Janina Browarska „Ela”
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.
Ojciec, Michał Banaś, uczestnik walk o Lwów w 1919 roku, ranny jako podoficer pod Lwowem, uzyskał wówczas pierwszą grupę inwalidzką, którą odebrano mu w czasie komunistycznych rządów. W domu cały czas atmosfera była pro-piłsudczykowska, byłam chowana w takim dosyć mocnym drylu. Na przykład jak przez radio nadawano hymn narodowy musiałam wstać, musiałam stać na baczność. Wszystkie obchody były zawsze z ojcem, razem chodziliśmy na te wszystkie ważne uroczystości wojskowe.
Tak mam rodzeństwo. Mam siostrę Alicję z domu Banaś, obecnie Bylińska.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Do 1934 roku chodziłam do szkoły we Lwowie, do sióstr urszulanek. Potem w 1934 roku, ojciec mój, pracownik Ubezpieczalni Społecznej, jako jeden z trzech został wyróżniony i wysłany do Warszawy do rozwijającego się ZUS-u. Zakład Ubezpieczeń Społecznych w Warszawie rozwijał się wtedy, rozbudowywał, potrzebował nowych, dobrych pracowników. Ponieważ ojciec i wujek byli z dawnego zaboru austriackiego – wiadomo było, że reżim, że porządek, że ład obowiązywał i przyjechali tutaj. Do 1939 roku ukończyłam szkołę podstawową, a w 1939 roku skończyłam właśnie drugą klasę szkoły średniej u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu.
- Proszę powiedzieć jak pani zapamiętała wrzesień 1939?
Wrzesień 1939... wróciłam wtedy z obozu harcerskiego. Zadowolona, szczęśliwa, ale w domu już zastałam niepokojące wieści. Ponieważ rodzice oboje przeżyli bardzo ciężko poprzednią wojnę, w domu panował nastrój robienia zapasów, zapasów za wszelką cenę, jak najwięcej. Dzięki temu jako tako przeżyliśmy. Ojciec, mimo tego, że miał kategorię „D”, w dniu mobilizacji zgłosił się do wojska w obronie Warszawy. Jeszcze nie powiedziałam, że przed wojną... nie pamiętam od którego roku, zaczęło się działanie OPLiGaz - Obrona Przeciwlotnicza i Gazowa. W poszczególnych domach (ja mieszkałam w bloku na Krasińskiego 20) był taki dość mocny samorząd, nasz blokowy i zorganizowano taką właśnie grupę. Dziewczęta mogły uczyć się niesienia pierwszej pomocy rannym, chłopcy uczyli się podawania. Wszyscy uczyliśmy się także obchodzenia z maskami gazowymi. Tak, że ja już w 1939 roku chodziłam na takie dyżury do naszej dyżurki lekarskiej mieszczącej się w naszym bloku. Rzeczywiście w jednym z pierwszych dni września 1939 roku już mieliśmy pierwszego rannego. Naszą opiekunką, dziewcząt, które się zajmowały tym szkoleniem przy pomocy rannym, była pani Kurnatowska, akuszerka z zawodu. Ona nas uczyła, ona nam pomagała, ona nas wzywała, wysyłała...
- Proszę powiedzieć, z czego się utrzymywała pani rodzina jak zaczęła się okupacja?
Mój ojciec pracował w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych na Czerniakowskiej, a potem w Ubezpieczalni Społecznej był kierownikiem, inspektorem lekarzy domowych z ramienia Ubezpieczalni Społecznej na Jagiellońskiej. We wrześniu oczywiście nie było mowy o chodzeniu do pracy. Dopiero po tym, kiedy już wiadomo było, że jesteśmy pod okupacją, wtedy wrócił do pracy.
- Proszę powiedzieć czy uczyła się pani gdzieś w czasie okupacji?
W roku 1942 ukończyłam szkołę, która przed wojną nazywała się gimnazjum i liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej. W czasie okupacji nie wolno było prowadzić normalnych zajęć dla młodzieży na poziomie gimnazjalnym i licealnym i utworzono tam wtedy szkołę. To się nazywało „kursy przygotowawcze do szkół zawodowych”. Potem rzeczywiście nasze klasy porozdzielano: jedna miała sadzić ziemniaki, druga miała haftować, ale w każdym razie uczyli nas nauczyciele, którzy uczyli przed wojną i nie zeszli ze swojego poziomu. Wszystkie przedmioty mieli normalnie prowadzone, tylko był jeden dodatkowy przedmiot specjalistyczny dla sadzenia ziemniaków czy haftowania obrusów. Poza tym uczono nas normalnie. W 1942 roku zdałam małą maturę i wtedy zaczął się problem. Muszę zacząć pracować, muszę zacząć zarabiać, bo ojciec nie da rady. W 1942 roku dzięki poręczeniu Stefana „Pikusia” (Stefan Dyś) dostałam się do tajnej organizacji. Zaczęłam chodzić na kursy szkolenia medycznego. Zaczęło się od tego. Tajne organizacje miały za swoje zadanie, konieczność szkolenia nas w ogóle, dlatego że mieliśmy być przyszłością narodu. Musieliśmy coś umieć. Wobec tego zaczęło się chodzenie na tajne komplety. Na tajnych kompletach zrobiłam pierwszą klasę licealną, w międzyczasie pracując w sklepie farb i lakierów jako ekspedientka.
- W 1942 roku zaczęła pani działać konspiracyjnie, czy to był już wówczas przyszły batalion „Parasol”?
Tak, tylko że wtedy to był jeszcze Związek Walki Zbrojnej. „Parasolem” to się stało dopiero dużo później. Potem, poza szkoleniami paramedycznymi, zaczęły się szkolenia, instruktaże inwigilacji, kolportażu, nawet składu broni. Broni jako pierwszy uczył nas „Lot”. Potem zmuszano nas w dalszym ciągu do tego, abyśmy chodzili na szkolenia dodatkowe mogące nam przyśpieszyć potem zdawanie matury. Chodziłam do pani profesor Wiatrowej na matematykę, nie pomnę nazwiska pani od francuskiego, od historii też osobę mieliśmy. Chodziliśmy na te komplety, więc zajęci byliśmy okropnie przez cały czas, nie było czasu na zabawy, flirty. Zresztą nie to nam było w głowie. W 1943 roku ZWZ już się rozbiło i powstały bataliony: „Zośka” i „Parasol”. Ja miałam szczęście dostania się do batalionu „Parasol”, gdzie dowódcą naszej drużyny żeńskiej była „Zeta” Grabowska Halina. Potem były znowu szkolenia, szkolenia... W 1943 roku zaczęliśmy szkolenia podchorążówki dla młodszych podoficerów. Kryptonim był „Belweder”.
I tam się szkoliłam do Powstania. Poza tym, bardzo ważna sprawa, pierwszą przysięgę składałam wobec „Zety” i dwóch mężczyzn, nie pamiętam ich pseudonimów, w mieszkaniu „Ziutka”, tego naszego poety.
Tak. A drugą, taką o większej powadze przysięgę, składaliśmy w lesie, w Pustelniku. Wtedy nasze oddziały już tam przywędrowały. Tam był ksiądz, sztandary były i tam składaliśmy przysięgę wojskową. Jeśli chodzi jeszcze o wyjazdy, to od wiosny do lata 1944 roku wyjeżdżaliśmy do Puszczy Kampinoskiej na ćwiczenia wojskowe, musztry, czołgania się – takie różne rzeczy. Raz, 19 marca 1944 roku, mieliśmy szkolenie ze strzelania. Na tej całej wyprawie – wyjechaliśmy rowerami – rano były tylko dwie dziewczyny ja i Hanka. Hanka zginęła stojąc na warcie. Byliśmy otoczeni wartami, żeby nas nie zgarnęli. Hankę zabili wtedy.
Niemcy przechodzili, patrol niemiecki. Myśmy były zaopatrzone w filipinkę, w pistolet i odpowiednią instrukcję, że w razie gdyby nadeszli Niemcy, to należy naprzód rzucić filipinkę, a potem pistoletem strzał ewentualny. Tak, że po tym strzale filipinki od razu przerwaliśmy szkolenie strzelania, nastąpiła mobilizacja, część nas do Warszawy, a część została jeszcze żeby zabezpieczyć zwłoki Hanki. A potem już wszyscy do Warszawy musieliśmy uciekać, bo nie wiadomo co dalej...
- Czy brała pani udział w akcjach „Parasola”?
Oczywiście. Nie wiem, od której zacząć. Nie pamiętam chronologicznie, ale brałam udział w akcji... powiedzmy „na dziada”. Ze „Stefanem” idąc do kościoła zobaczyliśmy dziada, o którym wiedzieliśmy, że jest szpiclem niemieckim. Że. Grał żea. Zostałam przy dziadzie, okrążając go w kółko – on się zresztą zorientował i zaczął nam wiać, a Stefan poszedł dać znać do „Lota”, że mamy go. W końcu przyszli i zlikwidowali dziada na Krasińskiego róg Suzina. To była jedna akcja. Za drugą akcję była uznana cała nasza tragedia 19 marca przy śmierci Hanki na strzelnicy. Potem brałam udział – to za dużo powiedziane – uczestniczyłam, w czyszczeniu broni do „zamachu na Kutscherę”. Pracując wtedy przy Szpitalu Ujazdowskim zostałam dwukrotnie zwalniana na akcję „Kutschery”. Miałam być tą osobą, która patroluje pewne odcinki drogi i daje znać tym, którzy mieli akcję prowadzić, czy droga wolna, czy nie ma patroli niemieckich uzbrojonych. Raz wystawiałam się, nie dostałam rozkazu wycofania, więc zwolniłam się z pracy o godzinie dziewiątej, po to żeby patrolować Aleje Ujazdowskie, ale nikogo nie było. Po dwóch godzinach zeszłam, wróciłam do pracy i za dwa dni dostałam rozkaz, że trzeba znowu patrolować, ale teraz w drugą stronę. Te patrole, to było straszne... chłopcy zaczęli strzelanie... niestety wielu zginęło. Potem bez przerwy udział w akcjach, jeśli można to nazwać akcjami, donoszenia na przykład broni. Trzeba było po broń dojść do mieszkania konspiracyjnego, trzeba było stamtąd wyjść jak gdyby nigdy nic, roześmiana wręcz, a potem doprowadzić do właściwego adresu po drodze idąc, napotykając na patrole, na znajomych – to nie było takie proste. Roznoszenie ulotek. Kiedyś jak mi mówiono: „Idziesz dzisiaj z ulotkami” uważałam, że to jest dyshonor – „Jak to z ulotkami?! Przecież mogę coś innego robić.” Dopiero potem jak się zorientowałam, czym są wiadomości przez te ulotki przekazywane dla ludzi, którzy innych kontaktów nie mieli z zagranicą jak tylko przez to. To potem dopiero doceniłam, że to było ważne. Poza tym cały czas szkolenie.
- Proszę opowiedzieć o 1 sierpnia.
Pierwszy sierpnia, rano, ze Stefanem „Pikusiem”, pojechaliśmy do Pałacu pod Blachą, bo tam była „Baśka”, prowadząca wtedy organizacyjnie sprawę naszego ewentualnego werbunku na Powstanie. Pojechaliśmy tam do niej. „Baśka” nas przyjęła: „Dobrze, że jesteście. Tutaj macie odprawy finansowe...”, nie wiem po ile tam było. Chodziło o to, że powinnam mieć spodnie a nie spódnicę, a ja w życiu spodni nie miałam na sobie. Kawę wojskową, coś jeszcze takiego dostaliśmy. „Macie się zgłosić jutro – a jest pierwszy sierpnia – dostaniecie w międzyczasie powiadomienie”. Przeszliśmy na któryś z targów, żeby zobaczyć te spodnie, ale się nie udało kupić. Jedziemy do domu. Nad Dworcem Gdańskim strzały – pierwsze strzały. Okazuje się, że czołg jest na przejeździe nad Dworcem Gdańskim i na tyle był przytomny motorniczy, że zahamował – zjeżdżaliśmy już w dół w kierunku Placu Inwalidów – zahamował i mogliśmy wyskoczyć z tramwaju. Wyskoczyliśmy wszyscy w dół w kierunku Czarneckiego i do swoich celów. Rzeczywiście na Krasińskiego już strzelano, tak że nie mogliśmy już dojść do swojego domu. Żoliborz był odcięty od Śródmieścia Dworcem Gdańskim. Na Dworzec Gdański natychmiast wjechały pociągi opancerzone z odpowiednimi działami, więc Żoliborz był odcięty od Śródmieścia. Wiedziałam, że na drugi dzień mam się zgłosić do Pałacu pod Blachą, ale niestety... poszliśmy ze Stefanem raz i drugi – nie dało się przejść to plackiem od razu na przedpole, tak że zostałam na Żoliborzu przez całe Powstanie.
- Do jakiego oddziału się pani przyłączyła?
Do „Żywiciela”.
Nie pamiętam w tej chwili jak się nazywał ten pododdział. Zwłaszcza, że nie siedziałam w jednym miejscu. Przede wszystkim zajmowałam się rannymi. Ponieważ myśmy byli daleko odsunięci od Placu Wilsona, w którym były centra sanitarne, więc u nas pierwsza pomoc była bardzo ważna. Dlatego ten punkt trzymaliśmy. Poza tym przy ulicy Suzina była duża pompa wodna, z której korzystaliśmy pobierając wodę. Przy ulicy Suzina był taki punkt, w którym składano już w czasie Powstania zrzuty z samolotów radzieckich. To były przede wszystkim zrzuty żywności, która była rozsypana, bo była bez spadochronów.
We wrześniu, powiedzmy... Potem były zrzuty także nabojów, były zrzuty także jednej, bardzo potrzebnej broni dalekosiężnej, mocnej, ale zrzucono wszystkie podstawy – bez lufy. Dopiero w ostatnim dniu lufy zrzucono. W każdym razie te naboje należało przesortować. Nie wolno było podać do użytku tych naboi, bo groziły przecież wybuchem. Poza tym byłam wciągnięta do akcji działań przeciwpożarowych w razie jakiegoś zaiskrzenia, w razie jakiegoś zrzucenia pocisku nie takiego musieliśmy to zaraz penetrować; dowiedzieć się co, gdzie, komu i przekazać dowództwu. Ostatni dzień Powstania tragiczny zupełnie, ponieważ poprzedniego dnia otoczyły nas – tutaj słyszałam, że była jedna możliwość strzelania przez Niemców tylko z Dworca Gdańskiego, nieprawda – naprzeciwko naszego domu, dalej, była szkoła na ulicy Elbląskiej i tam były działa przeciwlotnicze niemieckie i one po prostu w nas wszystkich waliły bez przerwy. Szafy były osobno. Szafy były rzadko używane. Oprócz tego otoczyły nas czołgi niemieckie, żeby zdobyć Żoliborz. Całą noc strzelali. Wiadomo było, że chyba będziemy musieli opuścić dom – było wszystko przygotowane. Ojciec i mamusia wszystko wiedzieli – na wojnie trzeba być gotowym, trzeba mieć przy sobie ekwipunek, każdy z nas dostał swoją walizkę, tak że już jesteśmy gotowi – najważniejsze rzeczy tutaj są. Rano Niemcy weszli, wtargnęli, byliśmy w piwnicy, ostrzelali granatem piwnice – mamusia została ranna i wyszliśmy wszyscy, oczywiście bez niczego, bez żadnego pakunku, i poszliśmy na podwórze. Podwórze było w kształcie czworokąta i mamusia wtedy wyszła, została zastrzelona przez jednego z niemieckich żołnierzy ukraińskiego pochodzenia z drugiego piętra, z mieszkania naszych znajomych. Tam została zabita. Nas skierowano na zewnątrz domu, mężczyzn pod ścianę, mężczyźni wszyscy z rękami do góry mają być rozstrzelani – ustawiali już odpowiednie działka, a kobiety wszystkie mają iść w kierunku Powązek. W momencie kiedy wydawało się, że jest już po wszystkim – to znaczy po nas – przyjechał samochód i dał znać, że Żoliborz się poddał. Wtedy mężczyznom pozwolono do nas dojść i wszyscy razem szliśmy przez Wolę do Dworca Zachodniego, a stamtąd do Pruszkowa. Mamusia leżała cały czas.
- Proszę powiedzieć czy w czasie Powstania czytała pani prasę, słuchała radia? Czy wiedziała pani, co się dzieje na świecie?
Nie, niewiele wiedziałam, co się dzieje na świecie. Wiadomości bardzo rzadko do nas dochodziły, aczkolwiek Żoliborz był dobrze zorganizowany jeszcze sprzed wojny – jeśli chodzi o wydawanie prasy lokalnej, o jakieś informacje środowiskowe. Wiem, że było, bo miałam w rękach, pismo dla dzieci. Nie pamiętam jak ono się nazywało. Przez dzieci zresztą redagowane, między innymi moja siostra się w to włączyła – wierszyki, opowiadanka... A tak, to niewiele wiedzieliśmy, przecież łączność przerwana była zupełnie.
- Miała pani jakieś informacje, co się dzieje w innych dzielnicach?
Bardzo niewiele. To były takie „jedna pani drugiej pani”...
- Proszę powiedzieć, czym się pani żywiła w czasie Powstania?
Moi rodzice byli na tyle przezorni, że zapasy były dosłownie w workach, na przykład były dwa worki chleba suszonego, były kasze, były różne rzeczy... Poza tym nasz blok był ostatni przed działkami, więc na te działki można było „ewentualnie” wyskoczyć. Ewentualnie dlatego, że na przykład moje dwie koleżanki Krysia i Marysia wyskoczyły po coś na działki i jedna została zgwałcona i zamordowana, a druga ledwie wróciła – więc takie wychodzenie na działki to różnie wyglądało.
- Proszę powiedzieć czy były jakieś warunki zachowania higieny? Czy było się gdzie umyć?
Słyszałam różne pytania właśnie między innymi „coście jedli?” To wszystkich szokuje, bo my nie potrafimy powiedzieć, co myśmy jedli. To nie było jedzenie regularne – gdzieś coś się złapało – to się jadło. A czyśmy się myli? To była bardzo trudna sprawa. Z tym się wiążą jeszcze nasze kobiece sprawy – bardzo trudna sprawa. Przy Suzina była pompa, której nadzorowaniem zajął się mój ojciec, bo przecież musiał coś robić, nie mógł siedzieć w domu, tylko musiał być potrzebny. Wobec tego stamtąd nosiliśmy wodę. Numer dwadzieścia to był nasz blok, osiemnaście następny, a potem ulica Suzina, więc trzeba było przejść – oczywiście nie ulicą, tylko na ulicy był zrobiony wykop od nas. Od sióstr zmartwychwstanek do Placu Wilsona był wykop żeby można było przejść – inaczej się nie dało. Jak kto mógł, jak kto uważał, no bo w domu przecież nie było wody.
- Mówiła pani, że działała w służbie pożarniczej, proszę powiedzieć, jak gaszono pożary?
Mnie wcześniej uczyli co robić w razie pożaru... Raz złapaliśmy kogoś, który nie podpalał, ale, który strzelał – jakiegoś zdrajcę.
Snajpera – tak.
Oddaliśmy do dowództwa.
Był strzał. Jak strzał? Nagle – dymek jakiś – coś niesamowitego, pójdziemy zobaczyć. Polecieliśmy zobaczyć. Zobaczyliśmy.
- Czy uczestniczyła pani w czasie Powstania w jakichś obrzędach religijnych?
Trudno powiedzieć czy uczestniczyłam... Byłam dwa razy w kościele. Udało mi się przejść do kościoła świętego Stanisława Kostki, który potem był kościołem księdza Popiełuszki. W tym kościele byłam dwukrotnie, więcej mi się nie udało. W naszym domu, zresztą jak w każdym domu, była kapliczka. Przy tej kapliczce były odprawiane modły okazjonalne. Raz pamiętam przyszedł ksiądz z mszą świętą. Przyszedł ksiądz, strzelanina była wysoka, naboje dalekosiężne, nas na szczęście wtedy nie trafiło i pamiętam, że jak ksiądz zaczął mówić kazanie to wszyscy zaniemówili – co też ksiądz nam powie? Ksiądz nam powiedział w pierwszych słowach: „A czy czekacie cudu? A czy to nie cud, że jeszcze żyjemy? I Panu Bogu za to dziękujmy.” I skończył. Potem było kilku rannych trzeba było ich wynieść i się nimi zająć. Tak właściwie księża chodzili i tak po tych kapliczkach, bo inaczej nie mogli.
- Proszę powiedzieć jak pani wspomina ostatni dzień Powstania – kapitulację? Jaki był wtedy nastrój?
Nastrój był makabryczny. Myśmy byli przede wszystkim, nasz cały blok, byliśmy zmęczeni tym obstrzałem całonocnym. To jest pierwsza sprawa. Druga sprawa – nie było co jeść, nie było wody, więc wiadomo było, że to się skończyć musi. To była straszna sytuacja, tak musi być. Najgorsze, co nas mogło spotkać to właśnie taki koniec. Nie takiego czekaliśmy. Potem osobiście przez śmierć matki. To przejście, to dla mnie był najbardziej dramatyczny dzień z całego Powstania. A jeśli pani zapyta o miły dzień Powstania, to każdy dzień Powstania kiedy słońce świeciło, kiedy można było coś zrobić, można się było gdzieś przydać, można było komuś coś pomóc, to był bardzo ważny, ale się nie zastanawiałam czy to jest szczęście... To dla mnie było dobre. To wszystko.
- Proszę powiedzieć jak się pani znalazła w Pruszkowie, jakie panowały warunki w tym obozie?
W Pruszkowie znalazłam się tak jak wszyscy. Szliśmy wleczeni jak bydło do Dworca Zachodniego. Z Dworca Zachodniego wpakowali nas w lory i do Pruszkowa wywieźli. Potem spanie było na kamieniu. Były takie hale warsztatowe, hale fabryczne, ogromne, bez żadnego urządzenia, bez niczego, po prostu podłoga. Wolno nam było na tym położyć się ewentualnie, chociaż zimno było. Wtedy to było bardzo ciężkie, bo bez mamusi...
Nie, to znaczy dłużej niż inni, a to dzięki mojemu ojcu. Jak mówiłam, był inspektorem lekarzy domowych z ramienia Ubezpieczalni Społecznej i dlatego miał kontakty, znał lekarzy. Byliśmy razem z moim kuzynem, z „Pikusiem”, ze Stefanem. Stefan był po zwiadzie na Żoliborzu ranny w głowę i był w opasce – dla Niemców młody człowiek w opasce, to wiadomo, co to jest. Tatusiowi zależało, żeby jego ochronić, wobec tego zdobył dla niego papiery, że jest chory na gruźlicę – czego Niemcy nie lubili. Ja byłam opiekunką mojej siostry, tatuś był z nami i dlatego pojechaliśmy na kraj, a nie do Niemiec.
Pod Kraków. Byliśmy trzy dni w tej wsi. Pierwsze, co mogłam, to się rozchorowałam. Ojciec chciał, żebym tam jeszcze trochę została, ale powiedzieli gospodarze, że Niemcy pozwolili nas przetrzymać tylko trzy dni, ani dnia więcej, potem, żeby jechać do Krakowa. Wiadomo było, że Niemcy szukali Warszawiaków w Krakowie, bo byli przekonani, że Warszawiacy żyją tylko po to, żeby robić Powstanie – wobec tego trzeba ich zlikwidować możliwie szybko. Wobec tego niebezpiecznie było jechać do Krakowa, ale trzeba było. Następny etap, pojechaliśmy do Krościenka gdzie mieliśmy rodzinę. Krościenko to jest taka wieś nad Dunajcem w Pieninach – urocza wieś. Tam przesiedzieliśmy handlując na rynku farbą, nićmi, igłami... takimi różnymi rzeczami. Tatuś to przywoził z Krakowa, a myśmy ze Stefanem brali stół na plecy i z tym stołem handlowaliśmy, żeby mieć z czego żyć, żeby kupić chociaż ziemniaki, chociaż chleb – nic więcej nie chcieliśmy. Tak przetrwaliśmy tam, aż do wyzwolenia. Jak wyzwolenie przyszło to jechaliśmy do Warszawy, z tym że tatuś, jeszcze przedwojenny umysł, mówił „Słuchajcie, ponieważ Rosjanie są już dawno na wschodzie, to my będziemy jechali nie przez Kraków do Warszawy tylko przez Lublin, bo tam już jest na pewno porządna komunikacja.” W Lublinie dowiedzieliśmy się „Kiedy pociąg do Warszawy?” „Jak przyjdzie jego pora... może jutro, może pojutrze...”.
- Co było dalej, jak przyjechała pani do Warszawy?
Przyjechaliśmy do Warszawy, oczywiście nie było gdzie mieszkać, bo nasze mieszkanie było zupełnie zburzone. 18 sierpnia cała strona tego wielkiego bloku została zburzona. Wobec tego, że nie było gdzie mieszkać, tośmy nocowali u sąsiadów na podłodze. Potem chodziło o to, żeby jak najszybciej pochować mamusię. Leżała cztery miesiące tam właśnie, gdzie została zabita, więc to był nasz zasadniczy cel. Kiedy to się udało – trumna z szafy z jakiegoś mieszkania, kawałek gałęzi, czegoś zielonego na to, ksiądz proboszcz, który akurat przyjechał na naszą parafię. Tak szliśmy wioząc mamusię na dwukołowym wózku od śmieci, tam stała trumna i tak nas cztery czy pięć osób wiozło mamusię na cmentarz Powązkowski. Jak to się skończyło to okazało się, że mamy zaproszenie do Częstochowy, bo w Częstochowie jest rodzina mojego ojca, siostra ojca. Dostaliśmy zaproszenie – „Jest mieszkanie, przyjeżdżajcie natychmiast”, wiadomo było, że nie mamy gdzie mieszkać. Ojciec natychmiast się zgłosił do ubezpieczalni, do pracy i spał na biurku. Nie mieszkał po prostu tam, bo myśmy byli po drugiej stronie Wisły, nie można było przejść – to nie było takie proste przechodzić. Tylko w określonych porach i określona ilość ludzi mogła przejść. Wtedy właśnie, jak przyszedł ten telegram, że mamy przyjechać, to myśmy ze Stefanem wsiedli w pociąg i na gapę pojechaliśmy do Częstochowy. Zobaczyliśmy światła, przyszłam do domu i ciotka mnie pyta „Co ty tak w tej ubikacji długo siedzisz?” „Ciociu ja tylko jeszcze raz wodę spuszczę”. To była satysfakcja, to była radość. Można było pociągnąć i woda leciała! Niesamowite! Niesamowite rzeczy, a jeszcze światło się świeci! Kiedy chcieliśmy jakoś zarobić, to szliśmy na targ sprzedawać ciuchy po jakichś ciotkach. Wracając z tego targu, idąc Aleją Najświętszej Maryi Panny mówię „Stefan patrz! Poszukują ekspedientki” A on mówi: „Słuchaj, ale tam jest napisane - inteligentnej.” Mówię „Może się nie poznają..” i weszłam. Nie poznali się, przyjęli mnie i pracowałam jako ekspedientka w Częstochowie. Natychmiast jak się jako tako zrobiło, to ojciec przyjechał do nas z wizytą, pracował w dalszym ciągu w Warszawie. Przyjechał z siostrą. Do szkoły Ala prędko musi iść. Do normalnej szkoły. Ja poszłam do tak zwanej szkoły wieczorowej Słowackiego w Częstochowie, żeby zrobić maturę. Tam udało mi się ją zrobić. W szkole poznałam przyszłego męża. W klasie było nas trzy dziewczyny, bo to był mat-fiz-chem i po maturze natychmiast w 1946 roku wyjechaliśmy do Wrocławia na studia. Zaczęłam studia [chemiczne] we Wrocławiu, potem się ciężko rozchorowałam, taka reakcja organizmu na przeżycia, tak że musiałam przerwać te studia i podjęłam je ponownie jako studia zaoczne w Gdańsku.
Wrocław, 22 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek