Jadwiga Stopczyk „Jaga”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Stopczykowa. Mieszkam w Warszawie. Urodziłam się w Warszawie 10 kwietnia 1919 roku.
W czasie okupacji pracowałam jako łączniczka w Tajnych Wojskowych Zakładach Wydawniczych AK BiP. Byłam łączniczką zaangażowaną przez mojego ojca, który był też pracownikiem konspiracji. Pseudonim „Jaga”.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?

Dzieciństwo swoje wspominam jak każde dzieciństwo, bo tyle szczęścia, co w dzieciństwie... Z rozrzewnieniem. Rodzice byli w separacji kościelnej. Ojciec mój wychowywał trzy dziewczynki. Ja byłam najstarsza. Był wspaniałym człowiekiem, przede wszystkim o ogromnej kulturze. Z wykształcenia był inżynierem elektrykiem. Starał się wpoić w nas jak najpiękniejsze zasady moralne. Mówił dużo o Polsce, o patriotyzmie, o uczciwości. Myśmy ojca szalenie kochały. Tyko współczułyśmy mu, że taki balast w wychowaniu trzech córek. Jako mężczyzna wziął odpowiedzialność na siebie, ale świetnie się z tego wywiązywał.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Mieszkałam na Marszałkowskiej 77. Nawet numer tego domu został taki sam. Zdaje mi się chwilami, że krok zrobię i jestem już u siebie w domu na Marszałkowskiej. Urodziłam się w szpitalu, ale od urodzenia byłam na Marszałkowskiej obok Wilczej.

  • Gzie pani chodziła do szkoły?

Do gimnazjum chodziłam do pani Stadkowskiej na Nowogrodzkiej. Przed tym chodziłam do innego gimnazjum. Były to prywatne gimnazja bardzo drogo opłacane, bo sto złotych miesięcznie się płaciło. Warunki były ciężkie w pewnym momencie. Ojcu się bardzo pogorszyły, bo miał niepowodzenia. Prowadził swoje własne biuro, potem ono zbankrutowało. W związku z tym miał trudności materialne i trudno mu było płacić sto złotych miesięcznie za moją szkołę, więc bywały takie okresy, że długo nie chodziłam do szkoły, miałam zaległości, ale w rezultacie dałam sobie radę.

  • Jak pani pamięta Warszawę przedwojenną? Mówili, że to był Paryż Północy.

Też takie we wspomnieniach odnoszę wrażenie. Kocham Warszawę i, dochodzę do wniosku, że kochałam ją zawsze. Podziwiałam jej kameralność. Spotykało się innych ludzi na ulicach. Była ogromna kultura. W każdym sklepie, w każdym biurze była cząstka tej Warszawy, bo [człowiek] był miło przyjmowany. Nie jak intruz. Dzisiaj bywa tak, że ludzie muszą nauczyć się tego, co było dobre, tej kultury bycia ze sobą. Jeśli chodzi o Warszawę, pamiętam sklepy niektóre, pamiętam gdzie był Herze, gdzie był sklep Bata. Do tej pory „odnoga” tego sklepu mieści się na Marszałkowskiej. Piękne sklepy, eleganckie panie. Dbało się. Wielką różnicę sprawiało, jeżeli można porównać z dzisiejszą Warszawą to intymnych kącików, gdzie można byłoby sobie pomyśleć, gdzie można skręcić na chwilę. Dawniej byli dozorcy, mieli klucze i jak była potrzeba żeby zaspokoić intymność to się wchodziło do bramy, klucz się potem zwracało. Dzisiaj to naprawdę jest problem. Był taki kiedyś moment – teraz w Łazienkach nie ma z tym problemu dla turystów, ale było tak kiedyś, że jakaś Francuzka spotkała się ze mną w krzaczkach i mi strasznie było nieprzyjemnie jako Polce, że w krzaczkach musiałyśmy się spotkać z wiadomej przyczyny.

  • Pani mówiła, że ze względów finansowych musiała się przenieść razem z tatą i z siostrami do Rembertowa. To było jeszcze przed wybuchem wojny?

Tak. Tuż przed wybuchem. 1939 rok. Myśmy się przenieśli wcześniej do Warszawy – lata trzydzieste, ale wcześniejsze. Jak wspomniałam, ojciec miał ciężkie warunki, musiał zrezygnować z dużego lokalu czteropokojowego w Warszawie. Przenieśliśmy się na prowincję do Rembertowa. Ale młodość ma tę zaletę, że człowiek do tego inaczej podchodzi. Myśmy sobie nie zdawały sprawy z trudności. Cieszyłyśmy się, bo poznałyśmy nową młodzież. Na tle tych smutnych momentów rembertowskich, które były, o których powiem, dużo śpiewało się, grało się w piłkę, była wspaniała młodzież. Jeżeli chodzi o Rembertów – musiałam się z nim zaprzyjaźnić. Bardzo kocham naturę, więc żeśmy często chodzili na spacery do lasu. Dom mój był niedaleko od lasu położony. Rembertów bardzo miło wspominam. Od czasu do czasu nawet jeżdżę sobie, żeby stanąć pod tym domkiem, w którym mieszkałam i powspominać sobie jak to dawniej było.

  • Tam pani poznała swojego przyszłego męża?

Tak. Poznałam Staszka. On jako inżynier mimo wszystko nie mógł pracować, bo do Niemców nie poszedł ani ojciec ani Staszek do pracy. Miał budkę z lodami. Pomagała mu jego mama wtedy, jeszcze względnie młoda kobieta. Na te lody chodziłam i tam go poznałam, w tymże Rembertowie.

  • Gdzie pani była jak wybuchła wojna? Wrzesień 1939?

W Rembertowie, jak tylko żeśmy się zjawili, to w pierwszych momentach jeździłam [...] do pracy. Ja do pracy i ojciec do pracy. Pracowałam wtedy w Fundacji Staszica. Już byłam po maturze. Jeździliśmy pociągami. Kiedyś zeszliśmy na peron do podziemia. Okazuje się, że żaden pociąg już nie kursował. Szły transporty wojskiem naładowane na wschód. Sceneria była niesamowita. Nad nami rozrywały się samoloty myśliwskie, walczyły z bombowcami. Wybuchy było słychać. Kazali nam zejść niżej, żeby odłamki nas nie zraniły. Ogromne zaskoczenie dla tych, którzy chcieli jechać do Warszawy normalnie. Nie orientowaliśmy się, że to jest początek wojny. Gdyby nie te wybuchy... To było coś dziwnego, bo to jednak na ćwiczenia nie wyglądało.
Jak żeśmy wreszcie wsiedli do pociągu to pociąg jechał kilka godzin do Warszawy. Stawał po drodze. Też żeśmy obserwowali, były walki powietrzne między myśliwcami a bombowcami. Bombardowania już się zaczynały na dobre. Taki moment, kiedy żeśmy jechali bardzo długo do Warszawy – do Pragi tylko dojechał pociąg. Wysadzili nas z tego pociągu. Nalot, rozległy się syreny. Spędzili nas do jakiejś sali kinowej, żeby przeczekać ten nalot.
Później przyszłam do pracy. Pracowałam na Woli, ojciec [chodził] do siebie na Nowogrodzką do pracy. Oczywiście tam już rozmówki ciekawe między sobą, że to wojna, że to wojna, że wybuchła wojna. Oficjalnie spiker podał, że jesteśmy pod okupacją niemiecką. Umówiłam się z ojcem tego dnia, kiedy wybuchła wojna, że on po pracy przyjedzie do mnie na Wolę i razem wrócimy do Rembertowa. Tak się też stało, tylko, że już nie mógł o umówionej godzinie. Wyszłam z pracy przed bramę. Widząc się, naprzeciwko, bo ojciec... Rozległy się syreny, zaczął się nalot, zaczęły się walki powietrzne. Jezdnia nas dzieliła i nie mogliśmy do siebie dojść. Ojciec naprzeciwko mnie, widzieliśmy się tylko przez jezdnię. Każdy w innej bramie, musieliśmy przeczekać ten nalot. O dziwo jest takie dziwne zrządzenie losu – już wiem, że nie kursowały tramwaje, bo jak wyszłam z biura to już nie mogłam tramwajem dojechać, nie było taksówek. Od razu to miasto znieruchomiało, zrobiło się zamieszanie ogromne. Ludzie byli zdezorientowani. Zastanawialiśmy się z ojcem jak do tego Rembertowa wrócimy. Jak wspomniałam – dziwne jest przeznaczenie, bo raptem się znalazła (niedaleko żeśmy oddalili się od miejsca mojej pracy) furmanka. Zwyczajna furmanka z koniem zaprzężonym. Woźnica powiedział, że jedzie do Rembertowa, może jechał dalej – nie pamiętam, ale powiedział, że nas do Rembertowa dowiezie. Czyż to nie jest dziwne zrządzenie losu?
Wsiedliśmy na tę furmankę. W ogóle ubóstwiałam jeździć furmankami, do dzisiejszego dnia lubię jeździć jakimiś konnymi pojazdami. O ironio! Jechałam w takim niecodziennym momencie tą furmanką, którą uwielbiałam jeździć, przez palący się Grochów. Płonące domy! Trzymaliśmy się z ojcem za ręce bez słowa, przerażeni, zaskoczeni tym, co się wokół nas dzieje.
Dojechaliśmy do Rembertowa, podziękowaliśmy panu, który nas przywiózł. Zjawiliśmy się w domu. Moja siostra, która została, nie pojechała do Warszawy tego dnia, zrobiła herbatę. Cisza, spokój, horyzont lasu. A tam ten palący się Grochów. I świadomość, że w rezultacie zaczęło się coś. Jak my sobie poradzimy? Że to jest początek strasznej wojny, którą wypowiedzieli nam Niemcy przecież niespodziewanie zupełnie. Że trzeba będzie nastawić się odpowiednio. Tysiące myśli się kłębiło. Na razie herbatka nam bardzo smakowała i cieszyliśmy się, rozkoszowaliśmy się tym spokojem.

  • Później wkroczyli Niemcy?

Na drugi dzień przeżyłam szok następny. Byłam w ogóle ciekawa jak wyglądają Niemcy. Wydawało mi się, że to są jacyś nadludzie. Trudno powiedzieć, bo byłam bardzo młodziutka jak sobie to wyobrażałam, ale byłam ciekawa po prostu jak wyglądają. Stałam przy oknie przerażona, bo akurat cała kolumna Niemców wtaszczyła się do Rembertowa z czołgami, ze sprzętem całym, który wieźli ze sobą. Bardzo dużo ich było. Też się rozglądali, bo to dla nich nowa okolica. Z całym ciężkim sprzętem wkraczali do Rembertowa.

  • Pani wiedziała, że Warszawa walczy?

Jeszcze wtedy nie. Wiedziałam, że się szykuje do walki, do obrony. Ci Niemcy na drugi dzień cały sprzęt ulokowali w pewnym miejscu i walili na Warszawę, żeby ją zdobyć. Huk straszny, hałas. Siostra moja pytała się ich: „Po co wy jedziecie do tej Warszawy? Po co chcecie się dostać do Warszawy?” A jeden z Niemców powiedział: „Tańczyć. Będziemy tańczyć”. Myśmy tylko obserwowali łuny, wybuchy. Nie jest tak daleko Rembertów od Warszawy, więc to było widać, słychać. Jak żeśmy się dowiedzieli, że Warszawa została zdobyta to też było ciężkie przeżycie dla nas. Postaraliśmy się, żeby się dostać do Warszawy, zobaczyć jak to wszystko wygląda. Z kimś bliskim, kto został w Warszawie porozmawiać jak wyglądało to zdobywanie. Rembertowskie lasy nie są duże. Dosyć rachityczne drzewka rosły koło nas i myśmy się starały z ojcem dostać do Warszawy, ale po drodze spotkały nas takie naloty, żeśmy wrócili. Do Warszawy żeśmy się też nie dostały, ponieważ została obstawiona dookoła przez granatową policję, jeszcze naszą (przed wojną była tak zwana granatowa policja), bo była defilada Hitlera. W tej zdobytej Warszawie zrobił defiladę. Myśmy wróciły piechotą z powrotem. Przez most.
  • Późnej pani z tatą i siostrami przeniosła się do Warszawy?

Ten moment, kiedy Warszawa została zdobyta ogromnie nas to zasmucił. W rezultacie ojciec bardzo energiczny, źle się czujący na prowincji któregoś dnia przyszedł i powiedział: „Nie wiem, czy was to zmartwi czy ucieszy, ale mam zamiar przenieść się do Warszawy”. Po jakimś czasie zorganizował sobie powrót do Warszawy i przenieśliśmy się z tej prowincji. Ojciec pracował, był konserwatorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Mieszkaliśmy na Górnośląskiej. Było kapitalne mieszkanie dla malarza. W suficie miało okno. Było to bardzo ciekawe mieszkanie, bo poprzecinane filarkami. Myśmy tak to ustawiły, tak żeśmy nazwały, że był gabinecik ojca za jednym filarkiem, z ogromnym wielkim biurkiem. Te wszystkie meble z Warszawy przede wszystkim, z powrotem wróciły. Były przywiezione już dawniej. To biurko zostało. Między filarkami dwa wielkie łóżka, więc to była sypialnia. Stołowy był. Żeśmy dobrze się czuły w tym mieszkaniu na Górnośląskiej.
A tata... Zaczęły się z nim dziwne rzeczy dziać. Po jakimś czasie zaczęło odwiedzać ojca mnóstwo młodych panów, młodych ludzi. Jakieś konszachciki, nieraz urywane zdania. Myśmy obserwowały to, ale miałyśmy jeszcze dużo młodzieńczej pogody w sobie, więc nie na wszystko żeśmy zwracały uwagę. Nie wszystko nas tak bardzo martwiło. W każdym razie doszło do takiego momentu, że ojciec uświadomił mnie, że to przychodzą panowie, którzy są dobrymi Polakami, że oni będą współpracować z ojcem, żeby walczyć w dalszym ciągu w konspiracji o Polskę.
Był „Dyzio”, inżynier też z zawodu, który pracował w innej drukarni, jak się później okazało, na Sadybie. On jeden był już pracownikiem oficjalnym konspiracji, potem jak się zorientowałam. A tak przychodzili jacyś panowie. Któregoś dnia ojciec mówi: „Słuchaj. Będziesz musiała pewne rzeczy... z umówionym przeze mnie panem spotkać się i list ode mnie doręczysz mu”. Okazuje się, że to były pierwsze kontakty wtedy z panami z elektrowni, z którymi ojciec miał świetny kontakt. Ojciec już współpracował, już był zaangażowany w konspiracji, szykował sobie grunt do wybudowania pod sklepem u siebie...
Właśnie tym był też zajęty ogromnie, bo musiał uzyskać przydział na... Ogromny powierzchniowo sklep elektrotechniczny to była „maska”. Rzekomo to był sklep elektrotechniczny a naprawdę pod sklepem stały linotypy drukarskie.

  • Tata był z zawodu inżynierem elektrykiem. Od początku zaczął działać – Związek Walki Zbrojnej, przygotowywał instalacje elektryczne. On właśnie panią wprowadził do konspiracji?

Właśnie przez te kontakty z elektrykami.

  • Pani została łączniczką.

To były już częste kontakty. Nie tylko z elektrykami. Konspiracja była tak świętą rzeczą, że nie pytałam i nigdy nie dociekałam, z kim się spotykam, tylko doręczałam to, o co ojciec mnie prosił. Pierwszy etap ojca konspiracji, jak domyślam się, to było przyszykowanie gruntu pod przyszłą drukarnię, która miała być „maską”, a „maskę” stanowił ten sklep.

  • A mogłaby pani wytłumaczyć, co to jest ta „maska”?

Tak zwanych „masek” było kilka. Każda „maska” stanowiła jak gdyby zamaskowanie tego, co się tam naprawdę odbywało i działo. Obiło mi się o uszy, jak Staszek pracował w konspiracji, że ojca sklep był „maską” drukarni, która znajdowała się pod tym sklepem.
Kiedy wyszłam za mąż ojciec bardzo zaprzyjaźnił się z moim mężem. Przypadli sobie ogromnie do gustu. Też doprowadził [ojciec] do tego, że Staszek został zaprzysiężony jako oficer w Armii Krajowej, w konspiracji. Wtedy już pełną parą ruszyła konspiracja ojca, Staszka i moja. Moja jako łączniczki, która była potrzebna im do przekazywania jakichś [informacji]. Jeszcze miałam kontakt z moim szefem w tym czasie, z „Kmitą”, któremu tylko bezpośrednio podlegałam i od niego też miałam zadania do przekazania ważnych dokumentów. Natomiast Staszek zaczął tę drukarnię ulepszać.

Pani tata, Bronisław Pstrągowski miał pseudonim „Sebastian”. Był inżynierem elektrykiem. Pani wzięła ślub w 1942 roku. Wtedy pani mąż, Stanisław Stopczyk, był inżynierem budowlanym. Pani tacie pasował, bo pani mąż został generalnym projektantem i budowniczym drukarń. Pierwsza drukarnia – jak powstała i gdzie?
Właśnie ta, która stanowiła „maskę”. „Maskę” stanowił sklep ojca elektrotechniczny i do niej trzeba było wprowadzić linotypy. Pod sklepem była drukarnia urządzona a na górze sklep był „maską”. Staszek już był potrzebny. Tylko ojciec i Staszek, jeżeli chodzi o moją świadomość, wiedzieli o wszystkich drukarniach. Staszek jako projektant i budowniczy wszystkich drukarń, a ojciec mój jako generalny elektryk, który był potrzebny jako fachowiec do zainstalowania zamaskowanych alarmów, wszystko to, co dotyczyło elektrotechnicznych części potrzebnych przy maszynach. Trzeba było zrobić wejście do drukarni i to zakamuflowane.
To właśnie była pierwsza praca Staszka, która mi imponowała, jak mnie postawił przed zejściem i powiedział: „Słuchaj, tutaj jest zejście do drukarni. Proszę cię, znajdź miejsce”. To była jedna powierzchnia nieróżniąca się od dalszej części podłogi. Przyglądałam się, dotykałam i nic nie zauważyłam takiego, co by wskazywało na to, że mogę zejść. A jednak było coś takiego. Wyjął takie specjalne, pokazał mi urządzenie cieniuteńkie, podważał w pewnym miejscu, wkładał to urządzenie w szparę, unosiła się klapa i otwierało się zejście do drukarni. To był jeden z pomysłów Staszka, który zastosował przy kamuflażu zejść.
Co to znaczy budować drukarnie, być projektantem? Były drukarnie, które on odziedziczył po kimś innym. Na przykład była drukarnia, w której „maską” był sklep z zabawkami, a pod spodem czy na zapleczu (nigdy tam nie byłam) też pracowała drukarnia. Było tak kiedyś, że wybierał się [bo] dostał sygnał, że trzeba się zjawić coś uzupełnić, poprawić. Dostał anons, że ma się [gdzieś] zjawić. Wyszedł z domu, uszedł parę metrów, machnął ręką i powiedział: „E, ja tam już więcej nie pójdę. Dzisiaj mi się tam nie chce pójść. Nie pójdę”. Okazuje się, że znów opatrzność zadziałała. Gdyby poszedł, to by już nie wrócił nigdy, bo został aresztowany cały zespół tej „maski”, która tam była. [...]
Natomiast mój ojciec jako inżynier elektryk miał takie urządzenie – był gwóźdź i ten gwóźdź wyciągało się albo chowało. Wyciągało się wtedy, kiedy było jakieś zagrożenie dla drukarzy. Wtedy wyciągało się gwóźdź i dawało się cynk, że na dole te maszyny mają stanąć, ma być cisza. Bo to przecież dosyć było słychać. Chociaż tam były specjalne urządzenia, bo specjalnie ściany były czymś powykładane. Ale na wszelki wypadek maszyny stawały do momentu, kiedy ojciec znów ten gwóźdź wcisnął. Była taka sytuacja, że ten gwóźdź został wyciągnięty na alarm, że coś jest niedobrego. Okazuje się – przyszło dwóch kontrolerów z elektrowni. Okazuje się, że żeby te maszyny mogły chodzić musiał być kradziony prąd, bo zużycie prądu było ogromne do uruchomienia maszyn, do pracy. Zauważyli, doszli w elektrowni, że te rachunki są nierówne. Przyszła kontrola, dwóch panów. Wówczas ten gwóźdź został wyciągnięty. Przyciśnięty był ojciec do muru, trochę się plątał, bo zaskoczony był ogromnie. Jak to jest, oni bardzo dokładnie dochodzili. Ojciec tłumaczył po swojemu i dosyć logicznie, że z jakichś powodów tak było. Ale w rezultacie nie miał wyjścia. Po prostu musiał im się przyznać. Powiedział: „Tak, to jest placówka polska przez rząd londyński naznaczona. Pracujemy w ten sposób, że drukujemy, tu jest drukarnia czynna. Pracujemy w konspiracji. Zużycie tego prądu jest konieczne”. Oni byli tak przerażeni, jeden w ogóle zaczął się trząść, powiedział, że nic nie chce słyszeć, nic nie widział. W ogóle chce się z tego wszystkiego wycofać, udaje, że w ogóle nie wie, co się działo. Drugi dosyć był ostry. Powiedział: „Jeżeli to co pan mówi jest prawdą”... Umówili się już nie wiem, jak, że miał udowodnić ojciec, że to, co mówi, że to jest drukarnia, placówka polska, że to jest prawdą. Jedyna rzecz to ojciec umówił ich na jakiś dzień z „Kmitą”, naszym zwierzchnikiem. Spotkali się z nim i on to potwierdził. Okazuje się, że później oni w tej konspiracji pracowali razem. Zapisali się również jako akowcy, zaprzysiężeni. Obydwaj pracowali w konspiracji, ci dwaj panowie.
 

  • Mówiła pani, jak ten gwóźdź się wyciągało. Te alarmy...

Żeby maszyny stanęły to trzeba było wyciągnąć ten gwóźdź. Że jest alarm. Wtedy stawały na dole.

  • Jak się wyciągnęło ten gwóźdź?

Jednym ruchem. Ojciec miał to koło siebie, koło biurka. Oni zauważyli ten ruch, ci dwaj kontrolerzy. „A co to jest?”

  • Bo pani tata albo pani mąż zawsze musieli siedzieć przy tym biurku i obserwować czy ktoś się nie zbliża.

Może zawsze nie.

  • Ale w momencie jak był wyciągany ten gwóźdź to na dole stawały maszyny.

Tak.

  • Ale co dawało to, że ten gwóźdź został wyciągnięty? Alarm był w ten sposób, że wyciągnięcie tego gwoździa powodowało, że na dole paliła się lampka. Zapalała się czerwona lampka i to był sygnał dla drukarzy...

Że jest jakieś niebezpieczeństwo.

  • Była i zielona?

Tak.

  • To znaczy była zielona – uwaga niebezpieczeństwo, maszyny stoją. A jeżeli naprawdę było coś, że Niemcy mieli być w środku, to była czerwona lampka.

Tak.

  • Mają być wyłączone maszyny i decyzja czy oni wychodzą czy nie miała pozostać...że wtedy już bardzo duże niebezpieczeństwo. Czy mogłaby pani powiedzieć o tych lampkach?

Nie pamiętam o tych lampkach. O tej sygnalizacji świetlnej. Pracę tego gwoździa sobie zapamiętałam.

  • Wyciągnięcie tego gwoździa powodowało zapalenie się lampek na dole. Dlatego drukarze wiedzieli, że jest jakieś niebezpieczeństwo.

I wyciągnięcie [gwoździa] – spokój. To już była zielona lampka wtedy zapalona. Były dwie lampki. Jeżeli chodzi o definicję, jaka była rola, kiedy gwóźdź się wciskało lub wyjmowało. Ta sygnalizacja tak działała, że w momencie, kiedy groziło niebezpieczeństwo, ten gwóźdź wyciągnięty stanowił niebezpieczeństwo dla drukarzy, wobec tego zapalała się czerwona lampka jako ostrzeżenie, że maszyny muszą stać do momentu, kiedy będzie inna decyzja. Cicho siedzieli na dole panowie drukarze, maszyny stały. W momencie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, ojciec wciskał z powrotem ten gwóźdź i zapalało się zielone światełko, które dawało zieloną drogę – spokój, możecie pracować dalej. Tak wyglądała sygnalizacja i cała operacja z gwoździem.
  • Pani mąż później to ulepszył. Drukarze nieraz nie widzieli tego światła i wprowadził syrenę, dzwonki.

Nie wiem o tym. Nie wiedziałam. Umknęło mi, bo tyle mi się o uszy obijało. W pewnym sensie interesowałam się tym wszystkim, ale nie na tyle. Była drukarnia. Przede wszystkim – jeżeli chodzi o budowę drukarń. Ludzie nie zdają sobie sprawy jak wyglądało zorganizowanie w ogóle budowy drukarń od podstaw. Przecież niektóre były przejęte w spadku. [...]
Wyglądało to w ten sposób, że był pusty plac, przyuważony, zaplanowany, że na tym placu będzie zaczynał budowę. Na oczach Niemców trzeba było zacząć kopanie od budowy fundamentów. Jak nowy dom musiał powstać. Przecież musiała być jakaś budowla. Tak, że sam nie mógł tego robić. Wiele rzeczy Stach z ojcem sami robili, ale tu było zbyt duże zaangażowanie. Potrzebował piętnastu ludzi do tej roboty. Takiej fizycznej, najpotrzebniejszej. Głównie do tego kopania. Jak ich zorganizować, jak ich zdobyć? Żeśmy wśród wszystkich przyjaciół i znajomych [szukali]. Młodzieży znało się mnóstwo. Oni przeważnie byli angażowani przez Staszka, musieli być bardzo pewni ludzie, żeby podjąć się takiej działalności, takiej pracy. Tak się też stało. Staszek w ten sposób zorganizował sobie grupę i oni mu pomagali w budowie, [w pracy] fizycznej [budowy] przyszłych obiektów.
Ale była taka sytuacja bardzo dla niego niekorzystna, bo materialnie dostawał pieniądze na to. Musiał się z nich wyliczać, bo przecież nie z własnej kieszeni to robił. Natomiast miał jakieś powiązania z finansami, ktoś mu to dostarczał, wyliczał się. Przyszedł taki moment, kiedy Staszek się zorientował, że w ogóle nie ma wpływu pieniędzy. Nie ma za co już kupować materiałów. W ogóle jakiś zastój się zrobił. Przyszła budowa zaczęła szwankować, stawać. Trzeba było ludziom zapłacić, którzy kopali to wszystko, przy budowie pracowali. Okazuje się, że razem z nimi pracował taki pan Sawka, Ukrainiec, który też dużo był włączony w ich pracę. Zdawało się, że on z nimi współpracuje. Jaka była jego rola i powiązanie bezpośrednio z nimi to nie wiem. [...] Przyszedł taki moment, że się zorientowali – i Staszek i inni – że on... Bo mówił do innych kolegów, że Staszek już nie będzie prowadził tej budowy, że będzie kto inny niedługo. On to potem wszystko skojarzył z tym, że tych pieniędzy nie dostawał, musiał pożyczać od swoich bliskich, swoje dawać. W rezultacie ujawniło się, że ten Sawko pracował i z nimi i to była organizacja ukraińska i on był szpiegiem. Miał zamiar Stacha sprzątnąć i na jego miejsce sam [wejść] czy też dać kogoś. Dlatego było to zamieszanie z pieniędzmi. W rezultacie [Sawko] doczekał się wyroku. Nie z tego powodu tylko udowodnili mu działalność szpiegowską poważną. Było przyjęcie kiedyś na Solnej, dwóch kolegów Stacha wzięło go pod ręce, wyprowadzili go. On jeszcze miał powiązania z przyjaciółką swoją, która też dużo rzeczy wiedziała, przekazywał jej. Wyprowadzili go pod ręce i wykonali wyrok na nim.
Był też moment tragiczny, kiedy w czasie tej budowy pełną parą idącej, ludzi pełno na wykopie, podjeżdżają samochody niemieckie i ładują ich wszystkich zabierają z tego terenu i ładują ich do „budy”. Staszek mówił: „Miałem tysiące myśli, kłębiło mi się po głowie”. Jak zawiadomić mnie, co zrobić z papierami, które miał przy sobie. Jeżeli chodzi o papiery, to pozjadał po prostu. Zjadł.
Siedzieli w tej „budzie” świadomi, że za chwileczkę ich gdzieś wywiozą. Przeżyli to bardzo. W pewnym momencie ci Niemcy pytają się, krzyczą, bo mówić normalnie nie umieli, wymienili nazwę jakiejś ulicy. Ktoś odpowiada: „Nie! To nie ta ulica!” Okazuje się, że obok była jakaś wytwórnia bimbru, nielegalna piekarnia czy coś. Za takie rzeczy też Niemcy karali widocznie. „Nie ta ulica?! To wysiadać!” Oni podobno jeden przez drugiego w błoto skakali radośnie, że wreszcie „z dużej chmury mały deszcz”. [...]
Jeżeli chodzi o drukarnię był pan „Kuba”, kolega Stacha, drukarz. Prosty drukarz, który się znał świetnie na fachu, świetny fachowiec. W sąsiedniej drukarni trzeba było maszyny zreperować. I ten Kubuś, nie wiem, jaka to była sytuacja. Ojciec miał zamiar pomóc, ale nie doszło do tego. Wiem, że dwóch panów było wytypowanych – ojciec i „Kuba”. Coś mieli zrobić, ale w rezultacie został „Kuba” poproszony. Ojciec czuł się trochę niedobrze, że „Kubę” wzięli. Czuł, że jego pominęli jako świetnego fachowca, tylko wzięli „Kubę”. Okazuje się, że nie upłynęło dużo czasu, obstawili wszystko dookoła. Niemiec stał przed ich sklepem. Pełno Niemców dookoła. Aresztowali „Kubę” [i] rozwalili go. Wpadła drukarnia obok. To była odzyskana, nie budowana przez Staszka, tylko tak zwana drukarnia z odzysku. Niestety sąsiednia drukarnia wpadła. Ponieważ wpadła drukarnia, a mój ojciec mieszkał przy drukarni, miał tam pokoik, taki był zwyczaj, że jeżeli aresztowali jakiegoś oficera to drukarnie wszystkie szły. Jeżeli zwykłego żołnierza, nie oficera to wtedy drukarnie musiały stawać. Tu była taka sytuacja. Ponieważ „Kuba” był aresztowany, więc drukarnie wszystkie stanęły. W międzyczasie ojcu kazali wyprowadzić się z tego lokalu sąsiedniego. W nocy, bez ubrania, dosłownie prawie w nocnym stroju, musiał opuścić ten lokal. Staszek i jeden z drukarzy, który był rodzonym bratem siostry Michała, mojego zwierzchnika (z nią całe Powstanie przeżyłam) dostali nakaz, żeby pójść (a już pod obserwacją była nasza drukarnia na Solnej przez wpadkę tamtej drukarni) i wszystkie z ojca mieszkania i z drukarni pozabierać trefne rzeczy, które mogły jakiś łańcuch dalej odsłonić. Poszli pozabierali fotografie oraz rzeczy, które mogły być niekorzystne dla dalszej historii tych drukarń. Pamiętam jak się denerwowałam jak Staszek musiał tam pójść. A już sklep był pod obserwacją. Jakoś szczęśliwie wrócili. Mówił mi, że na ogromnym arkuszu napisali Niemcom (nie wiem czy oni to zrozumieli), gdzie mają ich pocałować i wyszli szczęśliwie z tej drukarni.

  • Ta drukarnia gdzie był pani mąż i tata to była Solna 9. A tamta druga drukarnia, gdzie była wpadka to była Solna róg Ogrodowej.

Tak.

  • Pani tata zakładał wszystkie instalacje elektryczne.

Tak.

  • A wtedy ten „Kuba” był poproszony. On się nazywał Antoni Woliński. Tata był zdziwiony, dlaczego nie on tylko „Kuba”.

Tak. Ambicjonalnie.

  • A okazało się, że dlatego poprosili tego akowca „Kubę”, bo tata nic nie wiedział o tamtej drukarni. A „Kuba” znał wszystkie. I dlatego „Kuba”. A tata nie mógł znać wszystkich, bo to była konspiracja.

Ojciec znał wszystkie. Normalnie by poszedł tata.

  • Ale nie wiedział o tej drukarni pani tata. Nie wiedział, że na Solnej róg Ogrodowej jest drukarnia.

No, mógł nie wiedzieć.

  • A „Kuba” wiedział. Dlatego, żeby nie miał za dużo informacji posłali już tę osobę, która wiedziała. Tam już wcześniej aresztowali drukarza i on wydał. „Kuba” na Pawiaku był przesłuchiwany, w Alei Szucha też był i nie zdradził. Został rozstrzelany w 1943, ale nie zdradził nikogo. Żadnego adresu.

A jak „Kubę” rozstrzelali?

  • Gdzieś w ruinach getta podobno.

Staszek napisał wspomnienie o nim.

  • Tak. Że nie zdradził ani słowa. Ani nazwiska ani pseudonimu. Ani adresu. Rozstrzelali go. Pani mąż bardzo ładnie o nim pisze.

Tak. Bardzo ciepło, bo on na to zasłużył. Jeszcze długo mieliśmy kontakt z jego żoną. Bardzo dzielny [był], znałam [go] dzięki mężowi. Przewijało się tylu wartościowych [ludzi]... Nejman Wojtek, Janka Mierzejewska – rodzona siostra mojego zwierzchnika. Ona dlatego ze mną została, że miałam małe dziecko i mnie zobowiązali do pilnowania archiwum, a Janka była w końcowym miesiącu ciąży, więc też nie mogła brać udziału. Ale w czasie okupacji fałszowała u nas wszystkie kennkarty, wszystkie lewe papiery. To Janka wszystko świetnie robiła.

  • A drukarzami w tej drukarni?

Był brat rodzony Janki, siostry Rutkowskiego – Jerzy Rutkowski i Jerzy Mierzejewski.

  • Pseudonim „Jacek”.

Nejman tam pracował także. Później był za granicą. Jeszcze z Janką Mierzejewską miałam długo kontakt. Zaniosłam jej te wspomnienia, które Staszek napisał o moim ojcu i wszystkie o drukarniach, co pisał. Został częściowo zauważony, bo Polska Akademia Nauk w jednym kwartalniku wspomniała artykułem o jego pracy konspiracyjnej, drukarzach. Drukarniach, które budował.

  • Pierwsza to była Solna 9. Później na Placu Krasińskich.

To był sklep z zabawkami.

  • U pani Cichockiej.

Cichockiej. Nie pamiętam gdzie była taka jedna drukarnia zalewana wodą.

  • To było na Obozowej. A ostatnią, która nie została ukończona, bo wybuchło Powstanie to była Wolska 44.

Tak. [...] Na przykład jest plan zalewanej wodą drukarni. To jest ogromna praca. W ogóle taki duch panował, taka świadomość, że to, co się robi płynęło z naszej głębi, z naszych serc, z naszego zaangażowania, z umiłowania dla Polski. Dzisiaj to jest krępujące jak się mówi, że się jest patriotą. Uważają to za jakąś egzaltację. Nie mówi się, że Polska to jest Polska, tylko – „ten kraj”.

  • Czy mogłaby pani wymienić wszystkie drukarnie?

Staszek budował – po kolei: Solna 9, na Placu Krasińskich – to była odziedziczona drukarnia. Tam była wpadka właśnie. Na Obozowej była drukarnia i niewykończona drukarnia na Wolskiej, bo nie zdążył.

  • Co oni drukowali?

„Biuletyn”. Różne gazetki informacyjne. Prasę.

  • Skąd brali materiał?

[...] Trzeba było na rikszy – środki lokomocji pędzone własnymi nogami przez człowieka – papier przewozić. Też na oczach Niemców wszystko się robiło. Mogli zatrzymać – „Co pan tam ma?” Pan Sawko – pamiętam taki moment, że się zjawił, jak transport papieru dla drukarzy wyładowywany był na Solnej i był zainteresowany – niby, niby nie wiedział. Pewno wiedział – „A co wy tam macie?” – przecież wiedział, że drukarnia jest czynna. Wszystko wiedział, bo to był szpieg. […]
  • Ale nie wie pani dokładnie skąd mąż brał ten papier?

Wiedziałam, ale umknęło mi. Mówił mi. Może on pisze o tym.

  • A później, jak był drukowany „Biuletyn Informacyjny”, czy przychodzili łącznicy i zabierali te paczki?

Nawet ja dostawałam jakieś paczki do przekazania. Nie wiedziałam, co tam jest. W ten sposób był transport. Byli specjalni ludzie do tego zaangażowani. Później, jak Ewunia się urodziła to w wózku to woziłam. Papiery pod spodem, jakieś paczki, a Ewunia na wierzchu. Do drukarni.

  • A zaczepili panią kiedyś Niemcy?

Nie. Bezpośrednio mnie nie. Były takie momenty, że człowiek sobie w ogóle nie zdawał sprawy z niebezpieczeństwa. Ale to młodość. Młodość ma to do siebie, że człowiek jest odważny, nie zdaje sobie sprawy z wielu...
Przecież jak byłam w Zaborowie, (to taka podwarszawska miejscowość, byłam na wakacjach w Ewunią), to do nas przez okno weszli Niemcy. Przyuważyli sobie dwie młode kobietki. To co myśmy przeżyły wtedy... Ale był policjant, który strzegł nas. Zorientowany był w sytuacji. To było ciężkie przeżycie, ale szczęśliwie się skończyło.

  • Ale potem pani pracowała jeszcze jak była pani w ciąży. Jako łączniczka taty?

Dopóki się dało.

  • Skąd i dokąd nosiła pani meldunki?

Zawsze byłam umówiona na mieście. Nigdy do określonego lokalu się nie zjawiałam. Jedyny kontakt, o jakim wiedziałam to była Sienkiewicza 1, bo tam był sztab. Podlegałam tylko temu właśnie, jego rozkazom. Na jego polecenie było tutaj to archiwum, które zresztą zostało ujawnione, bo męża brat, który był lekarzem kiedyś, jeszcze w czasie okupacji... Prosił Staszek (jako lekarz miał wstęp w Warszawie, [możliwość] dotarcia gdzieś), to mu dali na obstawę Niemca. On z tym Niemcem wszedł do naszej piwnicy. Coś dla Staszka, o co prosił, w tej piwnicy, co miało być jego. Tymczasem tak się stało... to nie do uwierzenia. Wystawała jakaś broń jeszcze, czy coś było trefnego, że ten Niemiec nie zauważył. Męża brat miał pretensje do niego. „Na coś ty mnie naraził?!” Przecież było rozkopane to archiwum i coś tam było, że szczęśliwie ten Niemiec tego nie zauważył.

  • A co to było za archiwum? To było w piwnicy...

Piwnica jest w dalszym ciągu moja. Mam dużą, ładną piwnicę i w tej piwnicy było archiwum. A co w nim było to nie wiem. Broń była w każdym razie na pewno.

  • Jakieś dokumenty?

To było potem już rozkopane.

  • A spotkała się pani z takim określeniem „dołek”?

Tak. „Dołek” to było chyba to miejsce gdzie stały linotypy. Ale jak te linotypy się tam zmieściły? Jak u was, to jest potwornie wielkie! Przecież ojca sklep był na górze, a to szło w dół. Ojciec to przygotowywał jeszcze, kiedy Staszka nie znał. A potem już, jak Staszek doszlusował, to już wtedy we dwóch pracowali. W ogóle ciężko pracowali fizycznie. Sami [robili] wiele rzeczy. Nie mieli, kim zastąpić, bo to była konspiracja. Tak, że fizycznie bardzo byli zaangażowani też w tę pracę.

  • W czasie okupacji na początku mieszkała pani na Górnośląskiej. Tam zrobili dzielnicę niemiecką i została pani z rodziną wyrzucona?

Ojciec na Śliską a my do męża brata. Do tej pory tu jestem. Tu było archiwum.

  • Czy pamięta pani jakieś sytuacje z ludnością żydowską w czasie okupacji?

Tak. Mój ojciec przechował Żydówkę mieszkającą [w mieszkaniu] obok drukarni. Mieliśmy taką sytuację, że naprzeciwko (ten dom jest ocalały – Koszykowa 67), mieszkał rodzony brat mojego ojca. Tam był sklep spożywczy żydowski. Jak robili getto to – nie wiem ile lat mógł mieć ten chłopczyk, dziesięć, może osiem – stryj ich gdzieś wszystkich miał polokować. Tego chłopca, nim miejsce się znalazło to przyprowadził go do nas, żebyśmy go jakiś tydzień przechowali. On tu był tydzień. Miał przykazane: „Nie wolno ci nigdzie wychodzić. Masz siedzieć w domu”. A myśmy kiedyś nie zamknęli go od zewnątrz, tylko zatrzasnęliśmy drzwi. Nie przyszło mnie do głowy – to też młodość (mąż był starszy ode mnie o trzynaście lat, ale nie przyszło nam do głowy) żeby go zamknąć. Co prawda, nie mieszkaliśmy sami tylko mieszkaliśmy ze Staszka bratem, któremu powiedzieliśmy, że to jest kuzynek nasz. Wojtek musiał wchodzić i wychodzić na miasto, więc żeśmy tych drzwi nie zamknęli tylko powiedzieliśmy do niego, że ma się nie ruszać z domu. Wracamy po godzinie – nie ma Żydka. Nie ma w mieszkaniu. A wie pani, co to jest złapać Żydka? „U kogo ty jesteś?” Przecież to jest koniec. Siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach. Wreszcie zjawił się chłopak. „Gdzieś ty był?!” A on wiedział, że o tej i o tej godzinie prowadzą jego matkę na roboty, bo oni prowadzili tych Żydów na roboty. Jeszcze przyniósł ciastko od niej! Zobaczył się z nią w trakcie transportu ulicznego, obstawionego przez Niemców. Przecież... To nie był cud? Wziął to ciastko. Przyniósł i powiedział, że się z nią widział. Kiedy zdążył, jak... To są rzeczy, których nie umiem wytłumaczyć.

  • A pani tata przechowywał...

Mój tata przechowywał Żydówkę. Jakim sposobem się z nią zetknął, nie wiem. Wiem, że to była pani, która miała męża w Ameryce. Miała tu siostrę chyba też, ale jakoś ich rozdzielili. Ojciec miał bardzo dużo przyjaciół Żydów. Był w ogóle uwielbiany przez Żydów. Dzisiaj do tej pory mam szczęście u Żydów. Był uwielbiany przez Żydów i miał jak najlepsze...Nie byliśmy w ogóle antysemitami. W rezultacie tak było, że postanowił zapewnić jej to, żeby ją uchronić. Ona u ojca mieszkała. W średnim wieku pani. Cały czas ojciec ją prowadził ze sobą. Spotkaliśmy się w Pruszkowie z nimi. Opiekował się nią. W rezultacie tak się zachowała, że jak wyjechała do Ameryki to ślad zaginął.

  • To dzięki tacie przeżyła wojnę?

Nic ją już więcej nie interesowało.

  • Nie pamięta pani jej nazwiska?

Nazwiska nie pamiętam. Wiem, że jej siostra się kiedyś u mnie zjawiła. […] Ta okupacja to jednak pięcioletnia wojna była. To przecież ogromny szmat czasu. To się jedno na drugie nakładało.

  • A 1 sierpnia 1944? Pani wiedziała o tym, że będzie Powstanie?

Wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. Po Staszka przyszedł o piątej Edek Łukasiewicz, który chyba żyje jeszcze, bo długo mieliśmy z nim kontakt. Jeden z tej ekipy, która szykowała pod drukarnię miejsce. Przyszedł o piątej. Myśmy jeszcze poprzedniego dnia ostatnim pociągiem przyjechali z Józefowa, bo żeśmy byli na wakacjach. Z małą byłam. Żeśmy zdążyli do Warszawy ostatnią ciuchcią. O piątej zaczęły wyć syreny. Myśmy wiedzieli. Wzięłam Ewę na ręce, stanęłam w oknie, pobłogosławiłam. Staszek się odwrócił i poszli. Pierwsza noc. W tym domu mieszkała stryjenka Stopczykowa. Oni kiedyś byli właścicielami tego domu. Przed wojną grubo. Mieszkała po drugiej stronie. Poszłam z moją córeczką do niej, żeby było mi raźniej nocować. W nocy – alarm, walenie do bramy (brama była zamknięta), kopanie w tę bramę. Był dozorca jeszcze wtedy. Pan Bomba się nazywał. Nikomu nie otwierał. W rezultacie okazuje się, że jakichś dwóch akowców nie mogło się do nas dostać a byli zagrożeni, bo czołg strzelał i oni tak przed tym czołgiem manewrowali. Myśmy ich zostawili na ulicy. Nie wpuściliśmy, nie wiedząc, kto to jest.

  • A pani mąż i pani tata, czym się zajmowali w czasie Powstania? Cały czas gdzieś drukowali?

Tak. Tylko drukarnie. Nic więcej. To było wystarczające w czasie okupacji. Ale Powstanie przedzieliło w pewnym sensie tę konspirację w pierwszym rzucie.

  • Ale w czasie Powstania, w której oni drukarni drukowali? Na Solnej cały czas?

Tak. Nie została odkryta drukarnia, maszyny nie zostały wywiezione. Nie wiem, co się z nimi stało. Staszek też nie wiedział. Już później to wiem, że z jednym z kolegów z Armii Krajowej to sobie skład materiałów budowlanych założyli. To też kiedyś go wezwali ubowcy [ubecy] na przesłuchanie. Akowiec, spodziewali się, że może jakaś praca w dalszym ciągu konspiracyjna, to chcieli go zatrzymać. Ale też się wywinął z tego szczęśliwie.

  • A tutaj, jak było Powstanie to mąż i pani tata poszli do drukarni, a pani została tutaj? Miała pani kontakt z mężem?

W czasie Powstania to w ogóle miałam takie wiadomości, że dostali przydział przy Prudentialu. To był wtedy najwyższy gmach w Warszawie. Tam Staszek był oficerem przeciwpożarowym. Ojciec w swoim zawodzie, jako elektryk pracował. Ale też brał udział w Powstaniu oczywiście. Jeszcze mojej siostry mąż – pirotechnik. Jego nazwisko jest w kościele na ścianie umieszczone. Tam dostali przydział. Ja zostałam sama. I takie wiadomości. Dostałam raz kartkę: „Oficer polski prosi każdego Polaka o dostarczenie Jadwidze Stopczykowej wiadomości, że żyję”. Przysłał mi przez polową pocztę, z rąk do rąk butelkę perfum, jakiś olejek i kawałek koniny. Nie wiem, co się z tą karteczką stało, bardzo mi przykro, natomiast ten olejek się przydał cudownie, bo miałam uciekinierów, których zastało Powstanie w domu. Bardzo dużo osób było, a nie było wody. Można sobie wyobrazić jak ubikacja wyglądała. Tak, że lało się tam ten olejek.
Natomiast miałam ciężko chorą Ewę, bo mi zachorowała na [bakterie] coli w czasie Powstania. To jest zapalenie grubego jelita, ropne. Mieliśmy znajomego lekarza niedaleko, ale trzeba było pod barykadą przejść. Moja siostra poszła. Przyszedł do nas. Ewunia miała biegunkę ropną. Nie było wody, więc ja tę pieluszkę zawijałam na dziesięć części, żeby w ogóle wytrzeć tę pupkę. Dziecko lało się przez ręce. Doktor przyszedł, mówi: „Słuchajcie. Macie trochę wody? Bo przychodzę od dzieci gdzie w piwnicy była szkarlatyna. Muszę te ręce chociaż opłukać”. „Nie ma w czym”. Mówi: „Gdybym miał jabłka to bym ją wyleczył”. Rzeczywiście wtedy tartymi jabłkami się leczyło takie biegunki. Ale ja już jak potem lepiej się czuła, to dostałam puszkę szpinaku, puszkę skondensowanego mleka, więc dałam to mleko. I temu dziecku się nic nie stało. Tylko przestała chodzić po tej chorobie.
  • Ile miała lat?

Urodziła się w 1943 roku w styczniu a Powstanie wybuchło w 1944 roku w sierpniu.

  • Półtora roku.

Już chodziła. W Józefowie na wakacjach już chodziła. Natomiast po tej chorobie przestała chodzić. Nie było wody. Panowie, takie już niedobitki męskie, które zostały na podwórku w naszym domu, dokopali się do wody. Jaka by ona nie była. Nie była do użytku do picia, ale już ubikację można było polać, bo była brudna. Wybudowali wtedy panowie pod oknem kuchennym u nas sławojkę. Taką sławojkę, domek. Obity blachą był. Z Janką kiedyś siedzimy i słyszymy jakieś dziwne odgłosy. Ktoś się tłucze w tej ubikacji. Żeśmy zleciały na dół, mimo że żeśmy nosa nie wypuszczały na krok na podwórko, bo był stale ostrzał. Okazuje się, że łączniczka. Jakaś łączniczka zaplątana osunęła się w ten dół i nie mogła się stamtąd wydostać. Myśmy z Janką ją ciągnęły we dwie. Jakoś żeśmy wyciągnęły. Drugi ostrzał – dostałam w głowę, byłam ranna. Straciłam przytomność.
Był polowy szpital na Lwowskiej. Tę łączniczkę zabrali i ona zmarła. Odłamki z tej blachy. Bardzo dużo odłamków dostała, w ciele utkwiły. Ja straciłam przytomność. Potem długo się leczyłam. […]

  • W Powstaniu pani była w tym mieszkaniu. Później też i w piwnicach.

Ja siedziałam w piwnicy. Na węglu było zrobione leżenie lepsze dla Ewy. Dla nas po prostu na węglu jakaś derka. Największy pocisk, jaki istniał w czasie Powstania to był pocisk z działa kolejowego wypuszczany z podwarszawskiej okolicy. To był pocisk wielkości beczki. Taki pocisk trafił w nasz dom. Myśmy wtedy byli w piwnicy. Ja byłam w piwnicy z kuzynem. Nawet ślad po odłamku, jest tam ślad w podłodze w pokoju. Tak solidnie wybudowany dom, że uderzył w część domu i tylko – nawet mecenas Landsberger był na górze na trzecim piętrze w przedpokoju – to tylko podmuch go zmiótł z tego przedpokoju do drugiego pokoju, ale się dom nie rozleciał. Było tylko pełno desek, kurzu. Ale właściwie uszkodził tylko pewną część mieszkania w rogu. Ten pocisk gruchnął, kiedy myśmy tutaj byli. W ogóle z piwnicy to się nie wychodziło.
Okropne na mnie wrażenie zrobiły te śpiewy wieczorem na podwórku. Takie godzinki religijne. Jestem bardzo wierząca, ale wtedy to mnie nie napawało jakimś optymizmem. Chociaż to miało swój wydźwięk. A Ewę, służąca, która była u nas, bo miałam dwa razy w życiu pomoc potrzebną mi, nauczyła ją wyrazów: mama, tata i dupa. I to dziecko jak słyszało te godzinki śpiewające to jeszcze głośniej ten wyraz wymawiała zawsze. Zdawało jej się, że śpiewa z nami. A innych wyrazów nie znała.

  • To znaczy, że na podwórku ludzie się modlili?

Na podwórku. Modlili się ludzie.

  • A wieczorem nie było ostrzału?

Spokojniej było. Jak były takie spokojniejsze momenty. Takie chwile były. Ale na przykład tu przestrzeniowo tu jest [dużo miejsca]. Było gdzie chować zmarłych. Tu sporo zmarłych zostało pochowanych. Później były ekshumacje. Ale jaka to cecha – mówiłyśmy o Polakach. Były takie sytuacje, że w czasie chowania do grobu były wypadki, że zdzierali koszule jedni drugim. Jak miał lepszą koszulę...Nie wiem czy to wersja była jakaś wymyślona. Wydaje mi się niemożliwe. W każdym razie zabrali wszystkich tych nieboszczyków stąd.

  • Jak pani wspomina dobrze Powstanie Warszawskie?

Radość była, euforia ogromna, jak żeśmy mieli wrażenie, że te zrzuty angielskie, które nadleciały nad Warszawę, dostaną się powstańcom. Niestety stało się inaczej. Jakiś niekorzystny wiatr zapędził to wszystko i dostało się to w ręce rosyjskie. Ale była euforia ogromna, bo przecież wszystko się działo w piwnicach, pochowani ludzie. A w tym momencie piwnice opustoszały. Sama przecież poleciałam przed bramę. Płakaliśmy ze szczęścia, całowaliśmy się. Taka radość była ogromna. To był bardzo charakterystyczny moment w Powstaniu Warszawskim.

  • A później upadek Powstania Warszawskiego. Pani wyszła z ludnością cywilną?

Tak. Staszek nie poszedł z Armią Krajową, z wojskiem, dlatego że akurat strasznie go połamały korzonki, nie mógł w ogóle chodzić. Wyszliśmy razem. Przeszliśmy przez obóz pruszkowski. Też było przeżycie silne, bo rozdzielali ludzi, selekcjonowali w różne miejsca do wyjazdu. Nas zdecydowali wywieźć w Polsce, w tak zwaną Gubernię. Załadowali nas w węglarki brudne po węglu, otwarte. Siedziałam chyba dobę na podłodze brudnej od węgla. Lał deszcz, jak z cebra. W jednym ręku trzymałam parasolkę a w drugim osłaniałam się od babci, która obok mnie siedziała zawszona kompletnie. Trudno się dziwić, warunki powstaniowe nie dawały nieraz utrzymać higieny. Staszek też połamany potwornie, krzyż go bolał, nie czuł się dobrze.
Wysiedliśmy w Kielcach. Moje siostry, które raptem znalazły się na peronie i mój ojciec leciały wzdłuż pociągu, krzyczały „Wysiadajcie!”. „Jadwiga Stopczykowa jest?” Podleciały do tego wagonu, gdzie myśmy byli – „Wysiadajcie!”. Niestety stał Niemiec przy każdym wagonie. Jak wysiąść? Hanka dobrze znała niemiecki, więc mówi do tego Niemca: „Proszę puścić”. On się odwrócił. Wagony – była taka zasuwa. Weszła po stopniu na ten wagon, odsunęła tę zasuwę. Niemiec odwrócił się, udał, że nie widzi. Myśmy wyszli z tego wagonu. Po drodze żeśmy brudni, zmęczeni, szliśmy główną ulicą Kielc. Podeszło do nas małżeństwo młode: „Państwo z Warszawy, z Powstania?” „Tak”. „Zapraszamy do siebie”.
Byliśmy u nich przez dwa tygodnie. Zaprzyjaźnili się z nami ogromnie. Też pracował w konspiracji ten pan Kręglewski. Dwa tygodnie żeśmy byli u przemiłych ludzi. Też patriotów wielkich. Stamtąd żeśmy dowiedzieli się, że męża brat najstarszy jest w Podkowie Leśnej, więc żeśmy wyruszyli do Podkowy pod Warszawę.
Potem żeśmy zorganizowali razem, ponieważ był profesorem fizjatrą, więc przez szpital, przez specjalne władze niemieckie postarał się. Cały wagon mu przydzielili towarowy dla całej rodziny, bo miał sprzęt. Aparaty odmowe, rentgen ogromny – szafa wielka. Pozwolili mu to wszystko przewieźć.
Do Zakopanego żeśmy się udali. Jechaliśmy tydzień, bo nas przerzucali na bocznicę. Nieraz żeśmy stali parę godzin. Raz dzień cały staliśmy. Mieliśmy piecyk zainstalowany w tym wagonie. Jak wóz Drzymały, żeśmy jechali z całym dobytkiem, co kto miał. Mój cały dobytek to były buty oficerki na bose nogi i najlepsza sukienka czarna, jaką miałam w domu. W Zakopanem żeśmy się tak urządzili, że mieszkaliśmy u bardzo miłych i kulturalnych gazdów. Dali nam cały pokój.
Przeżyliśmy w Zakopanem odejście Niemców i wejście Rosjan. Staszek, taki był projekt, jak żeśmy jechali, że pacjent szwagra wybudował sobie w górach kolibę w jedzenie zaopatrzoną, wszystko, żeby schronić się tam. Do końca wojny mieli tam być ze Staszkiem. Niestety nie doczekaliśmy się na jego powrót, bo został rozstrzelany. Aresztowany i rozstrzelany na Montelupich, w słynnym więzieniu na Montelupich. Nie dojechał. Myśmy z Zakopanego później, jak Staszek mi napisał, że mieszkanie jest, że ocalało, że mam wracać, to po prostu zorganizowałam, jak tylko umiałam powrót, bo za pierścionek. Nawet nie oglądał ten kierowca, jaki jest. Wyjęłam z kieszeni, dałam mu, dowiózł nas do Krakowa.
W Krakowie wsiadłam do pociągu. Pociągi też towarowe szły. Też na podłodze siedziałam. Akurat tak nieszczęśliwie, że usiadłam na drzwiach. Te drzwi rozsuwane mnie głaskały po plecach aż do samej Warszawy w czasie postojów, jak wsiadali i wysiadali. Ale pełna szczęścia, że wracam do Warszawy. Też długo pociąg jechał.
Ciekawostka taka. Do Pruszkowa żeśmy dojechali, powiadają: „Dalej pociąg nie idzie”. Będzie nocna przerwa, czy nawet dłuższa i będzie następny pociąg podstawiony po iluś tam godzinach. Pomyślałam – nie, to jest niemożliwe, żebym ja się nie dostała od razu. Weszłam na parowóz odczepiony od innych wagonów. Jak to zrobiłam, to znów moja młodość zadziałała. Wdrapałam się na parowóz miałam jeszcze miejsce, żeby usiąść. Ewę przed sobą trzymałam i ten parowóz razem ze mną wekslował po torach. Zadzierali ludzie głowy i z podziwem patrzyli, co to za zjawisko. Rosyjska obsługa była, zobaczył mnie rosyjski zawiadowca i pomógł mi zejść z parowozu. Wziął mnie do siebie do służbowego przedziału i jak królowa dojechałam z Ewą do Warszawy.
W Warszawie wzięłam rikszę towarową, miałam ze sobą pakunek ogromny źle zapakowany i jak już podjeżdżaliśmy pod dom, to przechylił tę rikszę do tyłu, ja się przewróciłam na plecy. Śmiechu było tyle, że poprawiło też nastrój. Bo wszystko nas cieszyło. Dawniej mieliśmy tyle optymizmu, tyle radości w sobie. Nie wiem skąd się to wszystko... Właściwie wiem, skąd się to bierze i zawsze się o to modlę. Codziennie. Żebym dzisiaj do moich przeżytych lat i do moich dolegliwości, żeby Pan Bóg pozwolił mi jeszcze jak najdłużej zachować ten optymizm, który mam i tę sprawność, której nie powinnam mieć, bo już pewne rzeczy są do wymiany. Ale czuję się psychicznie młoda i naprawdę chciałabym, żeby tak podchodzić do życia optymistycznie jak ja to robię. T

  • Tylko pozazdrościć. Pani i pani rodzina miała i tak duże szczęście, że to mieszkanie tutaj – Wilcza 65, że ta kamienica ocalała.

Kamienica nie.

  • Ale częściowo.

Częściowo. Ale mieliśmy poważny kłopot, jak żeśmy wrócili, bo nie tak szczęśliwie się na początku stało. Zajęła nam kuchnię obca kobieta z synem. Prości ludzie. Ale to nie, dlatego że prości, bo ja prostych ludzi bardzo szanuję, tylko po prostu wredna była. Zajęła kuchnię, a przydział postarała się na kuchnię i ten drugi pokój. Sprytnie. Nie chciała pozwolić na to... musielibyśmy do jej pokoju przechodzić przez ten pokój. Nie, ona – „Ten pokój”. To wszystko jedno. W każdym razie dla niej było wygodniejsze, że tę kuchnię nam zajęła. Chodziłam z praniem, gotowaniem do sąsiadów i tam to wszystko pomagali mi załatwiać.

  • A czy była pani represjonowana, pani mąż czy tata?

Nie. To właśnie też szczęśliwie. Te przeżycia, które żeśmy mieli zawdzięczamy opatrzności, że się tak skończyło. Jakoś żeśmy szczęśliwie zapomnieli o chorych wątrobach, smażyło się na wielkiej patelni cebulę, która jest szkodliwa w takich ilościach. Nic nam nie szkodziło. Fizycznie i psychicznie dobrze żeśmy się czuli. Zresztą psychika jest bardzo ważna, bo ja do tej pory patrzę na wszystko z uśmiechem. Jak się martwię to nie wszyscy muszą o tym wiedzieć.



Warszawa, 7 luty 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jadwiga Stopczyk Pseudonim: „Jaga” Stopień: łączniczka Formacja: Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze AK Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter