Janusz Badura „Jastrząb”
Nazywam się Janusz Badura, urodziłem się w Warszawie 22 maja 1931 roku. Od 1943 roku byłem w harcerstwie, które wówczas się nazywało „Szare Szeregi” w kręgu radiostacja na Mokotowie.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Skończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej i miałem zamiar zacząć drugą klasę.
- Jaki wpływ na pana wychowania wywierała szkoła? Gdzie się pan wówczas uczył?
Uczyłem się w szkole na ulicy Różanej numer 67. W czasie okupacji następowało przemieszanie szkół. Ze szkół wyrzucano uczniów z tego względu, że szkoły stawały się koszarami. Do dnia Powstania skończyłem szóstą klasę szkoły numer 85 na ulicy Naruszewicza w dawanej willi znanej aktorki Jadwigi Smosarskiej. Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Piękny słoneczny dzień, huk artylerii przeciwlotniczej i samoloty niemieckie.
- Czy wcześniej, jeszcze przed wybuchem wojny, dochodziły do pana słuchy na temat tego, co się dzieje?
Dochodziły [głosy] tego typu, że powinniśmy zwyciężyć. Były kopane w tym czasie okopy przeciwlotnicze. Nikt się nie spodziewał, że akurat taki obrót przybierze wybuch wojny.
- Czy przed Powstaniem, w czasach okupacji, mieszkał pan dalej w tym samym miejscu?
Mieszkałem na Mokotowie na ulicy Madalińskiego 52, w tak zwanym domu Mośka, którego właścicielem był Biegun.
- Z czego utrzymywała się wówczas pana rodzina? Czy to było to samo źródło utrzymania, co przed wybuchem wojny?
Tak, ojciec pracował na ulicy Grochowskiej, w fabryce elektrotechnicznej braci Borkowskich.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Od jesieni 1943 roku.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
Któryś z instruktorów przyszedł do dyrektorki. Rozmawiał z dyrektorką, rozmawiał z naszą wychowawczynią panią Malczewską. Ona zorganizowała zastęp harcerski na terenie szkoły. Później to już się potoczyło. Po prostu wybrała niektórych uczniów z naszych kolegów. Było nas około dwudziestu kilku w klasie, ale do zastępu było przyjętych sześciu.
- Czym się wtedy zajmowaliście w zastępie?
Szkoleniem harcerskim i zadaniami, które nam zlecano. Zleconym zadaniem było przenoszenie różnych drobnych rzeczy. Nie mieliśmy pojęcia co to jest. Otrzymywaliśmy kartki, na których były nazwiska i adresy, żeby niektóre osoby przestrzec, że mogą być aresztowania. Przed Powstaniem mieliśmy do wypełnienia tak zwany wywiad topograficzny. Musieliśmy na niektórych ulicach zaznaczyć domy, w których mieszkali czy zajmowali Niemcy, podejście do nich, stan obronny, możliwości ewakuacyjne. Żeśmy to przekazywali naszym zwierzchnikom.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie dwukrotnie. 1 sierpnia byłem u kolegi z naszego zastępu [Felicjana] Niegolskiego i o godzinie trzynastej usłyszeliśmy huk wystrzałów na Czeczota. Wiedzieliśmy, że będzie Powstanie, nie znaliśmy daty. Wybiegła grupa Powstańców, która zaczęła strzelać sobie na wiwat. W tej sytuacji zrozumiałem, że to jest już [początek] i poszedłem do domu na ulicę Madalińskiego. Rodziców nie było, była tylko starsza babcia z osiemnastomiesięczną siostrą. Uważałem, że muszę w tym czasie być w domu. Powstanie wybuchło później o godzinie siedemnastej. Z okien domów widziałem jak oddziały Pułku „Baszta”, niektóre kompanie, biegną ulicą Madalińskiego w stronę Kazimierzowskiej, żeby zająć szkołę rękodzielniczą na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta, tak zwane basy.
- Jak dalej kształtował się pana udział w Powstaniu?
Tu gdzie mieszkałem, to było miejsce, którego nikt nie opanował ani Niemcy, ani Polacy. 1 sierpnia Polacy się wycofali w głąb, w stronę ulicy Ursynowskiej. To był teren bezpański. Uważaliśmy, że sprawa się w jakiś sposób rozwiąże, że to nie może trwać długo. Na ulicy Narbutta, Kwiatowej, tam były koszary Służby Pomocniczej Kobiet, one chodziły w szarych mundurach. Zostały ewakuowane i budynki stały puste, między 8 a 10 sierpnia zostały podpalone, budynek się palił. Szły dwie sanitariuszki, niosąc na noszach całego obandażowanego rannego. Ze szkoły rękodzielniczej na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej strzelał snajper. One schowały się za wykuszem muru i myślały, że przetrzymają. Palące się szczątki spadały na nich. Pierwszy resztką sił wstał ranny, za siatkę się trzymał i snajper go zastrzelił. Jedna z sanitariuszek zaczęła biec, do pierwszych domów było około stu metrów. Snajper też ją zastrzelił, ona padała. Ponieważ żagwie płonące spadały na drugą sanitariuszkę, ona się w końcu zdecydowała, wyjęła białą chusteczkę i nie strzelali do niej, przebiegła. Za godzinę pokazał się patrol sanitarny. Był chirurg, nie pamiętam jego nazwiska, który mieszkał na ulicy Narbutta, z flagą białą, z czerwonym krzyżem, oni zajmowali się w tym czasie szukaniem chorych, rannych. To było przy akceptacji Niemców z tego względu, że do nich nie strzelano. Oni zabitą sanitariuszkę przynieśli do nas i złożyli w bramie.
Odeszli i za dwie godziny wpadli Niemcy z bronią maszynową w połowie ubrani w cywilne ubrania, kurtki mieli normalne mundurowe esesowskie. Pierwsza rzecz, rzucili granaty do piwnic. Wszyscy musieli wyjść i kilku mężczyzn rozstrzelali. Stąd podjęliśmy postanowienie, że ponieważ jest to teren bezpański, nie możemy tam dalej być, bo nigdy nie wiadomo co się może stać. Przenieśliśmy się na ulicę Czeczota. Tam naprzeciwko mieszkał kolega Niegolewski. Rodzina Niegolewskich to jest słynna rodzina z poznańskiego. Są opisani między innymi w książkach o wyprawie z czasów Napoleona pod Somosierrę. To była rodzina trzypokoleniowa, dziadek powstaniec wielkopolski… Ich Niemcy wysiedlili z majątku, który zajmowali w poznańskim. Stryj w czasie Powstania był w komendzie placu, opiekował się pocztą polową między innymi, chyba pełnił funkcję cenzora, ale nie [jestem] do końca pewien. Myśmy się wzajemnie znali, kolega Niegolewski był z naszego zastępu. Jego stryj zlecił nam pomoc w kuchni, którą prowadziła jego matka. Starsza pani Niegolewska prowadził kuchnię dla mieszkańców i dla wojska. Dwa domy bliżej na Czeczota znajdowało się dowództwo kompanii O-1, były stanowiska w tak zwanym Alkazarze Westerplatte i trzeba było zaopatrzyć ludzi. Przecież ludzie uciekali z terenów, które Niemcy zajmowali. Zajmowali to, wiemy w jaki sposób, że najpierw strzelali i trzeba było się chronić.
Naszym obowiązkiem, moim i mojego kolegi, było dostarczanie żywności kartofli, marchwi, tych rzeczy. Drugim podstawowym artykułem, który był, to były dwa worki kaszy jaglanej, którą oni mieli z poznańskiego. W zasadzie się jadło trzy razy kaszę jaglaną, rano na gęsto, w południe zupę z warzywami i wieczorem znów kaszę na gęsto. Rano trzeba było przynosić wodę. Po wodę chodziło się do szpitala elżbietanek, tam była pompa. Trzeba było z samego rana wodę przynieść, ponieważ od strony pompy do fortów mokotowskich, gdzie byli Niemcy, było puste pole. Trzeba było to z samego rana przynieść, zanim Niemcy zjedli śniadanie i zaczęli się orientować, bo wszystko widzieli jak na talerzu, że tak powiem. Trzeba było chodzić do piekarni. Piekarnia była na ulicy Madalińskiego, róg Kwiatowej, czyli trzeba było iść pod ostrzałem całą ulicą Kazimierzowską do Szustra, która się nazywa Jarosława Dąbrowskiego, Różaną i przynieść chleb.
Naprzeciwko domu, w którym mieszkałem, po drugiej stronie ulicy był dom, który nazywany był Bristolem, nie wiem dlaczego, bo do Hotelu Bristol nie był podobny. Tam w czasie okupacji, jak pamiętam, było około czterdziestu krów. Aleja Niepodległości podobnie wówczas wyglądała, tylko była mniej zabudowana.
To jest dzisiaj śmieszna rzecz, jak pędzono krowy na pastwisko Aleją Niepodległości. Trzeba było chodzić, żeby trochę mleka zyskać dla dzieci, które w pobliżu nas były. Co jeszcze do naszych obowiązków należało? Odgruzowywać. Padały tam „krowy”, pociski rakietowe, które strasznie rujnowały. Nocą trzeba było kopać okopy, ponieważ w biały dzień to było niemożliwe. Mieliśmy tylko jedną satysfakcję, że między Alkazarem, który został zbombardowany chyba 16 września, a Pudełkiem, kopaliśmy rów przeciwczołgowy, w którym 25 września zakopał się czołg, nie mógł przejść.
Jak wygląda 25 września? To jest u nas koniec. W zasadzie zaczął się ostrzał artyleryjski już 24, to już był początek końca Mokotowa. Zaczęło się 22, 23 i w ciągu trzech dni czy czterech Mokotów przestał istnieć jako dzielnica, która walczyła. Toczyły się walki na bliską odległość z broni maszynowej. Nasi żołnierze nie mieli amunicji. Żołnierze chcieli, żeby im przynieść amunicje do kompani O-1. Wszystko się działo między willami. Niestety amunicji żadnej nie było. Nasi żołnierze musieli się wycofywać, po prostu nie mieli z czego strzelać, a kamieniami rzucać nie można było, bo to by nic nie dało. Ostatnią rzeczą w czasie walk było to, że wpadł do nas ranny Powstaniec, był już bez broni, postrzelony w udo. Pierwsza rzecz to został opatrzony i ubraliśmy go w cywilne ubranie. Dosłownie schowaliśmy jego kombinezon, pas i za piętnaście minut rozległy się strzały z broni maszynowej. Okazało się, że w oknie stał dwumetrowy esesman, który strzelał. Z tym, że on nie mógł strzelać niżej, ponieważ okno było częściowo zasłonięte przed odłamkami i strzelał nad nami, tylko się tynk na nasze głowy sypał. Wyprowadził nas pod mur. Pod murem staliśmy. Był ustawiony ręczny karabin maszynowy i w zasadzie wszystko wyglądało na to, że będzie po nas.
W tym czasie jak się tak stoi, to muszę powiedzieć, że człowiek przestaje myśleć. Po prostu nie zdaje sobie sprawy, jest to dziwne odrętwienie mózgowe. Ale na forcie mokotowskim stacjonowała jednostka lotnicza Luftwaffe. Trafił się starszy lejtnant Luftwaffe, który kazał nas odprowadzić. Tym nas uratował. Z fortu mokotowskiego zostaliśmy przepędzeni przez żandarmerię na Służewiec, gdzie nocowaliśmy i rano znów do Włoch. Tam zostaliśmy zapakowani w węglarki, czyli niezakryte wagony, i do Pruszkowa. W tym czasie ostrzelały nas sojusznicze samoloty do tego stopnia, że pociąg musiał stanąć, nie mogliśmy ani wyjść, ani nic. Zostaliśmy ostrzelani, posypały się pociski. Byli ranni wśród tych, których wywożono do obozu do Pruszkowa.
- Jak przyjmowała Powstanie ludność cywilna?
Różne są opinie. Są opinie skrajne, od euforii do określeń negatywnych. Bezstronnie starałbym się powiedzieć, nikt nie był zachwycony przedłużającymi się walkami, taka jest prawda. Nie można było przejść przez ulicę, bo Czeczota była wąską uliczką. W końcu Alkazar został zbombardowany, to był wysoki pięciopiętrowy budynek. Ulica była przestrzeliwana na wszystkie strony z tego względu, że to były wille. To nie było tak, że człowiek mógł się gdzieś schować. Prócz tego jeszcze artyleria strzelała. Naprawdę było ciężko. Nie sądzę, żeby ludzie podchodzili z euforią. Ludzie czekali, że nastąpi rozwiązanie, które pozwoli na przejście, na wylądowanie Rosjan. Wiem, że jak wylądowały pierwsze oddziały kościuszkowskie – było to podane w „Biuletynie Informacyjnym” – ludzie cieszyli się, myśleli, że nastąpi wyzwolenie, które nie nastąpiło.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania, noclegi, sprawy higieny, czas wolny?
Czasu wolnego jako takiego to nie było. Życie nasze, moje i mojego kolegi, zaczynało się po zmroku. Trzeba było iść pod pozycje niemieckie w nocy, żeby coś ukopać do jedzenia, taka jest rzeczywistość. Trzeba było wziąć wór. Na ulicy Odyńca są ogródki działkowe. Tutaj, gdzie dzisiaj jest Polskie Radio, to były pola do samych fortów. Albo się chodziło z lewej strony ogródków działkowych, albo z prawej. Nie ryzykowaliśmy wchodzić w ogródki działkowe z tego względu, że tam czasem wchodziły patrole i polskie i niemieckie. Idąc w odkryte pole w nocy, to myśmy lepiej to słyszeli, aniżeli byśmy mieli ryzykować w ogródkach. Czyli trzeba było w nocy iść coś przynieść, rano zasuwać po wodę, przynieść ileś wiader wody, żeby można było coś ugotować a później trzeba było to poroznosić i kaszę też musieliśmy zjeść.
Jak nasze mycie wyglądało? Była wanna wody, która została nałapana jeszcze w czasie kiedy woda była. Codzienne w tej samej wodzie żeśmy się myli. Nie jest to wstyd powiedzieć to co powiem, ale wszy nas żarły żywcem. To się o tym tak nie mówi, ale taka jest prawda.
To co mieliśmy na sobie to było mało, to co zobaczyłem w Pruszkowie, to dopiero pokazało mi, co to jest wesz. Były słomiane maty, to były hale fabryczne, widać było całe robactwo, jak to wszystko rusza się i łazi. Wywieziono nas pod Kraków. Muszę powiedzieć, że pomimo gotowania odzieży… Wyszliśmy tak, jak żeśmy stali, nic się nie zabrało. Był tam dwór we wsi. Wieś się nazywała Cudzynowice. Dostaliśmy tam jedną zmianę bielizny. Matka gotowała to wszystko. Pół roku trzeba było z tym walczyć, żeby to zlikwidować. Po przyjeździe z obozu mieliśmy powyżerane rany. To nie to, że łaziło po nas, barki, piersi, pod pachami, to były wyżarte rany i w nich siedziały wszy, tak to dokładnie wyglądało.
- Jak pana rodzice, najbliżsi, podchodzili do pańskiego udziału w Powstaniu?
Ojca nie było, ojciec wrócił 25 [września]. Pracował na Woli, tam go zastało Powstanie przeszedł do Śródmieścia, w Śródmieściu na Hożej pracował w fabryce granatów dokąd był prąd. Następnie dostał przepustkę, przeszedł na Czerniaków, z Czerniakowa kanałem przeszedł, 18 września wrócił na Mokotów. Natomiast matkę Powstanie zastało w Śródmieściu i trzeciego dnia przez Pole Mokotowskie dostała się na Mokotów. Każdy robił w tym czasie co mógł. To nie było tak, że ten coś robił, ten nic nie robił. Każdy musiał się czymś zajmować, chyba że nic nie mógł robić, to nic nie robił, ale każdy w jakiś sposób brał udział. Każdy musiał coś robić, żeby żyć.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę?
To już nie była podziemna prasa, to już była prasa oficjalna.
- Czy uczestniczył pan w formach życia religijnego?
Na Czeczota był zakon, który był częściowo bombardowany. Od czasu do czasu służyliśmy do mszy z kolegą, ponieważ w czasie okupacji byliśmy ministrantami: ja u Jezuitów byłem ministrantem, a kolega u siebie, ale to od przypadku do przypadku. Mieliśmy inne zajęcia.
- Jaka atmosfera panowała w waszym zespole?
Po prostu staraliśmy się wykonywać dobrze to, co nam zlecano. Nikt się nad tym nie zastanawiał, trzeba było zrobić i koniec.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Stać pod murem.
- Ma pan dobre wspomnienia?
Nie, nie mam dobrych wspomnień. Trudno mieć dobre wspomnienia. Dlatego jak czasami ludzie entuzjastycznie… W to nie wierzę, że można, aż tak… Można powiedzieć, że w Śródmieściu mogły być enklawy między wysokimi budynkami, gdzie był możliwy spokój. Na Mokotowie tego nie było, ponieważ Mokotów był przestrzeliwany ze wszystkich stron, to były w większości wille. Kilka wysokich domów było na Ursynowskiej, to wszystko. A tak to były wille, cały czas trzeba było się chronić.
- 25 został pan wywieziony do obozu w Pruszkowie?
26, bo 25 nas zajęli, a 26 do Pruszkowa.
- Ile czasu pan tam przebywał?
Pięć dni.
- Co działo się z panem później?
Później wsadzono nas do pociągu i wywieziono nas do Miechowa. W Miechowie Rada Główna Opiekuńcza rozdzielała na poszczególne wsie, nam się trafiło do Cudzynowic, to była gminna wieś.
- Co się tam z panem działo?
Ponieważ siostra była mała, miała osiemnaście miesięcy, babcia była bardzo stara, więc udało nam się, że wszyscy razem tam przeszliśmy. Ojciec pracował w cukrowni w Kazimierzu Wielkim. Do maja 1945 roku żeśmy tam mieszkali i w maju żeśmy wrócili do Warszawy. Pierwsza nasza podróż do Warszawy była w połowie marca. Jechaliśmy stamtąd sześć dni i sześć nocy. To się aż nie chce wierzyć, bo dziś się jedzie trzy godziny z Krakowa, spod Krakowa myśmy jechali sześć dni i sześć nocy.
- Później po wojnie w realiach nowego ustroju spotkały pana nieprzyjemności związane z udziałem w Powstaniu albo może był pan świadkiem nieprzyjemności, które spotykały innych?
W 1946 roku była organizacja nielegalna w liceum Jasińskiego, w której też byłem. Cały czas mówiono, że będzie trzecia wojna światowa, że nastąpi wyzwolenie i tak dalej, tak to wyglądało. Przyszedł rok 1947, niektórych kolegów zaczęto aresztować. Kilku nas nie aresztowano, ale sami, była wtedy amnestia zgłosiliśmy to. Czekało nas… Wiadomo, że też przyjdą po nas. Uważałem, że to się wszystko w jakiś sposób skończyło.
W 1949 roku poszedłem do wojska do Technicznej Szkoły Lotniczej na Bemowo, później zostałem przeniesiony do oficerskiej szkoły lotniczej do Dęblina. Wyszły sprawy, informacja i batalion budowlany. Muszę powiedzieć, że z perspektywy czasu przeszedłem na tym do porządku dziennego. Trudno w sercu mieć nienawiść. Była to wina, tych którzy nas sprzedali, że musieliśmy tutaj żyć. Dzisiaj mówimy tak czy inaczej, ale sprzymierzeńcy nas zostawili po tej stronie barykady. A na informację to było gorzej, aniżeli spanie na styropianie. Jak słucham dzisiaj, niektórzy z siebie bohaterów robią, to nie jest to, nie jest to samo. Na styropianie jak niektórzy spali, to zwracano się do nich per pan, a do mnie się zwracano per bandyto. To jest jednak różnica. Rok musiałem zasuwać przy odgruzowywaniu Warszawy w batalionie budowlanym. Mieszkałem na forcie Bema w barakach poniemieckich. W zimie woda nam w menażkach zamarzała, więc [można] sobie wyobrazić jakie to były warunki, ale rok się przeżyło.
- Od momentu zakończenia Powstania po dzień dzisiejszy toczy się rozmowa na temat sensu Powstania, czy to była rozsądna decyzja. Co pan sądzi o tej dyskusji?
Moje zdanie jest takie, że to była decyzja ze wszechmiar nierozsądna. Trochę literatury czytałem i takich decyzji się nie podejmuje bez szefa wywiadu, kontrwywiadu, bez szefa sztabu. Podjęto decyzję jednostronnie, bez rozeznania i informacji, które naczelny wódz Warszawy otrzymał sprzeczne. Czołgów sowieckich nie było w Warszawie, chociaż takie informacje były. Toczyła się bitwa pancerna w okolicach Wyszkowa, gdzie 2 Pancerna Armia Sowiecka została rozbita. Przecież oni czołgami jechali sześćset kilometrów, więc wystrzelali amunicję, części zamienne, żywność i tak dalej. Spotkali okopane czołgi trzech dywizji pancernych i rozwalili ich. To nie znaczy, że w późniejszym okresie mogło nastąpić zdobycie Warszawy, tylko czy samo zdobycie Warszawy miałoby dalszy wpływ? Nie. Warszawa jeżeli byłaby zdobyta, to żeby ją utrzymać, to trzeba ileś kilometrów za Warszawą znaleźć rubież, na której się można oprzeć. To jest tak, że same domy się zdobędzie, już wszystko jest cacy. Nikt nie był zainteresowany, Warszawa nie leżała w sferze operacyjnej ani aliantów zachodnich, ani wschodnich, taka jest prawda. To nie był cel strategiczny. Celem strategicznym aliantów zachodnich było dotarcie w głąb łąk Niemiec i tak samo sowieci zakładali jak najszybsze dojście do Berlina. W tym czasie, kiedy toczyły się walki w Warszawie, celem zainteresowania sowietów były Bałkany, front był cofnięty na Bałkanach. Kiedy toczyło się Powstanie w Warszawie, to Niemcy byli przecież w Łotwie i Estonii, w Prusach Wschodnich. Warszawa była wybrzuszeniem, które można było i od południa i od północy zaatakować.
- Gdyby wtedy, na początku Powstania, wiedział pan, czym zaowocuje Powstanie, jakie będzie miało skutki, to zdecydowałaby się pan walczyć?
To nie była walka. Uważam, że zawsze się powinno iść pod front, a nie czekać. W Warszawie ludzie w tym czasie, kto był mądrzejszy, to szedł na tamtą stronę Wisły pod front, żeby front przeszedł. Warszawa była tą rubieżą, na której Niemcy mogli się bronić, wysoki brzeg, zabudowa.
Warszawa, 25 marca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska