Nazywam się Jan Kulma.
Urodziłem się 13 grudnia 1924 roku w Radomiu, notabene, w wozie kolejowym, bo ojciec był komendantem stacji i myśmy mieszkali w wozie kolejowym. Powinienem mieć na całe życie właściwie darmowe przejazdy, ale nie mam.
Ojciec był kapitanem saperów kolejowych, w związku z tym moje urodzenie na stacji w Radomiu.
Mama była księgową i prowadziła cały dział prawny i rozrachunkowy w Senacie. W związku z tym mieszkaliśmy, dziwna sprawa, ale w pałacyku, tym ślicznym pałacyku, który przetrwał Powstanie i jest, ciągle tam jest, z pięknymi apartamentami.
Tak.
To było tak, że już byłem w przedszkolu u Piłsudskiego – pięć lat miałem – byłem w przedszkolu, „Rodzinie Wojskowej”, która była w pałacyku na rogu alei Szucha i Nowowiejskiej. W czasie wojny tam było kasyno. Można powiedzieć, w czasie wojny atakowałem w tym miejscu. Wszystko tak splecione. I myśmy wtedy mieli w tym [miejscu], gdzie potem było kasyno, była nasza szkoła „Rodziny Wojskowej”. A więc już pamiętam, że na początku tam chodziłem do przedszkola, a więc już byłem w Warszawie od piątego roku życia. A może było wcześniej, ale tego nie jestem pewny.
No nie, normalne życie. Zetknąłem się z całym problemem zasadniczym, to znaczy szkoła ekskluzywna, dla wybranych – byłem w tej szkole do czwartego roku. Ojciec powiedział: „Jasiu, nie będzie…”. Nie wiem, jak to się nazywało, bananowo, nie wiem. To były szkoły „Rodziny Wojskowej”. Myśmy byli w pałacyku na alei Szucha, każdy miał oddzielny stolik, [lekcje] w komnatach pałacowych. I ojciec mówił: „To tak nie będzie, Jasiu pójdzie do normalnej szkoły”. I zabrał mnie na ulicę Szucha, do szkoły Szucha 5. To była szkoła publiczna numer 96. W ogóle szok. Ze szkoły cichej, w pałacu i tak dalej, do szkoły zatłoczonej, krzykliwej. No i na tablicy „chuj”. Co to jest? Dzieci się śmieją wszystkie, a ja jak ten głupek. Przeżyłem szok, że jednak te poziomy, statusy życia były olbrzymie. Jak szliśmy na wycieczki, przeżywałem zupełną przepaść. Ja widzę te dzieci bose, ale ja w takich butach, łaa. Te dzieci ledwo ubrane. To zetknięcie dwóch światów, gdy taki chłopiec mojego wzrostu mówi: „Daj mi laskę!”. Ja ze strachem: „Bierz laskę”. A on te laskę: „Ja ci pokażę sztukę”. I bierze tę laskę, do połowy wbija. Ja nawet wyciągnąć jej nie mogłem. Wyciąga, „A teraz ty…”. Aaa – taki kawałeczek. Przepraszam, to jest może drobiazg, ale to zetknięcie tych różnych światów…
Nie, to polega na tym, że jak byłem w tej szkole wojskowej „Rodziny Wojskowej”, to to była rzeczywiście szkoła świetna, no ale dla wybranych. A tamta publiczna była normalna. A potem jak poszedłem do „Batorego”, to jeszcze bardziej zwiększyła się przepaść. Bo jednak „Batory”, choć miał wszystkie idee postępowe (to była jedynka, pierwsze gimnazjum w niepodległej Polsce), no to jednak… I miało na sumieniu, że Żyda tam nie było, Ukraińca tam nie było. Z rodziny rosyjskiej był Popow. Z rodziny niemieckiej była ta jeszcze prawie szlachta dziewiętnastowieczna, ale Ukraińca i Żyda – nie daj Panie Boże. No, takie to buty.
To była bardzo dobra szkoła, więc trudno mnie mówić, bo rzeczywiście zrobili jedną rzecz, że każdy wykładowca tam to był prawie albo pełny, albo nadzwyczajny profesor. Tak że zrobili dobór profesorski fantastyczny, poziom wyśrubowali fantastyczny. I nie zapomnę, jak ja opowiadam tematy, jakie tam miałem. Mała matura, dobrze? Proszę pani, proszę mnie powiedzieć epokę, gdzie w Grecji panowało [trzydziestu] tyranów, proszę.
Nie opowie pani. Oto właśnie chodzi, że w ogóle tematy, jakie tam były naturalne… Ja nawet miałem taką rozmowę. W czterdziestym drugim roku w domu były u nas poważne aresztowania, wsypa. Rzecz została zawieszona w przedziwny sposób, że wyszli i zapowiedzieli, że wrócą z powrotem. Bo to była zabawna historia, że aresztowania były 11 listopada. Oni nie przyjechali na konkretną sprawę, oni mieli aresztować z listy. Wpadli do nas i nadziali się na baterię tego… I zaczęli pić. I przyszedł szef. Boże, jak ich opieprzył. „Ludzie, my mamy aresztować, a nie…” [Pokazał] listę. Do rana muszą dziesięciu zaaresztować, a oni się zajmują tutaj… I w tym momencie była taka niejasna sprawa, że mieli materiał na nasz dom, a rano się wszyscy, pik, rozpłynęli.
Ja trzy miesiące byłem u „zmartwychwstańców” organistą. Po trzech miesiącach wracałem do mojego profesora Prejbisza. „Batory”. „Panie profesorze, zgłaszam się”. – „Jasiu, będziesz musiał powtórzyć pierwszą klasę licealną”. – „Ja? Panie profesorze, ja byłem prymusem w pierwszej klasie. Przecież pan pamięta. Te trzy miesiące to ja nadrobię”. A Prejbisz powiedział: „W czasie wojny my musimy bardziej dbać o poziom niż przed wojną. My tworzymy elitę powojenną”. I wynik taki, że ja samej matury już nie robiłem u „Batorego”, bo się obraziłem i poszedłem do szkoły, świetnej zresztą, na Brackiej, Helsztyński. Bardzo znana szkoła. To był anglista wybitny.
Ciocia Zosia przyszła. Ciocia Zosia przyszła i płacząc, powiedziała w trzydziestym dziewiątym roku: „Warszawy nie ma”. Tak na marginesie, ta Warszawa mało była zniszczona w trzydziestym dziewiątym roku, ale dla ludzi, którzy żyli tam, to było straszne. Bo to są różne zupełnie opcje. Muszę pani opowiedzieć, bo to jest i tragiczne, i śmieszne, otóż gospodyni marszałka sejmu była bardzo otyła, nosiła okulary dwadzieścia dioptrii. Ona była gosposią, ona miała cały personel kuchenny, który robił obiady, a ona siedziała, ona próbowała, ona załatwiała. A przyszła wojna, trzydziesty dziewiąty rok i ona zabrała się do wróżenia. A u nas było całe dowództwo 7 Pułku Strzelców Konnych. Biedrusko, to pod Poznaniem, to była ich siedziba. I pewnego dnia ona wróży. I pani pułkownikowej wróży. I mówi do niej: „Tu pani stoi śmierć”. No, popłakała się. Zastępca, pani majorowa: „Przy pani stoi śmierć”. Już nie płakała. „Jak tobie trzeciej powie »śmierć«, to znaczy, że lipa”. Powiedziała trzeciej „śmierć”. Trzech poległo w ataku na Niemcy.
Nie. Jak tylko weszli Niemcy, to pierwszy lokal Gestapo, czyli Sicherheitsdienst – nie Gestapo, tylko Sicherheitsdienst – Urząd Bezpieczeństwa, nie mieścił się na Szucha, tylko w hotelu sejmowym, czyli przy tym pałacyku. I ten cały teren w pierwszym momencie od razu cały wysiedlony. Z tym że myśmy byli wysiedleni… Bardzo zabawne, Niemcy nam pomagali. I wysiedlili nas do domu pracowników sejmu i senatu na dole, na Wrońskiego. To jeszcze się odbywało w niesamowitej kulturze, uprzejmości. W czasie tego wysiedlania porucznik Geheime Staatspolizei… Nie, Sicherheitspolizei, żeby nie mieszać pojęć, pokazał olbrzymi obraz Tołstoja. Ojciec malował, to znaczy [namalował], reprodukcję. I ten porucznik stanął zadumany i powiedział: „Wielki człowiek”. A sierżant przy nim powiedział: „Kompozytor”. A ten powiedział: „Idiota”. I poszedł. Więc to takie historyjki.
Więc trzeba zacząć jeszcze… Na początku moja mama miała straszny kłopot. Jak tylko weszli Niemcy, ja zostałem wzięty do szpitala. Stwierdzili, że mam tyfus. Ale mój wuj, który był marszałkiem senatu… To zabawne. Przed wojną, wie pani, ktoś, kto miał taki tytuł, to rzeczywiście był szanowanym człowiekiem, naprawdę. Dzisiaj to już zupełnie barachło.
Szymański. On był marszałkiem senatu od trzydziestego do trzydziestego czwartego roku albo trzydziestego piątego.
Julian. Miałem takie piękne zdjęcie od niego: „Kochanemu Jasiowi”. To z wzajemnością. […] Jestem w szpitalu i przychodzi pan marszałek. Był profesorem uniwersytetu, więc lekarz przychodzi z całą obsadą, a ja leżę na oddziale tyfusu. To jest trzydziesty dziewiąty rok. A wuj to ogląda i pyta się: „Zdjęcie płuc zrobione?”. – „Nie”. – „To zdjęcie”. Okazało się, że miałem gruźlicę z dziurą. I to wszystko początek… Pani zapytała: Jak jedzenie? Otóż młody człowiek z gruźlicą, który musi być odżywiany i musi być pieczołowita [opieka], gdzie nie ma lekarstw. Rodzina się składała jednak, przynosiła wszystko i tak dalej. A ja na przekór wszystkim po trzech miesiącach wyzdrowiałem.
Na Kopernika, jeszcze dla dzieci. Dalej on jest, prawda, tu, za kościołem tak schowany. A potem jedzenie… Kontynuuję. Zostaliśmy wyrzuceni i mieszkaliśmy u wuja Bronka Wałukiewicza. Wałukiewicz był całą wojnę adwokatem. Ja nie wiem, jak to się działo, przepraszam, ale normalna kancelaria funkcjonowała. Była pani Halinka, aplikantka, była Walunia, moja siostra cioteczna – dwie prowadziły to… Pamiętam, jak ja zastępowałem, to się przyjmowało telefon. „Czy mogę mówić z panem mecenasem?”. – „Pan mecenas nieobecny, proszę zostawić wiadomość”. To się tak mówiło. Pan mecenas był obecny, ale bez zostawienia wiadomości, bez odzwonienia nie było wyjścia. Więc wuj zarabiał. Jak to się działo, bij zabij, nie wiem. Wiem, że tam u niego, na Czackiego 14, organizowaliśmy spotkania delegatury. To wiem. Ale jak wuj zarabiał grube pieniądze na nas wszystkich?
No to jest gimnazjum. Automatycznie… To znaczy w Warszawie tak było, że człowiek właściwie z automatu wchodził.
No tutaj mam. Pani ma.
To jest podana data. Z tym że wcześniej byłem zamieszany w szkolne sprawy. Ale na Moniuszki mieliśmy spotkania. Ale to, co serio, to tu się zaczęło. Z tym żebyśmy wiedzieli – AK rzeczywiście stało z bronią u nogi – żebyśmy wiedzieli. AK nie narażało ludzi. Był Kedyw, była grupa, która była przeznaczona do robienia dywersji, ale poza tym nie wolno było. I stąd jak myśmy się spotykali czasami z NSZ-tem, z kolegami, z koleżankami, to oni dość wyraźnie do nas mówili: „Wy jesteście sługusy Londynu i masonów, i Żydów i nie walczycie, tylko czekacie… My to walczymy o Polskę”. O! I wtedy się biło po pysku i była idealna równowaga polska. Tak, tak to wygląda.
Pamiętam. Tym bardziej pamiętam, że mój przyjaciel w momencie przysięgi zrobił straszną rzecz. Ja wtedy do przysięgi przygotowywałem piątkę, tak mniej więcej, taką grupę. Bo nie było się zaprzysiężonym, tak jak, ja wiem, indywidualnie, tylko że pewien człowiek wprowadzał grupę przez siebie. Dzięki temu wojsko się poszerzało. No i między innymi był Kazik Zeńczak, mój przyjaciel. I przysięga była. I po przysiędze, jak on powiedział, jaka będzie rota przysięgi, to Kazik powiedział: „Czy ja mogę odejść?”. Przeraził się. Przeraził się.
Nie złożył. Mówiąc uczciwie: tylko wariat mógł złożyć tę przysięgę, poważnie, no nie oszukujmy się. No straszne, prawda? I z dodatkiem tych trzech dni, niedobre, no. Chodziło o to, że jak się jest przyłapanym, to po trzech dniach wszystko wolno mówić, bo bez pozwolenia i tak przemówią. Ale do trzech dni… Ale zabawne, że gdyby nie sprawa Kazia, to bym tak tego nie pamiętał, a tak to pamiętam miejsce – Wrońskiego, gdzie to się odbyło. Wszystko doskonale pamiętam.
Nie, bo to chodziło o to, że pewnego dnia… Muszę zacząć od tego, co jest naprawdę ważne. Pewnego dnia mecenas Stanisław Tylbor, przedwojenny sędzia, wybitny zresztą, wybitna postać, zabierał od nas materiały do wyjścia z getta. Dla niego, dla żony i dla dwóch jego dziewczynek. Był obładowany i jest godzina siódma wieczór i on mówi do Bronka: „Bronek, już jest prawie siódma. Jak ja tu już nie… to będzie godzina policyjna. Tu przenocuję jeszcze jedną noc”. A wuj mówi: „Już trzy noce nocujesz, więcej nie będziesz” i go wyprawił. No i wtedy przyszli Niemcy. Tak na marginesie. Pierwsza rzecz, pierwszy cud. Bo to tak kolejno te cudy były. Potem drugi cud. Drugi cud idą do kancelarii, a w kancelarii robią dziewczyny, Halinka i Walunia, na maszynie tłuką dziesięć egzemplarzy wywiadu białego. One tłuką to, oni wchodzą, biją po pysku, tam się robi awantura, chryja. To jest drugi cud, prawda? Ale zakończenie tego cudu jest [takie], zakończenie mojego też cudu… Bo mój cud polegał na tym, że sprawdzają moje kieszenie, a ja w kieszeni miałem instrukcję walki w mieście. To były takie książeczki, o, takie formaty, A6. Że zupełnie inaczej się walczy w mieście. Jak człowiek się przystosowuje do walk w mieście, jak się zajmuje punkty newralgiczne, jak to się robi i tak dalej. I w momencie kiedy mnie Niemcy sprawdzają, ja tej książeczki nie mam. A ja ją [zawsze] cały czas mam. A mama do mnie mruga nagle, bo się okazuje, że w międzyczasie, to i ja wiedziałem, że mam, a tymczasem [zanim] oni przyszli, przyszedł kolega i powiedział: „Jasiu miał mi zostawić tu książkę wojskową, a jego nie ma, ale tu kurtka wisi jego”. I zabrał. […]
Powiem pani zabawną historię o panu Zieleniewskim. Więc to był pan, który pracował na Kredytowej w gazowni, dyrekcja gazowni, był tam jakimś tym. Codziennie do pracy przynosił trzy gazety niemieckie. To były „Allgemeine Zeitung”, „Sturmer” też. On pracował dla białego wywiadu, dostawał pewne instrukcje, pod jakim kątem ma, prawda… Nawet ważne były niekiedy nekrologi, bo się po nekrologach orientowali, nie tylko jakie są straty, ale jakie są reakcje rodzin. I on to robił. I pewnego dnia dyrektor wezwał go do siebie. Rozmowa po niemiecku. „Zauważyłem, że pan bez przerwy czyta bardzo obficie prasę niemiecką”. – „Panie dyrektorze, trzeba się zorientować, co się dzieje na świecie”. – „A jedna gazeta panu nie wystarczy?” – „Pan sam wie, panie dyrektorze, że każda naświetla inaczej. Ta tak, ta tak”. – „A nie lepiej, proszę pana, poczytać Schillera?”. Koniec anegdoty.
Dostałem z wojska urlop w związku z maturą. Na maturę miałem miesiąc urlopu od wszystkich zajęć wojskowych. A ja jeszcze w lipcu miałem egzamin do Wyższej Szkoły Muzycznej, czyli musiałem przygotować repertuar. W związku z tym dostałem zwolnienie na cały lipiec. Natomiast egzamin, który miał być w Wyższej Szkole Muzycznej 26 lipca, odbył się 6 lipca, bo oni niuchali, że coś się dzieje. Ja nawet szedłem częściowo nieprzygotowany. Pamiętam, że inwencję trzygłosową Bacha, obowiązkowe to było, musiałem grać z nut. Ale uznali. Uznali i po tym egzaminie w Wyższej Szkole Muzycznej ja wyjechałem do Zalesia, do wuja i myśmy się tam pięknie bawili. Ale w piwnicy u wuja był nasłuch. W delegaturze nazywało się to „kopalnia” i to było Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Oni dostali dyspozycje, że jeżeli porozumieją się iskrówką z armią polską idącą ze wschodu, to mogą zaczynać Powstanie, ale jeżeli nie będą mieli porozumienia, nie wolno. I ci siedzieli cały czas na [nasłuchu]. I ja się na górze bawiłem z dziewczynami, a oni mnie informowali: „Nie ma porozumienia, nie ma porozumienia, nie ma”. I ja w pewnym momencie dzwonię do lokalu mojego kolegi. Głos mamy, którą znam: „Nie ma Julka. Julka nie ma”. – „A o której będzie?” – „Jego nie będzie”. Aaa, oni są skoszarowani. No więc ja jadę do Warszawy, jadę pod moje adresy. I zostałem skoszarowany 26 lipca. Było to na Belwederskiej, w tych domach niemieckich, z tym że myśmy wchodzili od tyłu, od Parkowej. Szło się tam zaściankami. Wsadzało nas się do jednego mieszkania na drugim piętrze. Chodziło się na bosaka albo w skarpetkach. To było bardzo kłopotliwe. Siusiać nie można było.
No bo jak się wodę spuszczało, to pani rozumie, że cały dom: „Puuu, puuu” . Było tam nas jakichś dwudziestu. Powstanie zostało odwołane trzydziestego pierwszego. Trzydziestego pierwszego przed obiadem zwolniono nas do domu, z wyjątkiem kilku, którzy zostali pilnować mieszkania. O Powstaniu, o terminie, dowiedziałem się pierwszego telefonicznie.
Wróciłem na miejsce skoszarowania.
Ten sam, Bronek Wałukiewicz, który miał dom w Warszawie. Bo to był w ogóle bogacz. Miał, tak na marginesie, muszę to powiedzieć – miał trzy żony, rozwodził się z kolejną, ale zachował chrześcijaństwo, bo druga żona to prawosławna… I każdej zostawiał komfortową willę. Tak że właściwie panie były zadowolone.
Rano dostałem telefon, że mam wrócić na miejsce skoszarowania.
1 sierpnia o godzinie szesnastej wszyscy zebraliśmy się na zapleczu Parkowej 31, gdzie był szpital, świetnie zrobiony szpital. Dowiedziałem się po wszystkim, że tam był ukrywany ciężki moździerz MC3, 72 mm. A to była willa Szymańskich, mojego wuja Kazia również. I nas zebrano o godzinie szesnastej wszystkich. Było nas dużo, bo chodź to były tylko dwa plutony, 125, 126, to one były w stanie wojennym. Pluton w stanie pokojowym jest mały, w stanie wojennym się tam tyle… Kupa ludzi była, kupa ludzi. Nakazano nam włożyć opaski. Przeczytano rozkaz wzruszający: „Od tej chwili przestajecie być armią podziemną. Jesteście wojskiem polskim, idącym…”. Wzruszające to było. Myśmy zaśpiewali wszyscy hymn. I rzecz się stała trochę nierozsądna, w moim przekonaniu, ale ona była potrzebna, to znaczy rozwinąć sztandar. I jeszcze nie było Powstania, bo to była dopiero szesnasta trzydzieści, a myśmy z tą chorągwią maszerowali przez Warszawę na Podchorążych.
Podchorąży „Sum”, on zresztą zginął. To samo kapitan „Cegielski”, Bartoszek.
[Pluton] 125. Poza tym był 126. Jest dość nieokreślona sprawa. [Pluton] 126 to był obsługujący moździerz. Miał czterdzieści dziewięć pocisków moździerzowych. Moździerz jest cudowną bronią, ale muszą być te pociski, trzeba je nosić. W związku z tym tu jest cały kłopot, bo ilu ludzi potrzeba, żeby przynieść to. Bo jego się składa bardzo prosto. On jest z dwóch części: podstawa i tę lufę się tutaj [ustawia] i wrzuca: pa, pa, pa, pa. W zasadzie przy dobrej obsłudze działa jak… No, nie jak karabin maszynowy, prawda? Wrzuca pani: pa, pa, pa – to jest tempo pracy moździerza.
Myśmy maszerowali do wejścia od Podchorążych do Ogrodu, tam był Ogród Botaniczny i tak dalej. I tą samą [ulicą] przemaszerowaliśmy do góry, do Agrykoli, tam ustawiliśmy moździerz. Tam jest taki skos do Pomarańczarni i tam w tym miejscu. Zresztą było przygotowane, to znaczy już wiedzieli, że tam był taki wyprost terenu i tam to ustawili. A my, 125, poszliśmy pod samą balustradę. Jak zaczęła się kanonada, to nad nami – myśmy leżeli – wszystkie cienkie krzewy, wszystko zostało skoszone. Zostały tylko grube drzewa, a reszta leżała na nas leżących na ziemi.
Ja miałem mausera. Z tym że czasami zastanawiam się, ponieważ to były bronie podobne do siebie, czy to nie był browning. Znałem zresztą, co to było. My na broni się znaliśmy, ze strzelaniem było gorzej. To znaczy gdyby przyszło, żebym miał kogoś zastrzelić, to pewno bym nie zastrzelił tak szybko, bo to, co najważniejsze, czyli ten problem strzelania, był bardzo mało [ćwiczony]. Mieliśmy tylko ćwiczenia za Wesołą, na tych piaskach, gdzie był przedtem też poligon wojskowy, i tam trochę sobie używaliśmy.
Bardzo mało. Pamiętam, że przed Powstaniem przyszedł do nas przyjaciel, który były szefem zrzutów, no i prawie płakał, bo on jako szef zrzutów potrzebował pewnych ludzi do zrzutów. On nawet nie miał ludzi do zrzutu z bronią, tak że to było bardzo… Ale jednak butelki były sprawne – nie oszukujmy się, to była sprawna broń.
No to trudno powiedzieć, bo myśmy z nimi mieli sześć lat przedtem kontakt.
Nie. Przeciwko nam stały czołgi od alei i czołgi od Agrykoli. Stop. Tutaj muszę pani powiedzieć, że w moim przekonaniu Niemcy się nas bali. Bo była taka sytuacja. Proszę popatrzeć, wycofujemy się do Ogrodu Botanicznego i tutaj mamy rozkaz maszerować na Parkową w kierunku szpitala. A to jest otwarta przestrzeń. Wejście. I teraz my przechodzimy tutaj. Szpica. „Sum”, kierownik szpicy, ja i „Misio”. I my badamy, czy można przejść. W momencie kiedy jesteśmy w połowie drogi, tu się okazują Niemcy. Idą tyralierą i prują. Nasz dowódca, „Sum”, pada. My go bierzemy z dwóch stron… On mówi: „Uciekajcie. Rozkazuję wam”. Ciągniemy go, wycofaliśmy się. My myśleliśmy, że Niemcy, rozumie pani, jak zobaczyli, że my się tu wycofują, że mają pusty teren [pójdą] – nie poszli, godzinę nie poszli. Dowodzi, że się bali, rozumie pani. Dlatego że ja się potem dowiaduję, że ci nie byli zaatakowani w ogóle. „Jak to? Przecież wiedzieli, że tu jesteście”. Przecież wiedzieli, ale nie poszli. Ja się im nie dziwię: kto chce umierać?
Lokalizacja oddziałów odbyła się w momencie rozpoczęcia Powstania, to znaczy, że… Ale fakt jest jeden. Bardzo przepraszam. Ja byłem już w tym ugrupowaniu, jeszcze kiedy się chodziło Szucha. Myśmy byli, chodzili tam i sprawdzaliśmy, co będziemy atakowali. Tak że jednak lokalizacja była połączona, że człowiek wiedział, o co walczy, jakie są jego warunki. I zawsze chodziliśmy na rekonesans z dziewczyną, znaczy mężczyzna z dziewczyną jako para zakochanych. Bo para zakochanych jakoś… I przechodziłem w ramach takiego rekonesansu koło koszarów niemieckich. Stał żołnierz, a u nóg jego bawił się chłopczyk. Głupio mi było, głupio. Głupie uczucie. Taki chłopczyk. Ładny, śliczny chłopczyk, tak się bawił… On tak z tymi nogami rozkraczonymi, a to maleństwo między nogami, migu, migu. Głupie są niekiedy rzeczy, gdy człowiek musi zabijać, choć mu się wcale nie chce. A jeszcze mniejsze, samemu być zabitym.
Wie pani, jeżeli tak mówimy, ja miałem potwornego pecha. Pierwszy mój pluton, 125, rozbity, o którym zresztą jak się czasem rozmawia z fachowcami, mówią: „A to pana nie ma”. Bo 125. „To pana nie ma”. Myśmy potem wrócili się do…
Od razu na samym początku. Bo był w miejscu do rozbicia, prawda. Myśmy od razu wrócili roztrzaskani do tego szpitala. Drugi pluton to jest 531 i 3 sierpnia ten pluton dostaje rozkaz przedzierania się na Czerniaków, bo tutaj droga na Willową cała odcięta. No i ja wtedy dostaję polecenie: jestem w szpicy, szefem szpicy, idę pierwszy. Chcę pani powiedzieć zabawną historię, że człowiek dlatego jest dobry, że po prostu jest aktorem. Człowiek gotów jest zesrać się ze strachu, jak musi wyjść w południe pod ostrzał i po to idzie, żeby do niego strzelili. Ale jak ja jestem komendantem tej trójki: „Idziemy, wychodzimy, marsz!”. Ja jestem i ja gram, a ci wobec mnie grają. Boże, jesteśmy wszyscy świetni. Idziemy na tego… No i w tym dniu przy drugim podejściu dwóch moich zabitych zostało, a ja się dostaję do piwnicy. A za mną Niemcy. I ja w piwnicy wpadam na węgiel, a za mną Niemcy. Nie mam odwrotu. I oni robią sobie w tym domu na cudownym parterze punkt obrony. A ja tam siedzę. Więc w nocy chodziłem do klozetu, piję wodę. Tak że mój początek Powstania nie jest efektowny. Siedział, cholera, na węglu i w sraczu pił wodę z wiadra. Nie jestem. Ale potem, zanim zresztą rozstrzelano ośmiu ludzi…
W tym momencie. Dlatego że jak mnie szukali na węglu, to mężczyzn wyprowadzili. I co ja na to, bo niestety nie poradzę, ale przykro. I potem tam mnie znalazła już… Udało mi się nawiązać kontakt ze szpitalem polowym AK, bo tylko oni mogą mnie uratować, bo nie miałem dowodu, nic nie miałem. I dostałem się do szpitala AK na Parkowej 31. Nie jest to efektowne, a szczególnie chodzenie do klozetu, bo to był taki niski klozet. I na czworaczkach sobie [chodziłem] i sobie popijałem wodę.
To był szpital wojskowy. Jak przyszedłem po siedmiu dniach, dostałem się w ręce mojego wuja, bo on tam był tym… „Jasiu, dostaniesz na początek tyle koniaczku”. Bo wuj wszystkich leczył koniakiem.
Julian Szymański. Albo Juliusz, on miał chyba podwójne imię. „Julek” się w każdym razie do niego mówiło.
Tak. Z tym że on był okulistą. Ale jeżeli chodzi o ten szpital na Parkowej, u niego, to był świetnie urządzony. I chyba, według wszelkiej rozsądku, przetrwał. Dlaczego? Dlatego że i wuj, i ciotka po Powstaniu przyszli do rodziny. Jak oni przyszli, to tamci też wytrzymali w szpitalu, przeżyli. Znaczy, ranni. Tam było dużo łóżek. Ja muszę pani powiedzieć o bohaterskich sanitariuszkach, bo to co opowiem, to ja całe życie mówię, że to jest największe bohaterstwo w moim przekonaniu. Nigdy bym na takie bohaterstwo się nie zdobył. Jest po pierwszym dniu, w parku otaczającym, tam gdzie myśmy walczyli, a więc Belweder i ten cały [teren], jeżdżą czołgi oświetlone, oświetlające teren. Niemcy z psami, słychać strzały, znajdują rannych, zabijają. I w tym momencie przez mur na tamtą stronę idą sanitariuszki. No ja, ja bym nie poszedł. Ja bym nie poszedł. Zawsze podziwiałem te dziewczyny.
No, a po co? Szły ratować ludzi. Jest przypowieść, nie jestem pewny, ale taka krąży, że dwóm udało się przejść przez cały teren i dojść do kapitana [Tadeusza] Bartoszka rannego w głowę, uwaga – że go wyprowadziły i opatrzyły. I w tym momencie Niemcy ich znaleźli. I Niemcy zasalutowali, załadowali na nosze i odwieźli do placu Trzech Krzyży. Se non è vero, è ben trovato. Jeśli to nieprawda, to dobrze opowiedziana. Proszę pani, takie były… Ja zresztą się nie dziwię Niemcom, bo to bohaterstwo tych dziewczyn przekraczało normalną miarę tego, co mówimy „bohater”.
Chodzi pani o pamiętniki?
Nie, byłem wyłączony z tego. Mój zakres tego, gdzie ja byłem, to co robiłem… Żadnych takich informacji nie było. „Biuletyn Informacyjny” był normalną prasą przedtem. Wszyscy czytali. Ja, jak zdawałem maturę z historii, to zdawałem, a wszyscy czytali „Biuletyn Informacyjny”, bo to był pierwszy dzień, jak Anglicy i Amerykanie ruszyli na Niemcy. Boże, jaki ja miałem dzień cudowny. Oni byli zajęci tą informacją, tak wszyscy to czytali. A mnie egzaminowali.
Po prostu wyszedłem ze szpitala na Czerniaków. Wyszliśmy na Czerniaków i z Czerniakowa [znaleźliśmy się] w lasach kabackich. Nie zapomnę, muszę to powiedzieć, że jak przyszedłem do tych lasów, położyłem się i tak leżałem, i drzewa nade mną. Aaa. A i tam wszyscy zostaliśmy zdemobilizowani, dlatego że już organizacyjnie tam się znajdując, nie było formy organizacji. To prawda, że jak byłem potem w Zalesiu Dolnym, to potem przychodzili koledzy i powiedzieli, że organizują powrót przez kanały. Nie zgodziłem się. Wtedy była ta sprawa, że byłem koło Węgrów, tam Węgrzy byli i mój wuj Bronek chodził na brydża do Węgrów. Ile on rozmawiał z udziałem Węgrów, wojsk węgierskich w obronie Powstania. Bo Węgrzy chcieli, tylko im musiało się opłacać. Musieli mieć jakieś… A tutaj żadnej pewności, nie można było… No z kim?
15 sierpnia, tak mniej więcej. Tak myślę, wyliczając. Bo tak: trzeciego do dziesiątego piwnica, węgiel, potem pięć dni w szpitalu. Jednak traktowali mnie jak „szokniętego”. Chodzili, dbali o mnie. Bo rzeczywiście siedem dni bez jedzenia to szok. Człowiek wychodzi kaleką.
Tak. I wziąłem trzy pielęgniarki, bo trzeba było jakoś je urządzić. Te bohaterki, te cudowne dziewczyny. Potem się okazało, że to są normalne dziewczyny, słowo daję. No dały się nosić, pieścić, to mówię, że to było zupełnie… Ale jednak człowiek w pewnych momentach staje się zupełnie inny i nie wolno patrzeć na człowieka, że jest zawsze taki sam. Ja sam zresztą opowiadałem pani, że jak jestem dowódcą, to mówię: „Marsz! Idziemy!”.
Okoliczności tworzą człowieka. Ostatnio na ten temat miałem konflikt z siostrą zakonną o Ratzingera, dlatego że on w roku sześćdziesiątym dziewiątym mówił pewne rzeczy, a potem mówił zupełnie co innego. I ja mówię: „Siostro…”. Bo on został wezwany przez Jana Pawła II, żeby objąć Oficjum Święte. I się zastanawiał. Dwa tygodnie się zastanawiał, czy ma to zrobić, bo wiedział, że przestanie być teologiem osobistym, a stanie się teologiem Kościoła. Że patrzy na to, kim jesteś i w jakich warunkach, ty to mówisz i robisz.
Znaczy ja już dużo wcześniej, bo 15 października to się stało, że myśmy wyszli…
Tak. Ale… A nie, to nawet za późno piętnasty, bo to pod koniec września.
Tak. Zalesie Dolne. Bo w Zalesiu Górnym… To była zabawna historia. Tam mieli domek przyjaciele NSZ-u. No i tam mieliśmy zawsze jakieś potyczki. Boże, że my się zawsze musimy kłócić.
A na dodatek w ogóle ci wszyscy, o których ja mówię, to na ogół jest prawica, która kompletnie nie widzi lewicy. Straszne to jest. Notabene ja byłem wychowywany w duchu lewicy Piłsudskiego. Rodzice nie byli w PPS-ie, nie, ale zawsze ten nurt był ważny. A od czasów już późniejszych lewica już została całkowicie… A dzisiaj?
Wszystko pamiętam. Zastało w domu wuja Domina w Bochni, gdzie na jego ganku stały oddziały, ostatnie oddziały ciężkiej…
Tak.
Po Powstaniu trzeba było się wydostać z kręgu miejscowości podwarszawskich. We wszystkich miejscowościach podwarszawskich bez przerwy panowały łapanki i tam się działy cuda. Jeździli Niemcy z tymi głośnikami: „Zgłaszać się proszę, nic się nie będzie działo, tylko zgłoszenie”. No, wiadomo, prawda, to wszystko było. I trzeba się było wydostać, bo tam długo by się nie można utrzymać, tym bardziej że robili bez przerwy naloty, łapanki i tak dalej. Dostałem od lekarza, oczywiście, ale trzeba było być osobiście u niego, zezwolenie na przejazd pociągiem do Krakowa. Na tej podstawie kupowało się bilet i na tej podstawie się jechało. A z Krakowa to już było do Bochni, do rodziny, prosta sprawa. I tam się znalazłem i natychmiast mnie wciągnięto do Ochotniczej Straży Pożarnej. Dali mnie legitymację Ochotniczej Straży Pożarnej i tam przeczekałem do stycznia. I na willę Domina, tu stały jeszcze karabiny niemieckie… Tu muszę powiedzieć dziwną rzecz, autentyczną. Niemcy dali nam w kość, Niemcy byli straszni, ale jak stała pięciu z ciężkim karabinem maszynowym – to jest machina – to myśmy się ich nie bali. Myśmy się bali tamtych.
Tak, tak to było. I cała rodzina żeńska była w piwnicy sadzą porobiona. I przyszli oni i ja tylko byłem na górze. Ciocia Zosia i… Boże, Jadzia. Boże, Józia, ciocia Józia, była w zapleczu, czekała. Przyszedł jeden Rosjanin. Zdrastwujtie. Zdrastwujtie. Czaj jest? Jest. No i dostał czaj. Pogadaliśmy i poszedł. To tak na marginesie, że nie taki ten… Oni szli ławą. To był niesamowity widok. Czołgi środkiem i ława, ława, dziesiątki, setki, tysiące, lezie ta siła. Oni tam wszystko… Mieliśmy niemiłe spotkanie, dlatego że myśmy nie ufali kościuszkowcom, a potem mieszkaliśmy z nimi. Potem oni nam opowiadali. I okazało się, że oni tępieni przez ruskich, „polaczki ohydne”, które wreszcie przychodzą do Polski. A w Polsce to co, jeszcze gorsze „polaczki”. Czasami jak się patrzy na historię, to ona jest okrutna.
Nic nie mogło zaważyć, bo jednak po wojnie człowiek się delikatnie ukrywał, nie oszukujmy się. I co pewien czas koledzy znikali. I też nie oszukujmy się… Więc trudno, żebym ja w ogóle z tym mógł cokolwiek wiązać. Dość późno zgłosiłem się do organizacji, żeby mnie zarejestrowali, na szczęście nie było żadnych problemów, wszędzie miałem odpowiednie ustawienia. Na początku zostałem uznany przez Londyn, bo byłem w Londynie i Hania, kuzynka, która pracowała… Ona nawet wcześniej dotarła z Powstania i pracowała w takiej komórce. Zaprowadziła mnie tam, złożyłem swoje dane. Nie przyjęli mnie. Dopiero mnie zawiadomili, jak byłem już w Warszawie, że potwierdzają… Zostają wszystkie tam potwierdzone.
Nie. Kraków był wtedy cudem – cudem teatrów, życia, cudem. Nie mówiąc o tym, że w Krakowie mnie spotkało to… przyjemna rzecz. I ja pamiętam, że to był porucznik „Kuraś”, a wszyscy mówią, że „Kuraś” to bandyta. Nie wiem. Ale w czterdziestym piątym roku, ja pamiętam, że „Kuraś” do mnie przyszedł i powiedział, gdzie ja chcę jechać: do Oksfordu czy do Cambridge, czy do Sorbony. Otóż każdy żołnierz frontu zachodniego w roku, dokładnie kiedy się wojna skończyła, był przyjmowany z automatu na te uniwersytety. Miał zapewniony wikt, opierunek, stypendium finansowe i wszystko. Tylko musiał oczywiście mieć maturę. A po drugie, jak na drugi rok już zdawał, to już mu nic nie dawali, tylko musiał zdać. Ale to były te wielkie przywileje. Ja pamiętam, to „Kuraś” mnie werbował, gdzie chcę jechać. A ja nie, zostałem w Polsce.
Na UJ-ocie. Bo ja byłem na UJ-ocie, byłem w Bratniaku, razem z Wojtyłą. „Panie kolego, panie kolego”. A to zabawne.
Nie.
Ja wówczas i właściwie przez całe życie zajmowałem się filozofią. Jest to bardzo ciężki przedmiot. Myślenie to jest cholernie ciężka sprawa. Wystarczy jedno złe słowo i człowiek jest wykolejony. Precyzja słowa, praca nad tym – bardzo skomplikowana. Ponieważ u Batorego były takie fakultatywne zajęcia, że tłumaczyło się z angielskiego na polski jakiś fragment, a ja tłumaczyłem Locke’a i przekonałem się, że to jest strasznie ciężka sprawa: jak uchwycić takim jednym słowem to, co tamten pyta jednym słowem. A tu się sypie takiego. No i co, ja mam jechać do Oksfordu? Po pierwsze, to dla samej filozofii nic. Tam jest konieczność jednego, że będę musiał przystosować się do szyfrów obcego kraju. Oni żyją innymi szyframi, oni mają inne skojarzenia. Oni mówią Kościuszko. Nie, nie mówią Kościuszko, oni mówią jakiś Walpole, nie wiem jaki, prawda. Oni mają inne odnośniki historyczne, okoliczności. Czy pani wie, dlaczego chwycili szpiega, Niemca, w Anglii? Otóż to bardzo śmieszna sprawa. Do każdego hotelu chodził „bobby”, policjant. „Kogo macie dzisiaj zarejestrowanego?”. On niczym więcej się nie zajmował. Otóż w pewnym momencie zobaczył, że ktoś się podpisał, nieważne nazwisko, ktoś się podpisał „Georg”, bez „e”. A tamten jest George z „e”. Po prostu zameldował, że to dziwne. Nic więcej. Chwycili największego szpiega. Dlaczego to mówię. Że każdy kraj właśnie takie rzeczy ma. Czy ja mogę wiedzieć, że jak napiszę „Georg”, to mnie wsypią, bo ja nawet… Nie. Ale oni wiedzą. I teraz jak jedzie pani tam, to co? Musi się pani podporządkować tym zdarzeniom, nie? Choć, tak na marginesie, kocham Anglię i jak byłem kilka razy w Anglii, przeżyłem same przyjemne rzeczy. Oni mnie też kochali.
Nie. Po prostu, no jednak jestem, co tu dużo mówić, Polakiem. To jest pewna określona pieczątka i nie ma rady.
Ale to nie był… To znaczy przyjaźniłem się bardzo z Kowalczewskim, Anglia, i on był w oddziałach, które miały być zrzucone, dywersyjnych, w czasie Powstania. Nie rozbierali się. Nie zostali zrzuceni, Churchill nie pozwolił, jak pani wie zapewne. Bo przyjaciół najbardziej się poznaje w biedzie, tak na marginesie. Miałem raz tylko właściwie spotkanie z moimi kolegami. „Ruczaj” spotykał się co pewien czas na ulicy Mokotowskiej przy placu, tym placyku… Tam jest taki kamień pamięci „Ruczaja” i tam koło tego też była taka duża sala na parterze. Wziąłem Joannę, moją żonę, i powiedziałem: „Pójdziemy razem”. No i wparadowałem tam, no i okazała się taka głupia rzecz: cała sala siedzi, tu pełna była, tu siedzą ci, co przewodniczą. No, jak to się nazywa?
Prezydium. Tu siedzi prezydium, a tu z boku jest stół i przy tym stole siedzi pięciu. I oni mnie natychmiast z Joanną do tego stołu. A ja mówię: „Co to za stół?”. – „To my jesteśmy ci, co pierwsi atakowaliśmy. To my jesteśmy ci pierwsi i dla nas jest ten stół”. Siadłem z Joanną. Potem przeszedł z prezydium główny ten, poprosił mnie do prezydium, żebym zabrał głos i tak dalej. Więcej nie poszedłem. Nie wiem dlaczego, nie wiem. To nie tak jakoś chyba, nie. Bo to nie można z tego robić zaszczytów, nie. To obraża człowieka, prawda? Ja nie wiem.
Nie. Proszę zwrócić uwagę, że my w sześćdziesiątym pierwszym roku mieszkamy w lesie, myśmy byli zupełnie oddzieleni od ludzi. Trudno nam mówić o jakichś towarzyskich spotkaniach. Myśmy żyli własnym życiem. Mówiliśmy o sobie: „Państwo Joanna i Jan Kulmowie jest oddzielnym państwem w państwie polskim”. Dawaliśmy ordery.
Trzydzieści pięć lat. Muszę powiedzieć, że to było mądre posunięcie, bo my byliśmy rzeczywiście w pełni niezależni i nikt się nas nie czepiał. To jest najważniejsze. Co pewien czas, jak był zaostrzony kurs, to nas wyrzucali, poważnie. Ale w tamtych czasach można było zaaresztować, w tamtych czasach można było wyrzucić z pracy, ale w tamtych czasach nie wolno było wyrzucić z mieszkania. To zabawne. To była taka norma, że bezdomnych ludzi wtedy nie było. Bez pracy byli, wrogowie byli, w więzieniach siedzieli, ale bezdomnych nie. W każdym razie myśmy się utrzymali tam. Jedno powiem jednak, bo to zabawne było, jak był sześćdziesiąty ósmy rok i chodziło o Grzęzickiego, Jasienicę i Kisielewskiego. Joanna napisała wtedy do PEN Clubu list, w którym napisała, że ona się pod tym nie podpisze, dlatego że kiedyś w swoim czasie na nas spadnie odpowiedzialność, my będziemy za to odpowiadali. No, w rezultacie dowiedział się o tym Walaszek i nas wyrzucił. Zaraz, gdzie, jak? Joanna pojechała do Warszawy. Nic nie pomagało. Danusia Szaflarska poszła do Rusinka. Nic to nie dało. Turski pobiegł do Motyki. Ale Joanna poszła do „Szpilek” i tam była Ania Lechicka. I to zabawna historia, jak sprawy są załatwiane. Joanna tam płacze, płacze, no co robić. Ania Lechicka idzie do męża – Kuśniewicz. Kuśniewicz przy jednym stoliku pracuje z Putramentem. Putrament bierze za telefon i telefonuje do Kraśki. Kraśko bierze telefon i telefonuje do sekretarza Walaszka w Szczecinie. Walaszek mówi: „Kulmowie? Nic nie wiem”. Skończyło się. A jak ta rzepka, jakie to jest to rosyjskie – jeden za drugim, jeden za drugim. […]
Tylko przerażająca sprawa: ilość wspomnień, jakie ja mam, to jest koszmar, naprawdę.
Nie ma siły. Jak? Nie ma siły za dużo. Jak pisałem moje dykteryjki, to po prostu pisałem pod kątem, to, co jest zabawne, lub to, co jest interesujące, czyli odrzucałem wszystko inne. Ale moja żona jak czytała dykteryjki, to mówi: „Ale ty wszystko opuściłeś”. Ja mówię: „Tak, ja tylko biorę to, co ma smaczek, co mi pachnie, a resztę odrzucam”. A ta reszta jest bardzo ważna. A ja po prostu bagatelizuję, bo nie piszę pracy naukowej. […]
Warszawa, 27 marca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk