Jan Maruszewski „Janusz”
Nazywam się Jan Maruszewski. Urodziłem się 7 maja 1926 roku w Warszawie. W czasie Powstania przyjąłem pseudonim „Janusz”.
- Jak pan wspomina dzień 1 sierpnia?
Mieszkałem na Okopowej 53. To dwie posesje od szkoły, która jest pod numerem 55. W czasie okupacji szkołę zajmowali Niemcy, Wehrmacht. Jak rozpoczęło się Powstanie, szli od rogu Karolkowej i Mireckiego. Punkt zborny był w fabryce „Telefunken”, przechodzili przez boisko „Skry”, przez cmentarz ewangelicki. Usłyszałem strzały, pobiegłem na strych mojego domu. To był budynek czteropiętrowy, przylegający do cmentarza żydowskiego. Okna z pewnych oficyn wychodziły na cmentarz żydowski. To były dwie kamienice, jedna od ulicy, druga od podwórka i z tej od podwórka okna przechodziły na cmentarz żydowski. Zobaczyłem powstańców, idących w kierunku szkoły. Zszedłem ze strychu, poszedłem na pierwsze piętro, z mieszkania od sąsiadów przeszedłem na dach, bo w tym domu, w oficynie, która przechodziła na cmentarz żydowski, mieściła się garbarnia właściciela domu. Nazywał się Kajzer. To był słynny budynek Kajzeraka. Na cmentarz wyskoczyłem, dołączyłem się do nich. Powiedziałem, że tutaj mieszkam, wiem, że w szkole Niemców nie ma, bo Niemcy poprzedniego dnia i 1 sierpnia, chyba do południa, się wynieśli. Dostali rozkaz albo coś takiego, więc jeszcze posłali mnie jako szpicę z drugim kolegą, już nie pamiętam, jak się nazywał, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście Niemców w szkole nie ma. Poszedłem, dozorcę obiektu szkolnego znałem, nazywał się Śledź – miał syna Gieńka, starszy ode mnie był chyba ze dwa lata – i powiedziałem co jest grane i tak dalej, więc Gieniek już do nas, do mnie się dołączył i stwierdził, że rzeczywiście nie ma Niemców. Niemcy się wyprowadzili i wtedy cała kompania „Maćka” zajęła szkołę. To było z pierwszego na drugiego.
Pierwsza akcja była. Od razu dwa samochody ciężarowe jechały od ulicy Powązkowskiej w kierunku Leszna i wtedy ci, którzy mieli broń, już ich zatrzymali i tego dnia zdobyłem karabin. Niemcy rzucili, uciekali, wziąłem karabin. Pierwszą noc przenocowałem w szkole. Na drugi dzień wysłano mnie na boisko „Skry”, zobaczyć, jak tam jest, czy są jakieś oddziały niemieckie. Wtedy nie było, ale na drugi czy na trzeci dzień poszliśmy Okopową, bo chcieliśmy dołączyć do kolegów, którzy byli od Młynarskiej na cmentarzu ewangelickim.
- 2 sierpnia była głośna sprawa dwóch czołgów, które zresztą powstańcy odbili.
Tak, tak.
Ale to po południu. Tak, tak. Myśmy byli przed południem. Wróciliśmy, złożyliśmy meldunek, że Niemców na razie nie ma, a po południu to właśnie czołgi szły od tak zwanego Kercelaka, to znaczy od Leszna w kierunku Powązkowskiej i przy rogu Glinianej zostały zdobyte, „Tygrys” i „Pantera”. Oczywiście były trochę uszkodzone, to mechanicy naprawili i jeden z nich brał udział w odbiciu „Gęsiówki”, obozu koncentracyjnego, w którym był, że tak powiem, cały
international, przeważnie Żydzi z krajów okupowanych przez Niemców.
- Pan był ochotnikiem. Kiedy pana zaprzysiężono, kiedy pan dostał opaskę?
Zaprzysiężono mnie 2 lub 3 sierpnia. Złożyłem przysięgę, dostałem opaskę i przyjąłem pseudonim „Janusz”. Jeszcze przed przysięgą, pierwszego dnia, zdobyłem karabin. To już miałem karabin, zostawili mi go. Chyba trzeciego dnia poszliśmy na akcję na cmentarz ewangelicki, Okopową do Mireckiego. Szedłem pierwszy jako znający teren – tam się wychowałem. Przeszliśmy duże boisko, po lewej stronie były jakieś budynki mieszkalne, a po prawej stronie był parkan, oddzielający ulicę od boiska „Skry”. Małe boisko, które było okolone wałem. Od ulicy Mireckiego był dość spory wał i była wyrwa w murze i usłyszałem niemieckie głosy. Miałem lornetkę, więc patrzyłem, jak oni usytuowali się na górze z karabinem maszynowym, ale mnie nie zauważyli. Wycofałem się, a reszta kolegów szła boiskiem od Okopowej. Jak Niemcy zobaczyli, zaczęli siekać, to ledwo z duszą uciekłem. Wycofałem się z powrotem i to była moja pierwsza akcja.
W następnej akcji brałem udział na cmentarzu żydowskim. Bo Niemcy jak zajęli cmentarz ewangelicki, szli przez cmentarze w kierunku Okopowej i tam też brałem udział. Trzecia moja akcja była na rogu Okopowej i Dzikiej w budynku garbarni Temlera. Wtedy byłem z kolegą Małkowskim, który był dowódcą drużyny. [...] To była Okopowa 79 czy coś takiego, w każdy razie garbarnia była w podwórku, a od ulicy był budynek mieszkalny. Od Powązkowskiej do Okopowej prowadzili falami małego „goliata”. Myśmy mieli PIAT-a i żeśmy tego „goliata” unieszkodliwili. To była moja trzecia akcja.
11 sierpnia Niemcy nas wykurzyli z Okopowej i przez getto ulicami Stawki i Smoczą przeszliśmy na ulicę Bonifraterską. Żeśmy się zakwaterowali chyba Bonifraterska 12, o ile pamiętam. Z trzynastego na czternastego poszliśmy na pozycje. W tej chwili to jest na wysokości kościoła Jana Bożego, jak leci ulica Andersa. Gruzy, dołem dwa zwaliska gruzów, a środkiem kolejka kolebowa. Jakieś roboty szły. To był ostatni zrzut na nasze pozycje. Zrzuty były w nocy, więc nad ranem, gdzieś o czwartej rano i gros zrzutów padła między nasze pozycje a niemieckie.
- Czy oznaczaliście jakoś teren?
Tak. Myśmy byli od strony Bożego Jana, od ulicy Bonifraterskiej, a Niemcy byli po drugiej stronie, kilkadziesiąt metrów. O świcie żeśmy chcieli odbić zrzuty. No więc strzelanina – to, tamto i idąc po torbę z tego zrzutu, zostałem ranny. Dostałem tak: od nogi, po ciele, pod kolano. W sumie naliczyli siedem sztuk. Jeszcze koledzy zaczęli uciekać, krzyczę: „Zabierzcie mnie, bo jestem ranny!”. Jakoś mnie odciągnęli za wózki kolebowe. Nie było noszy, przylecieli sanitariusze i na kocu, we czterech, odnieśli mnie na ulicę Muranowską 1. To był dom mieszkalny. Do tego domu mnie zanieśli, gdzieś na pierwsze piętro, położyli na łóżku. Mnie to wszystko bolało, chciałem chwycić pistolet od kolegi, który siedział przy mnie, żeby się [zastrzelić]. Byłem w szoku. Po prostu byłem w szoku. A jeszcze bombardowanie Niemcy urządzali, rzucali bomby. Poleżałem, już nie wiem, parę godzin. Jak to wszystko ucichło, przenieśli mnie do karetki. Karetką ulicą Bonifraterską – w tej chwili, jak są Sądy przed pomnikiem Powstania Warszawskiego – był przejazd, oczywiście było to zabarykadowane. Barykady stały, więc tylko do tego miejsca mnie dowieźli i wtedy na nosze i przez plac Krasińskich do ulicy Rymarskiej. Wtedy nastawili tak zwaną szafę. Ale jakoś zdążyli wpaść w bramę, a pociski z „szafy” rąbnęły w plac.
Już nie ulicą, tylko piwnicami zanieśli mnie do prowizorycznego szpitala róg Podwala i Długiej. To jakiś urząd finansowy był czy coś takiego. Pociski były jakieś zatrute, jak mi mówili, bo nie mogłem moczu oddać. Po prostu nie wiem, przez dwadzieścia cztery godziny nie mogłem moczu oddać. Robili mnie na drugi dzień chyba cewnikowanie. To gorzej bolało aniżeli wszystkie rany. Doktor nasz batalionowy, Zygmunt Kujawski, o pseudonimie „Brom”, organizował szpital dla naszego zgrupowania na Miodowej 23. Jak zorganizował szpital, to chyba po dwóch czy trzech dniach zostałem przeniesiony do szpitala batalionowego na Miodową 23. Na Miodowej leżeliśmy na noszach. Na drugi dzień zachciało mi się do łazienki, jakaś sanitariuszka mnie podprowadziła, bo miałem nogę ranną, obandażowaną, do toalety, ale toaleta była zajęta i czekała ze mną. W tym czasie Niemcy bombardowali, rzucili bomby na ten dom. Zarwali schody. Upadłem, jakieś drzwi na mnie, jakiś chłopak leżał. To pamiętam jeszcze, że ze względu na zerwane schody, jakiś potężny kolega wziął mnie na plecy, drabinę przystawili i po drabinie zniósł mnie na podwórko.
Doktor „Brom” urządził w piwnicy ambulatorium, salę. Największy odłamek dostałem miedzy żebra – wszystkie rany to były powierzchowne postrzały – tego nie mógł znaleźć, jakimś magnesem szukał, bo nie było prześwietlenia. Powiedział mi: „Po dwóch czy trzech latach to on ci sam do wierzchu wyjdzie”. Na marginesie dodam, że odłamek ten wyszedł mi pod skórę w 1947 roku podczas odsiadki we Wronkach. Po wyjściu z Wronek w roku 1951 wyjęto mi ten odłamek. Mam go teraz na pamiątkę.
Do końca sierpnia poleżałem w szpitalu i później ewakuacja. Wieczorem żeśmy wyszli przez kino „Miejskie”, pasaż był, wierzchem przez Ogród Saski na ulicę Królewską. Poprzedniego dnia pierwsza grupa poszła – im się udało. My na drugi dzień. Poszli szpice, wrócili po dwóch, trzech godzinach: „Nie da rady!”. Niemcy zorientowali się po tym poprzednim dniu, że to powstańcy. Obsadzili bardziej swoje pozycje w ogrodzie i reflektory nie reflektory – i nie dało rady przejść. Do rana czekaliśmy i rano, około godziny siódmej, ósmej weszliśmy do kanału róg Długiej i placu Krasińskich, gdzie w tej chwili jest kostką wyłożone do tego miejsca i na rogu jest tablica upamiętniająca. Rzeczywiście, dzięki za wszystko kolegom i potem [szliśmy] osiem i pół godziny kanałami, ulicą Miodową, Krakowskim Przedmieściem. Dlatego tak długo, bo Krakowskie Przedmieście róg Miodowej już kanał był otwarty i Niemcy rzucali granaty. Z kanałów wyszliśmy na ulicy Nowy Świat, przy ulicy Wareckiej.
Kanały były różnej wysokości. Najwyższy był dziewięćdziesiąt centymetrów. Trzeba było iść w kucki. Woda do kolan. Już trupy leżały. Po trupach się szło.
- Kanał był cały czas równomierny czy zmniejszał się albo zwiększał?
Poziomy się zwiększały i zmniejszały. Na Krakowskim Przedmieściu było rozgałęzienie – w lewo, w prawo – ale myśmy szli prosto do Nowego Światu. Po ośmiu i pół godzinach żeśmy wyszli róg Wareckiej i Nowego Światu. Człowiek wyszedł z kanału. My zaślimaczeni, zabrudzeni, śmierdzący i kobity pomalowane, w sukienkach – bo to ciepło – w oknach szyby, budynki stały. Jakby człowiek do innego świata przyszedł.
Mnie od razu zabrali do szpitala, który był w szkole na Hożej 13. Noga spuchnięta, mimo że miałem obandażowane szczelnie plastrami i bandażem. Przeprowadzał mi operację profesor o nazwisku Meisner, to był przedwojenny specjalista szczęki i czaszek. Był kierownikiem tego powstańczego szpitala. Robił mi operację, oczywiście uśpili mnie, to wyciekła podobno szklanka ropy. Tyle czasu, mimo że to zabandażowane, ale bakterie ponoć z tych smrodów w kanale się dostały do rany i to wszystko się rozjątrzyło. Noga, podbicie spuchnięte i w szpitalu na Hożej leżałem już do końca. Już byłem troszkę zdrowszy, ręka na temblaku.
Na Miodowej, jeszcze zapomniałem powiedzieć, jak czekałem na to wyjście do toalety, to było to bombardowanie i zostałem ranny w rękę. Miałem zegarek na ręku, to tak jakby żyletką odciął, ale to wszystko ucichło: cyk, cyk, cyk. Złapałem go i odzyskałem, bo niedaleko mnie upadł.
Chodziłem jeszcze wtedy chyba ze dwa razy jako wojskowy z ludnością cywilną do Haberbuscha na Wronią po żyto, bo nie było co jeść. To przechodziło się przez Aleje Jerozolimskie.
- Kiedy to było? Kiedy pan chodził po to żyto?
To już było we wrześniu.
Byłem ranny odłamkami po lewej stronie ciała od stopy, w bok i głowę, w której do dziś mam dwa odłamki. Ale do Haberbuscha chodziłem, gdy noga już trochę się zagoiła, rękę na temblaku miałem. Bo ludności samej nie puszczali przez Aleje Jerozolimskie, tylko musiał być ktoś z powstańców. Grupę brałem pięć–sześć, dziesięć osób i chodziłem z nimi i w woreczkach przynosiliśmy żyto. To się mełło na czymś. No i tak do kapitulacji.
- Jak w pierwszych dniach Powstania na Woli wyglądało uzbrojenie oddziałów Batalionu „Zośka”?
Mieliśmy trochę broni krótkiej, parę pistoletów maszynowych, karabiny o granaty, ale to było za mało. Co trzeci, czwarty miał jakąś broń. Nie było broni. Potem jak żeśmy mieli jakąś akcję, bo przede wszystkim dużo żeśmy zdobyli po zdobyciu „Gęsiówki”. Była strzeżona przez dużą grupę Niemców. No i z tych czołgów też. Ale przede wszystkim karabinów, pistoletów to najwięcej się zdobyło na „Gęsiówce”. [Więźniów] było gdzieś ponad trzysta osób.
- Dużo się przyłączyło do oddziałów powstańczych?
Może kilka osób. Już nie pamiętam tego. Pamiętam tylko jednego – polski Żyd był. Potem, na Starym Mieście, to co żeśmy zdobyli na Okopowej, na „Gęsiówce” i tak dalej, to z tym się walczyło. Jak już Starówka padła, ja ranny, to już nie mogłem iść z oddziałem na Czerniaków, a batalion poszedł. Już do kapitulacji zostałem w szpitalu i jako ranny wyszedłem do obozu.
- Jeszcze chciałem zapytać o umundurowanie, bo Batalion „Zośka” był jednym z nielicznych batalionów, który był umundurowany.
Po zdobyciu magazynów na Stawkach nosiliśmy „panterki” i obuwie.
To było na początku, oczywiście przed wycofaniem się ze szkoły. Po przywiezieniu ze Stawek do koszar na Okopową.
Tak, „panterkę” miałem i hełm niemiecki, bo to po Niemcu, a „panterkę”, buty, bo magazyny były. W „panterki”, obuwie i bieliznę tośmy się zaopatrzyli prawie wszyscy. Na Spokojnej w szkole stała kompania „Rudego” i nawet im żeśmy jeszcze podrzucili. Też mieli. „Świst” był właściwie na Spokojnej, był z kompanii „Rudego”.
- Chciałem pana zapytać o ostrzał, bo był pan ranny od wybuchu granatnika?
Tak.
- Czy można się przed tym schować, jak wygląda taki ostrzał? Czy pan słyszał, jak pocisk leciał?
Nie było się gdzie schować, bo to było na gruzach.
Tak! – Wśśśśś! Bach! Strzelił i rozpytał się, a ja dostałem. Dostałem, położyłem się, ciepło mi się zrobiło na całym ciele. Chciałem się ruszyć i nie mogłem!
Trudno mi powiedzieć. Kilka osób. Wiem, że byłem ranny. Jeszcze pamiętam, że krzyknąłem: „Bierzcie mnie do tego…” i oni uciekali, a szedł dowódca, starszy jakiś rangą i jeszcze krzyknął do nich, bo przelecieli koło mnie, jak leżałem: „Bierzcie go – i jeszcze tak klął – nie widzicie, że chłopak ranny?!”. Oni mnie dopiero [wzięli] za chałaty i przeciągnęli z pola ostrzeliwania. Przeczekałem dotąd, aż przyszli sanitariusze i mnie na koc, bo już nie było noszy i w czwórkę zanieśli na Muranowską 1 do domu mieszkalnego.
- Proszę powiedzieć, czy harcerze dużo przeklinali podczas akcji?
To różnie było. Różnie bywało. Ale raczej nie.
- To byli grzeczni chłopcy czy nie bardzo?
Jak to młodzi! Raczej tak. Byłem jednym z młodszych. Miałem wtedy skończone osiemnaście lat. Należałem do drużyny harcerskiej w szkole, w której żeśmy stali, bo do tej szkoły chodziłem. To była 45. Drużyna Harcerska, to była przedwojenna szkoła imienia prezydenta Mościckiego. Numer szkoły 196. Do tej drużyny harcerskiej należałem od chyba czwartej klasy do rozpoczęcia wojny.
- Co robiliście w czasie wolnym, jeszcze zanim był pan ranny, na Woli, na Starówce? Czy to były jakieś wieczorki poetyckie, jak to w książkach się czyta czy sobie winko popijaliście?
Różnie się spędzało wolny czas. Winka nie popijaliśmy, bo w każdej chwili trzeba było być gotowym do akcji.
Spotkałem się z kolegami w niewoli, którzy byli w Śródmieściu, z „Kilińskiego”, z innych, to oni mieli koncerty. Fogg ich rozśpiewywał, jacyś inni i tak dalej. A u nas tak: w szkole na Okopowej 55 żeśmy stali do 11, przez tych jedenaście dni, jak były wolne chwile to grało się w karty, jakieś warcaby. Ja na przykład mieszkałem parę metrów dalej, to chodziłem do domu. To jeszcze pamiętam, jak szedłem do domu – zanim poszedłem na tę akcję, co nas Niemcy pogonili – to ktoś krzyknął: „Pani Maruszewska, Janek idzie! Janek idzie!”. Mama wyskoczyła: „Chodź tutaj! Chodź tutaj! Chodź tutaj, bo cię zabiją! Bo cię zabiją!”.
- A matka nie chciała pana zatrzymać?
Chciała, jak każda matka bała się o syna. Doskoczyłem, pocałowałem, ojciec mówi: „Zostaw go”.
Konkretnie, to już nie pamiętam. Z jedzeniem bywało różnie. Na Okopowej to jeszcze było dobrze, jakieś zapasy. W domu, gdzie mieszkałem był sklep spożywczy. Miał sporo, że tak powiem, to żeśmy się u nich trochę zaopatrywali. W tej chwili to już mi trudno, nawet chwilami sam się zastanawiałem, czym żyłem. Bo już nie pamiętam na przykład, żeby usiąść do obiadu, zjeść coś i tak dalej, i tak dalej. Ale jakoś się przeżyło, Boże kochany!
- Niech pan powie, jak wyglądało życie w szpitalu powstańczym?
W szpitalu na Miodowej, to tak jak powiedziałem, że jak zbombardowali dom i z pierwszego piętra przenieśli mnie po drabinie do suteryny, do piwnicy, gdzie „Brom” urządził, to na podłodze się leżało, tylko sienniki jakieś. Było bardzo ciężko, owało lekarstw i opatrunków.
Dokładnie nie powiem, ale rannych było sporo.
- A jak było z wyposażeniem? Nie wiem, czy pan zwracał na to uwagę, ale czy były bandaże, zastrzyki jakieś?
Zrzutów sporo było.
- Czy robili jakieś operacje chirurgiczne? Jak pielęgniarki, jak sanitariuszki do was podchodziły?
Mnie doktor „Brom” odłamek chciał wyciągnąć magnesem, ale nie dał rady. To wszystko było pozytywne i jeden za drugim by w ogień poszedł. Pielęgniarki – koleżanki były bardzo miłe. Jeśli chodzi o środki opatrunkowe, to sporo żeśmy mieli ze zrzutów. Bo zrzuty były, środki sanitarne, broń i żywność też. Żywność też nam zrzucali.
- A w szpitalu dawali wam jakąś żywność z zrzutów? Pamięta pan?
Tak, tak.
Przeważnie konserwy, suchary i czekolady, jeśli chodzi o zrzuty. Może jakieś zupy, bo to i zupy żeśmy też dostawali w szpitalu. Możliwe, że zupy jakieś konserwowe.
- Chciałem, żeby Pan porównał szpital na Starówce ze szpitalem w Śródmieściu. Na ile różne było życie w tych dwóch dzielnicach?
W Śródmieściu było lepiej, bo nie było tak zniszczone jak Starówka. To była kolosalna różnica. Zorganizowany przez kapitana „Broma”, naszego lekarza batalionowego, szpital na Miodowej 23, w porównaniu z tym, co było w Śródmieściu... Po wyjściu z kanałów zostałem przeniesiony do szkoły, gdzie był szpital zorganizowany, na Hożą 13. To w salach szkolnych łóżka były, była sala operacyjna, reflektory. To już było bez porównania. A na Starówce to w piwnicy, prymityw.
- Dużo ludzi, dużo rannych umierało na Starówce w szpitalach?
Nie znam takich danych. W szpitalach to nie powiem, nie będę strzelał.
- Chodzi mi o to, czy takie wrażenia były, że pan tu leży, a tu ktoś umiera, z lewej, z prawej?
Taki przypadek miałem w szpitalu na Miodowej, jak po bombardowaniu leżałem przy zabitym koledze.
- Czyli mimo ciężkich warunków obsługa była na poziomie?
Tak.
„Brom” był przedwojennym lekarzem. Już przed wojną pracował w szpitalu, miał także operatywną pomoc. Przyznam się szczerze, że na Miodowej 23, gdzie leżałem, nie pamiętam, żebym widział, że ktoś umiera. Na przykład w Śródmieściu to tak, dwie osoby wynieśli.
- Proszę powiedzieć, czy księża przychodzili do was do szpitala?
Tak.
- Jakaś posługa duchowa była?
Tak. Jak najbardziej, spowiadali. Na przykład w szpitalu w szkole msza była odprawiana, bo była przestrzeń. To jeszcze budynek niezbombardowany. Niemcy dopiero szli na Śródmieście, a skończyli ze Starówką. Ale mówiąc szczerze, to do końca budynek Hoża 13 był niezbombardowany. Był w drugim podwórku. Z Hożej wchodziło się przez bramę, oficyna od frontu, od ulicy, a budynek szkolny był w głębi podwórka.
- Co pan robił po wyjściu ze szpitala?
Jak już trochę zacząłem chodzić, to chodziłem z ludźmi do Haberbuscha, byłem chyba ze dwa razy.
Każdy brał tyle, ile mógł udźwignąć.
- A kobiety chodziły z wami?
Tak, też. Kobiety brały mniej.
- Jak taka zupa smakowała? Może pan to opisać?
Boże kochany! Sześćdziesiąt parę lat temu. Sześćdziesiąt trzy lata minęło, to skąd mogę wiedzieć? Co dali, to się jadło. Chodzili na Pole Mokotowskie, to i warzywa przynosili.
- Pytam się, bo niektórzy powstańcy do dzisiaj nie jedzą na przykład kaszy gotowanej. Tak im to utkwiło w pamięci.
Ja też kaszy nie jadłem długo, ale dlatego, że siedziałem pięć lat we Wronkach.
No tak! Po powrocie. Od sierpnia 1945 roku do sierpnia 1950 roku.
- Jak dla pana skończyło się Powstanie i czym pan sobie zasłużył na pięć lat we Wronkach?
Z oddziałem nie poszedłem na Czerniaków ze względu na to, że byłem ranny. Poszli tylko zdrowi. Więc już byłem w Śródmieściu w szpitalu do kapitulacji i później dołączyłem do oddziału chyba „Kilińskiego”, do wojska i z nimi wszystkimi wyszedłem do niewoli. Na placu przed Politechniką składało się broń.
Po powrocie z niewoli w maju 1945 roku konspirowałem dalej i tak się stało…
- Czy pan miał broń, jak był w szpitalu i kiedy wychodziliście do niewoli?
Miałem krótki pistolet „Walther”. Oddawało się broń i do Pruszkowa. W wagony i wywieźli nas do Lamsdorfu. Później stamtąd, jak wojska ruskie i polskie nadchodziły na Niemcy, zaczęli nas wywozić i w Szczecinie uciekłem z transportu z kolegą. Trafiliśmy do obozu cywilnego, gdzie mieszkali ludzie, którzy byli wywożeni do Niemiec. Tam z kolegą trafiłem i już siedzieliśmy, czekaliśmy i potem uciekaliśmy na Zachód. Trafiłem do Rostocku. W Rostocku, w związku z tym, że to port morski, cofnęliśmy się czterdzieści kilometrów do Güstrow bodajże. Tam nas oswobodziły wojska ruskie i polskie. Stamtąd wróciłem do domu, do Warszawy. Już nie będę mówił, jakimi środkami i tak dalej. Gdzieś około połowy maja byłem już w Warszawie. Dom zbombardowany, ale spotkałem znajomego sąsiada, z którym mieszkaliśmy razem na Okopowej 53 i on mnie przygarnął do siebie.
- Co się stało z pańską rodziną?
Moja rodzina została wywieziona poza Warszawę, a po wojnie pojechali do rodziny w Gąsocinie. Jak się u sąsiada[zatrzymałem], zacząłem szukać. Aha, jeszcze w Szczecinie jak byłem, to miałem przygodę. Szedłem sobie ulicą i spotkałem kolegę, zięcia mojego dozorcy z domu, gdzie mieszkałem. Jak Niemcy przyszli na Okopową, ludzi zaczęli wyrzucać, to ktoś powiedział mojej matce, że mnie widział zabitego. Przy szkole był ogród. W tej chwili to jest boisko sportowe, a przed wojną był ogród warzywny, którego właścicielem był Miros. Miał willę swoją pod samym parkanem cmentarza ewangelickiego i uprawiał ten ogród. Ktoś mojej matce powiedział, że mnie widział tam zabitego. To moja mama odprawiła za mnie trzy msze święte. Bo zostali wysiedleni gdzieś pod Grodzisk. [Kolega] Rysiek [mi to opowiedział]. Idę, patrzę, a on stoi i się żegna. To go za chałaty i do bramy: „Co się stało?”. Dopiero wszystko opowiedział. Tylko to, ta wiadomość od niego, że mnie widzieli zabitego. Bo tak, to miałem zamiar uciekać na Zachód. Siostrę miałem we Francji, bo mieszkała z mężem w Rzeszy i ich deportowali do Francji. Przyjechałem do Warszawy, żeby pokazać się, że żyję.
W Gąsocinie, w rodzinie. Jak [w Warszawie] wszystko zbombardowane, to mama pojechała do siostry. Z rodziną: ojcem, matką i siostrą zobaczyłem się po sześciu latach od czasu wyjścia z domu do Powstania. Dopiero po wyjściu z więzienia we Wronkach.
- Jak mama zareagowała, jak pana zobaczyła?
Jak mnie zobaczyła, to przeżegnała się: „W imię Ojca, Duch Święty czy jak?”. Nie pamiętam w tej chwili, ale radość, rozpacz i tak dalej.
- Przez cały czas niewoli nie miał pan możliwości przesłania jakiejś informacji?
Nie. Jak spotkałem sąsiada, to on mi powiedział, że gdzieś rodzice wyjechali na wieś. Spotkałem kolegę z „Miotły”, z którym byłem w niewoli. Przyjechał wcześniej, chyba w kwietniu już był w Warszawie. „Bartek” miał pseudonim, nazywał się Witek Paczkowski, nie żyje już. Spotkałem się z nim na ulicy i pytam: „Ujawniać się?”. Wyjął pistolet: „Ja ci się ujawnię”. Mówię: „[Będziemy] starać się o zapomogi dla rodzin po kolegach, którzy zginęli” i tak dalej i zaczęliśmy z powrotem konspirować. Obrobiliśmy dwie roboty, trochę pieniędzy się zdobyło.
Jubilera, potem kasę. Brałem udział tylko w jednej robocie, na jubilera róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.
To było w lipcu 1945 roku. 3 sierpnia żeśmy się umówili na jakąś akcję – mieliśmy jechać róg Marszałkowskiej i Złotej, w gruzach wszystko było – o dziewiątej rano. Czekam, nie ma. Dziesiąta, nie ma. A jak ze świętej pamięci Paczkowskim się widziałem i powiedział, że na rogu Żelaznej i Złotej jest „Pekin” (do dzisiejszego dnia stoi, w tej chwili jest już chyba do wyburzenia) i wiedziałem, że jak nie przyszli, to są tam i poszedłem.
Poszedłem i wsiąkłem. Tam był już kocioł. Jak poszedłem gdzieś koło godziny dziesiątej, już była jakaś dziewczyna i chłopak. Kocioł był u „Owcy”. Taka była moja wpadka. Cały dzień żeśmy siedzieli. Przed wieczorem przyjechał „Lublin” odkryty, związali nas jakimiś sznurkami z tyłu, bo kajdanek nie mieli i w trójkę na pakę „Lublina”. Zawieźli nas do Urzędu Wojewódzkiego, który mieścił się róg Środkowej i Strzeleckiej na Pradze. Zastępcą komendanta wojewódzkiego był Światło. Żyd, który przyszedł ze wschodu. Wtedy był jeszcze w randze porucznika czy podporucznika, był zastępcą komendanta. Poprowadził mnie do niego na przesłuchanie. Pyta to, śmo, tamto. Mówię: „Wpadłem, szedłem tam”. Powiedziałem, że mnie bili w Niemczech na robotach. Kolega powiedział, że jak będziemy [już w Warszawie], to żeby przyjść, on tam mieszka, żeby się odwiedzić i tak dalej. Miał jakąś kartkę przed sobą i pyta, [a ja]: „Nie wiem, nie wiem, nie wiem”. No to: buch, buch w gębę. Nie chcę kląć, bym sukinsyna... To był dom prywatny. Ludzi wysiedlili i w piwnicach były cele, normalnie w lokatorskich piwnicach. Ziemia, siennik. Tej nocy mnie trzy razy wzywali, no i baty, baty, baty. Na drugi czy na trzeci dzień – w końcu korytarza był kibel – otwieram drzwi, patrzę, kolega siedzi, jądra tak spuchnięte. Mówi: „»Janusz«, przyznaj się do wszystkiego, bo zrobią z tobą to, co ze mną. »Marynarz« wszystko wykapował”. To jeden z naszych był, też został złapany. Na Środkowej żeśmy siedzieli chyba ze dwa-trzy tygodnie. Potem do więzienia na ulicę 11 Listopada. W listopadzie miałem rozprawę, w więzieniu.
- Jak wyglądało rozprawa wtedy?
Z początku to wywozili do sądów. Ale chyba ze dwa czy trzy razy odbili chłopców wożonych na rozprawy, to już nie wozili, tylko przyjeżdżał skład sądu. W celi na parterze odbyła się rozprawa. Trzech ludzi w mundurach bez dystynkcji. Rozprawa trwała około jednej godziny. Odczytali oskarżenie: usiłowanie obalenia ustroju Polski Ludowej. Wyrok: dziesięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Na 11 Listopada – to było też w listopadzie – przyjechało trzech wojskowych bez dystynkcji, tylko w mundurach zielonych. Stół, cela – jedna czwarta pokoju, rozprawa.
- Jaki pan miał zarzut? Pamięta pan?
Obalenie ustroju Polski Ludowej. We dwóch żeśmy [byli na rozprawie], bo to była sprawa tak zwanego „Komnata”, wtedy tak to się nazywało. Sześć czy osiem osób rozbili na trzy sprawy, żeby wszystkim doładować. Bo jeśli byłaby to ogólna sprawa, to prawdopodobnie bym nic [nie dostał]. Byłem najkrócej i najmniej miałem działalności. Przy pierwszej sprawie ten, co kapował, dostał karę śmierci. Nawet już nie pamiętam jego nazwiska. Miał pseudonim „Marynarz”. Dostałem dziesięć, kolega, co był ze mną – osiem lat.
Ponad pięć lat. Od 3 sierpnia 1945 roku do 6 sierpnia 1950. Amnestia w 1947 roku zdjęła mi pięć lat.
- Jaki to miało wpływ na dalsze pana życie?
W dalszym swoim życiu byłem przeciw ustrojowi, jaki panował w Polsce. Nie wstąpiłem do ich partii, mimo bardzo wielu nacisków. I dzięki Panu Bogu przetrzymałem to wszystko! Po wyjściu nie mogłem pracy dostać nigdzie i tak dalej. Musiałem zaczynać od pracy fizycznej. Po dwóch latach ożeniłem się, założyłem rodzinę. W trzydziestym roku życia dopiero miałem pierwszego syna – jak się ożeniłem miałem dwadzieścia sześć lat – po czterech latach. Żona miała komplikacje ze względu na pracę w rentgenie, ale jakoś się udało. Mam dwoje dzieci. Syn ma w tej chwili pięćdziesiąty drugi rok, córka ma pięćdziesiąty rok. Dwa lata różnicy między nimi jest.
- Panie Janie, na koniec niech pan powie, jak ocenia Powstanie Warszawskie z perspektywy uczestnika? Czy to miało sens, czy nie miało sensu? Czy by pan swoje dzieci puścił do takiego zdarzenia?
Choć byłem dwukrotnie ranny, nie żałuję, że brałem czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Na pamiątkę noszę do dnia dzisiejszego dwa odłamki w głowie.
Był sens, jak najbardziej. Dzieci moje też by to zrobiły.
Powstanie miało sens, dlatego żeśmy już za długo byli w okupacji. Konspiracja rozpoczęła się od 1939 roku. Tacy są Polacy. No i żeby Rosja nie była Rosją, tylko żeby była innym państwem, to na pewno byśmy to Powstanie wygrali. Bo przecież, jak Powstanie miało się zacząć, to już Rosjanie byli prawie na Pradze, jak się zaczęło, to cofnęli się aż pod Tłuszcz. To jest trzydzieści kilometrów. Bo [Rosja] takie ma tendencje – a niech się wybiją, niech Niemcy ich wybiją. Mieli założenia, że podzielą Polskę tak, jak podzielili.
- Niech pan powie, czy wtedy, mając lat osiemnaście, pan miał świadomość jakiejś sprawy narodowej, czy młody człowiek chciał po prostu czegoś dokonać?
No narodowej. Raz, że byłem harcerzem od czwartej klasy, to jest od 1935 roku do końca. Mieliśmy różne ćwiczenia, zbiórki, zebrania i tak dalej. Czułem się harcerzem ponadto. Przed Powstaniem to żeśmy też mieli grupki i żeśmy Niemcom różne psikusy, że tak powiem, robili. Pracowałem na kolei, na Dworcu Gdańskim, chyba z rok. Tam pracowała moja mama i ściągnęła mnie, to żeśmy też jakieś maźnice nie maźnice, piachu żeśmy dosypywali do różnych maźnic, które do hamulców [służyły]. Pałając nienawiścią do okupanta, chciałem walczyć z nim i tego dokonałem walcząc osobiście w Powstaniu Warszawskim, czego nie żałowałem i nie żałuję do dnia dzisiejszego!
Warszawa, 27 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz