Janina Ludwika Gellert, z domu Bauer. Urodzona 23 kwietnia 1922 roku w Brasławiu, dawne województwo wileńskie. Mama z domu Ostyk-Narbutt, ojciec Jan Aleksander Bauer. Byłam łączniczką Komendy Głównej V oddziału ZWZ AK, moje pseudonimy: „Córka”, „Inka” i w czasie Powstania „Zosia”.
Dzieciństwo miałam bardzo przyjemne, ładne. Można powiedzieć beztroskie. Tym niemniej byłam chowana bardzo surowo, bo rodzice mi zawsze mówili: „Jesteś jedynaczką, więc musisz być przygotowana do życia. Możesz nie robić w życiu, ale musisz wszystko umieć.”Urodziłam się w Brasławiu. Miałam cztery miesiące, jak mama przyjechała ze mną do Warszawy, do mojego ojca, do jego mieszkania kawalerskiego przy ulicy Marszałkowskiej 4 mieszkania 2.
Do czasu szkoły powszechnej chodziłam do szkoły Ecole enfantine Słojewskiej-Świeżyńskiej. To było na ulicy Marszałkowskiej, niedaleko kościoła Zbawiciela. Tam mówiło się tylko po francusku i tak opanowałam język francuski dzięki temu, że nie można mi było postawić dwójki z francuskiego w gimnazjum i liceum, ponieważ robiłam bardzo dużo błędów, pisząc coś, ale stylistycznie to wszystko było dobre i zawsze były konflikty, zawsze były stopnie obniżane.
Bardzo byłam kochana. Dziadkowie moi, którzy byli w Brasławiu, dziadek był lekarzem, wuj też zresztą był lekarzem, brat mojej mamy, wszyscy mnie bardzo, bardzo kochali, ale nie rozpieszczali, nie. Babcia mnie rozpieszczała. Ale była wychowywana, tak jak moja matka i [jej] siostry i brat, w miłości ojczyzny, w dużym patriotyzmie i w pamięci o walkach o wolność Polski. Szczególnie, że mój pradziadek napisał… Dygresję małą zrobię, bo to jest ciekawostka, ponieważ ogłuchł, więc zajął się pisaniem i napisał „Historię starożytnej Litwy”, dziewięć tomów. To oczywiście zostało zarekwirowane po powstaniu styczniowym. Napisał to w języku polskim. Teraz, trzy lata temu, jak moja cioteczna siostra, która się urodziła w 1945 roku pojechała do Wilna na jakąś wycieczkę, odnalazła przetłumaczone na język litewski te tomy, które w tej chwili są podręcznikiem Uniwersytetu Wileńskiego. Więc paradoks, jak pojechałam potem to też znalazłam tablicę: Teodorus Ostic-Narbuttus. Trochę zadrgało we mnie serce, ale co na to poradzić.Prababcia była córką kościuszkowca i była też wielką patriotką. Wychowywali swoje dzieci na tradycjach, na opowiadaniu historii. Oczywiście dzieci, dziewczyny i chłopcy, były uczone w domu, w majątku. Tak że tradycję polskości, tradycję wolności wpajano im od dzieciństwa. Najlepszym dowodem, jaki był rezultat prowadzenia dzieci przez pradziadków, to było to, że stryj mojej matki był przywódcą powstania styczniowego 1863 roku w powiecie lidzkim, a tuż przed zdradą, która doprowadziła do jego zgonu, został mianowany naczelnym wodzem sił litewskich, polskich, białoruskich. Ludwik Ostyk-Narbutt. Do dzisiaj jeszcze tam przechowuje się jego pamięć. Bardziej na Litwie, mniej na Białorusi. Oczywiście dzieci przekazywały [tradycje dalej], nie wszystkie, ale ci którzy byli najbardziej zaangażowani w powstanie styczniowe, to znaczy Ludwik, jego brat Bolesław (dziadek mój, który jako dziecko wchodził na drzewo, obserwował ruchy wojsk, dawał znać siostrze, siostra dawała znać Ludwikowi) siostra Teodora, Mondżuńska z męża, która była łączniczką i bardzo miała ciekawą historię. Była na tyle zasłużona, że w 1925 roku została odznaczona krzyżem Polonia Restituta. Zmarła na Blichu, jako rezydentka, w Krakowie. Reszta rodziny bardziej była zaangażowana, mniej, ale to był ten trzon. Oczywiście moja matka przejęła po dziadku te tradycje i byłam wychowywana z jednej strony na tradycji mojego ojca, z drugiej strony na tradycji rodziny mojej matki. Było dużo pamiątek. Szczególnie, że Teodora Mondżuńska bardzo zbierała dokumentację rodzinną. Kiedy zmarła, chyba w 1926, czy 1927 roku, to wszystko przekazała mojej matce. Z kolei moja matka przekazywała to mnie, więc to była już tradycja bezprecedensowa.
Wywodzi się z Holandii. To bardzo zamierzchłe czasy, kiedy ta rodzina została sprowadzona celem wprowadzenia dobrej gospodarki ogrodniczej i w Wyczółkach, pradziadek z linii ojca mojego prowadził ogrodnictwo i tak dalej. Ale z tego co wiem z dokumentacji, to ojciec mój, chodząc do szkoły, został w 1905 roku wyrzucony za strajk i pozbawiony możliwości nauki. Tak zwany „wilczy bilet”. Wobec tego przedostał się do Krakowa i w Krakowie dalej się uczył i zdawał maturę. Potem tam studiował medycynę. Tak że tylko przyjeżdżał tutaj, ale tu nie miał prawa. Potem musiał wszystko to nostryfikować, już w późniejszym okresie, żeby móc pracować jako lekarz musiał nostryfikować dyplom. A potem wojna, to już nie musiał.
Jak mój ojciec był jeszcze w beciku, to najstarsza siostra wychodziła za mąż. Tak że była szalona różnica wieku. Właściwie wcześnie umarli rodzice, jak ojciec był jeszcze mały i jego wychowywała jedna z sióstr, która miała mająteczek. Wyszła za Wolframa. To był mająteczek na Gocławiu i myśmy tam bardzo często bywali. Ponieważ ojciec był jedynym mężczyzną w rodzie, w spuściźnie rodowej, wobec tego cieszył się wielkim szacunkiem, miłością i opiekował się całą rodziną.
Sześć sióstr i był jeszcze brat, który zginął bez wieści. Młodszy brat.
W wojnie bolszewickiej brał udział w 1920 roku. Po skończeniu studiów, jak tutaj mógł [już] zacząć pracę, to pracował w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Potem powołali go do wojska. Lubił jeździć konno. Nie pamiętam, która to była brygada, generał Belina, nie wiem czy dobrze mówię. W każdym razie szedł z wojskiem na wschód, jako lekarz wojskowy. Zatrzymał się, i tu troszeczkę romantyzmu, zatrzymał się w Brasławiu, mieli postój. Na przeciwko domu dziadków była taka pani Marysia, która była mamką i była przyjacielem rodziny. Ojciec tam dostał kwaterę. Ona mówi: „O! Jak pan pozna moją panienkę, to pan się w niej zakocha.” No i tak się stało. Po dwutygodniowym pobycie ojciec się oświadczył. Relację oświadczyn znam od sióstr mojej mamy, które podglądały przez dziurkę od klucza jak to się odbywa, jak to się mówi. Poszedł dalej na wojnę, a mama chodziła do gimnazjum Elizy Orzeszkowej w Wilnie i tam była. Jak wracał, to zatrzymał się w Wilnie i wzięli ślub w kościele Świętej Anny. Ojciec wrócił do Warszawy. Potem gdzieś na rubieżach jeszcze miał przydział wojskowy, ale starał się i zwolniono go z wojska i sprowadził [nas]. Już się wtedy urodziłam (zresztą urodziłam się w Brasławiu, bo nie było możliwości gdzie indziej). W ten sposób, mając cztery miesiące znalazłam się w Warszawie. Spędzałam pół roku w Warszawie, pół roku u babci z mamusią. Mam korespondencję, listy. Boże! Jakie czułe, jakie troskliwe! Zawsze babcia dawała jakąś gosposię mamie. Bardzo zresztą były śmieszne obrazki, bo to było bardzo jeszcze prymitywne środowisko, w Brasławiu. Dopiero po I wojnie światowej się podniósł poziom kulturalny. Dziadek pisał, prowadził czasopismo brasławskie, udzielał się w straży pożarnej. Tak że był bardzo czynny. A poza tym nikt nigdy nie miał pieniędzy. Pieniędzmi rządziła moja babcia. Dlatego że dziadek miał dobre bardzo serce i nawet jak widział, że ktoś nie ma pieniędzy, to wykupywał lekarstwa, żeby były, więc nie było tak bardzo leciutko. Ale było. Jakoś się żyło. Był ceniony, był lubiany, był szanowany i mnie też lubiano. A teraz, wracając dalej do mojego dzieciństwa. Zaczęła się szkoła. Ecole enfantine . Potem było gimnazjum i liceum Słowackiego. Po małej maturze rodzice mnie przenieśli do Królowej Jadwigi, ale odziedziczyłam chyba jakiś stosunek bardzo do społeczeństwa otwarty, jakąś żywotność patriotyczną. Tak że należałam do harcerstwa, już u Słowackiego. Najpierw do zuchów, zresztą mam pamiętnik zuchowski, który mi ocalał. Oddałam młodej dziewczynie z rodziny mojego ojca, która była harcerką i się zachłysnęła tym. Niestety mundur i to wszystko, co stanowiło cenną dla mnie wartość, jeżeli chodzi o okres działalności harcerskiej w okresie przed drugą wojną światową, zginął, został zniszczony. W czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku była taka kuzynka mojej mamy z pewnym obciążeniem psychicznym, która wzięła i mój krzyż harcerski ze złotą lilijką spuściła z wodą. Natomiast mundur, pelerynę – wszystko to porwała. Zresztą gdzieś już 13 czy 14 września wyszedł zakaz, żebyśmy chodziły w mundurach. Bo już w 1939 roku we wrześniu brałam udział, jako harcerka jak Warszawa była oblężona.
Mam taki dualizm: Warszawa i Brasław, i Wilno. Ludzie warszawscy i ludzie tamtejsi.Warszawa była ładna. Warszawa była tętniąca życiem. Ale ludzie nie byli tak otwarci jak na kresach Kresów Wschodnich. Tam, jak przyjechałam, to jak mnie obwieziono po majątkach sąsiednich, to wszędzie mnie witano tak, pamiętam to z dzieciństwa, jakbym była najbliższą rodziną. Mimo że to była trochę dalsza rodzina. Wszędzie była serdeczność, wszędzie była życzliwość, wszędzie była otwartość. Natomiast tutaj, już był stosunek bardziej, nie powiedziałabym oziębły, ale z pewnym dystansem. Ale Warszawa się bawiła. Warszawa była wesoła. Było dużo piosenek bardzo śmiesznych, ale ładnych i melodyjnych. Warszawa się zachłystywała tym, że jest wolna. Bardzo dbano o zabytki, o wszelkie zabytki muzealne, miejsca pamięci narodowej, kult dla tych, którzy walczyli w powstaniach. Byli ludzie biedni i niestety był pewien dystans w stosunku do tej grupy. Było dosyć dużo Żydów i mówiło się wtedy, że Żydzi są chytrzy i że Żydzi są asekuracyjni. Ale jednocześnie, jak się potem okazywało, to Żydzi potrafili być wdzięczni, jeżeli im się podało rękę. Pamiętam, że w czasie oblężenia Warszawy, kiedy ojca mojego nie było, bo już był powołany do wojska – jeszcze będzie fragment mojego życia – córka administratora, który był Żydem, przyniosła pod kulami nam do domu chleb, żebyśmy nie zmarły z głodu. Uważało się to za wielki ewenement. Tak to pamiętam.
Tak! Tak się uważało.
Oni mieli swoją kastę i żyli w swoim świecie. Oni czuli się Polakami, ale chcieli, żeby ich traktować jak równorzędny, powiedzmy, naród. Tak przynajmniej [to] odbierałam. Uważało się, że to był wielki honor, że pan administrator zaprosił moich rodziców ze mną, to do dziś pamiętam, na wesele któregoś z jego dzieci. Na tym weselu mężczyźni byli oddzielnie, a kobiety były oddzielnie, ale jako taka figa mała, to się wcisnęłam do tych mężczyzn i widziałam, jak oni tańczyli. Pamiętam urywki z tego wesela. Uważało się, że to był wielki zaszczyt ze strony społeczności żydowskiej, że Polaków chrześcijan poproszono na wesele. To był dowód wielkiego szacunku, uznania i jakiegoś podania ręki. Bo oni się bardzo trzymali między sobą. Owszem cenili, ale to już wybiórczo cenili, sumarycznie to było różnie.
Nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie wszyscy. Ci, którzy byli z mieszanych małżeństw, powiedzmy, wschodnio-zachodnich, oni byli bardziej otwarci. Natomiast ci z Zachodu byli z dystansem. Tak przynajmniej to odbierałam, ale za mała byłam, żeby na to zwracać uwagę.U mnie w domu nigdy nie robiło się różnicy. Ponieważ w Brasławiu byli Białorusini, Litwini, Żydzi i Niemcy, i Polacy – i wszyscy żyli zgodnie. Nie było różnicy. Każdy mówił w swoim języku, ale każdy każdego szanował. Jak przyjechałam po pięćdziesięciu latach do Brasławia, bo przedtem nie mogłam, bo nie miałam już tam rodziny, to mój syn się zwrócił: „Jak to przyjemnie, że wy mówicie po polsku.” A oni mówią: „Toć my tutejsi.” Oni tam się uważają za tutejszych. Dla nich obojętne jest, jaka to narodowość, oni są z tej ziemi i to jest najważniejsze.
Miałam dosyć duże kłopoty jeżeli chodzi o gimnazjum i liceum. Miałam taki może konflikt z rodzicami, bo paliłam się do sportu, do gier, do gimnastyki, natomiast oni mi nie pozwalali, bo podobno byłam chora na serce. To było tak, że kiedyś mama mnie przyłapała, że ukryłam przed nauczycielką, że mi nie wolno i ćwiczyłam. W hazenę grałam, jak dziś pamiętam.[…]Pamiętam w gimnazjum Słowackiego bardzo dużą wagę przykładano do historii Polski i do prawidłowości języka, do literatury. W harcerstwie natomiast, były sprawności, i cukiernika, i samarytanki, i sanitariuszki, i szereg jeszcze innych.
Cukiernik? To trzeba było, ja na przykład miałam za zadanie upiec piernik. Po prostu cukiernicze i kulinarne. Różne alerty. Kiedy zmarł marszałek Piłsudski, laweta jechała koło gimnazjum, popiersie było na dużej sali, w auli. Myśmy trzymały wartę przy tym popiersiu. Tak nas kształcono, to wypływało samo z siebie. Potem miałyśmy straż, jak laweta przejeżdżała. To do dziś pamiętam ten obrazek. Straszną przeżyłam tragedię wtedy, jak miałam wartę przy popiersiu, bo dostałam czkawki. Nie mogłam jej opanować i strasznie się wstydziłam. Ale to takie młodzieżowe. Królowa Jadwiga już była szkołą bardziej surową. Też o nastawieniu patriotycznym. Zawsze rano był apel. Nie wolno było nosić cienkich pończoch, absolutnie, wykluczone. Ale młodzież jak to młodzież, zawsze coś wykombinowała. Między innymi uciekało się pod kancelarią do Włocha na lody w Aleje Ujazdowskie. To było zawsze duże przeżycie, bo jakby złapano nas, to były wagary, to by się liczyło za wagary. Ponieważ dyrektorka u Królowej Jadwigi pani Marta Frankowska – gdzieś nawet mam jej dowód osobisty – miała córkę z chorobą mongolizmu, więc zawsze miała jakiś kontakt z moim ojcem. Czasami recepty przynosiłam, bo ona dzwoniła, prosiła, żeby wypisać. Jaki miałyśmy dla niej szacunek i jak bałyśmy się jej, to niech będzie dowodem, że przyszłam do szkoły w cienkich pończochach, bo to tak: „Jak to? Inne przychodzą, a ja nie?” A pani dyrektor miała do mnie interes, bo chciała, żeby ojciec po prostu wypisał jej recepty. Ale o tym nie wiedziałam. Pani dyrektor mnie szuka i bawiłyśmy się w ciuciubabkę, bo przed nią uciekałam, bo myślałam, że ona goni mnie ze względu na pończochy. A to był powód zupełnie inny, ale się potem wszystko jakoś wyjaśniło. Ona nie złapała mnie z tymi pończochami. To takie młodzieżowe, dziecinne przeżycie. Natomiast ona bardzo dbała o kontakt z gimnazjum i liceum Batorego. Zawsze jak były jakieś zabawy urządzane, to zawsze byłyśmy w białych bluzeczkach, w granatowych spódniczkach – a jakże. Chłopcy byli zapraszani, mamy były z komitetu – tak, mamy też były – i zabawa mogła być, zdaje się, że do dziesiątej, o ile sobie przypominam. Mowy nie było, to chłopcy chodzili, obtańcowywali dyrektorkę, żeby można było jeszcze przedłużyć, ale to nie przechodziło lekko. Myśmy też czasami były zapraszane do Batorego. To były takie dwie zaprzyjaźnione szkoły. I przyszedł 1939 rok…
To miałam straszną burę w domu. Potem musiałam troszeczkę jakoś udobruchać panią nauczycielkę, bo oczywiście wzięłam cały ciężar gatunkowy na siebie, że się nie przyznałam do tego, [że nie powinnam ćwiczyć], ale sobie ćwiczyłam jeszcze. Nie było wyjścia.
A na bale pani jeździła? W Brasławiu czy w okolicznych dworach odbywały się w karnawale?
Chodziło się do Łazienek. Myśmy na ogół jeździli na Gocław do cioci. Tam się zbierała rodzina, młodzież. Graliśmy w siatkówkę albo tańczyliśmy. Jak była jakaś uroczystość rodzinna, mówię o czasie przedwojennym, to stoły były stawiane w podkowę i było czterdzieści osób, pięćdziesiąt osób z rodziny najbliższej. I tam to już była zabawa, myśmy też tańczyli, dzieciarnia. Starsi się też bawili, tańczyli.
To się jechało drogą, tam lotnisko potem było, wysiadało się przy Instytucie Weterynaryjnym na Grochowskiej. Tam czekała na nas bryczuszka i prostopadle do Instytutu szła droga właśnie na Gocław. To chyba Żymirskiego się [nazywała].
Był dworek, tak. Zresztą mam zdjęcia. W końcu zginął ślad po dworku, ale ten dworek jeszcze w czasie okupacji był.
Wszystko się zgadza. Z ojcem byłam w Brasławiu i z mamą. Razem byliśmy w Brasławiu.
Już się mówiło o wojnie, ale ciągle jeszcze to tak było napięte. To zresztą były cudowne wakacje, bo się żeglarstwa uczyłam wtedy na jeziorze. Bawiłam się dosyć dużo. Młodzież się bawiła i raptem, 16 sierpnia, przyszedł policjant zaprzyjaźniony i mówi: „Nie przyszedłem wcześniej, żebyście jeszcze mogły się pożegnać z doktorem – to znaczy z moim ojcem – bo powołanie do wojska.” Jak dziś pamiętam. Ciuchcią się jechało do Trok i potem się przesiadało do pociągu, który jechał do Warszawy. Myśmy z mamą odwiozły ojca na dworzec. Zresztą ojca przekonywałam, że jestem harcerką i on ma mnie wziąć ze sobą, ale ojciec powiedział, że nie, że mam zostać z matką i że mam iść do szkoły, i że mam się uczyć. Słowo ojca było święte. Zresztą między rodzicami była taka cicha umowa, że jeżeli ojciec na coś pozwolił, to jeżeli mama była przeciwna to już nie zmieniała decyzji i vice versa. Ja to wykorzystywałam, bo wiedziałam, kto na co mi pozwoli, więc najpierw szłam do tego, co mi pozwoli. Ale to taka mała dygresja. Byłam dosyć surowo chowana. Pojechałyśmy. Jak wracałyśmy, to już mama mówi: „Patrz! Widać zorzę polarną. To źle wróży.” I to było moje ostatnie widzenie się z ojcem.Natomiast w Brasławiu, to tylko patrzono, czy my wyjeżdżamy, czy nie wyjeżdżamy. Mówią: „O! Jak córka i wnuczka Narbutta nie wyjeżdża, to jeszcze wojny nie będzie.” Taki był nastrój. Wróciłyśmy pierwszego września rano do Warszawy z mamą na rozpoczęcie roku szkolnego.
Ostatnim pociągiem, żeśmy wróciły. Już w Wilnie okna były zaciemnione. Już zaciemnione Wilno było. Już było tak niewyraźnie. Ale tatuś kazał iść do szkoły, to poszłam do szkoły. O ósmej rano zjawiłam się w szkole. Oczywiście nic nie zastałam i musiałam wrócić do domu. Dopiero potem koleżanki przyszły, zapukały do mnie i szkoła została przekształcona w szkołę bieliźniarską, a myśmy jeszcze na kompletach studiowały. To już jest okres okupacji.
Trudno mi jest powiedzieć, jakie nastroje panowały w Warszawie przed wybuchem [wojny], w sierpniu.
Wszyscy liczyli. Wrażenie było potworne. Stałam przy oknie i do dziś pamiętam stukot żołnierskich, niemieckich butów. To było coś tak strasznego i tak szokującego, że to było nie do przeżycia. To było zaskoczenie. Chyba jednak wszyscy jednak wierzyli w to, że jednak może nie będzie wojny. Tak że to spadło trochę chyba jak grom z jasnego nieba na Warszawę. Nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało. Niemcy od razu zaczęli, że tak powiem, pokazywać. Po prostu zaczęli likwidować szkoły, w ogóle szkół średnich nie było, tylko szkoły zawodowe.
Pierwszy przydział dostałam na Pocztę, wtedy to była Poczta Główna przy Nowogrodzkiej. Dostałam tam dyżur telefoniczny jako harcerka. Pierwsze uderzenie mocne, które dostałam, to jak się łączyłam z Bydgoszczą, to usłyszałam mowę niemiecką. To był piąty września. Zamarłam. Oczywiście nie odezwałam się. Momentalnie zawiadomiłam, że Niemcy są, że już tam jest mowa niemiecka. Wtedy przerzucono mnie jako łączniczkę i chodziłam na przedpola bitwy na Powązki z meldunkami i tak dalej. To było straszne. Dlatego że był głód, ale była wiara i była chęć walki, chęć obrony Warszawy. Nie było człowieka, który by się nie dołączał do robienia barykad, do pomagania. A nie było co jeść, więc zdobywanie żywności [okazywało się problemem]. Jak dziś pamiętam, niosłam jakieś meldunki do Szpitala Ujazdowskiego i na Pięknej (Aleje Jerozolimskie i potem skręt do szpitala) były zwłoki konia. Ludzie obrabiali i wycinali mięso, żeby można było coś gotować. Dostałam potem przydział do szpitala polowego, w budynku naprzeciwko Zachęty. Jak był ten dywanowy nalot, to był chyba 28 września, palił się kościół ewangelicki. Języki ognia wylatujące przez okno – to było przerażające! Samoloty i bomby zapalające i płonąca Warszawa. Dostałam, do dziś pamiętam, pięć kilo płucek. Kroiłam te płucka i miałam coś ugotować, jedzenie dla żołnierzy. Bo nic nie było. To było i to miałam ugotować. Uderzyła bomba. Mnie się nic nie stało, ale poleciały szyby, poleciało szkło i całe jedzenie było na nic. Pamiętam, nie mogłam tego przeżyć, że nie mam co dać jeść tym żołnierzom.
Nie, już byłam jako sanitariuszka, bo miałam kilka sprawności, więc przerzucano mnie z funkcji na funkcję. To nie było tak, że cały czas jestem tym, nie. Zostałam przydzielona, bo taka była potrzeba. Ponieważ byłam sanitariuszką, to mnie przerzucono tam.
Nie.
Nie. Raczej z okresu Powstania.
Prawie jak do Boga. On był czczony, szanowany i on panował nad wszystkim. Dodawał ducha i wiary. To była niezapomniana postać. Osobiście go nie znałam. Byłam jeszcze za młoda wtedy na to. To, co mi kazano, to robiłam. Starałam się wywiązać jak najlepiej, byłam wielce przejęta. Mama prowadziła kuchnie, nie kuchnie, w RGO też działała. Tak że myśmy się widywały dosyć rzadko. Tylko w mieszkaniu, przelotnie. Pod koniec właśnie, czy już jak była oblężona Warszawa, czy tuż przed zajęciem, przed upadkiem Warszawy czy tuż po upadku Warszawy, dozorca naszego domu – pijaczyna boża, ale krzywdy nie zrobił nikomu – podniósł czapkę i wyjął list. To był list od mojego ojca, który pisał, że wysyła podwody i żebyśmy się wycofały z Warszawy.
Podwody to były takie [wozy w] konie zaprzężone, którymi się transportowało ludzi, przerzucało na inne miejsce.
To dostałam list z Kozielska. A pierwszy list, który dostałyśmy od ojca, od czasu kiedy żeśmy się [z nim] pożegnały, to dostałyśmy list z jego zdjęciem w mundurze. [Pisał] właśnie żebyśmy wyjechały z Warszawy i, że ojciec kieruje się na wschód i żebyśmy po prostu ewakuowały się. Niestety już Warszawa była oblężona jak myśmy ten list dostały, więc już w ogóle nie było mowy. Potem nie wiedziałyśmy, co się z ojcem dzieje i dopiero pierwszy list, który przyszedł po kapitulacji, to był grudzień i rzeczywiście była wtedy zadymka, to co opisywałam. Była zadymka i szłam, czytałam ten list (mama moja pracowała wtedy w szpitalu na Chocimskiej, chyba zakaźnym), chciałam jak najszybciej mamie zanieść ten list, więc szłam i czytałam list od ojca. Wtedy dowiedziałyśmy się, że ojciec jest w Kozielsku.
Tak. Mam wszystkie listy, korespondencję, wszystkie starania moje, matki. Gdzie ona nie pisała? Jak moją matkę nękano, bo mnie nie było, miałam już nakaz pracy, jak matka wyszła z więzienia i przedtem, ciągle ktoś dawał znać, że gdzieś widział ojca, że pracował z ojcem. A myśmy już miały potwierdzenie z Czerwonego Krzyża. Moja mama, która była słodką kobietą, wielką, odważną i dzielną Polką i katoliczką, moja mama nie mogła się pogodzić z tym, że ojciec nie żyje. Robiła wszystko, mam dokumentację – to coś niesamowitego. Ja się uczyłam, byłam łączniczką. Poza tym mniej mogłam zrobić niż moja mama, bo mama znała kolegów ojca i wszystko. Zresztą ojciec w tym liście pisał do rodziny najstarszej siostry, bo ona już nie żyła, ale żył jej mąż, który był folksdojczem. Był Niemcem zresztą i to było wiadomo, że on [jest] Niemcem. Ale na nim się wyżyłam, pierwszy zastrzyk jemu w pupę dałam. Chodziłam tam, bo mama mi kazała chodzić, żebym miała co jeść. Ale jak oni zaczęli chować przede mną jedzenie, zamykać w spiżarce i tylko prawie byłam traktowana przez niego początkowo jak uboga krewna, służąca, to się zbuntowałam. Poszłam do mamy i powiedziałam, że moja noga więcej tam nie postanie. Mama się zdenerwowała, bo nie bardzo miała co mi dawać jeść. To powiedziałam: „Mamo! Będę kluski z mąki sobie gotowała w czajniku, ale tam nie pójdę już jeść.” I już nie poszłam. Już przeszłyśmy na własny wikt. Ale zaraz, bardzo szybko, to już był lokal Komendy Głównej. Od czasu do czasu trzeba było robić obiady.
W RGO działała, tak. Cały czas.
Nie wiem, bo myśmy bardzo rzadko miały kontakt ze sobą. Byłam przecież młoda i zapalona. Ale bardzo szybko, dlatego że już 1 października, to był lokal Komendy Głównej. Marszałkowska 4 mieszkania 2, tak zwana „Kawiarenka” albo „U mamy”, bo tam czasami pseudonimy się mieszały.
Już. Już tam Tokarzewski urzędował. Mama była zaprzysiężona chyba w październiku, ja w listopadzie, czy odwrotnie. Mam zanotowane, ale musiałabym sięgnąć do notatek. Bo chciałam oczywiście iść do konspiracji młodzieżowej, ale kazano mi tu. No to kazano mi tu, rozkaz jest rozkazem.
Nie, nie, nie. To już się odbyło na samym początku października, kiedy też „H.K.”, to znaczy Janka Karasiówna, która była mamy przyjaciółką i koleżanką z ławy szkolnej, wiedziała, że to jest dom polski i dom, który potrafi walczyć. Zwróciła się, jakoś z mamą się porozumiała (bo ona była szefem łączności też) i w ten sposób mama oczywiście od razu to przyjęła i oprócz tego, że to był lokal łączności, to jeszcze odbywały się komplety maturalne. Chodziłam do Włoch i sankami przywoziłam węgiel, żeby, jak będzie komplet, napalić w piecu. Tak to było wtedy.
Już od razu została łączniczką Komendy Głównej, łączniczką Tokarzewskiego i szefową od lokalu. Ja jeszcze nie działałam, ale momentalnie mnie zaprzysiężono. Zostałam też łączniczką. Nie do wszystkiego byłam dopuszczana. To znaczy nie wszystko, ale tam przychodziły szyfrantki, łączniczki poszczególnych oddziałów, poszczególnych komórek, bo to się wszystko organizowało wtedy. To się rozwijały różne komórki organizacyjne Komendy Głównej. To były panie w wieku mojej mamy. Byłam najmłodsza, jedną z najmłodszych.
Pamiętam. To było w naszym mieszkaniu, w pokoju, gdzie była przedtem sypialnia i w pokoju, w którym potem generał „Grot” dawał nominacje swoim oficerom. Potem się dowiedziałam od Pluty-Czachowskiego, jak usiadł w tym pokoju i mówi: „O! A tutaj to nam «Grot» dawał odznaczenia i wszystko.” W tym pokoju składałam przysięgę przed osobistą łączniczką generała Tokarzewskiego „Basią” Piekarską. Ona miała pseudonim „Basia”, a była Jadwiga Piekarska. Malutka, drobniutka, zresztą skonała w PKO na moich rękach, jak był wybuch bomby w PKO. Tak że to pamiętam. To było uroczyście oczywiście. Stałam na baczność, palce podniesione, przysięga. Normalna przysięga, już dokładnie nie powtórzę słów. To było bardzo duże przeżycie. Tak jakoś to odczułam, jako dużą odpowiedzialność, którą na mnie nakładają.Potem, chyba od grudnia czy od stycznia był już generał „Grot”.
Jak przyszedł do naszego lokalu. To był chyba grudzień albo styczeń. Nie ja otwierałam, mama wpuszczała, ale byłam i mnie oczywiście przedstawiono jemu. A potem, czasami jak mama robiła obiady, to jadałam razem z nim obiady jak byłam w domu. On miał bardzo ciepły stosunek do młodzieży. Bardzo ciepły! Mam bardzo dla niego dużo szacunku. On był i politykiem, i świetnym dowódcą. „Grot” Rowecki dopiero objął komendanturę, nazwijmy to tak, na przełomie grudnia i stycznia z 1939 na 1940 rok. Na początku był generał Tokarzewski, który zaczynał tworzyć zalążek SZP. To był człowiek bardzo spokojny, z otwartą głową, wysoki, teozof. Przypuszczam, że sprawa lokalu naszego była spowodowana tym, że to był lokal w kamienicy przejściowej – między aleją Szucha i Marszałkowską – i że była tabliczka „Gabinet lekarski”, mojego ojca. Gabinet został utrzymany, tylko różni lekarze tam przyjmowali i firmowali. Tak że nie rzucał się w oczy jakikolwiek ruch. Były dwa wejścia: tylne, jak to dawniej było, tak zwane kuchenne, i frontowe. Jeżeli chodzi o generała Tokarzewskiego, to może mniej miałam z nim kontaktu, bo on rzadziej urzędował. Były chyba jakieś nieporozumienia kto ma być, czy Tokarzewski, czy generał „Grot”. Jednak Londyn zdecydował, że generał „Grot”. Oni doskonale się porozumieli, i generał Tokarzewski, i generał „Grot”. Doskonale się porozumieli i przekazali sobie wszystkie sprawy. Mieli jednakowy pogląd na przebieg pracy konspiracyjnej i tworzenie odpowiednich komórek i działalności. Tak że o generale Tokarzewskim nie mogę za dużo powiedzieć. Mniejszy miałam kontakt, bo jeszcze wtedy uczyłam się, do matury [się] przygotowywałam, [chodziłam na] komplety. Natomiast jeżeli chodzi o generała „Grota”, to to już było od 1940 roku do jego aresztowania. To był, zresztą nawet jest ujęty w książkach nasz lokal, bo to był lokal dziennego pobytu generała „Grota”. Zawsze był zapowiadany. Zapowiadano jego przyjście. Zawsze musiał być spokój, cisza. Czasami to był pobyt wypoczynkowy. Wtedy robiło się obiad. Przygotowywało się. Razem jedliśmy obiad. Był bardzo przyjemny, życzliwy. Zmieniał wygląd, ale raczej w zależności od tego, do którego lokalu szedł chyba. Takie odnosiłam wrażenie, bo go zapamiętałam albo z wąsami, albo bez wąsów, ale z krótko ostrzyżonymi włosami. Tak go zapamiętałam. Nie był wysoki, ale był sprawny fizycznie. Był bardzo taktowny. Starał się wiedzieć, jak młodzież reaguje i co się dzieje, jaka jest opinia, jak młodzież podchodzi do sprawy konspiracji. Raczej miałam mniejszy z nim kontakt w rozmowach, dlatego że równocześnie studiowałam. On uważał, że młodzież, pierwsza rzecz, powinna studiować. Powinna się uczyć i powinna tworzyć nową bazę naukową w przyszłości. Takie było jego podejście. Z wielka rozwagą wydawał rozkazy, jeżeli chodzi o, nazwijmy to egzekucje, decyzje zastrzelenia. Co musiało być poprzedzone odczytaniem wyroku, przede wszystkim tym, którzy zdradzali Polskę. To rzadko się zdarzało i to na ogół było bardzo duże przeżycie i zawsze to musiało być meldowane. Zawsze był ktoś, oprócz mojej mamy (chociaż czasami była tylko mama i ja), zawsze był ktoś, kto przyjmował, jeżeli to nie był dzień odpoczynku. Zawsze był ktoś, kto przyjmował i anonsował dowódców odpowiednich komórek organizacyjnych. Na ogół przychodziły szyfrantki „Marianka” i „Halina”, do których najczęściej [chodziłam]. One miały swoją bazę, prowadziły sklepik z pasmanterią, to chyba była ulica Wspólna, w każdym razie bliżej Marszałkowskiej. Tam donosiłam dla nich często szyfry i odwrotnie. Natomiast one też bardzo często przychodziły. W mieszkaniu było bardzo dużo skrytek. Na ogół jak były odprawy kadry dowódczej w mieszkaniu, to zawsze była obstawa i właśnie „Szymon” był tym, który najczęściej był towarzyszem generała.
Tego nie wiem, nie widziałam i nie słyszałam. Miałam raczej mniejszy dostęp do generała. Ale zawsze jak mówił o różnych akcjach, o tym, co do nas należy, jak powinniśmy bronić ojczyzny, decyzje były jego szybkie, zdecydowane. Postawa była prężna bardzo. W każdym razie to był człowiek, który był równocześnie dobrym dyplomatą i dobrym dowódcą, dobrym sztabowcem. Cóż więcej mogę powiedzieć? Bardzo się martwił o swoją córkę. Z nią miał kontakt, ale w różnych miejscach i myśmy o tym nie wiedzieli – gdzie, co, jak i kiedy. była łączniczka „Ela”, która też z nim chodziła. On raczej był indywidualistą i raczej wolał samodzielnie. Nigdy nie widziałam go z jakąś laseczką czy w jakimś bardzo zmienionym wyglądzie. Raczej widziałam go już bez nakrycia głowy. Chociaż czasami przychodził w kapeluszu, w płaszczu, normalnie.
Nie potrafię powiedzieć. Irena nigdy mi nic na ten temat nie mówiła. W każdym razie utrzymywała kontakt z drugą żoną ojca. Ojciec chyba tylko miał ją jedną i bardzo o nią dbał, starał się, żeby ona była asekurowana przed jakąkolwiek inwigilacją wywiadu niemieckiego. To wiem na pewno, dlatego że niejednokrotnie było mówione na ten temat. W mieszkaniu w 1941 roku, w listopadzie, to mam z relacji mojej matki i nawet mam jej ręką pisane, bo mnie nie było wtedy w domu, przyszedł marszałek Rydz-Śmigły. Ponieważ mama go nie poznała, więc poprosiła jednak, tak jak zawsze (a nie było uprzedzenia) poprosiła go do poczekalni. Tam wisiał portret marszałka. Wyszła stamtąd, jak wróciła marszałek przyglądał się temu portretowi. Natychmiast przyszedł generał „Grot”, mamę zbeształ zresztą, że w ogóle nie wpuściła od razu tylko poprosiła do poczekalni. Rozmawiali chyba około godziny przy drzwiach zamkniętych, więc jaka była rozmowa, co i jak [nie wiadomo]. Potem generał „Grot” odprowadził, wtedy pułkownik jeszcze, odprowadził marszałka Rydza-Śmigłego do drzwi i to zostało okryte tajemnicą. Tak że podejrzewam, że nawet wielu kierowników różnych komórek nie wiedziało o tym spotkaniu.
Pozostaje tajemnicą. To było w cztery oczy. Bez żadnych podniesionych głosów, bez niczego. To była rozmowa w cztery oczy.Był taki moment „Kawiarenki”, bo mówię teraz ogólnie, że dostaliśmy sygnał, że ktoś wpadł i może być niebezpiecznie. Mamy się wyprowadzić z mieszkania, nie zamykając drogi powrotu do mieszkania. W związku z tym moja mama położyła się w szpitalu na Płockiej, w Szpitalu Wolskim, gdzie zresztą studiowałam. Miała zoperowany wyrostek. Przeniesiony był punkt łącznikowy na moją mamę przeze mnie. Wyprowadziłam się do rodziny, a w naszym mieszkaniu, żeby upozorować, że nic się nie dzieje, mieszkała nasza rodzina. Po dwóch tygodniach okazało się, że lokalowi i nam nic nie grozi, wróciliśmy do dalszej pracy. Potem jak grom z jasnego nieba była wiadomość o aresztowaniu „Grota”. Lokal już zmienił trochę charakter i wtedy „Nil” urzędował i łączność przychodziła do „Nila”. Przewinęło się tam dużo łączniczek. Byłam najmłodsza, ale traktowano mnie jak osobę dorosłą. Lokal firmował najpierw doktor Wacia, to kolega mojego ojca. Potem doktor Gromadzki junior, a potem doktor Bielecka „Julia”. Zawsze były godziny przyjęć, była książka, tam się fikcyjne nazwiska wpisywało. Byłam do tego wszystkiego tak zwaną asystentką. W 1943 roku, nie pamiętam daty, miesiąca, rano była rewizja u nas.
Nie. To dopiero potem się zaczęło jakoś mówić na ten temat. Ale że był najprawdopodobniej obserwowany i któryś dostał się… Trudno mi jest coś na ten temat powiedzieć. W każdym razie na pewno to była zdrada. Ale nikt się nie dowie, bo generał, no niestety, zginął w więzieniu. Nikt się nie dowie, jaka była prawda tego wszystkiego.
Myślę, że to nie taka duża ilość była, bo znacznie wcześniej by doszło do aresztowania. Na pewno, owszem aresztowali. Jedni wytrzymywali, drudzy nie wytrzymywali, ale trudno jest powiedzieć. Nie słyszałam o takiej liczbie. Różne zresztą fantazje potem mogły być tworzone. Wydaje mi się, że to tak było. Ale na pewno była jakaś zdrada i na pewno była jakaś wtyczka. To musiała być bardzo wyszkolona, przeszkolona [osoba], bo to było zrobione tak va banque!
Nie, nie znałam jej. Tylko znałam ze słyszenia. Może znałam, ale nie kojarzę. Może to był pierwszy sygnał wtedy, kiedy kazano nam z mieszkania wyjść, że coś się dzieje wokół generała. Trudno mi powiedzieć. W każdym razie była u nas rewizja. To bardzo śmiesznie zresztą wyglądało. Było rano. To jeszcze było przed zabójstwem Kutschery na pewno. Dlatego że jeszcze dwa wejścia były czynne. Z dwóch stron weszli. Dozorca przyprowadził. Oddzielili mnie od matki. To było rano. I zaczęli szukać. Trochę struchlałam, bo w skrytkach były różne materiały. Ale skrytki były takie, że szczęśliwie [nie znaleźli]. Zresztą ich interesował, szukali człowieka. Jakiego człowieka to trudno mi jest powiedzieć. Mogły być trzy osoby: „Grot”, mój ojciec i mąż mojej ciotki. Zaczęli szukać. Miałam wtedy notatki z uniwersytetu na maszynie pisane. Dostałam tylko jedno pytanie: „Co to są za notatki?” Powiedziałam, że ze szkoły, bo chodziłam do szkoły docenta Zaorskiego. „Przepisuję notatki ze szkoły.” Już więcej nie miałam. Natomiast oni byli w kolczugach, z tarczami. Tak jakby przygotowani do jakiejś walki czy czegoś. Co mnie trochę rozśmieszyło. A najbardziej mnie rozśmieszyło, jak oni padli i zaczęli szukać pod łóżkiem. Jakiś fragment humorystyczny mi się przypomniał, co mnie rozładowało zupełnie i spokojnie nastawiłam ucho, co mówi moja matka. Po dokonanej rewizji i nie znalezieniu człowieka, kazali mojej matce stawić się do Kripo następnego dnia. Matka natychmiast dała znać jakie są dyrektywy. Decyzja była taka, że ma pójść na przesłuchanie. Matka poszła. Przeżyłam wtedy, to były chyba ze dwie, trzy godziny, przeżyłam to bardzo mocno, bo nie wiedziałam, czy matka wróci, czy matka nie wróci i co mam dalej robić. Ale matka wróciła. Tam już było załatwione. Najprawdopodobniej poszła gotówka i przekupienie. Tak że do dziś nie wiemy. To się trochę zbiegło z zawiadomieniem, że ojciec mój zginął w Katyniu. Ale czy w związku z tym przyszli? Chcieli nawet zarekwirować ojca rzeczy. To znaczy jakieś medyczne, ale nic nie wzięli, bo nie znaleźli i nie było [żadnych] podstaw. To tyle, co mogę powiedzieć na ten temat, bo drugą rewizję to już przeżyłam po wojnie. Tak że już miałam doświadczenie życiowe.
Tak. Ze szkoły ją znałam. To była moja koleżanka szkolna. Jak tatuś nie bardzo chciał, żeby ona działała w konspiracji, to ja jej pomogłam. Już nie pamiętam w jaki sposób. W każdym razie jak spotkałyśmy się po wojnie, to ona krótko mi powiedziała: „Słuchaj, jestem ci wdzięczną, żeś mnie wprowadziła.” Nie pamiętam kiedy to było i jak to było, ale w każdym razie taki fakt miał miejsce. Potem myśmy się, po wojnie, z nią kontaktowały dosyć często. Przykładem jest odsłonięcie tablicy ku czci generała „Grota” w naszym mieszkaniu. Już ono nie było nasze, bo już należało do „Za i przeciw”. Byłyśmy razem i ona odsłaniała tablicę. Zresztą to było bardzo uroczyste, ale to już jest okres powojenny.
Jeżeli chodzi o kontakty w czasie okupacji, trudna była rola łączniczek. Trochę inny charakter miała łączność oddziałów walczących, a [trochę inni] Komendy Głównej. To się dostawało dokumenty dosyć ważne. Nie wiadomo było co, ale wiadomo było, że to jest rzecz dużej wagi. Nie będę mówiła, bo to telefon albo rozkaz. Przeniesiona poczta przez łączniczkę i szło się dalej. Na hasło się gdzieś (w bramie czy w lokalu) przekazywało. Najczęściej chodziłam do „Berty”, która była w oddziale V. Ona była kierownikiem komórki „Pudle”, PKO to się nazywało. „Pudle”, „Kundle” i „Ogary”. To były komórki, które przekazywały pocztę, a ona była szefową, „Berta”, pani Sippko. Mieszkała przy ulicy Grójeckiej i tam do niej bardzo często chodziłam czy ona przychodziła do nas z pocztą i różnymi meldunkami. Pamiętam, że dostałam taki rozkaz, wtedy była chyba wiosna, nie powiem, który to był rok. Kazano mi pójść i na Pięknej przejąć (wiedziałam, co przejmuję) paczkę z lewymi kenkartami, w których była moja lewa kenkarta. To wiedziałam wszystko. To miało być w bramie przy ulicy Pięknej na hasło i odzew. Rzeczywiście poszłam po przejęcie paczki. Przeszłam przez Plac Zbawiciela. Było cicho, spokojnie, bardzo elegancko. Przejęłam tą paczkę. To było zapakowane jak ciastka od Bliklego. Szłam, pamiętam, biała bluzka, granatowa spódniczka, taka trochę roześmiana. Tylko szłam po stronie kościoła Zbawiciela i doszłam do Placu Zbawiciela, a tu roi się od żandarmów, psów gończych, położone motocykle. Puściusieńko. Musiałam podjąć decyzję co robić – cofać się, zwrócić na siebie uwagę, czy iść dalej. Zdecydowałam się, że pójdę dalej. Szłam spokojnie, nie wiedząc, co się dzieje. Coś musiało być w międzyczasie. Przyszłam do domu. Muszę powiedzieć, że miałam miękkie nogi. Ale dotarłam. Od razu schowałam do skrytki materiały. Potem okazało się, że był wtedy wykonany wyrok na jednym z szefów gestapo z Szucha. O czym nie wiedziałam, że akurat to się zbiegnie godzinowo. Potem usłyszałam pochwałę. Potem się okazało, że miałam obstawę, czego też nie wiedziałam. Dostałam pochwałę, że szłam tak, jakbym sobie rzeczywiście niosła ciastka. Było to dla mnie z jednej strony zaskoczeniem, a z drugiej strony pewna satysfakcja. Wracając do mojej lewej kenkarty, na nazwisko Wojciechowska, firmowałam lokal na rogu Szustra (obecnie Dąbrowskiego) i Puławskiej. Tam był deptaczek i później wnęka. Na pierwszym piętrze był lokal. Przychodziłam, płaciłam komorne. Co tam było? Kto tam był? Nie wiem. W każdym razie to należało do moich obowiązków, firmowanie tego lokalu. To było takie jedno przeżycie moje dosyć mocne, bo mniejszych to było więcej. Drugie przeżycie to było kiedy wracałam, mając pocztę, i trochę przekroczyłam godzinę policyjną. Ponieważ przystanek tramwajowy był naprzeciwko mojej bramy, wobec tego spokojnie wysiadłam. Jak wysiadłam to zobaczyłam, że jest samochód gestapo i stoi gestapowiec z karabinem pod moją bramą. Znów kwestia decyzji. Co mam robić? Zdecydowałam, że ponieważ jest pusto, jestem na widoku, to jeżeli się cofnę, to wzbudzę podejrzenie. Wobec tego zdecydowałam się, że trudno, idę. Będę szła, powiem, że idę wyżej. Coś będę musiała wymyślić. Doszłam, stanęłam, zadzwoniłam. Karabin w moja stronę i tak stoimy we dwójkę. Mnie się wydawało, że to są godziny, a to były minuty, kiedy przyszedł dozorca i otworzył mi bramę. Otworzył bramę, jak się brama zamknęła, pokazałam tylko, co to jest. On mówi: „A to z gestapo przyjechał do pana doktora. Do stomatologa, pana profesora Grzybowskiego.” Był stomatolog, który drzwi w drzwi mieszkał z nami. Oni sobie widocznie, nie wiem dlaczego on musiał udzielić pomocy. Jak weszłam do domu, to się nogi pode mną ugięły, ale miałam dobrą zaprawę. Udało mi się. Muszę powiedzieć, że takie podejmowanie szybkie decyzji, to właśnie należało do nas – jak szłyśmy obciążone bagażem o dużej wartości. Takich momentów było bardzo dużo, tylko człowiek już to zapomina, to się spłyca. Miałam historię z moją matką. Wróciłam i nie mogłam się do domu dodzwonić. Moja matka miała telefon szczęśliwie nad swoim łóżkiem. Nie mogłam wejść do domu. Okazało się, że moja mama zasnęła i nie słyszała jak dzwoniłam do mieszkania. Dopiero musiałam iść do sąsiadów, zadzwonić, ona usłyszała telefon i wpuściła mnie. Oczywiście, rzadko chodziło się bez jakiegoś obciążenia.
Tak. Tak. Cały czas.
To znaczy tak, „Bór” Komorowski nie bywał u nas w lokalu. „Bora” Komorowskiego poznałam w czasie Powstania. Wyciągałam go z kanału. To znaczy miałam rozkaz sprawdzenia kanałów. To było z 25 [sierpnia] na 26, bo pierwszy termin to miał być 24, ale potem został przeniesiony na z 25 na 26. Dostałam rozkaz z jeszcze jedną łączniczką (jak to się mówi – ściśle tajne i poufne) na hasło i na odzew, że mamy sprawdzić trasę kanałową. To znaczy nie całą, ale ten odcinek już końcowy. Musiało się oprzeć aż o dowódcę odcinka. Dlatego, że koniecznie warta chciała, żebym powiedziała, po co my idziemy. Powiedziałam, że nie powiem, i że proszę mnie zaprowadzić do dowódcy i dopiero dowódcy powiedziałam. Natychmiast mnie wpuszczono. Poszłyśmy, sprawdziłyśmy. Było wszystko w porządku. Potem miałyśmy już być przy wychodzeniu z kanałów, także i „Bora” Komorowskiego. Byłam przy wyjściu „Bora” Komorowskiego, tej pierwszej grupy, i tej drugiej grupy rządu. Byli bardzo zmęczeni, bardzo zmaltretowani, bo to nie była łatwa trasa. Oni szli ponad kilka godzin i to końcowy odcinek był odcinkiem, gdzie trzeba było się zgiąć. Tak że to było bardzo dla nich wyczerpujące, ale ponieważ byłam studentką ostatniego roku medycyny, wobec tego troszeczkę musiałam ratować zdrowotnie. Komendę Główną przeprowadziliśmy do PKO, do podziemi. Natomiast Delegaturę, już mówię tak w szerokim zakresie, na Boduena. Oni zaczęli tam działać, a Komenda Główna już zaczęła działać w gmachu PKO.
Gdzie oni wchodzili to… na Starym Mieście, ale dokładnie w tej chwili nie mogę powiedzieć. Natomiast wychodzili na Wareckiej, przez właz na Wareckiej przy Poczcie. To było już tam obstawione wszystko dokładnie.
Cały czas. Cały czas jako łączniczki.
Zresztą w 1943 roku złożyłam raport, że proszę o przeniesienie mnie do oddziału Kedywu, do grupy moich koleżanek i kolegów ze studiów, bo oprócz tego, że działałam w tym okresie w konspiracji, to jeszcze studiowałam tajnie w tak zwanej szkole docenta Zaorskiego.
To był tajny uniwersytet, ale pod firmą szkoły dla pomocniczego personelu sanitarnego. To się odbywało w gmachu Uniwersytetu. Był wydzielony dla nas drutem kolczastym chodniczek do jednego ze skrzydeł Uniwersytetu. I z jednej strony byli Niemcy, a z drugiej strony myśmy mieli ten mały wycinek naszej szkoły. Bardzo to było nieprzyjemne i bardzo drażniące sąsiedztwo. Ale nie było rady. Tak było. Szkoła zresztą przechodziła potem duże trudności. Byłam w pierwszym roczniku, więc po dwóch latach już wyszłam z tej szkoły. 1943 rok to już nie chodziłam na Uniwersytet. Była kontrola w szkole i wszystko byłoby dobrze, żeby nie jeden z kolegów. Wpadł na genialny pomysł, że jak zapytali go wizytujący Niemcy, co on chce skończyć i czego on się uczy, a on mówi: „Ja chcę skończyć medycynę.” No i to już była wpadka. Nie było na to rady. No były pewne konsekwencje, ale docent Zaorski, który był administracyjnym, nazwijmy, i naukowym kierownikiem, oprócz profesora Czubalskiego, jakoś załagodzili tą sytuację. Tylko niestety potem musiała się szkoła przenieść do innego budynku, do innego gmachu, ale istniała jako taka.
Po ukończeniu szkoły, oczywiście to też było uzupełniane kompletami tajnymi, były zdawane egzaminy, byliśmy przydzielani do szpitali grupami. Do Dzieciątka Jezus, na Płocką do Szpitala Wolskiego i do innych szpitali. Ja trafiłam do Szpitala Wolskiego i tam byli moi koledzy, którzy byli w Kedywie, w „Zośce”. Dlatego tak bardzo chciałam, ja się z nimi uczyłam. Przed południem myśmy się uczyli, a po południu był generał „Grot” albo odwrotnie. W różnych momentach, nie stale.
Oczywiście, doskonale pamiętam. Już większość z nich nie żyje. To był Andrzej Malinowski, Andrzej Samsonowicz, Kazik Łodziński (ten żyje, tamci już nie, zginęli) potem Refler Włodek, Krupka, Jadzia Borkowska (ona nie skończyła studiów, teraz zmarła niedawno), Ewa Stefanowska, Grzeszczakówna. Tak że to była jedna nasza grupa i byliśmy pod opieką pani profesor – wtedy doktor – Misiewicz, a druga grupa już była pod innym kierownictwem. Tam była obecna profesor Marysia Kobuszewska i szereg innych. Myśmy tam właściwie pracowali na oddziale. Byłam zatrudniona jako laborantka w laboratorium. Miałam legitymację, bo potrzebny był Ausweis, bo się tamten skończył. Uczyliśmy się i tam nas uczono do samodzielnej pracy. Raptem w pewnym momencie jeden z asystentów pani doktor mówi: „Proszę bardzo, proszę odmę dopełnić.” Ja struchlałam. Odszedł, zostawił mnie i musiałam dopełnić. Nauczono nas samodzielności i ogólnego rozpoznawania chorób, umiejętności znajdowania się w każdej sytuacji. To samo było na chirurgii. Mieliśmy wykłady z diagnostyki, mieliśmy laboratoryjne, prosektorium. Wszystko to mieliśmy na miejscu w szpitalu. Było wykładane, była sala, w której myśmy mieli wykłady, a potem praca na oddziałach. Normalna praca. Oprócz dalszej pracy konspiracyjnej. I co było charakterystyczne, że zdawaliśmy sobie sprawę, że każdy z nas gdzieś pracuje, ale nikt nikogo nie pytał. Jeżeli ktoś się nie zjawiał, to od razu jego nieobecność się tuszowało, ale była napięta sytuacja – wróci czy nie wróci. Poza tym bardzo żeśmy się pilnowali w naszej grupie i też w innych grupach ze szpitala. Bardzo żeśmy się pilnowali, ponieważ był zwyczaj, że trzeba było czasami nie mówić prawdy. To bardzo żeśmy się pilnowali, żeby to nie wpadło nam w nawyk. Jeżeli tylko ktoś z nas zboczył z tego, to natychmiast się jemu mówiło i natychmiast wyprostowywała się cała sytuacja. Byliśmy młodzi, byliśmy weseli, więc potrafiliśmy na przykład spotkać się u Jadzi Borkowskiej (u której był punkt łącznościowy „Zośki”) na imieninach i minęła godzina policyjna i my z piosenką na ustach wyszliśmy i, idąc ulicą Kruczą, śpiewaliśmy różne piosenki. Że nas żaden patrol żandarmerii nie spotkał. To była właśnie brawura młodzieńcza, która nie mogła jakoś ujść. Zbliżało się Powstanie Warszawskie i równocześnie zbliżał się front. Gubernator, on się Fischer nazywał, wydał rozporządzenie, że mężczyźni i kobiety od siedemnastu do dwudziestu pięciu lat mają się stawić nazajutrz rano z łopatami w sześciu wyznaczonych punktach do kopania okopów nad Wisłą. Na okres dziesięciu dni miało się zebrać sto tysięcy osób. To sparaliżowało nas wszystkich, bo nikt nie chciał tam iść. Wszyscy czekali, żeby wybuchło Powstanie, bo byliśmy pewni, że ci, którzy się zgłoszą, to zostaną wywiezieni gdzieś na roboty albo zgładzeni. To był ten moment, który bulwersował młodzież, która właściwie była już nastawiona bardzo na to, żeby to Powstanie już było w toku, żeby uniknąć tej sprawy. To było w dniu 27 lipca 1944 roku, to ogłoszenie. Już sygnalizowany był wybuch Powstania, już wszyscy byli przygotowani, tymczasem nasze dowództwo zdecydowało, że to jeszcze nie jest termin i wobec tego zostało odwołane. Myśmy przyjęli to z dużym rozczarowaniem, bo już tego napięcia właściwie nie wytrzymywaliśmy, całego okresu okupacji. Ale przed 1 sierpnia przyszły nowe rozkazy i 1 sierpnia rano dostałem rozkaz stawienia się na Pańskiej, chyba 35, 36, do tak zwanego „mp” i tam miała się stawić też „Berta”.
„Miejsce postoju”. A moja matka miała miejsce postoju w naszym mieszkaniu z Terenią, która była zastępczynią „Berty”. Nie zobaczyłam się już z matka i dostałyśmy wtedy właśnie metalowe, jakby małe tarcze. Z jednej strony orzełek z koroną, a z drugiej strony numer ewidencyjny. Z mamą miałyśmy numer setny i sto pierwszy. Miałam chyba setny i ten ocalał mi. Mam do dzisiejszego dnia jako pamiątkę. Przeszedł całe Powstanie ze mną. To było wydawane tylko dla łączności Komendy Głównej. Poza tym nikt więcej nie miał. To było w ostatniej chwili wybite, z tego co potem się dowiedziałam.
Na godzinę „W”, na siedemnastą. I ja się stawiłam, natomiast „Berty” nie było. Byłam trochę zaniepokojona, nie wiedziałam co jest, ale czekałam na rozkazy. Rano się zjawiła „Zuzanna”, Zofia, w tej chwili wyskoczyło mi nazwisko, i powiedziała, że mamy rozkaz przedostania się na druga stronę Alej Jerozolimskich celem nawiązania łączności. Doszliśmy do Alej Jerozolimskich, potem mi „Zuzanna” powiedziała: „Słuchaj, a czy ty pamiętasz, że myśmy znalazły jednego z dowódców, którego musiałyśmy doprowadzić na jego pozycję. [On] siedział w piwnicy.” Ja zupełnie tego sobie nie przypominam, ale to ona mi powiedziała już po wojnie.
Chyba tak. Chyba tak, nie wiem, bo ona już mi nie komentowała tego.
Nie. Zupełnie tego momentu nie pamiętam. Natomiast pamiętam bramę, która miała szybki kwadratowe nieduże i myśmy stały i czekały jak przeskoczyć te Aleje, bo obstrzał był cały czas, trupy leżały na jezdni, nie było mowy o przeskoczeniu. Ja, oczywiście jak to ja, poszłam, spenetrowałam jakie jest zaplecze, gdzie można odskoczyć w razie czego. Wróciłam i w pewnym momencie patrzymy – od Mostu Poniatowskiego idą tyralierą żołnierze niemieccy, po jednej i po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, z karabinami, a środkiem jadą czołgi i przed czołgami idzie ludność polska. No przyjemnie to nie wyglądało. „Zuzanna” od razu jak to zobaczyła, mówi: „Cofamy się.” Mówię: „Nie. Ja zostaję.” Ona mówi: „Mowy nie ma! Słuchaj, co ja powiem twojej matce jak ty zginiesz?!” Mówię: „Że zginęłam ku chwale ojczyzny.” Na ten argument ona już nic nie mogła powiedzieć. I ona się wycofała, a ja zostałam. Doczekałam do momentu, kiedy oczko w oczko przez szybkę, żeśmy spojrzeli na siebie z Niemcem. Wtedy już odskoczyłam do tyłu, bo już nie miałam szans w tym momencie przebić się. Wróciłam do swojego miejsca postoju i już była „Berta” i już było polecenie, już był rozkaz dla mnie przejścia na Wolę do Komendy Głównej z jakimiś meldunkami. „Berta” została, ja poszłam.
Muszę powiedzieć, że trasa była trudna. Nie pamiętam tej trasy, ale doszłam. Doszłam. Przekazałam meldunki. Trochę rozładowałam nastrój, bo tam była akurat jakaś strzelanina. Dostałam następne do przeniesienia. Szczęśliwie doszłam. Mówię: „Pan Bóg nade mną czuwał.” Wróciłam i już „Berta” miała rozkaz, żeby iść z dalszymi meldunkami do Komendy Głównej. To meldunki od „Montera” były. „Berta” poszła, ale już potem nie miała powrotu. Natomiast musiałam mieć kontakt z PKO, gdzie urzędował „Monter”. Muszę powiedzieć, że było bardzo ciężkie przejście przez ulicę Sienną, czy może nie Sienną, w każdym razie był ostrzał z Poczty. Trzeba się było przeczołgiwać przekopem, w który strzelali Niemcy. I to trzeba się było czasami czołgać po trupach. Dobrze, że byłam zahartowana, będąc po prosektorium. Tak że to nie było łatwe. Zostałam przeniesiona do PKO do dyspozycji „Montera”. […]Nie pamiętam, gdzie spałam, jak spałam i kiedy spałam. Wiem, że chodziłam na różne placówki, z różnymi dokumentami. Różnie to było. Czasami był ostrzał, czasami szłam piwnicami, bardzo nie lubiłam chodzić piwnicami. Tam musiałam podbudowywać ludność cywilną czy czasami udzielić porady jakiejś lekarskiej. Zresztą bardzo życzliwa była ludność cywilna. […] Jeszcze w międzyczasie byłam na Starówce kanałami.
To było moje pierwsze przejście. Pierwsze przejście i chyba jeszcze z raz chodziłam. To było pierwsze przejście, gdzie dotarłam i wróciłam.
Górą nie można było wtedy iść.
Czasami od „Montera”, czasami przyjmowałam od którejś z łączniczek. To się siedziało w korytarzyku, w piwnicy i stamtąd się wychodziło dalej. Tam spotkałam swoje koleżanki z ławy szkolnej, które były kanalarkami „Agatonów”, i „Maksa”, który przeprowadzał Komendę Główną, też kanalarz taki stuprocentowy. Ale ten przemarsz kanałem nie był dla mnie tak straszny jak potem późniejszy, kiedy miałam przejść na Mokotów. Dlatego że tu byli już bardzo wprawni kanalarze. […]A druga moja wędrówka, bo takie krótkie trasy kanałowe to nie ważne, to była po uderzeniu bomby w przewód windowy, 4 września w PKO. Wtedy, to było w podziemiach, głęboko, „Basia”, łączniczka „Bora”, z domu Piekarska, rozdawała nam – „Agatończycy” z nią urzędowali w tym pomieszczeniu – rozdawano nam chustki na głowę, białe w czarną kratę, do dziś pamiętam.
Miałam długo tą chustkę na pamiątkę. Wychodziłam, tak trochę dziwiąc się: „Po co nam dają chustki?” Stanęłam we framudze drzwi, żeby zawiązać sobie tę chustkę na głowie i w tym momencie upadła ta bomba. Zostałam w tej framudze. Pode mną ludzie, żołnierze z Komendy, łączniczki, nie łączniczki. To wszystko razem ze schodami, z gruzem leciało w dół. Z tyłu, z tego pomieszczenia, z którego wychodziłam, usłyszałam jęki, więc czym prędzej się cofnęłam. Zastałam „Basię” przywaloną grubą belką przez klatkę piersiową. Była już nieprzytomna, słowa nie mogła wymówić. Nie dałam rady tej belki podnieść. Tam „Agatończycy” też byli. Pobiegłam, żeby pomoc ściągnąć, po gruzach, po tym wszystkim, ale przyszli i już się jej nie udało uratować. Ona właściwie na moich rękach skonała, nie powiedziawszy ani słowa. To jest dla mnie obraz, który do dzisiaj widzę i do dzisiaj przeżywam. Ale nie było czasu na przeżywanie, dlatego że od razu się okazało, że Pluta-Czachowski jest ranny, „Grzegorz” też jest ranny, więc nimi już się zajął szpital i inni, a ja poszłam pomagać sprzątać, bo cała kancelaria Komendy Głównej była dosłownie w proszku. Trzeba było to wszystko pozbierać i jakoś posegregować. „Bora” nie było wtedy, bo on był na jakiejś inspekcji i „Bór” wrócił już post factum. Zresztą napisał swoje wspomnienia z tego, jak to wyglądało. Zginęło wtedy trzydzieści osób i właśnie ranni byli ci z komendy, o których mówiłam.
Następnego dnia dostałam rozkaz, że mnie przydzielają do patrolu radiotów albo radiotów przydzielili mnie, wszystko jedno, nie ważne było kto komu został przydzielony. W każdym razie byłam [z nimi], dlatego że znałam Plutę-Czachowskiego, oni nie znali, więc wiedziałam kogo szukać z jednej strony, a z drugiej strony byłam medyczką, która mogła być potrzebna.
Radioci? Oni mieli swoja bazę nadawczo-odbiorczą gdzieś koło ulicy Poznańskiej. Tak że myśmy się spotkali w tym odcinku Warecka – Nowy Świat. Oni szli z innej strony, ja szłam z innej strony i myśmy się spotkali na hasło i odzew. Przeskoczyliśmy Nowy Świat, no i tak – ani naszych posterunków, ani niemieckich posterunków. Głucha cisza. Co robić? Ciemno, wieczór. Kopiczyński, który przewodził tej grupie kolegów z noszami, zapytał się, co ja myślę. Mówię: „Ja oczywiście idę.” On mówi: „To ja ciebie samej nie puszczę. To ja też idę.” Mówię: „Wszyscy nie pójdziemy.” Zostawiliśmy z noszami radiotów, a myśmy we dwójkę poszli. To była makabryczna droga. Pusto, cicho, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, czy to ten szpital, czy nie ten szpital. Przechodziliśmy (pamiętam jak dzisiaj księżyc, na złość świecił księżyc) przez plac, gdzie było pełno trupów, pełno może nie, ale sporo. Widać było, że niedawno rozegrała się tutaj walka. To było niedaleko gdzieś szpitala dziecięcego [na] Kopernika. Więc też – iść? Idziemy. I jakiś starzec odezwał się, wyłonił się z jakiejś nory, nie wiem skąd i zobaczył nasze opaski i mówi: „A wy gdzie?! Cofajcie się, tu piętnaście minut temu była walka!” […] No, ale to nie dla nas była sprawa, żeby wracać. Schowaliśmy opaski. Uważaliśmy, że chyba to nas zabezpieczy i poszliśmy dalej. Dotarliśmy do jakiegoś szpitala w piwnicy. Ciemno. Przerażeni i ciężko ranni i lżej ranni, przerażeni, przekonani, że nie mają już wyjścia. Jak się okazało, to już było poddanie się Powiśla. Czekający właściwie na śmierć. Ponieważ ciemno było, mieliśmy latarki, więc i on i ja świeciliśmy latarkami i szukaliśmy Pluty-Czachowskiego, wołając: „Pułkownik Pluta! Pułkownik Pluta-Czachowski!” Nikt się nie odzywał. Zapytali nas ci ranni, jakaś sanitariuszka była chyba, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, gdzie są jeszcze jakieś szpitale. To chyba było przy ulicy Konopczyńskiego. Prowizoryczny jakiś szpital przejściowy. Ci biedni ranni, jakby nie wierzyli w to, że oni mogą się wydostać stamtąd. Uważali nas za Marsjan, którzy spadli [z nieba], więc wytłumaczyliśmy którędy żeśmy szli i wytłumaczyliśmy im, że grupą nie da rady, tylko pojedynczo, jeżeli ktoś może. Ale podaliśmy trasę i ze smutkiem wróciliśmy z powrotem, składając meldunek, ze niestety nie znaleźliśmy pułkownika. Wróciłam do Komendy, złożyłam raport. Radioci poszli do siebie. Pierwszy raz w życiu ich widziałam.
Nie, nie, nie. To była grupa obsługująca radiostację. To była właściwie placówka. Dlatego ich nazywaliśmy popularnie radiotami. Oni obsługiwali radiostację. To byli łącznościowcy. Oni odpowiadali za nadawanie drogą radiową czy telefoniczną, łączność. Techniczni.
Pułkownik Pluta-Czachowski był szefem łączności technicznej w Komendzie Głównej, Oddział V, „K” tak zwany. Ja byłam jego podwładną, stad go znałam.
To by się zrobił bałagan wtedy. Nie. Tylko on miał bardzo kochaną żonę, która też działała w konspiracji. Ona go odnalazła i ona go przeniosła do innego zupełnie szpitala. Więc tu nie było zbieżności działalności komórki Komendy Głównej z żoną, która na własną rękę to zrobiła. Tak że w końcu nie wiem, czy on w rezultacie… Chyba został z powrotem przeniesiony do szpitala w PKO. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy już po prawie osiemnastoletniej pracy na nakazie pracy udało mi się wrócić do Warszawy, to były lata siedemdziesiąte, zjawia się u mnie pan Kopiczyński i mówi tak: „Nie wiedziałem, kto jest tą łączniczką i będąc na jakimś pogrzebie, spotkałem pana pułkownika Plutę-Czachowskiego i zapytałem go, a on wtedy mi spokojnie odpowiedział – to była «Inka», która jest teraz w Warszawie i tu i tu mieszka.” On się do mnie zgłosił. On napisał wspomnienia: „Milczące barykady.” Po przeczytaniu tego, co on napisał, doszłam do wniosku – jak różnie dwie osoby, mające tą samą trasę, to samo zadanie, odbierają to, co się dzieje. Zupełnie inaczej odbierałam reakcje, a on też inaczej. Aczkolwiek źle nie opisał. Mówi: „Bo szukałem tej dzielnej sanitariuszki.” Ale to nieważne, czy byłam dzielna czy nie dzielna. W każdym razie z dużym niesmakiem wróciłam, nie znalazłszy go, ale szczęśliwa, że on się w ogóle znalazł i żyje. […]
Wtedy, zaraz następnego dnia po powrocie, nie wiem, czy się zdążyłam przespać, czy nie, nie pamiętam tego, dostałam rozkaz przejścia na Powiśle, na ulicę Zagórną do włazu. Stamtąd mam przejść na Mokotów i z Mokotowa poza teren Warszawy. Oczywiście z rozkazem nawiązania łączności, z rozkazami. Szło się wtedy przez Zakład Głuchoniemych i tam żołnierze „Miotły” wpuszczali nas do wykopu, który prowadził w dół. Przeleciałam tamtędy, dotarłam szczęśliwie do tego włazu. Byłam jedyną kobietą. Była nas grupa, chyba ośmioro nas szło. Był przewodnik. Reszta to byli i oficerowie, i żołnierze. Miałam nieszczęście mieć za sobą oficera chyba, który niestety nie wytrzymywał kanału i szczęście, że w chlebaku miałam cukier w kostce. Tak że jak on zaczynał, to zatykałam go tym cukrem. Musieliśmy zachować idealną ciszę. Uprzedził nas przewodnik, że musi być idealna cisza, że musimy uważać na jego rozkazy. Kiedy „Stop!”, to stop, kiedy „Odwrót!”, to odwrót, bo będziemy szli pod otwartymi włazami, pod terenem niemieckim. „Pod włazami przeskakiwać pojedynczo.” Rzeczywiście tak żeśmy szli i już byliśmy u „wrót” Mokotowa, jak dostajemy rozkaz (a cały czas słyszymy mowę niemiecką przy każdym włazie i przy każdym włazie wiemy co nam grozi) i pokazuje nam, ze mamy się cofać cicho i szybko. To na migi wszystko. No więc tą samą trasą niestety wróciliśmy, składając meldunek, że nie doszliśmy. To było 5 czy 6 września.
Nie! Nie. Zeszłam na dół na Powiśle i potem doszłam do Zagórnej i tam dotarłam do włazu. Teraz nie wiem. Mnie się wydawało, że ten właz był koło kapliczki, koło kościółka. Możliwe, że to było przy zakonie. Nie potrafię teraz tego sobie odtworzyć, ale to była taka stara budowla.
Wróciliśmy i „H.K.”, to znaczy Janina Karasiówna, która też była odpowiedzialna za łączność (to była przyjaciółka mojej mamy z ławy szkolnej), dała mi na drogę buty narciarskie i kostium kąpielowy. Dlaczego kostium kąpielowy, to nie bardzo wiem, ale buty narciarskie bardzo się przydały, bo jednak inaczej się szło. Potem chodziłam w tych butach. Wyposażyła mnie w taki ekwipunek. Wróciłam. Już coraz trudniej było na terenie PKO i wówczas Komenda została przeniesiona na druga stronę Alej Jerozolimskich. Już spotkałam się z „Bertą”. Już razem z „Bertą” miałyśmy nowe miejsce postoju. Przy ulicy Kruczej, ale nie powiem, czy to była Wilcza róg Kruczej, dzisiaj już nie pamiętam, czy to była Wspólna. W każdym razie wiem, że na pierwszym piętrze i pamiętam, że były kręcone, drewniane schody z poręczą. To zapamiętałam. Już wtedy miałam łączność. Komenda Główna to jest poczta przy Piusa. Druga część Komendy była tam, gdzie PCK na Koszykowej przy Placu Zbawiciela i Palladium po drugiej stronie. Tak że miałam łączność między tymi placówkami i oczywiście szpital przy ulicy Wspólnej i inne szpitale. Tak kursowałam przez Aleje, przez przekop, który tam był. To było dosyć ciężkie przejście, bo niestety tam był ostrzał z BGK. Nie zawsze udawało się wszystkim przejść, a czasami trzeba było przejść koło tych, którzy nie przeszli. Pamiętam, kiedy szłam już z Palladium, od „Montera”, przeszłam przez przekop i szłam do Komendy i spotkałam dwóch żołnierzy, niosących trzeciego rannego żołnierza. Dlaczego o tym mówię? Bo krew, że tak powiem, medyczna zagrała we mnie i podeszłam. Miał cudne niebieskie oczy. Trzymał hełm, był ranny w rękę i mówi: „Koleżanko – wiedziałam, że opatrzony jest i nieśli go do szpitala na Wspólną – koleżanko, ale nie pozwolisz mi obciąć ręki. Nie pozwolisz mi obciąć ręki!” Mówię: „Nie. Nie pozwolę.” I z nimi doszłam do szpitala, tam oddałam w ręce już chirurgów. Powiedziałam, jaka jego prośba i mówię: „No nie mogę z tobą zostać, bo muszę iść dalej meldunki zanieść.” Pobiegłam dalej zanieść meldunki. Proszę sobie wyobrazić, że pracując w ZUS-ie, już jak wróciłam z nakazu pracy, to były lata siedemdziesiąte, początek siedemdziesiątych lat, wchodzi do gabinetu i pyta się o kolegę mojego, też lekarza inspektora orzecznictwa, młody człowiek. Już w naszym wieku mniej więcej. Pyta się o niego: „Czy jest doktór Wójcicki?” Mówię: „Nie, niestety nie ma. O co panu chodzi?” – „A bo chodzi mi o… ja chcę się starać o rentę wojenną, bo byłem ranny i chciałem, to jest mój kolega, chciałem jego zapytać.” Tak na niego spojrzałam i mówię tak: „BGK, droga do szpitala na Wspólną?” On na mnie spojrzał. Mówię: „No widzi pan, co z panem się działo? No i co? Uratowana ręka?” – „Niesprawna, ale uratowana.” Tak że jak to los… Oczywiście pomogłam mu załatwić formalności wszystkie. Ale to znowuż dygresja.
Nic nie pamiętam. Nawet nie pamiętam z jakiego oddziału. Tylu się ludzi przewijało, że trudno było zapamiętać. Ale pamiętam drugiego młodego człowieka, kiedy też musiałam przeskoczyć w dzień Nowy Świat. Było przejście, rodzaj barykady. Biegnąc do tego przejścia, [zauważyłam, że] w bramie siedział młody żołnierzyk. Śliczny chłopak. Niebieskie oczy, takie smętne i tak mówi: „Koleżanko! Koleżanko! Zastąpcie mnie na chwileczkę. Ja tutaj mieszkam na górze i ja bym chciał tylko skoczyć na chwilę i zagrać sobie na pianinie.” Więc takie były reakcje młodych ludzi, takie było ich marzenie. Oczywiście nie mogłam go zastąpić i wtedy o mały włos nie zginęłam przez snajpera, który strzelił tak, że kuleczka mi przeleciała koło ucha dosłownie. Odruchowo cofnęłam głowę. Ale widocznie Pan Bóg opiekował się mną i widocznie dał mi jakieś zadanie na potem. Tak że to są takie wspomnienia, takie urywki przeżyć i rozbrajających, spotykających się z reakcją i innych. Wracając jeszcze do Powstania, więc kursowałam między Palladium i Komendą Główną i już pod koniec, kiedy miała być kapitulacja, biegłam na Koszykową z meldunkami i z jakimiś rozkazami czy nominacjami czy czymś, do „Kortuma”, do Sanojcy znaczy. To był szef [od] personalnych spraw. I u zbiegu Koszykowej, Pięknej i Kruczej łupnęła w dom bomba. Ocknęłam się w leju. Nie pamiętam nic do momentu, kiedy nad lejem i nade mną siedział młody człowiek, alowiec, z opaską AL-u, który mnie z tego leja wyciągnął. Posadził mnie, miał czerwone wino. Dał mi wypić czerwone wino, zaprowadził mnie do szpitala na Wilczą 27. Tam była moja koleżanka, więc ona mnie opatrzyła, trochę mi usztywniła kręgosłup, bo uważała, że kręgosłup szyjny mam uszkodzony. Chciała mnie zatrzymać w szpitalu, powiedziałam: „Wykluczone, bo ja muszę donieść meldunki, to jest za pilne.” I poszłam. „Kortum” pamiętał, że byłam wtedy kontuzjowana. Nie było czasu na zastanawianie się. trzeba było zrobić, trzeba było załatwić. To już było tuż przed upadkiem Powstania.
Jeden raz. Może w międzyczasie było jakieś, ale to był jeden jedyny raz, kiedy ten żołnierzyk siedział i wyciągnął mnie z tego leja, bo bym sama nie wyszła. Mówię uczciwie – nie pamiętam momentu [wybuchu]. Pamiętam moment ocknięcia się w leju. To był dosyć duży lej po bombie.
Spotkanie z „Monterem” [wyglądało tak, że] miałam przenieść meldunki jakieś. „Monter” miał mi przekazać meldunki i miałam czekać na te meldunki na tarasie PKO. Też była jasna noc. Był Rosjanin Kaługin. Niestety wiatr na tym tarasie niósł w moją stronę ich rozmowę. Ta rozmowa miała w treści zapewnienie Kaługina, że Rosjanie w ciągu kilku dni ruszą do nas z pomocą. Jakoś nie bardzo dowierzałam, że to jest prawdą i nikomu o tym nie mówiłam. Zostawiłam to dla siebie, ale byłam pełna nieufności. Rzeczywiście moja nieufność się spełniła.
To był zmęczony, wymęczony – może będzie za ostre powiedzenie – strzęp człowieka, obciążonego psychicznie i fizycznie. Przykro było patrzeć. Potem „Bór” Komorowski się zmobilizował, już po wybuchu bomby w PKO. Jego nie było w tym czasie, dopiero wracał, akurat po uderzeniu bomby w otwór windy w PKO. Już zaczynał trochę dochodzić do siebie, ale tego momentu to nie zapomnę. Widziałam go przedtem zupełnie innego. Tylko nie miałam czasu się nawet zastanawiać, bo trzeba było zaraz szybko odprowadzić do PKO i po prostu, trudno powiedzieć, wyciągało się. Pomagało się, przejmowało się jak po wyjściu i dalej się potem prowadziło. Zresztą wszyscy byli [zmęczeni], ale nie wszyscy dobrze znosili kanały. A jeżeli chodzi o „Bora” Komorowskiego, to dopiero potem się dowiedziałam, że w tym czasie jego żona rodziła, w czasie Powstania. On mimo, że miał rodzinny kłopot, bo to jest przeżycie zawsze dla rodziców i powiedzmy przeżycie, że zdecydował, że żona ma zostać w Warszawie, to wtedy zrozumiałam, że dodatkowym stresem, obciążającym jego psychikę i, powiedzmy, nawet fizyczną postawę kanały pogłębiły. Dlatego taki był jego wygląd w pierwszej fazie wyjścia z kanału. Jeszcze dzisiaj go widzę przed oczami po wyjściu z kanału.Tak że to było dosyć duże przeżycie. Poza tym jak wrócił po wybuchu bomby w PKO, to też dla niego to było wstrząsające. On tego nie widział i był przerażony widokiem jaki zastał! Tak że nawet poświęcił i opisywał ten moment powrotu swojego do PKO i zastania. Jego łączniczka tam zginęła, „Basia” Piekarska. Tak że to był uczuciowy, dobry człowiek. Dobry dowódca, ale w tym okresie kiedy go poznałam, to taki dowódca bez ikry. O! Może tak bym to określiła współczesnym językiem. Tyle mogę powiedzieć.
Nie! Nie! Był zawsze opanowany. Zawsze był opanowany. To co widziałam. Może krzyczał, może nie. Natomiast jeżeli chodzi o „Grota”, to „Grot” miał na odprawach (to wiem już od Pluty-Czachowskiego) że jeżeli był problem, on podawał temat, wysłuchiwał dowódców, czy kierowników komórek, zależy jaka to była odprawa, mówił swoje zdanie. Jeżeli zbieżność była między jego podwładnymi a nim, to od razu wydawał rozkaz. Natomiast jeżeli nie, to jeszcze raz dyskutował i albo zmieniał rozkaz, albo dopiero wtedy wydawał rozkaz. Takie było jego działanie w czasie narad i odpraw.
Nie słyszałam jakichś opinii wiążących, zapału, że miał jakiś męski, dowódczy sposób bycia. Tego nie słyszałam, a nie miałam możliwości zetknąć się, powiedzmy, na odcinku walki z nim.
Dla mnie „Grot”. „Grot” dlatego, że on łączył w sobie zmysł dowódczy, dyplomatyczny, a równocześnie trzeźwy osąd sytuacji i podświadomie, staranie oszczędzania swoich żołnierzy, żeby jak najmniejsza była ilość ofiar.
Myślę, że wydałby. Myślę, że chyba wydałby dlatego, że tak już była napięta sytuacja, to co już mówiłam, że młodzież już psychicznie nie wytrzymywała. To obwieszczenie, które było, o stawieniu się do robót i już przygotowanie, że będzie Powstanie, to już tak młodzież była spięta, że – nie wiem – odnosiłam wrażenie, że to był moment, który trochę zadecydował o wybuchu Powstania.
Oczywiście, że wiedziałam. W konspiracji wiedzieliśmy o tym. Sprawdzało się czy nie ma wpadki, to wiedzieliśmy, że jest inny komendant.
To już nie pamiętam, czy w czasie Powstania, czy dopiero po upadku Powstania.
Ale nie było czasu, żeby o tym ktokolwiek gdzieś dyskutował. Jeżeli nie pamiętam, gdzie i kiedy spałam, to trudno mi powiedzieć. Owszem, po Powstaniu od razu to wiedziałam, że został zamordowany. To wszyscy wiedzieliśmy, bo to w rozkazach, nie w rozkazach się podawało. Ale kiedy się dowiedziałam, nie potrafię powiedzieć.
Z „Monterem” miałam mniejszy kontakt. Miałam tylko w czasie Powstania, przez dosyć krótki okres kiedy przynosiłam szyfry czy rozkazy, czy odbierałam od niego rozkazy i przenosiłam dalej. On miał też zmysł dowódczy. Nie był „zarozumiały”, może tak bym to powiedziała. Był otwarty na rozmowę, ale jeżeli podejmował decyzję, to wiedział jaką podejmuje i to musiało być wykonane. Był dowódcą, który chodził na placówki. Kontaktował się z żołnierzami. Chyba niewiele miał czasu na odpoczynek. Początkowo jeżeli miałam z nim kontakt, to miałam z nim kontakt jak był w PKO, a potem jak Komenda Główna, po czwartym września, przeprowadziła się na południową część Alej Jerozolimskich, to wówczas „Monter” przeniósł się do Palladium. A w Palladium przedtem było kwatermistrzostwo. W PKO był szef kwatermistrzostwa, miał pseudonim „Admirał”, którego nie zapomnę. To taki urywek, którego może nikt nie widział. Chruściel kazał mi przenieść jakiś rozkaz do „Admirała”. Weszłam i zamarłam. Stanęłam na baczność, bo to jak? To trzeba stanąć na baczność i chcę mu zdać meldunek. A on leży na łóżku podwójnym z baldachimem, w butach z cholewami i nawet nie drgnął, nie wstał. Tylko on leżał, a ja jemu zdawałam raport. Ten urywek tak mnie uderzył, że do dzisiaj to pamiętam. Był taki bufonowaty. Ale zaopatrzenie było zupełnie nienajgorzej prowadzone i świece mieliśmy i [inne rzeczy].
A potem to mieliśmy żyto, żeby w młynku od kawy mleć i robić placki. [Smażyliśmy] na jakim da się tłuszczu, albo i bez tłuszczu, bo to wtedy było już ciężko bardzo z jedzeniem. Owszem, kukuruźniki latały we wrześniu i zrzucały nam żywność. W papierowych workach mączkę kukurydzianą. Proszę sobie wyobrazić, jak wyglądała Krucza, jak wyglądała Mokotowska, bo akurat byłam świadkiem tego, jak to kukuruźnik leciał i z nieba leciał worek i całe ulice zasłane były tą mąką kukurydzianą. Taką mieliśmy pomoc. To tyle z takich urywkowych wspomnień.
Nie. Nie było czasu na rozmawianie. Mówił mi coś, ale głosem nie takim rozkazującym, ostrym. Nie. Normalnie, tak jakby przekazywał jakąś wiadomość. Ale stanowczym głosem. Nie rozkazującym, stanowczym głosem. Krótko i do widzenia.
Nie pamiętam słownych. Raczej pisemne. Natomiast tą jedną jedyną rozmowę, kiedy „Monter” mi kazał przyjść i czekać na dalsze rozkazy, ale dostałam te rozkazy na piśmie, to już mówiłam o tym, że na dachu PKO, na początku Powstania była rozmowa między Kaługinem a „Monterem”. Kaługin powiedział, mówiono, że to był jakiś przedstawiciel rosyjski, to na własne uszy [słyszałam] (wiatr wiał w moją stronę) i właśnie mówił, że za trzy, cztery dni będzie pomoc ze strony Rosji. Nie bardzo w to wierzyłam. Dlatego nie mówiłam na ten temat.
Nie. Nie, bo zasadą było jak najmniej wiedzieć, jak najmniej powtarzać. Adresy, to jeżeli raz się poszło, to już się zapominało numer i wszystko. Już szło się tylko na pamięć, żeby w razie czego, w razie jakiejś wpadki czy coś, żeby nie być za bardzo obciążonym i nie powiedzieć tego, co nie potrzeba. Tak że jak najmniej się starało wiedzieć. Wiedziało się, że coś się niesie. Na przykład pod koniec już Powstania, wtedy kiedy miałam kontuzję, to akurat niosłam (dopiero potem się dowiedziałam, nie wiedziałam co niosę, wiedziałam, że coś ważnego) rozkazy awansów i odznaczeń. Wiedziałam, że to jest ważne, bo mi powiedziano: „Ważne. Musisz donieść.” Ale co to było, nie wiedziałam wtedy. Dopiero potem się dowiedziałam, jak już przyszłam na miejsce, że całe szczęście, że dobrze, że przyniosłam, bo to już była końcówka Powstania.
Niosłam od „Montera” do „Kortuma” na Mokotowską, tam gdzie jest PCK. Już nie pamiętam, który numer. Tuż przy Placu Zbawiciela. On tam urzędował i tam do niego niosłam. Dlatego, że na początku niestety komórka personalna właściwie nie była czynna. Dopiero jak przeniosła się Komenda Główna na południową część Warszawy, na południową od Alej Jerozolimskich, to dopiero wtedy zaczęła znowuż działać komórka personalna. A do tamtego czasu, to właśnie było w gestii oddziału V, tego, w którym byłam. Ale to też później dopiero się dowiedziałam o tym. Wiedziałam tylko, że mam zanieść od dowódcy, od szefa do szefa, jak to się mówiło popularnie.
To było trochę inaczej. Moja matka miała swój MP, to znaczy miejsce postoju, w naszym mieszkaniu, w „Kawiarence”, z Terenią. Do 12 sierpnia utrzymały się tam. Do 4 sierpnia miałam łączność telefoniczną z matką, wiedziałam, co się tam dzieje. Potem całą kamienicę wykurzono i pędzono na Pole Mokotowskie. Ponieważ mama znała przy Rakowieckiej przejścia, wobec tego z Terenią, jeszcze z ciotką swoją staruszką uciekły po prostu z kolumny i dotarły do szpitala na ulicy Chocimskiej. Tam ciotkę umieszczono w szpitalu. Obydwie panie trzykrotnie próbowały się przebić na Mokotów i za trzecim razem im się udało. Tam były w dyspozycji sztabu mokotowskiego. Jak Mokotów padł, to moja mama wycofywała się kanałem do Śródmieścia. Była ranna w czasie schodzenia do kanału, ale mimo to weszła. Była z „Waligórą”, szła kanałami. Oni zabłądzili. Była tragedia. Nie będę opisywała, bo znam z tego, co matka mówiła. Terenia w kanałach zginęła. Natomiast matkę odnalazła moja koleżanka szkolna z harcerstwa, bo była w ekipie ratunkowej. Przetransportowała [matkę] kanałami do szpitala przy ulicy Wilczej. Matka była już niewidoma, bo tam karbid był puszczony. Miała temperaturę i zatrzymano ją w szpitalu. Ale ponieważ była wyszkolona w pracy konspiracyjnej wobec tego nie była pewna, ponieważ nie widziała, czy dostała się w ręce szpitala polskiego, czy niemieckiego. Jak trochę lepiej się poczuła i znalazła moment, że mogła z tego szpitala uciec, to wyszła ze szpitala i szła na oślep ulicą do Kruczej i spotkała ją jedna z koleżanek łączniczek. Przyprowadziła matkę niewidomą do mnie, na moje miejsce postoju. Przedtem od „H.K.” dowiedziałam się, że mam wyjść z grupą do obozu jenieckiego. Byłam już na to przygotowana, nie wiedząc co jest z matką. Ale jak matkę znalazłam w takim stanie, wobec tego od razu zaprowadziłam ją do komendy. Tam była rozmowa. Matkę chciano do szpitala wojennego wziąć, ale matka powiedziała, że nie, że ona się na to nie zgadza. Wtedy zmieniono rozkaz i wyszłyśmy obydwie z cywilna ludnością. To znaczy rozkaz zmieniono na tyle, że mam wyjść z matką i mamy obydwie stawić się do pracy w Częstochowie.
Przekazała mi to „H.K.” Przekazała ten rozkaz „H.K.” Nie będę opowiadała o całych przejściach przez Pruszków, ale po dwóch dniach dotarłam do ambulatorium i tam opatrzono mi rękę w taką łódeczkę gipsową. Powiedziano mi, że jeżeli osoba niewidząca idzie, to może mieć przewodnika, że Niemcy puszczają. Wobec tego, ponieważ dostałam kurtkę kuzyna swojego, który był w „Zośce” i który zginął (myśmy wtedy nie wiedziały z jego matką jeszcze o tym) kurkę jego skórzaną i jeszcze jakiś płaszcz. Ja miałam kurtkę, mama miała płaszcz. Zrobiłam więc odwrotny rzut. Matce dałam kurtkę, sama włożyłam płaszcz. Przeżegnałam się i poszłyśmy. Rzeczywiście nas puszczono. To były wagony odkryte, lory takie. Deszcz padał, nie było przyjemnie. Był taki moment, że już miałyśmy wchodzić, mamę wciągnęli, a mnie nie chciała ludność, będąca w wagonie, wpuścić, bo: „Przez ciebie możemy mieć nieprzyjemności i będziemy odpowiadać.” Ale był ktoś przytomny, mądry, który mnie jednak [wciągnął]. Nie zrezygnowałam i dostałam się do tego wagonu. Jechałyśmy. Podobno miałyśmy jechać do Generalnej Guberni, ale trasa mnie się nie podobała. Miałam możność uciekać we Włochach podwarszawskich, ale ze względu na matkę nie dałabym rady. Nie mogłam jej zostawić, była bardzo słaba. Dojechaliśmy gdzieś koło Jędrzejowa. Na postoju szlaban, pociąg się zatrzymał. Budka dróżnika, zdecydowałam się na ucieczkę. Ktoś mi pomógł odryglować drzwi. Przerzuciłam matkę przez plecy. Były krzaki. Tylko przyszedł żandarm niemiecki, za plecami jego w krzaki i mama zaczęła się dusić. Widocznie ze zdenerwowania. Musiałam „podkneblowywać” matkę, bo nie było innego wyjścia. Ale szczęśliwie pociąg ruszył. Mnie te parę minut, pięć minut, które stał pociąg, to wydawały się, że to są godziny. Do budki. Od razu dróżnik nas wsadził do pociągu. Ktoś się nami zaopiekował. Wiedziałam, że w Kielcach mamy znajomych z Wilna i za wszelką cenę chciałam się do nich dostać, żeby matka miała ratunek jakiś. Udało mi się, bo ten Polak zaprowadził nas. Tam bardzo się nami zaopiekowano. Zaczęto nas karmić tak, jak się karmi dietetycznie. Rozszerzano jedzenie, bo wiedziano, że było głodowanie. Od razu była opieka lekarska jeżeli chodzi o oczy i matka po trzech tygodniach zaczęła widzieć trochę. Wtedy wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Częstochowy. Tam zameldowałyśmy się do dalszej pracy. Mieszkałyśmy u państwa Zielińskich pod Jasną Górą, a z drugiej strony Jasnej Góry, w bocznej uliczce urzędował „Niedźwiadek” Okulicki. Tam nosiłam różne meldunki i vice versa przenosiłam. To odbierano i szły dalej, bo pod Częstochową był jeszcze ośrodek. Tam była część komendy. Druga część komendy była w Krakowie. Matka długo dosyć dochodziła do siebie, ale szczęśliwie doszła. Niestety pozostałości były tego. Ja męczyłam się z tą swoją ręką, bo miałam Ausweis, że mam ranną rękę. W końcu dostałam pracę w szpitalu Baraki, jako pomoc pielęgniarki. Już wtedy miałam Ausweis i trudno, żebym nie miała przygody. Wracałam, było ciemno, już szarówka. Odebrałam od Okulickiego meldunki, rozkazy, nie wiem, co to było, w każdym razie trzeba to było puścić dalej. Miałam gdzieś na dnie torby w skrytce i dwóch żandarmów za mną: Halt! Halt! – „Stój! Stój!” Myślę sobie: „Zaraz. Jeżeli oni mnie zatrzymają, to nikt nie będzie wiedział, co się ze mną stało. Wobec tego muszę ich podprowadzić pod klasztor. Tak, żebym mogła krzyknąć.” Oni tam już zatrzymywali sobie babki. Przyspieszyłam kroku i nie zatrzymywałam się. Rzeczywiście doszłam do klasztoru i w tym momencie on mówi: „Dlaczego nie stanęłaś jak krzyczeliśmy Halt?!” Nie zdążyłam otworzyć ust, ryknął mi tak otwartymi ustami, tym krzykiem niemieckim, w ucho. Przez trzy dni chodziłam potem jak pijana. Otworzyłam torbę, pokazałam Ausweis, mówię: „Bo nie słyszałam.” Pokazałam Ausweis i ktoś nadchodził z drugiej strony, oni mnie puścili. Już doszłam do swojego punktu, gdzie mieszkałam. Ale ten krzyk to też pamiętam. Jak to nieprzyjemnie jest, jak tak trochę uszkodzi się bębenek człowiekowi. Ale to są takie, właściwie to naturalne. Człowiek nie przeżywał tego jako coś, tylko jedno doświadczenie więcej. Potem widziałam, nie będę opowiadała, bo to już nie należy do sprawy Powstania, bo to już jest historia siostry mojej matki, a też dosyć ciekawa. Opatrzność boska czuwała. Gdzieś to był 11 – 12 jedenasty stycznia jak zajmowali Rosjanie Częstochowę. To widziałam, jak Niemcy po śniegu, na bosaka, w kalesonach uciekali. Taką miałam satysfakcję wewnętrzną, że trudno sobie wyobrazić. Jak tylko Warszawa była oswobodzona, to wróciłyśmy z matką do Warszawy.
Do końca.
Nie wiem, jakie były rozkazy. 15 stycznia było rozwiązanie Armii Krajowej.
Nie. Nie wiem, kto przyniósł ten rozkaz. W każdym razie 15 stycznia 1945 roku została rozwiązana Armia Krajowa i wszyscy przeszliśmy do cywila. Tak że już nie byliśmy pod rozkazami.
Początek października, gdzieś od 15 października. Już w listopadzie byłam w Częstochowie.
Była konspiracja. Natomiast spotykałam profesorów swoich z tajnego nauczania.
Cały czas byłam do dyspozycji. Cały czas.
Punkt przeładunkowy był u mnie, tam gdzie mieszkałyśmy. Tak że chodziłam do Okulickiego i od Okulickiego chodziłam. Miałam tylko ten wahadłowy ruch.
Tak. To już dawałam mamie. Mama dalej oddawała albo jechała. Wiem, że pod Częstochową też był jakiś punkt Komendy Głównej. Chyba tam szło to wszystko dalej.
Pod Jasną Górą. Jak jest główna aleja, to po prawej stronie był załamek i tam żeśmy mieszkały. Miałyśmy pokój do dyspozycji.
Wtedy nie. Wtedy tyle, że przyszłam, oddałam i w tył zwrot.
Później jeszcze w Warszawie spotykałam się z Okulickim, ale już nie na zasadzie łączności tylko właśnie takich spotkań – Pluta-Czachowski, Okulicki, „Kortum”. Czasami właśnie bywałam, ale to już nie były wiążące [spotkania].
Brała udział. Od razu mama już potem przekazywała. Pracowałam w szpitalu, a mama załatwiała dalej. Przynosiłam i mama dalej załatwiała.
Nie, że możemy wrócić do Warszawy, bo zaraz 17 stycznia była Warszawa wyzwolona. Możemy wrócić do Warszawy i co dalej, to się dowiemy. I zaczęło się tworzyć „Nie”. Jeszcze jeździłam, już chodziłam na uniwersytet.
Już nie pamiętam. W każdym razie w drugiej połowie stycznia. Zaraz podjęłam studia dalsze, a oprócz tego jeździłam do Krakowa na tak zwanym „cycku” pociągowym i woziłam [meldunki] do Komendy Głównej, bo już niby nie było Armii Krajowej, ale już się organizowała nowa jakby konspiracja.
„Cycek” pociągowy – jak zderzaki są. Zderzaki w tramwajach to się nazywało, że się jedzie na „cycku”. Dlatego użyłam tego warszawskiego, starego powiedzenia. To znaczy na przyczepie. Tam woziłam, w lekarstwach chyba, jakieś meldunki i nie powiem co, ale jeszcze, że tak powiem, trochę załatwiałam. Do czasu już zakończenia działań wojennych.
Mój dom był domem tak zwanym otwartym i przejściowym. Tam wszyscy, i łączniczki, i ci, którzy wracali do Warszawy, i koledzy, i koleżanki, wszystko to miało bazę u mnie. Przez ten okres: styczeń – maj – przenosiliśmy wodę z Łazienek. Musieliśmy dobrze się pilnować, bo nawet mojej ciotce staruszce zaproponowali żołnierze rosyjscy, żeby świadczyła damskie usługi. Takie były sytuacje. Jak było jakieś niebezpieczeństwo, to myśmy nie były w domu, żeby nie mieć historii. Jeździłyśmy sobie na studia, ale jeszcze przez ten okres prawdopodobnie było czy likwidowanie, czy coś. Nie wiem, w każdym razie to był taki punkt przejściowy. Łączniczki, kurierki przewijały się przez nasze mieszkanie. Nocowały i załatwiały swoje sprawy, kontakty.
Muszę powiedzieć, że tylko jechałam, zostawiałam (ale gdzie był ten punkt, co, jak [już mnie nie interesowało]) i wracałam z powrotem, bo nie mogłam zawalać studiów. Praktycznie biorąc, tak jedną nogą pomagałam i robiłam, bo uważałam, że jeżeli trzeba pomóc, to mnie było łatwiej jechać, bo byłam studentką i miałam jakieś dokumenty.
Mama kontaktowała się, bo mamę znały wszystkie szyfrantki, łączniczki. Tak jak mnie też znały, więc już mama tam te kontakty wszystkie miała i też się kontaktowała. Zresztą przypłaciła to aresztowaniem i rewizją, którą myśmy mieli.
Raptem była rewizja. Wracam, bo pracowałam już, przeciągałam absolutorium, to znaczy przeciągałam egzaminy dwa, żeby nie dostać nakazu pracy i nie wyjechać, jeszcze byłam w Warszawie. 1951 rok – już miałam, że tak powiem, pracę i już pracowałam w Instytucie Hematologii i pracowałam na Odolanach w parowozowni, byłam kierownikiem ambulatorium. Wróciłam z tej przychodni na Odolanach, z parowozowni do domu, a tutaj już zastałam rewizję. Wtedy mieszkała jeszcze jedna z łączniczek, „Berta”, prawa ręka Janki Karasiówny. Mieszkała z nami, bo jej mieszkanie było zniszczone. Jeszcze mieszkał u nas oficer, który właściwie nie miał żadnego kontaktu, tylko znajomi prosili, żeby on mieszkał. Oczywiście „kocioł” jak to się mówi popularnie. Miałam jeszcze psa. Oni dokładnie rewidowali. To znaczy wchodzili we wszystko. No i znaleźli dziesięć dolarów złotych i biżuterię. To im się bardzo nie podobało i chcieli to zarekwirować. Udało mi się biżuterię uratować, natomiast niestety nie wolno było mieć wtedy dolarów i to zostało zarekwirowane i obciążyło mamę. Nie pamiętam, sześć miesięcy chyba dostała za to, że miała dolary. To trwało dwadzieścia cztery godziny. Jak wychodziłam z psem na spacer, to zawsze jeden „anioł stróż” ze mną szedł. Znaleźli w szufladzie, w rzeczach pani Janiny Sippko „Berty”, w mydle, biżuterię, więc to zabrali. I po dwudziestu czterech godzinach zabrali mamę i panią „Bertę”. Bez tłumaczenia. Tylko zapytałam: „Na jak długo zabieracie?” – „A dlaczego pani o to pyta?!” Mówię: „Po prostu dlatego, że nie wiem czy mam dać matce jakieś ubranie, czy coś.” Mnie uratował, że tak powiem, trzeźwy spokój. „Na dwadzieścia cztery godziny.” – „Do widzenia.” – „Do widzenia.” Pożegnałam się z matką i tu się zaczęła dopiero tragedia, bo aresztowali i matkę, i Janinę Sippko. Zaczęłam jeszcze sprawdzać. Jeszcze znalazłam złote ruble u Janiny w pościeli. Teraz jak ja mam [się tego pozbyć]. Wiem, że jestem pod obserwacją, bo przez dwa tygodnie nie sama szłam, tylko za mną ktoś szedł do pracy, z pracy. Tak że nie mogłam kichnąć w ogóle. Co mam z tym fantem zrobić? Przecież nie mogę tego trzymać w domu. Ale telefonicznie, szyfrem dałam znać jaka jest sytuacja i ktoś przyszedł i zabrał ruble. A ja zaczęłam szukać matki i tej Janiny, bo dwadzieścia cztery godziny – nie ma, czterdzieści osiem godzin – nie ma. W pewnym momencie dostaję wezwanie do Pałacu Mostowskich w sprawie pani Janiny, jako świadek. To już wiedziałam, gdzie ona jest. Natomiast [za matką] – ziemia się rozstąp! Już va banque poszłam do prokuratury wojskowej. Siedział jakiś oficer i mówię mu: „Proszę pana. Byłam na Rakowieckiej, byłam wszędzie, gdzie można i nigdzie matki nie ma, więc chcę się dowiedzieć, gdzie jest moja matka?” A on spojrzał na mnie i mówi: „A na Rakowieckiej to pani była?” Myślę sobie: „No trudno. Strzelam.” Mówię: „Nie. Nie byłam.” Mimo, że poprzednio [powiedziałam inaczej]. On mówi: „To niech pani tam idzie.” To mnie to już wystarczyło. Wzięłam paczkę, poszłam na Rakowiecką i znalazłam matkę. Ale matka na początku siedziała na rogu Oczki, w podziemiach. Nie mogę pójść zobaczyć, zwiedzić tego muzeum małego, które tam zrobili. Za dużo mnie to kosztowało, bo przecież przyjeżdżałam, stałam, czekałam jak matkę prowadzili, żeby zobaczyć ją. Całe historie. Potem dowiedziałam się, że matka została skazana na piętnaście lat więzienia za zdradę tajemnicy państwowej. Między innymi, że Brześć nad Bugiem jest jakąś pośrednią stacją do Związku Radzieckiego, więc nic. Ale to już się dowiedziałam później, jak pracowałam w ZUS-ie i dostałam akta mojej mamy, to widziałam te wszystkie bzdury.
Nie. Mam wrażenie, że mnie uratowało jedno, że w PKO podałam swoje lewe nazwisko i pseudonim nie okupacyjny, tylko powstańczy – „Zośka”. To jedno. Poza tym, jak potem analizowałam losy moich koleżanek i kolegów, po prostu był niedobór lekarzy. Ci, którzy już mieli pokończone studia, to tych wszystkich wysyłano na tak zwane ziemie odzyskane do szpitali, gdzie była potworna orka, a kolegów do wojska albo do policji. Bo tu już była kadra świeża. Przecież myśmy nie byli tak bardzo… ale nas dobrze wyszkolono jednak.
Dostałam nakaz pracy do Szczecina. Dlatego nie zdawałam egzaminów, żeby jak najdłużej nie wyjeżdżać, że może się uda. Starał się Instytut Hematologii i starały się Odolany, już było na dobrej drodze, że zostanę w Warszawie. Ale aresztowanie matki i niestety nie [udało się].
Musiałam wyjechać. Ale już wiedziałam, gdzie jest! Dla mnie to już było bardzo dużo. A potem za matką aresztowali szwagra mojej matki, który był naczelnikiem stacji Warszawa Główna. [Za to,] że on udzielił mojej matce informacji, że Brześć nad Bugiem i tak dalej. On siedział we Wronkach.
A oni się dowiedzieli o całej działalności pani mamy, SB wiedziało, że była w
Musiało chyba wiedzieć, ale tego to już nie wiem. Oni tylko oparli się na tym, że na klatce schodowej złapali kuriera z Londynu, który szedł do matki. Oni specjalnie nie tłumaczyli. To, co oskarżenia, to były, ale to cała grupa była aresztowana. Tam jedna z łączniczek nieładnie zeznawała, ale cóż zrobić.
Każdy może się zdołować.
Matka nie chciała mówić na ten temat. Zaraz dojdę do tego, bo matkę potem przewieziono do Inowrocławia do więzienia. Potem do Fordonu. W Fordonie już matka siedziała z żoną „Radosława” w jednej celi i tam „Zo” siedziała i jeszcze szereg innych koleżanek, więc już jakoś tam było łatwiej. Już tam jeździłam, mama poznała mojego męża właśnie w więzieniu, w Fordonie, pojechaliśmy razem. Mama dostała piętnaście lat i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. […] Potem dostałam wiadomość, że matka jest w szpitalu w Gdańsku na okulistyce. Pojechałam, syn mój wtedy był jeszcze w pieluszkach, więc zostawiłam mężowi syna, pojechałam. Ale przyjechałam, a akurat trzy czy cztery godziny przedtem mamę przewieźli z powrotem do Fordonu. Miałam widzenia z matką w Fordonie, dostarczałam paczki, wszystko dowoziłam. Miałam wiadomości, kiedy będą przesłuchania. Przyjeżdżałam tutaj, stałam na rogu Koszykowej i Chałubińskiego pod bramą żelazną i czekałam. Jak patrzyłam jak prowadzą te staruszki siwiutkie, pokręcone, połamane, to aż serce ściskało. [Matka] w ramach amnestii w 1956 roku została zwolniona. Wtedy została założona sprawa rehabilitacyjna i została zrehabilitowana. Ale jak została zrehabilitowana, to do mnie przyszedł w Słupsku milicjant pod paskiem (to znaczy, że służbowo) do pracy i zawiadomił mnie, że matka jest zwolniona i zapytał się tylko czy zabieram matkę do siebie, do Słupska. Mówię: „Nie. Matka pojedzie do Warszawy.” Odsalutował i na tym się skończyło. Od razu oczywiście pojechałam do Warszawy i tam z matką już się spotkałam. Matka miała kłopoty z oczyma. Poza tym nie chciała mówić. Jak mówiła, to zawsze zasłaniała usta. Tak że miała chyba puszczane światło i chyba były jakieś presje. Tak że miała kłopoty. Bała się przejść przez ulicę. Ale potem jakoś, jakoś się zmobilizowała, bo [była] wśród bliskich. Natomiast jeżeli chodzi o panią Janinę, to pracowałam w Instytucie Hematologii, gdzie dyrektorem był docent Hausman i to była szara eminencja, jak potem się dowiedziałam. Ale wszystko jedno szara, nie szara. Dostałam to wezwanie, więc idę do niego na pewniaka i mówię: „Panie dyrektorze, mam wezwanie do Pałacu Mostowskich na przesłuchanie.” – „A czy pani wie w jakiej sprawie?” Mówię: „Nie. Nie wiem. Przypuszczam, że jakaś pyskówka na Odolanach była, tam gdzie pracuję.” – „A chce pani iść na to przesłuchanie?” Mówię: „Nie. Wcale mi na tym nie zależy.” On wstał, podszedł do telefonu w sekretariacie, zadzwonił i mówi: „Słuchajcie! Tutaj moja pracownica, która jest mi potrzebna, ma wezwanie do was. Zwolnijcie ją z tego przesłuchania.” Odpowiedź była taka jak przypuszczałam, że nie zwolnią mnie. Mówi: „Ach, nie możecie, tak? To proszę uzgodnić z panią doktór na jaką godzinę przyjdzie i proszę, żeby nie czekała.” To wtedy wzięłam paczkę oczywiście ze sobą, naturalnie, żeby jej podać. Przy drzwiach na mnie czekali. Zobaczyli, że paczka, mówię: „No jak to? Nie mogę paczki dać?” – „Nie, nie, nie. Wyjątkowo pani pozwolimy.” Potem pytają się: „Proszę pani, niech pani powie, dlaczego pani Sippko od razu nie powiedziała, że to nie jest jej biżuteria? Myśmy sprawdzili w Anglii, że rzeczywiście to nie jej biżuteria, że ona przechowywała koleżance biżuterię. Dlaczego ona się [nie przyznała?]” Mówię: „Proszę pana. Skąd mogę wiedzieć dlaczego. Mieszkała u mnie. Nawet nie wiedziałam. To jest wasza sprawa.” – „Zupełnie nie rozumiemy.” – „Dziękuję.” – „Dziękuję.” Wyszłam, za dwa dni pani Sippko była w domu. Już ona pilnowała tego mieszkania.
Nie! Jak przyjechałam, to już pomnik stał.
Pierwszy pomnik po wyzwoleniu, po wojnie. Z tym, że ten pomnik był już uszkodzony i władze chciały go zlikwidować. Ktoś schował krzyż i ten krzyż przetrwał do dnia dzisiejszego. Nie wiem czy jest dołączony do pomnika, czy nie. Natomiast pomnik pomalowali jakąś paskudną olejną farbą, ale pomnik był. Zlikwidowano znicze, które się paliły. Ponieważ tam była taka pani Fedorska, która tym się zajmowała i pilnowali pomnika i starali się nie pozwolić, żeby on zginął, to dołączyłam do nich. Zawsze jakieś robiłam uroczystości. Ponieważ moja placówka, moja stacja krwiodawstwa, była naprzeciwko tego pomnika, a u mnie pracowali też akowcy, miałam z nimi kontakty, to wpadłam na pomysł, jak zostałam radną miejską, że zrobię wartę pod pomnikiem. Ale pilnowałam. Ubraliśmy w chorągwie, nie w chorągwie, znicze, nie znicze, i zaciągnięta była warta. Po czym poszłam do Rady Narodowej i powiedziałam: „Wiecie co? Dobrze, że była warta i to przy pomniku, bo tak wszystkie matki tych żołnierzy, którzy tutaj byli z AK, w obozie jenieckim, to one tak dziękowały, że Rada Narodowa taka uroczystość zrobiła.” Połknięto haczyk i już pomnik był pilnowany. Natomiast pierwszego września dostałam telefon, czy młodzież jest zawiadomiona i będzie pod pomnikiem powstańców Warszawy i czy mogę parę słów powiedzieć na ten temat. Trochę im się pomyliły daty, ale powiedziałam oczywiście: „Tak.” Nawiązałam do 1 września, z młodzieżą, już od tego czasu regularnie były 1 sierpnia uroczystości przy pomniku powstańców Warszawy. Nie wiem, jak teraz jest. Przez pewien czas zawiadamiano mnie, że wszystko dalej trwa. Byli tacy, którzy pilnowali tego. Nie wiem, jak teraz jest, muszę pojechać i dowiedzieć się.
Tak.