś stoi ten budynek, był niezniszczony w czasie Powstania.
Pierwszy budynek już zapomniałem, jak się nazywał, bo moja łączniczka była z „Baszty” i z plutonu łączności jednocześnie, i była moją sympatią. Tylko że jej przez Powstanie nie widziałem, bo jak wróciłem, to już wyszła.
Przebiliśmy się, to były ostatnie dni. Niemcy zaatakowali, kapitulacja, to jeszcze myśmy nie chcieli oddać broni. Zatrzymaliśmy się w domach PZU, tak zwany Szklany Dom na Mickiewicza. Uciekać przez Wisłę czy być razem? Część chciała uciekać. Brat mówi: „Nie, tu są rodzice, zobaczymy, jak będzie”. Zdaliśmy broń przy placu Wilsona. Paskudna rzecz, zresztą każda broń była zepsuta – albo nie było zamka, albo zamek był połamany. W każdym bądź razie oddaliśmy.
Właściwie zawieźli nas na Powązki, bo Niemcy mieli tam swoje oddziały, koszary były. Rano się budzimy, wyjazd. Poszczególne oddziały wyjeżdżają, a nasza kompania została. Trochę głupio się zrobiło. Przyjechała jeszcze żandarmeria, karabiny maszynowe ustawione wokół placu. Co za cholera za przeproszeniem? Rozwalą nas czy jak? Przecież była podpisana [umowa], że przyjmują nas jako powstańców i wojsko. Ale skończyło się tylko na strachu. Zawieźli nas do Pruszkowa. Obóz tak zwany przejściowy.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z bratem, z rodzicami?
Brat był w plutonie 230.
- Kiedy został pan ranny, to wiedział pan, co dzieje się z rodzicami?
Tak, w końcu dali znać. Przecież cudów nie ma, nie umarłem.
- Jak wyglądała kwestia żywności, sprawy sanitarne?
Opatrunki tylko mnie zmieniali, żeby nie doszło do zakażenia, nic specjalnego nie było. Jeszcze dosłownie w ostatni dzień, w noc to byliśmy w„Oplu”. Ranny został jeden z naszych ludzi, bardzo przyzwoity chłopak. Nie było komu odprowadzić go w nocy na Krechowiecką, bo główny szpital żoliborski był w domu nauczyciela. Mówię: „Dobrze, przy okazji jeszcze rodziców odwiedzę”. A jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie kapitulacja. Odprowadziłem go, wpadłem do rodziców, to wszystkie sąsiadki (bo to w piwnicy wszystko mieszkało) pomagały nam żywnościowo. Dostałem puszkę sardynek, jeszcze dali czekoladę czy coś takiego. Na drugi dzień koncentracja …
- Jak się pan dowiedział o kapitulacji?
Normalnie, rozkaz był.
Tak, że Żoliborz kapituluje.
- Czy były jakieś spotkania kulturalne, koncerty, słuchaliście państwo radia?
Myśmy nie mieli czasu, radia nie było.
- Przejawy życia religijnego, msze, pogrzeby, śluby?
Na msze nie chodziłem, na śluby tym bardziej. Dowiedziałem się, że moja dziewczyna zginęła. To nieoficjalnie, do dziś nie wiem dokładnie, bo ani nie mogę kogoś ze znajomych spotkać, kto [by ją widział]... Podobno brała udział w ataku na PAST-ę, gdzieś zginęła. Na tym skończyła się cała sercowa historia.
- Proszę opowiedzieć o obozie przejściowym, jak to wyglądało, jakie były warunki?
W Pruszkowie paskudne, to przecież hale robocze, tłum ludzi, rannych. Niemcy dawali do picia taką niby herbatkę ziołową, rzucali chleb, kto złapał, to się dzieliliśmy. Pieniędzy nie było, bo skąd. Mnie tylko chodziło o to, żeby dowiedzieć się o rodziców, czy żyją, jak jest, kto. Pruszków to niby moje rodzinne miasto, mojej matki. To miałem żal do rodziny, bo prosiłem, wysyłałem kartki, żeby coś powiedzieli. Nic, nikt się nie odezwał. Zerwałem wszelkie stosunki z tą rodziną. Zresztą może racja, bo większa część należała do partii, [była] w Armii Ludowej.
Później, już ładują nas do wagonów, przyleciała sanitariuszka i woła: „»Ryś«! Kowalina!!”, do Waldka też: „Rodzice żyją! Wiedzą o was!”. To już była zgoda, ucichło.
Jak załadowali nas, to żeśmy pojechali. W Skierniewicach była wysiadka, wypoczynek troszeczkę. Ponieważ wagony były zaplombowane, zamknięte, to skorzystaliśmy, na swoje potrzeby. Ale trzeba było myśleć o tym, czy uciec. Nie wiadomo, kiedy nas wypuszczą. Któryś miał nóż, bagnet przemycił. Myśmy wywalili w podłodze dziurę, to pomagało niektórym. Ciasno było, bardzo ciasno, duszno, [okno] zadrutowane. Ale ponieważ miałem długi pas parciany, na kratę się zaczepiło. Mogłem usiąść na tym pasku, [wyjrzeć] przez okno. Raz, że nie siedziałem na podłodze, nie tłukłem się, oprócz tego miałem powietrze, widoki. Co prawda niewiele tego widoku było, bo w nocy się jechało. Nad ranem przejechaliśmy przez Berlin. Później przerzucili nas do Stalagu XI-A Altengrabow.
Pierwsza noc, deszcz padał. Ani namiotów, ani usiąść, ani nic. Były ziemianki po jeńcach rosyjskich, ale to zapaskudzone i baliśmy się drobnych zwierzątek chodzących po ludziach, a szczególnie po jeńcach.
Tak, a ponieważ było zimno to, żeby było cieplej, w kucki żeśmy siedzieli, jeden drugiemu na kolanach, taki łańcuch dookoła. W końcu przewróciliśmy się, tak się jakoś przespało.
Później sprawdzali, spisywali. Któryś zakopał w piasku bardzo ładny, nowoczesny kompas wojskowy. Człowiek się potrącił, patrzy – kompas. O, to go wezmę ze sobą, może się przydać. Ponieważ rewizja była to wsunąłem pod stopę, tak przeszedłem. Jeszcze dobrze, że nie miałem niemieckich butów, tylko nasze cywilne, bo tak to kazali zdejmować.
Nie boso, dawali drewniaki.
Później był apel do wszystkich, że [potrzebują] do pracy, do cukrowni. Będzie lepsze wyżywienie, czarowali nas. W końcu większa część się zgodziła, to my też. Musiałem się młodszym braciszkiem opiekować, uparciuchem niesamowitym.
Przecież zmusił mnie do ucieczki z obozu. Miałem ciężko, bo nie mogłem ciężaru dźwigać, a tu człowiek musiał. Worki z żółtym cukrem trzeba było wozić z olbrzymiej hali do dalszego przerobu, do kryształu, ale było już co jeść – cukier.
W pierwszej fazie (jeszcze cukrownia nie ruszyła) byliśmy wzięci do zbierania kukurydzy. Oj, zebraliśmy sporo. Niemcy, jak zrobili czystkę, to parę worków z każdej sztuby powynosili, już obrobioną. Ale [mieliśmy] zamiast chleba, bo dali dwie kromki chleba na cały dzień, do tego na kolację dwa, trzy ziemniaczki w mundurkach z jakąś lurą, niby to sos był. To co to było?
Zupa – z moim bratem zawsze była kłótnia, bo mówi: „Brukiew była”. – „Nie, kochany, to była zupa marchwiowa”. Mnie marchew to wychodzi powyżej uszu. Jak przyjechałem do szpitala na początku 1945 roku, do Altengrabow, to była oficjalna zupa z brukwi. Byłem szczęśliwy, że nareszcie coś innego. Ale myśmy sobie dawali radę. Myśmy za ucieczkę zostali ukarani miesięczną…
- Jak wyglądała próba ucieczki?
Prościuteńko. Myśmy wyjechali z obozu pociągiem.
Z cukrowni [wyjechaliśmy] pociągiem towarowym.
Nie, pusty jechał. W końcu, jak wysiedliśmy, było cacy. Spotkaliśmy Ukrainkę. Pracowały na polu. To mamy styczność z Polakami, robotnikami, to porozmawia z nami. Kazała nam w zagajniku się schować. Był namiocik, żeśmy się przespali jedną nockę. We śnie przyszedł właściciel tego majątku z policjantem, dobrze, że nie z żandarmerią czy gestapo, bo to były tereny akurat ściśle tajne, jakieś fabryki były, coś. Zgarnęli nas na posterunek policyjny. Mój braciszek płakał, do domu chciał, do rodziców, bo jest młody. Miał szesnaście lat chłopak. Rozczuliła się komendantowa, jeszcze dała nam po filiżaneczce prawdziwej czarnej kawy, jakieś ciasteczko, kawałek chleba, luksus. Później z powrotem do obozu. Już nie mówmy o tym, jak było. Dostaliśmy [miesięczną] kwarantannę, ale do pracy trzeba było iść.
Spanie to było takie: teraz nie ma takich ławek szkolnych jak pół krzesła długich – dwie ławki, jak się zbiło razem to można było spać. Nie było czym się przykryć. Koc do przykrycia się dostaliśmy raz na tydzień, z soboty na niedzielę. Opiekowali się nami koledzy. Zawsze trochę coś z kuchni kucharki przysyłały. Obiad też raz na tydzień – woda i chleb. Buda byłaby dobra, gdyby była budą przyzwoitą, a nie ze szparami. A przecież to już był grudzień, to niezbyt przyjemnie.
Jak żeśmy pracowali, to dostałem ciężką pracę, najpierw do
kalkofenu, tak zwany piec wapienniczy, gdzie palono wapno. To też ciężka praca. Później mnie dali do pomocy, do pieca węglowego, z potężnym ruskim chłopem. Z tymi płucami to nie bardzo mogłem. Musiałem wywozić popiół z pieca na zewnątrz, [byłem] mokruteńki. Tak się skończyło, że się przeziębiłem, do lekarza, do Niemca. Pojechaliśmy do Halberstadtu. Lekarz: „Do szpitala”. Wywieźli mnie do szpitala. W szpitalu znów szopka. Źle sobie przetłumaczyli, że jestem gruźlik, bo płuca to gruźlica. Byłoby ze mną bardzo źle, ale spotkałem Święcickiego, jednego z ministrów naszej partii. Rodzina Święcickich też mieszkała na Żoliborzu, wszyscy się znali. Mówi: „Jurek, co tu robisz?”. – „Jestem”. – „Chłopie, przecież to są gruźlicy na wykończeniu. Tu wszyscy są tacy, że zostaniesz parę dni i też będziesz gruźlikiem. Sprawdzimy, co z tobą jest”. Sprawdzili. Mówi: „Tak, przecież ty nie na płuca przyjechałeś, tylko zupełnie z innego powodu, a wsadzili cię przez pomyłkę do gruźlików”.
Poszedłem na salę przejściową. Chłopaki już paczki dostawali, bo szpital był od zarania, Anglicy byli i nasi, już wszystko było od dawna uporządkowane. Miałem kolegę, Kosiorka z Pragi, miał takie zapasy, że coś niesamowitego. Mówi: „Muszę mieć, bo nie wiadomo, co nas czeka”. – „Kochany, przecież słyszysz działa prawie, a ty będziesz zbierał?”. Pomogłem mu w uszczupleniu tych zapasów. Dlatego jak przyjechałem, to wachman powiedział: „Brat to brzydko wygląda, ale ty doskonale podtuczony”. To była moja wycieczka.
Chyba 20 kwietnia byliśmy wolni, bo jeszcze założyłem się z chłopakami, bo wtedy imieniny obchodziłem, że imieniny będę obchodził na wolności. Tak się stało. Przyjechaliśmy do Brunszwiku, najpierw zamieszkaliśmy w eleganckim hotelu. Nasi zarekwirowali ciężarówkę Niemca, miał dwie beczki z bimbrem niemieckim, paskudne świństwo. Myśmy tylko spirytus sobie zarekwirowali, a jedną beczkę żeśmy mu oddali. W hotelu towarzystwo troszeczkę się zabawiło. Niewiele pamiętam, bo wyszliśmy z Amerykanami na miasto, strzelaliśmy na wiwat, na zdrowie Georga, to znaczy mnie.
Stamtąd [przyjechaliśmy] do Brunszwiku. Przydzielono nam koszary. Było cacy, bo wyżywienie dobre, już na amerykańskim wyżywieniu, ale owało nam rowerów, radia. Rowery żeśmy zarekwirowali, jak Niemcy jechali do pracy. Awantura była na całe miasto, bośmy kilkadziesiąt rowerów zatrzymali. Musieliśmy oddać, chyba nie wszyscy dostali. Radio, to mówię: „Któryś ze mną pójdzie, dwóch potrzebuję”. Tak żeśmy szli wzdłuż domów, patrzyliśmy, gdzie są anteny. Trafiliśmy na jakiegoś lekarza, miał piękny aparat, wlazłem: „Rekwirujemy”. –„Nie, to jest moje”. – „Wyście nam zabrali, to teraz my zabieramy”. Przywiozłem, cholernik miał dojście do władz, mówię: „Mnie już zabrano ten aparat. Nie wiem, kto zabrał. Przyjechała żandarmeria, zabrała”. Schowaliśmy i wtedy chociaż łączność była ze światem.
- Jakiego radia słuchaliście?
Londyn BBC, Radio Serwis.
- Pamięta pan jakieś szczególne audycje?
Były ciekawsze rzeczy niż słuchanie. Mój braciszek też poszedł do szpitala, z podejrzeniem o żółtaczkę. Później okazało się, że nic [nie ma]. W międzyczasie przenieśli nas do huty „Hermann Göring” i pilnowaliśmy niby tej huty. Nie wiem po co, przecież to wszystko było otwarte. Ale wyżywienie dobre, spokój, cisza, obok wojsko amerykańskie. Towarzystwo przyjemne było, oni mieli większe możliwości. Tak posiedzieliśmy.
Później z powrotem do Hanoweru. Z Hanoweru do Stöcken bei Hanower, właściwie dzielnica hanowerska. Chcieli umieścić cały nasz oddział w byłym obozie koncentracyjnym. O nie, na to myśmy się nie zgadzali.
Oglądaliśmy okolicę. Były domki. Ponieważ w pobliżu to był teren à la wojskowy, domy były otoczone wałami ziemnymi, Niemcy mieszkali. Puste były, ale zostać nie bardzo nam się uśmiechało. Dowiedzieliśmy się, że niedaleko jest parę kobiet, Polek. W takich domkach z Niemcami mieszkają, one [tam] pracowały. Poszliśmy na zwiady. Okazało się, że jedna z tych pań pamiętała nasze nazwisko. To nie było przedszkole, tylko ochronka jeszcze w tym czasie, jakiś czas kochałem się podobno w niej jako brzdąc. Przypomniała sobie nasze nazwisko: „Zostańcie, są jeszcze wolne dwa pokoje”. – „Ale ja nie lubię mieć takiej opieki”. Poszedłem, znalazłem gospodarstwo wiejskie, wstąpiłem do gospodyni i spytałem się, czy by wynajęła. „Tak, jeżeli pan będzie chciał nas pilnować przed ruskimi, bo rabują”. – „Chętnie”. Wizytówkę sobie na maszynie wypisaliśmy, że kapral „Ryś” rekwiruje całe pomieszczenie dla naszego oddziału. Tylko sam jeden mieszkałem. Kurki podchodziły pod okna. Niewiele gdakały, jak dostały cegłą po głowie. Tak że jeszcze jakoś żyliśmy.
Chyba z miesiąc. Rozeszły się pogłoski o Maczkowie, pogłoski o naszych kobietach pod granicą – to jedziemy autostopem. Ruszyliśmy, parę dni żeśmy byli w drodze. Doszliśmy do Bremerhaven, a stamtąd od razu do obozu jenieckiego, koło naszych dziewczyn. Rzeczywiście spotkaliśmy nasze dziewczyny z Żoliborza.
- Wtedy już podróżowaliście całą kompanią?
Nie, to już indywidualnie sobie jechaliśmy. Spotkałem dużo naszych koleżanek z Żoliborza, z „Baszty”. Spotkałem naszego kolegę, był z nami w niewoli, przedwojenny sierżant sztabowy. Zaczepił mnie, mówi: „Jurek, jadę do Paryża do brata, do Saint-Denis, on ma jakąś fabryczkę. Porozumieliśmy się listownie, mamy samochód, ale mogę wziąć tylko jednego, ciebie. Waldek zostanie, jak się trafi okazja, to dojedzie”. Mówię: „Jedziemy”. Dojechaliśmy do Brukseli. Okazało się, że w Brukseli można zapisać się na studia. Poszliśmy do ambasady, dostałem paszport pozwalający mi na kursowanie w tą i z powrotem, gdzie chcę. Do dziś to trzymam, przydało się. Dostaliśmy ileś franków zapomogi. Wynajęliśmy u takiej
madame dom familijny, taki pół-hotelik, wynajmowała pokoje. Były dwie dziewczyny z Warszawy, obok mieszkała rodzina, chyba żydowska, matka z córką. Bardzo spokojna dzielnica. Dostaliśmy pokoik, zapłaciłem za trzy miesiące z góry. Dopóki mam pieniądze, to lepiej zapłacić i mieć punkt zaczepienia. Z tym że mieliśmy jeszcze zakwaterowanie w bursie akademickiej na Avenue de Roodebeek. Wyżywienie było, łóżko też miałem. Po jakimś czasie, jak się zadomowiłem, wróciłem po Waldka.
Na politechnice w Liège. Skończyło się na tym, że nie pojechałem. Jak wróciłem, ściągnąłem Waldka i wsadziłem paru chłopaków do domu.
Madame z pretensją: „Muszę was zameldować, za dużo was mieszka”. – „Długo nie będziemy, jeszcze jadę do Niemiec”.
Zostawiłem brata i kolegów i wróciłem jeszcze do Brunszwiku, a w Brunszwiku zaczepiło mnie dwóch młodych chłopaków, żeby do Włoch jechać, do Andersa. „Mamy samochód, a pan już jeździ”. – „Oprócz tego mam paszport wypisany przez ambasadę brukselską”. – „Anders podobno na studia to albo do Londynu [wysyła], albo we Włoszech można studiować. Łatwiej, bo będzie opieka wojskowa”. Myślę sobie: „Dlaczego mam nie jechać?”. Pojechaliśmy. Z tym że było ze mną młode małżeństwo, ja i jeszcze dwóch. Ciasno było, trochę bagażu każdy miał. Zajechaliśmy najpierw do obozu oficerskiego w Alpach. W kolejce trzeba czekać, nie od razu. Z pyskiem do nas wyskoczył pułkownik, dowódca tego obozu, młody, w końcu sięgnął do pistoletu: „Każę was aresztować”. – „Niech pan spróbuje. Nie ma pan za co, a wyjechać to my i tak wyjedziemy”. Rzeczywiście byliśmy parę dni, rozmawialiśmy z kierowcami, kiedy będzie transport do Włoch. Uzgodniliśmy, że jak będzie jechał, to gdzieś na zakręcie zahamuje i wskoczymy. Będzie transport, kilka samochodów, tak że w tłoku to jakoś ujdzie.
Przyjechaliśmy z Bremen, wysiedliśmy, sprawdzają, co, kto, jak. Lista tych kilku naszych jest akurat. „Z powrotem do pociągu i wracacie autobusem”. To znaczy wysadzili nas z pociągu, tośmy wysiedli cichuteńko, a później przeszliśmy na drugą stronę trasy i wsiedliśmy do pociągu z powrotem, aby wyruszyć stamtąd. Wyjechaliśmy, bo chłopaki powiedzieli: „Żywność mamy, to się podzielimy, nie zginiecie z głodu”.
Przyjechaliśmy do Predappio, miejsce urodzin Mussoliniego. Dopiero sprawdzanie, lista i tak dalej – co, gdzie, jak. Zgoda, wszystko zostało załatwione. Posiedzieliśmy w Predappio ładnych parę dni, później znów do obozu przejściowego i przydział. Ja jak zwykle do łączności. Nie było rozmowy.
W obozie przejściowym dali nam mundury, a reszta to poszła na sprzedaż do Włoch, na wino. Stamtąd zajechaliśmy na południe, na obcas włoski do ośrodka łączności na przeszkolenie. Już było wszystko w porządku. Było przyzwoite przeszkolenie łącznościowe.
Po pierwsze byłem nie telefonistą, tylko radiotelegrafistą, to najpierw kursy pisania, odczytywania, wystukiwania Morse’a. To było związane jednocześnie z pewną granicą, którą należało przekroczyć, minimum, żeby po skończeniu szkolenia tego dnia mieć wolne aż do wieczora, do apelu.
Ponieważ człowiek miał zdolności, to żeśmy spotkali się z jednym kolegą z Krakowa, tak żeśmy troszeczkę dobrzy byli. Z tego powodu mieliśmy i wolną niedzielę, bo poszedłem do księdza, wytłumaczyłem mu, jak jest. Trochę nabajerowało się i dostaliśmy wolne niedziele i popołudnia.
Brindisi niedaleko, to żeśmy przyjechali do Brindisi. Patrzymy na morze i mówimy tak: „Ścigacze są wolne, nikt nie pilnuje”. Mówię: „Prysnąć, po morzu troszeczkę pojeździć, ale przecież złapaliby szybko”, ale aby sobie urozmaicić życie.
Z oddziałów korpusu przyszło zapotrzebowanie na dwóch radiotelegrafistów, też do łączności, do radarów. Spadło na nas dwóch. Akurat żeśmy szykowali się na noc sylwestrową. Wściekliśmy się straszliwie, bo miało być wesoło. Zacząłem na siłę dzwonić do kolegów po okolicznych obozach i kląłem w żywy kamień, a oficer dyżurny mówi: „Bo zabiorę [broń] i ciebie wsadzę do paki”. – „Jak mnie wsadzisz do paki, jak mam wyjazd o godzinie trzeciej nad ranem”. Do tego jeszcze służbowe pistolety obok mnie leżały, mówię: „O, popatrz. Widzisz? To jest moje, nie wolno tego ruszać”.
Zatrzymaliśmy się w Ankonie. W Ankonie dowiedzieliśmy się, że mój przyszły dowódca przyjeżdża raz na tydzień, w ten dzień o tej i o tej godzinie, podobno, żeby nas odebrać. Ponieważ zaprzyjaźniliśmy się z szefem kompanii, on mówi: „Co się przejmujesz? Na ten dzień, kiedy ma przyjechać, powiem, to wyjdziecie na miasto i nie przyjdziecie, a on musi odjechać. Pusty czy nie pusty, ale musi odjechać”. Tak żeśmy trzy tygodnie przebomblowali. Wyczyściliśmy się ze wszystkiego, z pieniędzy, co się dało, to się sprzedało, bo trzeba było szaleć, miasto przyzwoite. W końcu – trudno, trzeba się zgłosić. Zgłosiliśmy się, wywieźli nas, boże drogi, taka dziura zapadła, coś okropnego. Mróz był, śnieg, jeszcze parę zdjęć sobie zrobiliśmy. Wody nawet nie było, przywozili beczkowozami, bo woda w studni była zapaćkana. Wytrzymaliśmy to i stamtąd dopiero po dwóch tygodniach przewieźli nas do Sant’Angelo in Pontano, tak to się nazywało, myśmy to inaczej nazwali. Dostaliśmy bardzo ładne miejsce w prywatnej willi, przyzwoicie, łóżeczko było, wszystko było. Nie wiem, jak to się stało, że nie brałem udziału w ćwiczeniach, ale za to jeździłem na wycieczki. Zjeździłem z połowę Włoch, ale to była zupełnie inna sprawa, bo to była opieka innych ludzi nade mną. W końcu braciszek napisał, że przyjedzie do mnie.
Już żeśmy się z rodzicami połączyli, tylko że moje listy szły
via Paryż dopiero do Warszawy.
Żeby nie mieli kłopotu, że jestem u Andersa.
Byli wyrzuceni pod Warszawą, pod Skierniewicami mieszkali u rodziny, przyjęli ich w gościnę. Zresztą później, jak przyjechałem, tośmy poznali się wszyscy, tak jakoś przyjemnie było.
W końcu przyszedł okres, że wyjeżdżamy do Anglii. Zdaliśmy sprzęt, wszystko, bo rozwiązywało się już wojsko. Płakaliśmy nad tym sprzętem, bo podobno zwalili na kupę i czołgi przejeżdżały przez nie, a Włosi tylko czekali, żeby rabować. Co znaczy rabować, jak ma ulec zniszczeniu? Co się dało, to brali. Przypuszczam, że nasi też kombinowali przy tym. W każdym bądź razie wyjeżdżamy. Wywieźli nas do Neapolu. W Neapolu kilka dni byliśmy, też było bardo przyjemnie. Zwiedziłem Neapol. Nie wiem, jakim cudem to było, żeśmy dużo miasteczek i miast zwiedzili, które naprawdę należało zwiedzić, będąc we Włoszech. Przez cały czas marzyłem, że teraz jeszcze z bratem, dopóki jeszcze był zdrów, miał nogi, że pojedziemy przez Niemcy całą trasą, którą żeśmy przeszli. Do Brukseli, do Paryża, później wrócić do Włoch i taką wycieczkę byśmy sobie zrobili. Samochód był, ale ze zdrowiem różnie bywało, jakoś zeszło, że nie.
W każdym bądź razie wyjechaliśmy stamtąd do Neapolu. Pod Wezuwiuszem siedzieliśmy, obóz bardzo przyjemny, w namiotach żeśmy spali, ale pilnowali nas Jugosłowianie, żeby nas nie okradziono, żeby nie było awantury. Ja jak to ja – nie wysiedzę. Dowiedzieliśmy się, jak trasą do Neapolu, do miasta najszybciej się dostać. Przy okazji byłem na Wezuwiuszu. Ostatnią noc żeśmy spędzili bardzo przyjemnie, bo byliśmy nad morzem. Rybacy śpiewali, grali, jak jeździli na łodziach na połów. Wracamy do domu, a tu awantura: „Wyjeżdżamy, a wy zniknęliście”. – „Jakoś nic się nie stało, przecież przyjechaliśmy”. – „A gdzieście byli?”. – „Tam, gdzie byliśmy”.
- Z Neapolu pojechał pan do Anglii?
Tego samego dnia, jak wróciliśmy rano, zakwaterowali nas już na okręt. Podróż dla niektórych była bardzo przyjemna. Na morską chorobę wyjątkowo jakoś nie chorowałem, tak że było przyjemnie. Przypłynęliśmy do Liverpoolu.
W 1946 roku, już pod jesień. Miejscowość nazywała się Harlech, obok był zamek do zwiedzania.
- Czym pan się tam zajmował?
Niczym, żeby mieć jakiś ruch, to zajęliśmy się tworzeniem biblioteki. Nie wiem po co, bo nas na sam koniec znów przesunęli w inne miejsce. Później na święta wyjechałem na urlop do Londynu. Na jeden dzień. Wróciłem.
Nie, brata nie było. Brat był już w Polsce. Najśmieszniejsze to było to, że brat podążał moim śladem, tylko że zawsze o jeden dzień za późno. Jak przyjechał do Sant’Angelo, to myśmy już rano wyjechali. Przyjechał do Neapolu, to myśmy już byli na statku, płynęliśmy do Anglii. Tak że ganiał mnie i nie mógł znaleźć. Pewno dlatego, że też próbował coś zobaczyć, uprzyjemnić sobie życie.
Chciałem szybko wrócić, najpierw nie do kraju, połączyłem się z rodziną w Argentynie. Był tam mój chrzestny, dwie siostry ojca, dobrze im się powodziło. Załatwili mi wszystko, transport, wizę, ale ja jak zwykle postawiłem byka za rogi i wróciłem do kraju. Tamta rodzina wyrzekła się [mnie], że tyle ich kosztowałem. Nie dziwię się, bo transport był wyjątkowo trudny, żeby wydostać się z Europy. W pierwszym rzędzie Amerykanie i inni, a oni wszystko mi załatwili.
Wróciłem do kraju.
Tak, w styczniu.
- Jak wyglądał pana powrót do Polski?
Przyjechaliśmy do Gdańska.
Była ciemna noc, jak żeśmy przyszli, każdy starał się jak najszybciej załatwić wyjazd z Gdańska. Jakoś sobie załatwiłem, że następnego dnia wróciłem do Warszawy, bo trzeba było sobie zdjęcie zrobić, to wszystko, i dostać kartę repatriacyjną. Jeszcze tej samej nocy załatwiłem to sobie, bo inaczej nie było możliwości, jak czekać w kolejce. Żeby dostać się bez kolejki, to złapałem Niemkę, która robiła kolację dla urzędników. Zacząłem jej pomagać, przyniosłem jej kawę. Jak wlazłem tam, to nie wyszedłem, dopóki mi nie załatwili. [Wsiadłem] w pociąg i wróciłem do Warszawy.
- Jak zapamiętał pan widok Warszawy?
Do Warszawy przyjechałem rano, ponieważ moje dwie ciotki mieszkały w Alejach Jerozolimskich, tuż niedaleko starego Dworca Głównego, to daleko mi nie było z tym workiem ciągnąć się do domu. Pojechałem do nich i musiałem czekać na wujka, żeby mnie jakoś pomógł transportować się na Żoliborz. Nie wiedzieli, kiedy wrócę, nic nie zawiadamiałem. Powiedziałem, że wrócę, ale nie pisałem nic, kiedy i jak. Przyjechałem na Żoliborz i na tym skończyła się cała eskapada. Więcej grzechów nie pamiętam.
- Jakie jest pana najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?
Byłem zawsze przekonany, że Powstanie było potrzebne. Nie spodziewałem się, że nasi potrafią myśleć tak... Po prostu nie było broni w Powstaniu, cudów nie ma. Bez broni to nie było Powstanie. Myśmy byli bardzo dobrze zaopatrzeni w broń. I maszynową. Nasza kompania nie mogła narzekać. Jedna była taka kompania, a reszta trzymała parę pistoletów, parę karabinów. Później były zrzuty, ale trochę za późno. Mówię o rosyjskich, terkotki jeździły nad nami i zrzucały. Miałem do nich pretensję, bo dostaliśmy wszystkie granatniki w nie za bardzo dobrym stanie. Zresztą później skojarzyłem sobie z moim bratem ciotecznym, który służył w lotnictwie. Nie był lotnikiem, ale był na Bemowie. Przyznał się, że oni też dostali od ruskich sprzęt, niestety nienajlepszej jakości i był z wadami. Mówię: „A ja miałem z granatnikami kłopot”. Nie powiem, że co drugi, ale co trzeci pocisk niestety nie wybuchał. Wylatywał i parę metrów spadał, mówię: „Co to za broń była?”. Parę razy żeśmy ich odstraszyli, ale jak człowiek nie był pewien broni, to nie ma co. Ale dobre i to było.
- Czy miał pan problemy, jak pan wrócił do Polski?
Były problemy, bo zatrzymany byłem dwa razy i cały czas pod obserwacją. Zatrzymany byłem, [przesłuchiwany] przez panią Wolniewicz na Koszykowej.
- Za co został pan zatrzymany?
Bezpieka od razu powiedziała: „Nie widzę tu życia dla ciebie. Czeka cię rozwałka, ściana”. – „Tak od razu to nie będzie”. – „O, nie tacy jak ty…”. – „To zobaczymy”. Ponieważ powołałem się na dwie osoby – na Bieruta i Nowotkę. Cała rodzina Nowotki mieszkała w tym samym bloku co ja. Jego brat, siostry, znaliśmy się prawie od dziecka. Janek Bierut mieszkał w tej samej [Kolonii] VII, tylko po drugiej stronie bloku. Tu mieszkania były jednopokojowe, a tu dwupokojowe. Powołałem się i widocznie to pomogło. Mówię: „Jak sprawdzacie, to sprawdźcie, jaki to jestem paskuda”. Byłem bardzo pyskaty, ale co miałem do stracenia? Jak sobie użyć to użyć. Właściwie dwa razy byłem zatrzymany w krótkim czasie, ale za każdym razem mnie puszczano.
- Miał pan problemy z ukończeniem studiów?
Powiedziano mi: „Nie masz co liczyć, żebyś dostał jakąś posadę w sądzie. Nawet [nie masz co myśleć] o adwokaturze. Nie masz żadnych szans”. Jak widziałem plakaty, że przyjmują na roczny wydział prawa prokuratorów i sędziów, to mnie cholera brała. Co on przez rok się nauczy? Chyba tylko jedno – żeby umiał wyrok przeczytać. Dobrze, że miałem technikum skończone i jeszcze maturę ogólną zrobiłem.
Tak, bo jakbym się zgłosił jako technik, to by mnie wywieźli na zachodnią stronę, pracować do jakiegoś zakładu, a nie miałem chęci. Pracowałem w Centralnym Zarządzie Energetyki i robiłem najpierw maturę ogólną, a później dostałem się na prawo, ale prawo dwa i pół roku i do widzenia. Nie żałuję. Jak było tak było, ale było.
Warszawa, 27 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska