Jadwiga Szantyr
Jadwiga Majorkiewicz, urodziłam się w Warszawie 22 lutego 1921 roku.
- W czasie Powstania była pani osobą cywilną?
Tak.
- Proszę powiedzieć, chronologicznie, od początku, jaki wpływ wywarła na panią rodzina, przedwojenna szkoła. Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę?
Bardzo pozytywny wpływ na mnie wywarła szkoła. W ogóle jeśli chodzi o nauczanie, to byliśmy otoczeni taką opieką, nauczycielami, zajmowali się nami. W ogóle byliśmy wychowywani patriotycznie. Każde święta, listopad czy [inne] były bardzo uroczyście obchodzone w szkole. Właściwie byliśmy wychowywani na Mickiewiczu, Słowackim. Był bardzo wysoki poziom, tak że nawet do tej pory pamiętam urywki [utworów]. Skończyłam szkołę, był wtedy Piłsudski, w 1935 roku. Później miałam lekką przerwę w nauce. Potem zaczęłam chodzić (to już w czasie [okupacji]) na komplety, dokształcałam się. Po wojnie w Sopocie na kursach maturalnych robiłam maturę.
- Jak pani zapamiętała Warszawę przedwojenną, tuż przed wybuchem wojny? Jakie to było miasto? Czym żyło?
Miasto piękne było według mnie, bo nie było wieżowców. Trudno mi powiedzieć. Ładne, czyste. Inni ludzie niż teraz, przyjaźni.
- 1 września 1939 roku – dzień wybuchu wojny. Jak utkwił pani w pamięci?
Jak był wybuch wojny, to uciekłam z domu do mojej ciotki, która mieszkała na Targowej, bo tak się bałam. Mieszkałam u ciotki, chyba następne go dnia (a może tego samego) zadzwonił mój tata: „Natychmiast wracaj, bo wyjeżdżamy”. Tata pracował w PZInż. – to były zakłady na Terespolskiej chyba. Państwowe Zakłady Inżynieryjne (tam się samochody produkowało, już nie pamiętam). To było ewakuowane. Myśmy wyjechali pociągiem i jechaliśmy w stronę – nie wiem, jak się teraz nazywa to miasto – w każdym razie przekroczyliśmy (jeszcze to była Polska wówczas) Tarnopol, aż trafiliśmy – nazywała się Ołyka – takie miasto. Tam już nas zagarnęli bolszewicy. Kazali się rejestrować wszystkim. Ale mój ojciec był bardzo mądry człowiek, już znał się na nich, więc powiedział: „My się nie rejestrujemy, zwijamy się i uciekamy”. Rzeczywiście, dzięki niemu Ukrainiec nas przewiózł przez Bug i dostaliśmy się na teren Polski. Ci, co się zarejestrowali, w ogóle nie wrócili. Nikt nie wrócił z kolegów, z pracowników. Tak że wydaje mi się, że tylko myśmy się uratowali. Ale jeszcze jak tam byłam, wojskowi nasi, pamiętam, że dystynkcje obrywałam im oficerskie. Ale nie było jak pomóc im, bo trzeba było mieć cywilne ubrania, a niestety… Tak że pamiętam naszych żołnierzy przybitych.
- Ile czasu spędziła pani w Związku Radzieckim?
Od 1 września… Myśmy chyba byli ze trzy tygodnie albo cztery.
- I wróciliście z powrotem do Warszawy?
Tak, do Warszawy z powrotem. Do Warszawy – do niczego, bo wszystko było wyszabrowane, nic nie było. Ale takie było życie.
- Jak się potoczyły wasze losy w czasie okupacji?
W czasie okupacji na początku wyjeżdżałam w Lubelskie i przewoziłam gazetki, a potem, wracając, kupowałam wędliny – taki handel wymienny.
- To było źródło utrzymania?
Tak, ale to było króciutko. Później, to było w 1941 roku już, to właśnie myśmy się pobrali. [Mąż] pracował w elektrowni, a ja miałam znajomego Żyda, który do mnie przysłał kartkę, żebym jemu poprowadziła sklep na Starym Mieście. To była galanteria skórzana. Zgodziłam się, z tym że chodziłam na metę do getta po towar, a w Sądach spotykaliśmy się i oddawałam mu pieniążki, wszystko. To było moje [zajęcie]. Jak urodziłam dziecko, to już się skończyło.
- Kiedy pani urodziła dziecko?
W 1943 roku. W czasie Powstania miał roczek. Potem trzeba było zdobywać jedzenie. Jak się szło, to łapanki pamiętam. Z babcią – na Nowym Świecie, jak była łapanka – wpadłyśmy na schody do jakiegoś domu i przeczekałyśmy. Było kilka łapanek. Kiedyś jechałam na Saską Kępę przez most, już wracałam z koleżanką, motorniczy zatrzymał tramwaj i mówi: „Uciekajcie, bo jest łapanka”. Myśmy zeszły blisko mostu Poniatowskiego na dół i przeczekałyśmy.
- Jak wyglądało życie codzienne, utrzymanie? Jak się zdobywało żywność w czasie okupacji? Czy wszystko na czarnym rynku?
Tak, trochę na czarnym rynku. Ciężko było. Jak się coś zdobyło, to się robiło zapasy – kasza, kluski, suszony chleb – chleb nawet się suszyło, żeby to było. Poza tym można było kupić końskie mięso, koninę. Pamiętam, że mąż przyszedł, zrobiłam obiad z koniną, chciałam to jeść i widzę wóz z koniem – nie mogłam tego zjeść. Ciężko było, ale jakoś przeżyliśmy.
- Czy docierały do pani słuchy, że Powstanie będzie?
O tym nikt nic nie wiedział.
Nikt nie wiedział.
- Czyli dla pani to było zaskoczenie? Sam wybuch Powstania Warszawskiego?
No, może nie takie zaskoczenie, bo jednak człowiek wyczuwał, że coś się dzieje. Po tym, jak Niemcy znikali, nie było Niemców, sklepy pozamykane, taka cisza. Więc już się wiedziało, że coś się szykuje. Myśmy byli przygotowani, że coś będzie, ale kiedy – to nie. Właśnie dlatego w pierwszy dzień Powstania, nie wiedząc, poszłam na Pragę, żeby zdobyć coś dla syna. Właśnie przez most, ciekawe, przechodziłam…
Poniatowskiego, bo przecież mieszkałam przy moście Poniatowskiego. Wyszłam na most Poniatowskiego, byłam sama, ale był mężczyzna, który podszedł i mówi: „Niech pani mnie przeprowadzi”. – „Proszę bardzo”. Szliśmy przez most, na końcu mostu był strażnik niemiecki, ale w ogóle nie zwrócił na nas uwagi, tak że myśmy przeszli spokojnie. Z powrotem – dostałam coś niecoś i już wracałam – nie było już Niemca, puściusieńko.
- Która to była godzina? To było jeszcze przed godziną „W”?
Przed „W”, tak, bo jak przechodziłam, to mogła być może za dwadzieścia piąta. Cisza była przerażająca, już czułam, że coś nie tak. Biegiem doleciałam do schodów, gdzie się schodzi na Solec – bo też były, i do Czerwonego Krzyża, ale już się bałam i przeleciałam. Jak już byłam na dole, wtedy była strzelanina. Tak że dobiegłam do domu i tak się zaczęło nasze Powstanie. Euforia była bardzo duża, bo myśmy zaczęli flagi wywieszać, szyć opaski dla [powstańców]. Ale po trzech dniach przyszli Niemcy i nas wszystkich wyrzucili z domu. Był szpital Czerwonego Krzyża, polana była, to nas tam – może była godzina druga, trzecia – wszystkich wyrzucili z kilku domów. Sporo ludzi było. Wróciłam się po wózek dla małego i pamiętam, że jak przeprowadzałam wózek pod ścianą, to Niemcy do mnie strzelali. Tak się cieszyli – bo ja się bałam bardzo. Za mną szła jakaś pani i jednak ją postrzelili. Trzymali nas dość długo, słyszeliśmy strzały i zaczęły się pożary. Było pełno dymu, ogień. Już jak się ściemniało, to popędzili nas do Muzeum Narodowego. Moje pierwsze spotkanie [ze śmiercią] – przed Muzeum Narodowym leżał młody chłopiec, już nieżywy. To było wstrząsające.
- Kogo Niemcy przetrzymywali w Muzeum Narodowym? Czy tylko osoby cywilne?
Nas, cywilnych. Tylko. Wojskowych nie było, nie widziałam. Tylko cywili spędzili. Wpuścili nas do piwnicy. Jeszcze miałam przygodę – przede mną szła matka i syn. Też zabłąkana kula tuż pod moje nogi upadła. Później do piwnicy nas wpędzili, bez jedzenia, bez niczego. Całą noc żeśmy tam przesiedzieli i rankiem Niemcy przychodzili i młodych (właśnie koledzy [męża] byli ze mną) wywoływali na dziedziniec. Zainteresowałam się, co się dzieje, poszłam i widzę dwóch kolegów [męża]. Do jednego mówię: „Słuchaj, schowaj się za moje plecy, będę się cofać i jak już wycofam się z pola widzenia Niemców, to uciekaj”. Podeszłam do drugiego: „Słuchaj, tak ciebie wyprowadzę jak Henia. Schowaj się”. Wrośnięty – nic. Tak że poszedł, nie było go. Za jakiś czas, może godzinę, półtorej, wychodzę znowu na dziedziniec, bo szukałam po prostu dla dzieciaka coś do jedzenia i widzę, jak tego kolegę niosą za nogi, za ręce. Po płaszczu go poznałam. Nie żył.
- Czyli Heniowi uratowała pani życie.
Heniowi. Potem został, ale sam się później uratował, bo rannych jak znosili, to się przebrał za tego, [który] nosze [brał], doszli blisko naszej barykady i udało się mu uciec. Przeżył. A Kretowicz – później po wojnie zaraz przyjechałam do Warszawy – był ekshumowany (przed [Muzeum Narodowym] był dół, [do którego] wszystkich wrzucali Niemcy). Na Powązkach leży.
- Jak długi czas spędziliście w Muzeum Narodowym?
Chyba dwa dni.
- Co się potem z wami działo? Gdzie Niemcy panią wywieźli?
Puścili.
Dali jakąś płachtę i – „idźcie sobie”. Byłam zaskoczona. Ale w tym czasie zmienił się komendant tego Muzeum, Niemiec. Był bardziej ludzki. Wypuścili wszystkich poza mężczyznami. Nawet był nasz kuzyn, nasz dziadzio, już starszy człowiek. Babcia wyszła, ale jaka naprawdę dzielna była, że na drugi dzień wzięła jakąś szmatę, poszła do Muzeum i przyprowadziła dziadzia.
- Dokąd się pani udała po wyjściu z muzeum?
Do domu. Puścili nas do domu i już w domu myśmy przeżywali Powstanie. Przyjmowaliśmy ze spalonych domów ludzi, żeby też podzielić się tym, co mieliśmy. Polacy w biedzie to wszytko oddadzą i podzielą się. Tak siedzieliśmy do końca Powstania. Już [męża] nie było w elektrowni. Potem przyszli Niemcy, wszystkich nas wypędzili. W naszym domu był ułomny chłopiec, to zastrzelili i koniec.
- Jak wyglądały trudy życia codziennego w czasie Powstania? Jak pani to zapamiętała? Aprowizacja, warunki higieny?
Jak byliśmy w domu, to była jeszcze woda i przede wszystkim utrzymywali światło. Mieliśmy światło. Siedzieliśmy w piwnicy i mieliśmy światło. Jeszcze była woda, tak że mogliśmy się jako tako umyć i coś wypić, zjeść.
Z żywnością – to, co mówię. To, co były zapasy, każdy powyciągał i się dzielił, tak że jakoś było. Potem wypędzili nas, już nie pamiętam dokładnie którego, ale to chyba był początek października. Był szpital Czerwonego Krzyża [w pobliżu], wzięłam dzieciaka i poleciałam do szpitala. Dyrektor mówi: „Wie pani co? Mamy już listę zrobioną. Chyba że pani jest chora”. Mówię: „Ja też jestem chora, ale dziecko”. Zmierzyli temperaturę i miałam 39, więc już mieli podkładkę, że mogę zostać. Stamtąd nas Niemcy wywieźli – najpierw nas pędzili chyba Tamką do [pomnika] Kopernika. Pod [pomnik] przyjechał samochód ciężarowy, załadowali nas i wywieźli na Dworzec Zachodni.
- Proszę jeszcze troszeczkę opowiedzieć o swoim mężu, bo nie wszystko pamięta dobrze. Jak wyglądała akcja w Elektrowni?
Mieli przydział miesięczny mięsa, ładunek wybuchowy wsadzili w mięso i przenieśli przez wartownię. Tak że bali się. Potem – to, co już [mąż] mówił – lonty podkładał. Ale jeszcze jak podpalił lonty, to nie miał jak uciekać, bo drzwi były zamknięte. [Wincenty Szantyr]: Ale jeszcze nie paliły się lonty. Miałem zamiar, nawet nie mając odwrotu, [podpalić lonty]. Zamknięte były drzwi, bo facet ich zamknął, ale dostukali się, przyszedł i wypuścił na podwórko. Tam [mąż] spotkał kolegę, który był zabity. Na tym się skończyło. Potem, tak jak wszyscy powstańcy, walczyli z Niemcami. Tak że trochę poginęło ich też. Później dołączył „Krybar” – chyba po trzech dniach. Przychodzą z Elektrowni i są oburzeni, że oni powiedzieli, że trzy godziny później wysadzili to. To się nie zgadza. Nieprawda.
- Jak się potoczyły pani losy od momentu trafienia na Dworzec Zachodni?
Wsadzili nas do pociągu. Jak jechaliśmy, [pociąg] zatrzymywał się, to wrzucali nam pomidory, chleb – przez okno.
Okoliczni mieszkańcy?Tak. Potem wysadzili nas w Milanówku i – rób co chcesz. Z dzieckiem jedną noc w Milanówku przenocowałam, a później pieszo doszłam do Komorowa.
- Jeszcze wrócę do Powstania. Czy była pani świadkiem jakiejś zbrodni popełnionej przez Niemców?
Nie. Tego nie widziałam. Jak bym nie uciekła do szpitala, to kto wie – pędzili na Mokotów, Ukraińcy przecież tam byli, zbrodnie różne popełniali. Udało mi się. Może dlatego, że z dzieckiem – nie wiem. Później w Komorowie byłam – dwa, trzy dni, ale dziecko było ciężko chore. [Mąż] już był w Ożarowie, spędzili ich. Nawet dostałam wiadomość, że powstańcy są w Ożarowie. Z Komorowa jeździli, żywność jeńcom wozili, [ten człowiek] poszedł, mówię: „Niech pan poszuka męża, żeby wyszedł” – bo pozwalali wyjść, jak były rodziny. Ale chciałam szybciej, poszłam na mur, wdrapałam się i szukałam, czy [mąż] tam jest. Ale w tym czasie wyszedł i już nie zobaczyłam się.
- Czy państwa dom przetrwał Powstanie Warszawskie?
Tak. Stoi do dzisiejszego dnia.
- Gdzie pani wróciła po Powstaniu?
Po Powstaniu byłam później u [męża] ciotki. Ponieważ było chore [dziecko], to [przenieśliśmy się] z Komorowa do Brwinowa, [gdzie] ciotka była lekarzem, znanym zresztą. Doktor Tarwidowa – jak ktoś się spyta, to do dzisiejszego dnia [pamiętają]. Ciotka nas przytuliła, dała nam pokój – ja, [męża] siostra, w trójkę z dzieckiem mieszkałyśmy. Obiady nam dawała, a resztę musiałyśmy zdobyć. Różnie było. Na drutach coś się zrobiło, to się sprzedało. Może z litości kupowali – nie wiem. Potem torebkę zrobiłam, dałam do sklepu – sprzedane. Potem laleczki zaczęłyśmy robić. W ten sposób [zarabiałyśmy]. Nie było pieniążków.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Jeszcze z Warszawy – jeszcze mnie pokusiło – przyjechała taka pani: „W jakich ty warunkach żyjesz!?”. Do Zakopanego uciekli. „Przyjedziesz do Zakopanego. Do Krakowa, do kuzynki”. Siedziałam w Krakowie i już nie mogłam się dostać do Zakopanego, bo były mosty zerwane. W Krakowie siedziałam u jej kuzynki, zresztą bardzo przyzwoita pani, która nam pomagała. Wypiekała bułeczki, a ja chodziłam na tandetę w Krakowie i sprzedawałam „warszawskie bułeczki”, żeby się utrzymać. Zbliżał się front, też się bałam, tak że z tej pani kuzynką uciekłyśmy na wieś. Z dzieciakiem po śniegu [po pas], nóżki gołe. Dotarłyśmy do wsi – nic [człowiek] nie dostał. Zupełnie nic nie dali (to są krakowiacy właśnie). Ponieważ w czasie okupacji kabały stawiałam, więc zaczęłam na tej wsi stawiać kabały. Mówię do jednej z pań: „Wie pani co? Mnie się wydaje, że pani syn zaraz wróci”. Trzeba trafu, że wrócił na drugi dzień. Już znalazło się mleko dla dziecka, ksiądz się znalazł, który nam pomógł. Dziecko moje zachorowało na zapalenie płuc – ani lekarza, ani nic. Przyprowadzili znachorkę, jakieś zioła miała, okręciła go i dzięki temu dzieciak wyżył. Później już stamtąd wróciłam po jakimś czasie do Warszawy.
- Czy pamięta pani, kiedy to było dokładnie? Jaki miesiąc przynajmniej?
Była zima. Już Kraków był wolny, już byli tam jeńcy z Oświęcimia. Już nie pamiętam dokładnie, ale to chyba był styczeń czy luty. Nie pamiętam.
- Dokąd się pani udała do zrujnowanej Warszawy? Do swojego mieszkania?
Z kuzynką pojechałyśmy do mojego domu. Dom ocalał, puścili nas. Tam przenocowałyśmy z dzieckiem. Papiery paliłyśmy w piecu, żeby się ogrzać. Potem stamtąd dostałam się do Poznania, już nie pamiętam w jaki sposób. Nasza babcia miała siostrę w Poznaniu, [której mąż] był rektorem Wyższej Szkoły Rolniczej. Mieli willę w Poznaniu i tam zamieszkałam. Jakiś czas mieszkałam z nimi. Trzeba było czymś się zająć, bo przecież dziecko. Było ogłoszenie kelnerki. W Poznaniu pracowałam jako kelnerka, tak się utrzymywałam i rodzinie pomagałam. Potem mąż wrócił. Udaliśmy się do Sopotu, żeby powiadomić mamę jego kolegi, że żyje. Jak pojechaliśmy tam, to jej syn prowadził hotel nadmorski. Miał wykształcenie, mieli przed wojną nawet na rogu Nowego Światu i Alej restaurację elegancką. Pojechaliśmy do Sopotu, brat kolegi [męża] prowadził hotel i zaproponował mężowi, żeby został, bo zna angielski, do niego Anglicy przyjeżdżają – z UNRRA. Tak się zaczęło. Poszedł do UNRRA pracować, dostaliśmy mieszkanie – byle jakie, ale można było przeżyć. Dwadzieścia lat żeśmy byli tam i przyjemnie było. Ale po dwudziestu latach wróciliśmy do Warszawy – zawsze się wraca.
- Na koniec mam pytanie dosyć osobiste. Jak po latach pani ocenia Powstanie Warszawskie?
Trudno mi powiedzieć. Uważam, że jednak było potrzebne, bo tak, to by nas Niemcy w ogóle wszystkich wymordowali. Gdzie się coś dzieje, ludzie giną. Tak już jest. Chyba lepiej to oceniam niż wejście bolszewików. Mnie akurat zastali na wsi, jeden maruder (podobno) tak nas maltretował, obrączkę mi zabrał. Po wsiach biegał, dziewczyny boso wyskakiwały. Rabował. Miał granat: „Ja was tu granatem!”. I broń: „Będę strzelał!”. Wzięłam dziecko na kolana, mówię: „Już strzelaj tak, żeby razem”. Później sobie pomyślałam – to jest niemożliwe, żeby ktoś nas tak prześladował. Przenieśliśmy się do wsi, gdzie było więcej mieszkańców. Namówiłam kuzynkę: „Chodź, pójdziemy. Musi być tutaj jakieś dowództwo”. Rzeczywiście trafiliśmy do dowództwa na wsi – siedzą przy stole, popijają. Mówię: „Przepraszam, ale przyszłam, taka historia jest, że nas prześladuje wasz [człowiek]”. [Jeden] mówi: „A, no to ja lejtnanta dam, niech pani zaprowadzi”. Rzeczywiście przyszedł, złapali faceta. Wszystko pooddawał. Bardzo go pobili. Bo mówię: „Jak to możliwe. Mój mąż w niewoli, ja z dzieckiem, i jeszcze przychodzi, maltretuje i wszystko zabiera?!”. „O! To nie!”. I rzeczywiście. Tak że uratowali nas.
- Miejscowość, w której pan Wincenty się urodził, czy po 1918 roku należała do Polski czy już w ZSRR leżała?
Bonoń – od razu jak weszli, Rosjanie wzięli. Wrócili na drugą stronę Dźwiny – nad Dźwiną mieszkaliście? W Dziśnie? [Wincenty Szantyr]: Ojciec został przez bolszewików… Najpierw powiedzieli: „Ty prowadź gospodarkę, bo my na tym się nie znamy. My tylko będziemy rządzić tutaj”. Potem powiedzieli: „O! Ty jesteś
pomieszczik, uciekaj” – znaczy „jesteś burżuj”. Ponieważ siostra mamy mieszkała w Rydze i do Rygi było stamtąd bliżej, to ojciec jeszcze wykombinował furmankę i furmanką pojechaliśmy do Rygi. W Rydze mieszkaliśmy, ale potem zobaczyliśmy czerwone sztandary – to znaczy, że komunizm też tam wlazł i do Rygi. Wtedy ojciec znowu furmankę znalazł i przyjechał z Rygi, w dół, koło Poznania, za Poznań. W Poznaniu już do szkoły mnie zaczęli posyłać. Stamtąd, dopiero jak się wszystko uspokoiło… Chciał jak najbliżej być swego majątku. Graniczne miasto to była Dzisna. Ojciec tak kombinował, że zamieszkaliśmy przez pewien czas w Dziśnie. Tam siostry się w szkołach uczyły. Ale jednak to się skończyło, ja też wróciłem już z Politechniki. [Jadwiga Szantyr]: Już nie wróciłeś z Politechniki. Wróciliśmy do Warszawy.
- Jak wyglądały w tamtych czasach stosunki między tymi narodowościami, które zamieszkiwały te tereny, gdzie pan się wychował? Łotysze, Polacy, Żydzi mieszkali. Jak między wami się układało?
[W.Sz.]: Jeżeli chodzi o Żydów, to Żydzi nie byli lubiani przez polskie społeczeństwo. Dlatego że Żydzi zasadniczo byli sprytniejsi od Polaków. Umieli kombinować, na sprawach finansowych lepiej się znali. [J.Sz.]: Przede wszystkim cały handel był w ich rękach. [W.Sz.]: Ale jakoś się żyło. [J.Sz.]: Ale nie było tak, żeby prześladowali Żydów. [W.Sz.]: Nie. Prześladowań tutaj nie było żadnych. [J.Sz.]: W szkole powszechnej miałam koleżankę Żydówkę. [W.Sz.]: Dopiero jak ponownie wojna wybuchła, to wtedy Żydów [wywozili] do obozów żydowskich. W Warszawie był obóz żydowski. Jako inżynier elektrowni miałem wszędzie przepustki, mogłem wejść, mogłem nawet podzielić się swoim śniadaniem.
- Czy pani wie, co się stało z Żydem, który miał sklepik na Starym Mieście, w którym pani pracowała?
Ja nie pracowałam. Moja ciotka miała sklep i on towar dostarczał. Tam poznał mnie, dowiedział się adres i przysłał mi kartkę, żeby mu poprowadzić sklep. Jak chodziłam na metę, to zawsze przerzuciłam jakieś jedzenie. Nie wiem, jak to zrobili – mieszkali po stronie polskiej i dziurę zrobili, przez dziurę się przechodziło. Przeważnie portfele skórzane – jak jeszcze były te rzeczy – dawał mi, a ja, jak udało mi się, to brałam jedzenie, żeby im dostarczyć. Chociaż tyle, co mogłam. Później rozliczenia były. Miał do mnie zaufanie. Widocznie zasługiwałam na zaufanie. Ale niestety nie mogłam go uratować. Nie miałabym gdzie nawet. Bo na przykład na Targowej był bardzo bogaty Żyd – tam też była moja ciotka przyszywana – jak miała sklep, o którym powiedziałam, to ekspedient go przechował. Ale miał mamę na wsi, przemycił go i przeżył. Ja niestety nie miałam jak, żeby kogoś uratować. Jak się spotykało na ulicy, to zawsze się coś dało. Nie, to nie były czasy dobre. Nie życzę panom, jesteście młodzi, żebyście przeżywali coś takiego.
- Czy mieliście państwo wesele? Czy można było wtedy zorganizować wesele po waszym ślubie?
Ale gdzie! Jakie wesele?
- Jakieś przyjęcie, cokolwiek?
Ależ skąd! To była Wielkanoc, tramwajem pojechaliśmy do ślubu, dwóch świadków, nawet [mąż] trzymał kwiatki, a ja skromniutko ubrana w kostiumik. Na Kamionku braliśmy ślub.
- I to wszystko? Żadnej ceremonii?
A skąd! Jeszcze chciałam, żeby jak najwcześniej ślub się odbył, żeby nie było ludzi w kościele. O godzinie ósmej, grupka tylko rodziny była, ślub się wzięło. Nawet nie mieliśmy pieniędzy, żeby sobie zdjęcie zrobić. Tak było. Ale troszkę ja w sklepie, [mąż] w elektrowni – jakoś egzystowaliśmy. Jeszcze pomagaliśmy. Ale z kabałą, to naprawdę – tak mi się udało. Handel wymienny. Pieniędzy nawet nie chcieli. Co ja mogłam wymienić, jak byłam tak jak teraz. Ale jak wyszło, że ten syn przyszedł – „O, niech pani nam powróży”. Wtedy i ksiądz się zainteresował. Wieś się nazywała Narama.
Koło Krakowa. Pamiętam Naramę. Ktoś z panów jest z Krakowa może?
- Nie. To bardzo ciekawa anegdota, że niechętnie pomagali.
Oni centusie byli. Naprawdę. U tej pani byłam, co bułeczki wypiekała – biedna była, a ja byłam z dzieckiem i jeszcze dwie osoby. Później jej powiedzieli: „No, pani trzyma Żydówkę z dzieckiem, niezameldowaną”. No, niechby powiedzieli – gdzie mnie do Żydówki. Miała córkę, której się świetnie powodziło. Łaskawie zaprosiła nas na święta – Boże Narodzenie myśmy spędzali chyba. Ale nic – miałam jakąś bluszczynę i jakąś z worka spódnicę. Nic nie dostałam. Nic zupełnie. Nawet, żeby dziecku dała kawałek ciasta. Nie. Byliście, zjedliście – do widzenia. A jak było w czasie okupacji w Warszawie? Wszystkich się przyjmowało. Wszystkich! I pomagało się.
- Czyli pełna solidarność międzyludzka.
Warszawiacy to naprawdę są ofiarni bardzo. Oni się tak nienawidzą. Teraz jest niedobrze tak. Jest tyle nienawiści. Nie było tego. Przed wojną też nie było. Jakoś było to społeczeństwo – przede wszystkim patriotycznie byliśmy wychowani. Kochaliśmy ojczyznę. A teraz kto kocha ojczyznę? Pan widzi, jak kochają.
Warszawa, 21 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon