Jerzy Korulski „Czort”
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie już na biwaku w lesie pod Legionowem, jako że nasze oddziały zostały zmobilizowane w pierwszej mobilizacji, na dwa dni przed wybuchem Powstania, przed godziną „W”.
- Gdzie pan był pierwszego sierpnia?
Pierwszego sierpnia byliśmy już w oddziałach zwartych w rejonie Legionowa-Chotomowa.
- Gdzie i kiedy walczył pan w czasie Powstania?
W zasadzie pierwszą walką w czasie Powstania było zdobycie posterunku kolejowego w lesie, pomiędzy Choszczówką a Legionowem, tak zwanego [?], gdzie było trzech czy czterech wachmanów, tak zwanych czarnych, których żeśmy wzięli do niewoli.
- Może pan powiedzieć o tej akcji dokładnie?
Po prostu ostrzelaliśmy budynek, wrzuciliśmy dwa granaty i Szkopy wyszły z rękami podniesionymi do góry. Przerwaliśmy przedtem linię telefoniczną łączącą z Warszawą.
Po tej akcji pomaszerowaliśmy na miejsce koncentracji do lasu, otaczającego Legionowo, koło leśniczówki, tam było dowództwo pułku, i adiutant pułku, niedawno zmarły, major Dietrich rozkazał nam do rana być na biwaku, urządzić biwak. Każdy miał suchy prowiant, posiłek, przygotowanie sobie posłania w lesie, tak troszeczkę jak na obozie harcerskim. Po czym nad ranem był wymarsz w kierunku Chotomowa.
- Co się stało z Niemcami, których wzięliście do niewoli?
Odstawiliśmy do dowództwa pułku, nie wiem, co się z nimi stało.
- Co działo się z panem później?
Później byłem w drugiej linii natarcia na pancerkę, która była na stacji Chotomów, pancerkę niemiecką, czyli pociąg pancerny kolejowy. Atak się nie powiódł i ze znacznymi stratami wycofaliśmy się. Odstąpiliśmy od tego zamierzenia.
Było to w pierwszych dniach sierpnia. Piątego, szóstego sierpnia, mniej więcej w tym czasie.
- Co działo się później z wami?
Później wymaszerowaliśmy z rejonu Legionowa, opuściliśmy po prostu Legionowo i wymaszerowaliśmy w Lasy Nieporęckie, gdyż to był jeszcze jedyny teren nie zajęty ani przez wojska niemieckie, ani przez wojska sowieckie. Bolszewicy wtedy byli na linii Liwca, a wszystko działo się w rejonie obecnego Zalewu Zegrzyńskiego.
- Ile osób liczyła pana grupa?
Kompania nie była już wtedy w pełnym składzie osobowym, czyli było około sto ludzi.
- A jak było z uzbrojeniem?
Wycofując się z Legionowa przy okazji objęliśmy koszary w Łajsku (to jest miejscowość koło Legionowa w kierunku na Zegrze) tam były koszary, w których stali - jak się wtedy mówiło - Kałmuki, czyli Kazachowie albo Uzbecy, wzięci do niewoli przez Niemców z Armii Czerwonej, później poddali się pod rozkazy niemieckie, zostały utworzone oddziały posiłkowe z byłych jeńców rosyjskich. W tych koszarach trafiliśmy na magazyny z odzieżą polową, panterki i były również kabe, normalne karabiny mauzery, tak że kilkunastu chłopaków dostało nowiutkie uzbrojenie, nowiutkie niemieckie mauzery. Krucho było z amunicją do nich.
Reszta była uzbrojona. Ten miał wisa, ten miał parabelkę, ten miał stary karabin, jeszcze z 1939 roku. To było niejednolite i słabe uzbrojenie.
Miałem parabelkę zdobyczną.
- Jak wyglądała ludność okolicznych miasteczek i wsi?
Z tym było różnie, bowiem jakkolwiek witano nas jak odrodzone Polskie Wojsko, prawdziwe Polskie Wojsko, to jednak później następowały represje niemieckie. W wyniku tych represji mój ojciec, który mieszkał w Choszczówce, który miał dom w Choszczówce, był zabrany SS jako zakładnik i wywieziony w głąb Niemiec, i wrócił dopiero po zakończeniu kampanii w 1945 roku, z resztą ciężko chory.
Tak, ludność pomagała. Dawała nam wyżywienie, z resztą staraliśmy się działać legalnie; dawaliśmy pokwitowanie, [na podstawie] którego później rząd polski miał oddać, zwrócić. Ale były tez wypadki ze strony elementów niezbyt ciekawych, rabunków na nasze konto z bronią w ręku. Zabrano komuś krowę, zabrano komuś świnię.
- Gdzie jeszcze służył pan w czasie Powstania?
To już była połowa sierpnia, kiedy przeszły przez Wisłę dwie olbrzymie jednostki pancerne niemieckie; SS Wiking i SS Totenkopf i trzecia - Grossdeutchland, to wszystko były czołgi, jednostki pancerne i rozpoczęły kontrnatarcie na linii szosy Nieporęt-Warszawa, jak obecny Kanał Żerański. Odwrócono Rosjan i wtedy Niemcy opanowali z powrotem Radzymin, Marki, Wołomin, które przedtem były już w rękach sowieckich. W tej sytuacji pozostawianie jakichkolwiek naszych oddziałów na tym terenie było nieracjonalne, niemożliwe. Wtedy dowództwo pułku podjęło decyzję, że dwie kompanie, a może trzy, nie pamiętam, dobrze uzbrojone, wyposażone przedostały się na lewy brzeg Wisły i poszły do Kampinosu. Później była ta znana kampania, dowodził nimi kapitan Znicz mój dowódca batalionu (nazwiska już nie pamiętam) wspaniały człowiek, wspaniały dowódca, mieli tam potem bardzo ciężkie boje, bo usiłowali się przedostać w Góry Świętokrzyskie, poza Warszawą, bo do Warszawy już nie mogli się przebić. A reszta – w tej grupie i ja byłem – po prostu została rozformowana i wracaliśmy do swojego miejsca zamieszkania. Przy czym, to miejsce zamieszkania było już wtedy albo w rękach niemieckich, albo w rękach sowieckich. Dostałem się do Choszczówki wróciłem do domu rodziców. Ojciec był aresztowany, wywieziony, [w domu] była tylko matka. Ukrywałem się w podziemnym schronie, któryśmy sobie wykopali dla zabezpieczenia się przed represjami. W pewnym momencie postanowiliśmy z matką przedostać się przez front, dostać się do Rosjan. I tak też się stało, to było pod koniec sierpnia, jeszcze Warszawa oczywiście walczyła, widać było efekty łuny, pożary, dymy palącej się Warszawy. Przedostaliśmy się o drugiej w nocy przez linię frontu, [...] przez pole bitwy po prostu i pole obstrzału. Przyjęto nas dość ciepło;
Sajuznik, sadities’, dostałem pożywienie żołnierskie. „A jutro przyjdą tacy, co was sprawdzą, czy wy nie szpiegi niemieckie”. Przyszli [następnego dnia], jak mnie sprawdzili, to dostałem się na Pragę, do dawnej szkoły, a później był tam Urząd Pracy niemiecki, tak zwany Arbeitsamt i tam takich chłopaków, jak ja była ponad setka chłopaków z AK. Miała nastąpić selekcja; jedni mieli być wywiezieni na wschód, a drudzy mieli stanowić uzupełnienie armii Berlinga, bo trzecia dywizja wtedy już poniosła duże straty przy przyczółku czerniakowskim potrzeba było nowych żołnierzy. My, w dwóch czy trzech, znajomi chłopcy, żeśmy się spotykali i postanowiliśmy uniknąć tego losu. Uciekliśmy w nocy z kamienicy, po murze, wydostaliśmy się na zewnątrz. Z różnymi przygodami przedostałem się do mojej stryjenki [mieszkającej] w Lublinie i tam się początkowo parę dni ukrywałem. Ponieważ w Lublinie był rząd polski, komunistyczny, lubelski i była legalna mobilizacja tych roczników, która obejmowała i mnie. Zgłosiłem się do komendy uzupełnień, przyjęto mnie natychmiast, wcielono do dziewiątego pułku zapasowego na Majdanku, w tym słynnym obozie koncentracyjnym, gdzie jeszcze piece krematoryjne były ciepłe. Stamtąd pojechałem w Lasy Radzyńskie, budować sobie ziemlankę i zostałem wcielony do siódmej Dywizji Piechoty Drugiej Armii Wojska Polskiego. Potem z tą jednostką odbyłem całą kampanię aż do kapitulacji Niemiec, łącznie ze zgrupowaniem kołobrzeskim, drezdeńskim. Potem wróciłem na Dolny Śląsk, broniłem granicy Polski Ludowej aż do demobilizacji w 1946 roku.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Postania?
Widok palącej się Warszawy i nasza bezsilność. Jako warszawiak z urodzenia, wiedziałem, jaka dzielnica się pali, wiedziałem nawet czasami, które ulice się palą. Oczywiście wiadomości nie mieliśmy, mieliśmy tylko przez Błyskawicę, dowództwo pułku miało tylko odbiór krótkofalowy. Ale to było straszne. Z okresu Powstania, bo z okresu w ogóle kampanii miałem jeszcze parę momentów, których nie zapomnę do końca życia.
- A najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze moje wspomnienie z czasów Postania, to jak mi przydzielono zrzutowego brena. To był ręczny karabin maszynowy, angielski, doskonały. Zakopałem go w lesie w Choszczówce owiniętego w papier woskowy, w towot. Potem go szukałem, nie mogłem go znaleźć.
- A coś, co najbardziej utkwiło panu w pamięci.
Utkwiła mi w pamięci zdrada. Zdrada naszych sojuszników i zdrada tego, do którego oczywiście nie mieliśmy nigdy zaufania, to jest do Bolszewików. Stalin świadomie zatrzymał swoje wojska po to, żeby wyniszczyć nas – polską młodzież, kwiat polskiej młodzieży. I to mu się udało. I konsekwencje tego wszystkiego dzisiaj ponosimy młodzi przyjaciele, bo wszystko to, co było kwiatem pełnym tradycji patriotycznych, przecież myśmy byli synami legunów, mój ojciec był w legionach Piłsudskiego. Powstanie musiało wybuchnąć, bo myśmy czekali cztery lata w konspiracji, czyścili te swoje parabelki, wisy, po to by wziąć odwet za zbrodnie niemieckie. Przecież naszych kolegów, naszych ojców, kuzynów rozwalano na ulicach Warszawy jako zakładników. Byłem świadkiem kilku takich egzekucji. Byłem świadkiem palenia przez Niemców, systematycznego wypalania dzielnicy żydowskiej i byłem świadkiem tego, co Niemcy robili z Żydami. Byłem wtedy strażakiem Warszawskiej Straży Ogniowej, w oddziale drugim na Placu Teatralnym miałem koszary. Wyjeżdżaliśmy w dwa wozy bojowe na gaszenie, ochranianie zakładów niemieckich na terenie getta. Widzieliśmy od środka, co się w getcie działo. Dwa razy mój kolega, starszy strażak – Norman, przewiózł pod wężami dwóch chłopców żydowskich. Pod mokrymi wężami, które były rzucone na samochód. I to były moje najgorsze przeżycia.
- Czy ma pan jakąś anegdotę, zabawną historię z Powstania?
Mam. Woziłem bibułę, czyli gazetki tajne. Miałem punkt kontaktowy na ulicy Smolnej, moim dostawcą był – wysoki szczebel w hierarchii powstańczej – pan Michał Wojewódzki, który był komendantem tajnych drukarni wojskowych. Od niego dostawałem plik takich gazetek, które zawijałem w nowy Kurier Warszawski, to była taka gadzinówka – jak myśmy wtedy nazywali – i przewoziłem ją na teren Choszczówki, Legionowa i kolportowałem po prostu tą prasę. Miałem nieszczęście, że wioząc to wszystko natrafiłem na łapankę, obławę żandarmerii niemieckiej na Dworcu Gdańskim. Dojeżdżałem z Warszawy linią kolejową Dworzec Gdański, pociągi parowe szły, lokomotywy wtedy i do stacji Choszczówka dojeżdżałem. Na poczekalni dworca
Haende hoch! Haende hoch! Ausweis!, byłem już wtedy strażakiem. Myślę sobie: koniec, jak oni mnie z tymi gazetkami dopadną... Podskakuje do mnie żandarm i krzyczy
Haende hoch! to ja z tymi gazetkami ręce do góry, on mnie obmacał:
Raus! kopa mi dał i skończyło się na tym. Czy to nie jest zabawne? Ten humor okupacyjny był swoisty, trudno się dziwić.
Warszawa, 31 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski