Jan Gorczak „Włóczęga”
- Co pan pamięta sprzed wybuchu wojny? Miał pan dziesięć lat.
Pamiętam bombardowania niemieckich samolotów, jak nad Warszawą, na Mokotowie (mieszkałem na Mokotowie) zestrzelili samolot niemiecki. Leciał prosto, nagle dał nurka i spadł. Kto zestrzelił ten samolot, to nie wiem.
- Miał pan rodzeństwo? Kim byli pana rodzice?
Ojciec umarł w 1938 roku, a rodzeństwo i matka żyli. Miałem dość liczne rodzeństwo: jednego brata i ze cztery siostry. Wszyscy mieszkaliśmy na Puławskiej numer 81. Po Powstaniu dom został spalony prawdopodobnie przez Niemców, ale jest to wersja, którą kiedyś słyszałem, bo później słyszałem inną wersję, że był spalony dopiero jakiś dłuższy czas po zakończeniu Powstania, a najpierw był oszabrowany.
- Czy był pan wychowywany w duchu patriotycznym?
Wszyscy Polacy byli ogromnymi patriotami. Starszy ode mnie o sześć lat brat w czasie okupacji zrobił maturę i skończył podchorążówkę, Mam jego zdjęcie w mundurze, bo to już było na Zachodzie – kapral, podchorąży. Chyba wszyscy Polacy naprawdę byli patriotami.
- Jak wyglądały bombardowania?
Jak był ogłoszony alarm, to wszyscy wchodzili do piwnicy i w piwnicach się siedziało. Wychodziło się, kiedy odwoływali alarm.
- Jak się odbywało wkroczenie armii niemieckiej do Warszawy?
Pamiętam armię niemiecką, bo gdzieś na południu Mokotowa była koncentracja wojsk, które brały udział w defiladzie przed Hitlerem. Defilada była w Alejach Ujazdowskich, a ponieważ moje okna były od ulicy Puławskiej, a oczywiście był zakaz, że nie wolno wyglądać przez okna, że należy okna pozamykać, ale jak tu nie spojrzeć… Odsłoniłem jakąś małą dziurkę. Patrzyłem i oglądałem, jak wojska przechodziły do defilady. Na samej defiladzie nie byłem, bo dla Polaków był zakaz wstępu.
- Jak w czasie okupacji zmieniło się życie pana oraz pana rodziny i znajomych?
Chodziłem wtedy do powszechniaka. To była Szkoła Powszechna nr 191 na ulicy Narbuta 14, zaraz przy Sandomierskiej. Później Niemcy zajęli ten budynek na koszary i była jedna klasa w jakiejś prywatnej willi, a inne klasy gdzieś indziej.
- To była oficjalna szkoła zalegalizowana przez władze niemieckie?
Tak, to była zalegalizowana szkoła. Za Niemców były szkoły powszechne. Powszechną szkołę skończyłem rok przed Powstaniem i rok chodziłem do gimnazjum – Szkoła Mechaniczna nr 2. Szkoła mieściła się na Sandomierskiej, ale Niemcy wszystkich wyrzucili z tej szkoły i zorganizowali koszary, a nas przenieśli na ulicę Śliską, więc pierwszą klasę skończyłem właśnie w szkole mechanicznej. Potem już było Powstanie.
- Proszę opowiedzieć o działalności konspiracyjnej w czasie okupacji, o wycieczkach, które pan organizował.
W 1943 roku kolega zapytał mnie, czy chciałbym należeć do harcerstwa. Mówię: „Oczywiście”. No i zaczęło się, a ponieważ w szkole powszechnej byłem zuchem, więc już miałem staż i zostałem dowódcą zastępu. Drużyna składała się właściwie z dwóch zastępów. W zastępie było około pięciu, sześciu osób i działaliśmy.
- Jakie zadania wyznaczane były harcerzom?
Przede wszystkim szkolenie, które – jak się później zorientowałem – było całkiem wojskowe. Od topografii począwszy, skończywszy na rozkładaniu kbk – karabinu strzeleckiego. No i oczywiście akcje, roznoszenie „Biuletynów Informacyjnych”. Jedną z poważniejszych akcji było zadanie, że każdy z nas miał przynieść dwa adresy Niemców. Potem się okazało, że dostaliśmy pisemka o nazwie
Der rote Terror – „Czerwony terror”. Na okładce było napisane po niemiecku i było zdjęcie z sowieckiego obozu koncentracyjnego. W środku były zdjęcia z różnych niemieckich obozów koncentracyjnych, między innymi Dachau. Wrzucało się to do skrzynek pocztowych pod adres tego Niemca. Cała akcja była akcją, która nosiła kryptonim „N”. Głównie zajmowały się tym „Szare Szeregi”. Czytałem taką grubą księgę wydaną po wojnie pod tytułem „Akcja N”. Było w niej napisane, że akcje przeciw Niemcom wykonywali głównie harcerze „Szarych Szeregów”.
- Pamięta pan inne akcje przed Powstaniem?
Nie. Głównie nosiło się „Biuletyny Informacyjne” i ulotki do Niemców oraz robiło się szkolenia i wycieczki. Organizowaliśmy nawet noclegi w lesie, przygotowane chyba pod kątem partyzantki, bo budowaliśmy szałasy i w tych szałasach spaliśmy. Jedną wycieczkę zorganizowałem w lesie pyrowskim albo kabackim, jak kto woli. Tu jest jakaś jednostka wojskowa czy punkt dowodzenia i za Niemców też tak było, tylko że w czasie okupacji tam byli Niemcy. No i jedną wycieczkę, biwak zorganizowaliśmy niedaleko tych murów. Zachowywaliśmy się cicho, tak że żadnej wpadki nie było.
Kiedyś mieliśmy przygodę w lasach rembertowskich. Akurat ćwiczyliśmy marsz na azymut. Idziemy tyralierą. Było nas pięciu czy sześciu – już dokładnie nie pamiętam. Patrzymy, a na przeciwko idą Niemcy, ale nie gestapo tylko Wehrmacht i też ćwiczą tyralierę, ale my udaliśmy, że nic i przeszli obok. Nie zaczepiali nas i my też ich nie zaczepialiśmy, ale strach był ogromny. My, chłopcy po czternaście, piętnaście lat, a to stare byki. Uzbrojeni byli zawsze.
Inna akcja w Lasach Chojnowskich – taka troszkę na wesoło. Zorganizowaliśmy sobie biwak. Było to z soboty na niedzielę. Pamiętam, w niedzielę wracaliśmy już do domu. Ciuchcia jeździła z Głoskowa i ta ciuchcia nam uciekła. Niedaleko stacji miałem kuzynów, no i do nich poszliśmy. Słońce świeciło, bo był środek lata. Deszcz lał, bo była burza, ale burza już przeszła. Poszliśmy do nich poprosić o nocleg. Posłali nam w stodole, królewskie spanie zrobili – pierzyny, poduszki na sianie i oczywiście spacer musiał być z dziewczynami, bo to moje kuzynki. Moi koledzy zadowoleni, bo to były fajne dziewczyny. Zrobiliśmy sobie spacer do lasu. Dziewczyny po cichu mówiły: „To partyzanci”. Byliśmy dumni.
- W końcu nikt nie żałował, że ta kolejka uciekła.
Nie, nie żałowaliśmy.
- Byliście ubrani w mundury?
O mundurach nie było mowy. Niebezpieczne to było.
- Kto bezpośrednio nad panem czuwał?
Dowódca drużyny.
Zbigniew Śliwowski, pseudonim „Hobo”. Ostatnio rozmawiałem z nim przez telefon z półtora roku temu. Był dowódcą drużyny, co zresztą jest opisane w książeczce pod tytułem „Żbik”. „Żbik” to był oddział – 2. Harcerska Bateria Artylerii Przeciwlotniczej, a zgrupowanie to było „Gurt”. O „Gurcie” się dość często słyszy. „Żbik” to był jeden z oddziałów „Gurta”. Książeczka jest napisana przez uczestników oddziału „Żbik”.
- Kiedy pan trafił do Pułku „Baszta”?
W dniu wybuchu Powstania chodziłem i zawiadamiałem ludzi, że o godzinie siedemnastej... Alarm wybuchu Powstania był już chyba 28 lipca. Potem był odwołany. Chyba dwa razy był wyznaczany termin, no i trzeci termin był już ostateczny. Przyszedłem do domu dosłownie za pięć minut piąta, czyli o godzinie „W”, no i się okazało, że u mnie też był któryś z kolegów i zawiadomił, ale o tym dowiedziałem się już po Powstaniu właśnie od tego Zbyszka – drużynowego. Na ścianie był zegar. Punktualnie o godzinie siedemnastej rozległy się pierwsze strzały. Przyłączyłem się do Powstania. Koło domu, w którym mieszkałem, przejechał czołg i pojechał gdzieś w rejon parku Dreszera. Tam oddał dwa strzały i wrócił, ale w międzyczasie coś się działo. Byli jacyś Powstańcy i do tych Powstańców dołączyłem i organizowaliśmy się, żeby obrzucić go butelkami z benzyną. Na chybcika znalazła się nafta. Podpalałem tę butelkę u sąsiadów na drugim piętrze, on rzucił w czołg, trafił go w kant, ale pożaru, ognia nie było. Potem wyszedłem na ulicę. Widziałem, że na rogu Boryszewskiej i Puławskiej jakiś porucznik dowodzi i zameldowałem temu porucznikowi, że ja, harcerz, podałem nazwisko, imię, pseudonim, a on: „Dziękuję! Potrzebna jest benzyna”. Spodziewał się widocznie najazdu czołgów. Akurat w domu obok była apteka, więc pobiegłem do tej apteki, parę litrów benzyny zorganizowałem, przyniosłem i zadanie wykonane. On potem mi powiedział, żebym odszukał żandarmerię AK i tam się zameldował. Wycofałem się przez pola, Puławską, oczywiście tyłami, nie samą ulicą, bo ulica była pod ostrzałem. Wycofałem się do ulicy Malczewskiego i tam zameldowałem się w Komendzie Żandarmerii. Przydzielili mnie do oddziału motoryzacyjnego Mot-6.
No i teraz właśnie odkryłem niewłaściwą rzecz, bo przez cały czas Powstania miałem kwaterę przy ulicy Malczewskiego 17, a pod numerem piętnaście mieszkał dowódca pułku – pułkownik „Daniel”. Kilkanaście dni temu tam byłem, bo od czasu do czasu tam chodziłem, i pod numerem siedemnaście wisi wmurowana tablica, że tu mieszkał pułkownik „Daniel” w czasie Powstania. To nieprawda, bo mieszkał pod piętnastym. Nawet nasz oddział wystawiał wartę w tej willi koło pułkownika. Właśnie na rogu Boryszewskiej i Puławskiej zacząłem Powstanie.
Pamiętam jeszcze taki przykry incydent z czasu okupacji. Pewnie go do końca życia nie zapomnę. Szedłem ulicą Rakowiecką mniej więcej na wysokości Sandomierskiej. Naprzeciwko mnie, widzę, idzie Niemiec. Z metr osiemdziesiąt wzrostu, w czarnym mundurze, czyli SS. Podszedł blisko i rąbnął mnie w twarz. Przewróciłem się, bo cios był bardzo silny. Jak wstawałem, to mi takiego kopa przyłożył, że poleżałem sobie. Dopiero jak odszedł, to wstałem. To był przykry incydent. Teraz, kiedy się dyskutuje na temat, czy Powstanie powinno być, czy Powstania nie powinno być, czy to było dobrze, czy nie niedobrze, to takie dyskusje mnie wkurzają, bo po takim incydencie to chciałoby się zabić tego Niemca…
- Każdy przeżywał jakieś upokorzenia.
Oczywiście, większość ludzi to odczuwała. Na przykład w czasie Powstania cywile pomagali kopać rowy, okopy, pomagali powstańcom, dawali jeść, zgłaszali się ludzie do gotowania zupy, żeby z głodu nie umrzeć. Ludność cywilna bardzo pomagała powstańcom. Dlaczego pomagali? Był sentyment do Armii Krajowej i przeważnie każda rodzina miała kogoś w konspiracji.
- Pan był w oddziale motoryzacyjnym?
Tak.
Oczywiście zdobyczne samochody, konserwacja tych samochodów, wożenie zdobyczy… Na przykład powstańcy gdzieś zdobyli mnóstwo kombinezonów, więc przewozili to samochodem.
Nie, nie. Przecież miałem piętnaście lat. Uczyłem się jeździć.
- Dlaczego pan trafił do oddziału motoryzacyjnego? Znał się pan na samochodach?
Nie wiem, dlaczego mnie tam przydzielili. Myślę, że pewnie ze względu na wiek, bo piętnastoletniego chłopaka wysłać do oddziału bojowego, to wysłać na pewną śmierć, a tam byli ludzie w średnim wieku i pewnie właśnie z tego względu oddali mnie tam, gdzie było bezpieczniej.
Powstańczy incydent. Na rogu Puławskiej i Malczewskiego (ten róg jest kolisty), tam gdzie teraz stoi stacja benzynowa, była restauracja. Oczywiście wszystko z restauracji było wyprzątnięte i był tam posterunek obserwacyjny. Mniej więcej co dwie godziny się ten posterunek zmieniał i tam miałem właśnie posterunek obserwacyjny. W tym czasie nadleciały trzy niemieckie sztukasy i zbombardowały dwa domy na Malczewskiego przyległe do tego narożnego domu. Została tylko kupa gruzów. Różnie mówili: że sześć bomb rzucili, że dziewięć, że trzy bomby – różnie. W każdym razie były dwie wielkie kupy gruzu, a właściwie jedna wielka kupa gruzu, a ja obok w tej restauracji. Dostałem jakiegoś szoku. Wiedziałem, że Puławska jest pod ostrzałem, ale nie zwracałem na to uwagi i biegiem na drugą stronę Puławskiej i na pola Antoszewskiego, teraz jest tam piękny park Arkadia. Wskoczyłem do jakiegoś rowu, ziemia była nieobrośnięta zielskiem, tylko goła. Tam się położyłem i leżałem. No i widzę, nadciągają sztukasy. Naliczyłem ich osiemnaście. Rzeczywiście nadleciały, zakrążyły i zbombardowali wtedy na moich oczach kościół Świętego Michała na Puławskiej, dom na Dolnej 39, gdzie mieszkała moja siostra z rodziną. Potem się okazało, że byli zasypani, ale wydostali ich z piwnic, więc piwnice ich uratowały. To się działo na moich oczach. Osiemnaście sztukasów zrzucało bomby i pikowały nade mną. Jak ja się wtedy bałem, że dostrzegą mnie z tych sztukasów! Olbrzymie sztukasy, nisko schodziły do lotu. Pamiętam, że miałem uczucie, żeby się zapaść pod ziemię, żeby się jakoś tą ziemią przykryć, ale na szczęście żadnej serii nie było.
Sam. Popełniłem niewątpliwie jakieś przestępstwo, bo uciekłem z posterunku, ale potem wróciłem na ten posterunek. Przecież opuścić stanowisko wartownicze to jest niedopuszczalne.
- Mówił pan o zdobyczach samochodów czy jakiegoś sprzętu.
Był taki starszy pan, nawet chodzę na jego grób. Był instruktorem motoryzacji. Należał też do konspiracji. Ten oddział motoryzacyjny to jest nazwa konspiracyjna. Jako instruktor uczył nas, chłopaków w parku Dreszera, jeździć na motocyklach, więc nawet w czasie Powstania jakieś szkolenia były.
- Był pan jeszcze łącznikiem?
Tak. Na przykład w Królikarni był atak Niemców czy Powstańców – już tego nie wiem – ale bój był straszny. Dostałem jakąś paczkę amunicji i trzeba było im podrzucić, więc chyłkiem dotarłem do miejsca walk i oddałem dowódcy. Miał opaskę, to znaczyło, że był akowcem.
- Często się panu zdarzało dostawać takie przesyłki?
Czasami nawet prywatne listy. Był taki starszy sierżant lotnictwa, bo w mundurze lotniczym chodził. Do jego żony chyba nawet ze trzy razy zanosiłem list. Przypomniało mi się w tej chwili, że w Warszawie był olbrzymi zrzut z amerykańskich samolotów. Wydaję mi się, że to były liberatory amerykańskie. Z dużej wysokości rzucali zasobniki, tak że w pierwszej chwili wyglądało to na desant, a nie zrzuty. Dopiero jak już zaczęły opadać, to wtedy się okazało, że to są zasobniki. Niemcy chyba wtedy nawet zestrzelili jeden samolot. Pewny nie jestem, ale wydaje mi się, że spadł w parku Skaryszewskim. Polscy piloci też tam brali udział. Jak artyleria niemiecka ustała, to poszliśmy po te zrzuty. Wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie spadały. Na wspomniane już pola Antoszewskiego spadło kilka zasobników. Jeden z tych zasobników, dostępny dla nas, spadł na stok góry i z tego stoku go ściągaliśmy.
- One były na spadochronach?
Na spadochronach. Zasobnik ważył dość dużo. W pięciu, może nawet sześciu, ciągnęliśmy ten zasobnik. Jak go wyciągnęliśmy ze stoku, to trzeba było go rozbroić, otworzyć. W tym zasobniku znajdowała się amunicja do stenów, czyli kaliber dziewięć milimetrów i nic więcej nie było. Widocznie steny były w innym zasobniku, ale wszystko, co spada z nieba, jest dobre.
- Oprócz amunicji coś tam było?
Nie, tylko sama amunicja. Był ze mną taki kapral „Nanek”. Wyciągnęliśmy z zasobnika jedną skrzynkę amunicji, oczywiście czołgając się. On z jednej strony tej skrzynki, ja z drugiej strony i tak turlaliśmy ten zasobnik. W pewnym momencie, kiedy odpoczywaliśmy, to między nami „wsssio” i pyłek się uniósł z ziemi. „Nanek” zaczął grzebać i wyciągnął pocisk chyba kaliber 9 albo 7,62. Pocisk miał przygięty czubek. Mówię: „Wykopałeś, to bierz”. No i on ten pocisk wziął. „Nanka” już nigdy nie spotkałem. Pewnie musiał zginąć, być może nawet w obozie. Przynieśliśmy to do oddziału i tam zajęli się tą amunicją. Wszystko poszło do tych, którzy walczyli na pierwszej linii.
Ja na przykład też byłem uzbrojony, bo nosiłem granat – niemiecki tłuczek – chyba przez dwie trzecie Powstania, ale potem broni było coraz mniej i dałem tym, którzy byli na pierwszej linii. Taka była przygoda z zasobnikiem.
Oddział, w którym byłem – jak już wspominałem – był przy ulicy Malczewskiego 17. Ulica padła wcześniej, bo oddział został zlikwidowany. Trafiłem do oddziału ochrony Powstania i ostatni dzień Powstania – to było 27 września – miałem posterunek przy ulicy Wiktorskiej, blisko Puławskiej. Były tam w czasie okupacji zakłady „Boscha”. Stałem przy włazie do kanału i moim zadaniem było odbierać od powstańców długą broń, czyli do kanału można było wchodzić tylko z krótką bronią. W międzyczasie, jak już wszyscy powstańcy wyszli, jak weszli do tego kanału, pobiegłem do domu (mieszkałem naprzeciwko Wiktorskiej) do matki, oczywiście z karabinem. No i matka mówi: „Zostaw to wszystko i chodź z nami”. Nie. Wróciłem do oddziału i wtedy dowódca oddziału ochrony Powstania powiedział: „Odtrąbiono i co kto chce, niech robi”. Ja znów do domu, zrzuciłem kombinezon powstańczy, schowałem, opaskę też i wyszedłem z Powstania jako cywil. Potem Pruszków, z Pruszkowa wywieźli nas do Niemiec.
Tak, ale w Pruszkowie nas rozdzielili.
- Pana najstarsza siostra mieszkała z rodzina przy Dolnej?
Przy Dolnej, pomiędzy Boryszewską, a Dolną. Z Pruszkowa wywieźli nas do Niemiec na roboty. To był Holstein bei Breslau, a po polsku Wrocław (koło Wrocławia). No i tam pracowaliśmy. Później nas wyrzucili.
Pracowaliśmy w Möbel Fabrik Georg Nibusch. W Czerwonym Krzyżu jest to zarejestrowane.
- Wtedy państwo byli jeszcze razem?
Nie, bo w Pruszkowie nas rozdzielili. Matką była starsza osobą, to ją od nas odebrali i zostaliśmy: dwie siostry i ja. Inna siostra była na Grochowie, więc Powstania jako takiego nie przeżywała. Spod Wrocławia wywieźli nas do zakładów Kruppa. Nazywało się to Karl-Marx-Stadt. W zakładach Kruppa pracowały moje dwie siostry. Mnie tam do pracy nie przyjęli, bo starsza siostra się zdobyła na taki dowcip, że mi odjęła dwa lata. Miałem wtedy piętnaście lat, a powiedziała, że mam trzynaście. Tam nie pracowałem, za to ganiałem pluskwy w obozie. Pluskwy były niesamowite.
- Później pan trafił do obozu?
Przy tych zakładach był obóz pracy. Tam miałem przykry incydent. Jak nas przywieźli do tego obozu, zaopiekował się nami – prawdopodobnie z przydziału – człowiek, który świetnie mówił po polsku, doskonale, czysta, piękną polszczyzną. Nieopatrznie powiedziałem: „Te skurwysyny Ukraińcy zrobili taką jatkę na ulicy Olesińskiej, że trudno sobie to wyobrazić”. Oczywiście doniósł do
Lagerführera, że tak powiedziałem na Ukraińców i była propozycja, żeby mnie odstawić do obozu koncentracyjnego. Była […] jedna pani z nami na robotach, która miała dobre układy z
Lagerführerem, ale nie dochodziło do jakichś zbliżeń. Wiem, jakie to były układy, ale nie będę o tym mówił. Podobno dzięki [temu] uniknąłem obozu koncentracyjnego. Jeśli to jest prawdą, to cześć jej i chwała.
- Może opowie pan nam o powrocie.
Nie pracowałem, siostra chorowała i we Wrocławiu, przy ulicy Magazine Strasse był
Arbeitsamt. Tam nas przechowywali i kupowali do pracy, ale jak już się zaczęła ofensywa armii polskiej i sowieckiej to wyrzucili nas z tego Wrocławia i kazali prosto iść jezdnią. Szliśmy tak, aż się zatrzymaliśmy – po niemiecku ta wieś się nazywała Jenkwitz. Po polsku prawdopodobnie są to Jankowice – niedaleko Opola. No i tam powitała nas armia polska. Później oczywiście była armia sowiecka i tam nas zatrzymali do pracy. Byłem młody, a ponieważ gadałem po rosyjsku i po niemiecku, to zrobili ze mnie [tłumacza]. No i jako tłumacz w tym sztabie rosyjskim pracowałem, a była tam centralna baza bydła.
Sowieckaja Baza Kskata. Pewnej nocy, a właściwie o świcie zwinęliśmy manatki i uciekliśmy do Oleśnicy, a w Oleśnicy na jakiś pociąg towarowy. Byłem tylko z jedną siostrą, starsza siostrą.
- Armia polska i rosyjska też państwa nie chciała puścić?
Tak, zatrzymywali ludność, bo oczywiście potrzebowali do obsługi bydła. Tam zganiali zewsząd, z okolicy bydło, no i trzeba było to bydło żywić, doić, więc do roboty zatrzymywali przymusowo. Jeden uciekł, drugi uciekł, to my też uciekliśmy. Załadowaliśmy się na jakiś pociąg towarowy. Pamiętam, lorą jechaliśmy wtedy, ale ciepło było, było słońce… No i przyjechaliśmy tym pociągiem do Warszawy. Było już ciemno. Jakiś człowiek podszedł do mnie i mówi: „Oj! Żyjesz! No to dobrze”. Mówię: „No dobrze, a dom stoi?”. – „Dom stoi i matka jest”. – „No to fajnie”. Zasuwamy na Puławską 81, a tam tylko zgliszcza. Taki był powrót.
- Był pan represjonowany przez nowe władze?
Nie. Żadnych namacalnych represji nie było. Absolutnie nie. Nie aresztowali mnie, nie siedziałem. Nie przyznawałem się, bo to groziło aresztowaniem. Teraz mówi się oficjalnie, ile ludzi wywieźli na Syberię – akowców – ilu zamordowali. Są cmentarze tych pomordowanych. Na przykład na Dolinku jest jeden. Drugie takie miejsce, gdzie grzebali zamordowanych ludzi jest na Służewie, na cmentarzu.
Warszawa, 17 września 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski