Jadwiga Popławska „Pękałówna”
Jadwiga Popławska, urodzona 7 października 1921 roku w Toruniu, [pseudonim] „Pękałówna”. [Brałam udział jako] sanitariuszka w 2. baterii harcerskiej przeciwlotniczej „Żbik”, która wchodziła w skład IV Zgrupowania „Gurt”, Warszawa Śródmieście Północ.
- Proszę powiedzieć w paru zdaniach o pani losach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły? Czym zajmowali się rodzice? Jak wyglądało życie przed wojną?
Ostatniego dnia sierpnia wyjechaliśmy razem z siostrą i jej narzeczonym ostatnim pociągiem z Chojnic do Torunia, bo tam mieszkaliśmy. Rodzice też potem tam dotarli. Mój ojciec był nauczycielem, ale już na emeryturze. Potem, ponieważ groziło wywiezienie na roboty postanowiono mnie koniecznie [wysłać] do Warszawy, gdzie pracowała moja najstarsza siostra jako siostra operacyjna w szpitalu wojskowym na 6 Sierpnia.
- Ale chodzi mi o czas przedwojenny.
Najpierw chodziłam do [szkoły] podstawowej pod Bydgoszczą, w Nasielsku, bo ojciec był nauczycielem. Potem przeszedł na emeryturę, ale ponieważ równocześnie był organistą na emeryturze, to już potem przeniósł się, trzeba było opuścić... Dawniej nauczyciel dostawał na wsi dom, ziemię, ogród i tak dalej. Potem już mieszkaliśmy w Chojnicach i tam zaczęłam chodzić do gimnazjum, aż skończyłam pierwszą licealną. Później już był przystanek Toruń, a potem Warszawa. W Warszawie znalazłam się ostatniego dnia grudnia 1939 roku.
- Dlaczego pani przyjechała do Warszawy?
Bo tam była moja najstarsza siostra i [byłam] u niej w szpitalu. Potem przyjechały następne siostry. Jedna z nich wyszła za mąż za Joachima Joachimczyka.
- Wyszła za niego za mąż w czasie okupacji?
Tak, w 1940 roku. Byłam z nimi razem, bo siostry się urządziły osobno. Druga siostra wyszła za mąż za Stanisława Zadrożnego, który był dziennikarzem i pracował w radiu. Właśnie siostra Marysia, żona Joachima Joachimczyka... byłam z nimi aż do wybuchu Powstania, z tym że oni opiekowali się mną tak jak rodzice. Moi rodzice z kolei znaleźli się na pograniczu Śląska i Wielkopolski w stronach rodzinnych mojej mamy, bo tam miała mama rodzinę, jeszcze siostry i tam już się urządzili. Dopiero w 1941 roku nawiązałam kontakty, żeby dostać się na tajne komplety i zrobiłam maturę. Po złożeniu matury zaczęłam studiować studia medyczne na stomatologii, ale równocześnie [studiowałam] medycynę. To było wszystko tajne, gdzieś prywatnie po mieszkaniach, aż już miałam zdany egzamin z anatomii prawidłowej u profesora Lotta. To był już 1944 rok. Przez szwagra Zadrożnego, radiowca nawiązałam kontakt... on mnie wciągnął do AK i potem właśnie dostałam zawiadomienie. Przyszła po mnie Krystyna Panek na punkt zborny. To już [był] 1 sierpnia.
- Wróćmy jeszcze do konspiracji, bo to właśnie drugi szwagier pani zaproponował?
Tak, bo najpierw jeszcze prywatnie, niezaprzysiężona i nieoficjalnie byłam trochę łączniczką. On mnie gdzieś wysyłał z papierkami. Nie wiedziałam, o co chodzi, tylko mi podał adres i w ten sposób nawiązałam kontakt z AK.
- Pamięta pani ślub swojej siostry z Joachimczykiem?
Oczywiście!
- Mogłaby pani go opisać? Gdzie się odbył?
Mój szwagier był bardzo dobry, bo jeszcze się nie ożenił, a już były trzy siostry, które nie miały nigdzie zaczepienia. Wynajął w mieszkaniu dwa pokoje na Cecylii Śniegockiej na Czerniakowie. Ślub odbył się na Wielkanoc w 1940 roku w kościele... nie pamiętam, Świętej Trójcy chyba, na Czerniakowie. Pamiętam, że tamte siostry już się jakoś usamodzielniły. Wrócił z niewoli Stanisław Zadrożny i się ożenił z jedną z sióstr... Ja zostałam już z Marią i z Joachimem, z tym że żeśmy ciągle gdzieś wynajmowali mieszkania. Szwagier bardzo dobrze znał niemiecki i znał dużo Żydów. Póki getto nie było zamknięte, to chodziłam z nim jeszcze do getta. Jeszcześmy nawet pracowali wspólnie z Żydami. Robiliśmy konserwy, bo trzeba było z czegoś żyć. Pamiętam, że mój szwagier nawet w jidysz mówił i potem jak już Niemcy naciskali, to ponieważ znał sporo Żydów, wywiózł córkę pewnego małżeństwa i ona mieszkała u nas jakiś czas, mimo że mieliśmy tylko pokój z kuchnią. Była tymczasowo, potem dalej [ją] przekazał. Prawdopodobnie gdzieś w klasztorze przeżyła i jej rodzice też przeżyli. Ale przed tym, jeszcze zanim getto było zamknięte, ojciec tej dziewczynki był w getcie we Lwowie i mój szwagier widocznie o niej... jej rodzice byli bardzo bogaci, tak że on pojechał do Lwowa i z getta go wyciągnął, na pewno za dużą łapówkę, i przywiózł. Mój szwagier był bardzo odważny.
- Nie pamięta pani, jak oni się nazywali?
Ci Żydzi?
Kess. Mam nawet zdjęcia tej dziewczynki. Było lato, wychodziłam z nią na spacery. Nawet jeden z sąsiadów mówił: „Co pani robi? Przecież widać, że to Żydówka”. Mówię: „Przecież dziecko musi świeżego powietrza łyknąć”. Oni przeżyli, bo mój drugi szwagier po wyzwoleniu z obozu spotkał ich w Paryżu, rodziców z córeczką. Tak że opłaciło się pomóc, bo przeżyli. Potem była druga Żydówka, to już dłuższy czas. Wtedy mieszkaliśmy już na Forcie Mokotowskim. Miała na imię Irena, nie wyglądała na Żydówkę. Miała jakieś szesnaście, siedemnaście lat i mieszkała u nas, razem z nami. Pamiętam, kiedyś po śmierci generała Sikorskiego obstawiono cały Fort – to były wille – i wybierali z domów, bo to widać było przez okno. No, a u nas Żydówka! Ale moja siostra założyła jej chustkę, posadziła na zydelku, ziemniaki obierała i oni nie zwrócili na nią uwagę, jak przyszli. Z tym że mój szwagier szykował się raczej na to, że go zabiorą, ale mówił po niemiecku, a oni tylko bardzo młodych widocznie zabierali. Poza tym na Forcie, ponieważ moja koleżanka ze studiów też tam mieszkała i ona już po wyzwoleniu w Niemczech mówiła mi, że była tak zwaną „ciotką”, czyli przechowywała cichociemnych, więc nie wiem, czy była obława na [nich], nie wiem. W czasie okupacji jakoś nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństw, bo przecież chodziło się z różnymi rzeczami. Na przykład do nauki osteologii zabierałam z sobą kości. Teraz mówią: „Boże! Jak ty mogłaś?”. Ela tak do mnie mówiła kiedyś. Mówię: „To było zupełnie normalne”. W prosektorium w szpitalu Dzieciątka Jezus ci, co w prosektorium pracowali, to po prostu sprzedawali. Miałam całą czaszkę nawet i nieraz do nauki to po prostu części zabierałam. Jakoś nigdy żadnej łapanki nie widziałam.
- Ta druga Żydówka, Irena, przeżyła? Nie wie pani?
Tak. Kiedyś moja siostra Marysia (potem mieszkała w Sopocie na Reymonta) pojechała do Łodzi i spotkała Irenę. Irena mówiła właśnie, że odnalazła brata i wyjeżdżają do Ameryki. Tak że szczęśliwą rękę mieliśmy. Poza tym przyjeżdżały Żydówki, które poznałam w getcie. Nie wyglądały [na Żydówki], były blondynkami. Handlowały, wyjechały gdzieś pod Warszawę i przyjeżdżały, przywoziły nabiał, pamiętam. Co z nimi dalej było, to nie wiem, ale... kontakt w ogóle mieliśmy z nimi. W ogóle widziałam straszną scenę kiedyś, jak już getto było zamknięte. Poszłyśmy z siostrą do domu, który był... po drugiej stronie już był mur i getto. Na klatce schodowej było okno i wychodziło na getto. Akurat zajechały budy z żandarmerią, z Niemcami i zabierali Żydówkom dzieci. To było straszne. To było okropne. Małe dzieci po prostu wrzucali do samochodów, nie z matkami. Matki musiały zostać. Pamiętam, że myśmy nawet z siostrą potem już nigdy nie mogły o tym wspominać, bo to było straszne. Potem człowiek przeżył Powstanie...
- Ale w Warszawie byli też szmalcownicy...
Byli, tak. Słyszało się o tym, więc na przykład Żydów przechowywali ogrodnicy, bo gdzieś za miastem mieli różne zabudowania. Słyszeliśmy kiedyś, że ktoś doniósł i zginęli. I ogrodnik zginął z całą rodziną. Bardzo lubiłam jak Szewach Weiss wspominał [...], jak opowiadał, jak byli ukryci, jak mu dawali pożywienie, zupki i jak się znalazł kartofelek w zupie. Potem w niewoli marzyłam o kartofelku w zupie, bo w niewoli było kiepsko.
- Pani szwagier pomagał Żydom z własnej inicjatywy, czy może działał w Żegocie?
Nie, to była jego indywidualna pomoc. Myśmy nie mieli z nimi nic [wspólnego]. On nie miał, a ja to w ogóle byłam zajęta więcej właściwie nauką, z tym że to też nie było bezpieczne. Jak teraz mówią o szpitalu wolskim, to mi się przypomina, jak chodziłam na zajęcia. Musiałam o szóstej rano z Fortu Mokotowskiego iść na Rakowiecką do autobusu, potem przesiadać się i tam potem dotrzeć. Oczywiście też w podziemiach miałyśmy [zajęcia], badałyśmy przez mikroskop, bo to już była histopatologia. Doktór Chodkowska (pamiętam jej nazwisko) nas uczyła. Świetna. Potem gdzieś czytałam wspomnienia, że ona w czasie Powstania też pracowała gdzieś w szpitalach. Ale już się z nią nie zetknęłam.
- Proszę mi powiedzieć, szwagier już w okupacji zaczął robić zdjęcia? Kiedy zaczął robić zdjęcia?
No... też robił, tak. Nawet kręcił filmy. Już nawet moja siostrzenica, jego córka, ma film, tylko nie pamiętam, czy jeszcze teraz... Póki moja siostra żyła to jeszcze nieraz odtwarzałyśmy, a teraz to nie, bo już ci młodzi to... [...]
- Ale nie wie pani, czy on kręcił filmy w czasie okupacji, czy już w Powstaniu?
Filmów w czasie Powstania nie.
On tylko zdjęcia robił, z tym że był... jak to się mówi. Tym zarządzał Gieysztor, tą komórką.
- Był fotoreporterem BIP-u ?
BIP-u, tak. U siostrzenicy są oryginalne przepustki podpisywane przez Kanię, bo on jak szedł do dzielnicy to musiał mieć przepustkę, musiał mieć zezwolenie, żeby go warty przepuściły. On robił na Powiślu, w Śródmieściu Północ przeważnie i na Czerniakowie. Bardzo dużo zrobił zdjęć jak wychodzili z kanałów ze Starówki, dużo zdjęć. Mam kilka albumów, on się dość późno ujawnił i nie chciał się ujawnić. Bardzo późno w ogóle ujawnił, że był w AK, bo tutaj w PRL-u to różnie było. Ale w końcu musiał się ujawnić, jeżeli chciał pracować. Potem jeszcze tu studiował zaocznie, tak że później był dyrektorem Technikum. Od podstaw budowano Technikum Tworzyw Sztucznych w Cisowej, w Gdyni. Skończył studia tu w Sopocie i umarł nagle na serce.
Tak. Byłam z siostrzenicą na Cmentarzu Witomińskim, mam blisko bardzo na cmentarz.
- Czym się zajmował szwagier w czasie okupacji?
Handlował. Najpierw cytrynami, bo Niemcy zajęli przecież południową Europę i można było... a potem jeszcze handlował biżuterią, bo z czegoś trzeba było [żyć]. Byłam na ich utrzymaniu. Potrafił pojechać i do Paryża.
Tak. Przyjechał Francuz, który był niby w organizacji TOD. To była organizacja niemiecka do budowy dróg, do transportów. Francuz też miał lewe papiery i szwagier też sobie dorobił i pojechał na parę dni do Paryża. Nie wiem, czy miał jakieś zlecenie... nie wiem... Pamiętam, czytałam Kazimierza Leskiego, jak jeździł jako generał niemiecki, pasjonowały mnie jego wspomnienia. Fantastyczny człowiek. Potem siedział we Wronkach tak jak i pilot, Skalski. To straszne.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania?
Już czuło się atmosferę Powstania. Nas przede wszystkim Niemcy wyrzucili z Fortu Mokotowskiego, wszyscy cywile musieli opuścić [domy]. Myśmy mieszkali u właścicielki. Ona mieszkała na parterze, my na piętrze i ona podobno musiała zejść zamieszkać do piwnicy, a Niemcy, nie wiem... potem pewnie w ogóle ją wyrzucili. Zamieszkałam tuż przed Powstaniem u drugiej siostry na Kieleckiej, a siostra i szwagier pojechali do Józefowa. Rzeczy zostawili u znajomych w Warszawie, chyba na Kredytowej, ale przed samym Powstaniem wrócili do Warszawy, tak że przeżyli to. Miałam [z nimi] kontakt, bo dałam znać, gdzie jestem, była poczta polowa. Przychodzili do mnie. Siostra była chyba ze dwa razy, a szwagier często przychodził, bo i zdjęcia robił do reportaży... Z tym że zawsze jak przyszedł i zdjęcia robił, to następnego dnia już przynosił odbitki i wszystkim zainteresowanym dawał. Wszystko opisywał. Bardzo dużo robił zdjęć z uroczystości, które na początku były. Na przykład teatr kukiełkowy, uroczystość chyba... rocznica Wojska Polskiego w połowie sierpnia. Robił zdjęcia z mszy świętych, z akademii i to wszystko opisywał. [...]
- Nie był z zawodu fotografem.
Nie, był amatorem. Przed wojną pracował w Gdańsku, ale mieszkał w Gdyni. To był urząd... wyleciała mi z głowy nazwa, ale gospodarczy urząd polski, który miał siedzibę w Gdańsku. [...]
- Co pani robiła w czasie Powstania Warszawskiego?
Byłam sanitariuszką. U nas akcji zbyt dużo nie było, ale też byłam... robiłyśmy opiekę dla cywili. Zastrzyki robiłam panu, pamiętam. Jak był wypadek, to akurat nie miałam służby, ale po nosze poleciałam do pobliskiego szpitalika, tak że śmieję się, że nosze to przecież ja przydźwigałam. Kiedyś potem na punkcie obserwacyjnym był ostrzał i wezwano, że jest ranny. Ale jak przyszłam, to chłopiec już nie żył. Dostał odłamek w aortę. Świadkiem tego był Janusz Perys, też był wtedy na punkcie obserwacyjnym. Później tam rannemu robiłam opatrunki, pamiętam, bo myśmy [byli] w podziemiach drukarni braci Wierzbowskich czy Wierzbickich... już nie pamiętam dokładnie, jak to się nazywało. Drukarnia to był duży budynek. O, przecież był pożar! Byliśmy ostrzelani przez Niemców, którzy przebijali się Alejami Jerozolimskimi na zachód i ostrzeliwali. Ponieważ to był wysoki budynek jak na tamte czasy i... Drukarnia jak to drukarnia, dużo papieru i zaczęło się palić. Pamiętam, myśmy gasili pożar. Zapamiętałam, że to była noc. Okazuje się, że był dym. Jeden z naszych kolegów był ranny, był ranny w brzuch i niestety już tego nie przeżył. Aleśmy budynek uratowali.
- Nie pamięta pani, jak nazywał się kolega czy jaki miał pseudonim?
On był siostrzeńcem... Maliszewskich...
- Mówi pani o historykach Maliszewskich?
Mam nawet książkę o państwie Maliszewskich, bo oni od mojej siostrzenicy prosili, czy mogą otrzymać zdjęcia do książki. Właśnie tą książkę poświęcili mojemu koledze. To był podchorąży Gromulski. Teraz sobie przypominam. Wtedy była u nas żałoba, ale to była... pierwsza śmierć. Dużo łączniczek zginęło, które [chodziły] z meldunkami i o niektórych nigdy nie wiadomo. Grób jednej znalazłam przypadkowo razem z Krysią Panek, o której wspominałam. Pojechałam na cmentarz ewangelicko-augsburski znaleźć grób matki mojej szkolnej koleżanki z Chojnic. Razem z Krysią chodziłyśmy, bo cmentarze ewangelickie są dosyć zaniedbane. W pewnej chwili Krysia – szukała swoją drogą – nagle woła mnie: „Chodź, chodź. Zobacz!”. Okazuje się, że znalazła grób naszej koleżanki, która zginęła w pierwszych dniach Powstania. Widocznie matką ją odnalazła i była pochowana tam razem z matką. Nie wiedziałam, że [była] ewangeliczką. Ale u nas w obozie było dużo ewangeliczek, jak jechałyśmy kiedyś na pielgrzymkę do Rzymu, to były z nami ewangeliczki. Chodziły z nami razem na msze, do Papieża. [...]
- Wróćmy do Powstania. Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Jak pani to wspomina, czy był taki moment? Z czym pani się źle kojarzy Powstanie?
Najpierw była euforia, szaleństwo, a potem... Najgorsze było już pod koniec, bo był projekt, że ewentualnie... U nas jedna z łączniczek trzykrotnie chodziła kanałami na Mokotów. Ona miała ewentualnie sprawdzić, czy my byśmy nie wyszły na Żoliborz. Ale przecież Żoliborz przedtem już padł. To było przed samą kapitulacją. Zapomniałam jeszcze powiedzieć, co robiłam w Powstaniu. Przecież myśmy miały warty co noc. Zawsze była jedna dziewczyna, sanitariuszka czy łączniczka. Przeważnie sanitariuszki z młodszymi chłopcami, bo tam byli bardzo młodzi. Już byłam dobrze po dwudziestce, a niektórzy chłopcy mieli... Janusz Perys miał chyba szesnaście lat. Stało się w bramie, trzeba było znać hasło, odzew. No i w kuchni były dyżury. Najlepszy dowód... Ela kanapki rozdaje. O, jak przychodził mój szwagier, szli kiedyś do Haberbuscha po zaopatrzenie do magazynów, które zdobyli powstańcy. Mówię: „Poproś dowódcę, żeby mi pozwolił też pójść”. Pamiętam, że poszłam z nimi. Szwagier poszedł, zdjęcia robił, a ja towarzyszyłam tylko, bo nic nie dźwigałam. Ale to było bardzo niebezpieczne, bo trzeba było [iść] pod barykadami... Świstało, aż miło! Co zapamiętałam jeszcze? [...] Dowódca był wspaniały. Dowódcę wszystkie dziewczyny kochały. Nie kochały się w nim, tylko kochały go, szanowały. Chłopcy natomiast nie, bo ograniczał ryzyko, żeby oni za bardzo nie ryzykowali życiem. Pamiętam, dawał mi przepustkę, żebym mogła odwiedzić rodzinę, bo oni już ze Śródmieścia Północy przeszli na południe i mieszkali w domu Ronikera w Alejach Ujazdowskich, a z tyłu dalej byli już Niemcy. Dlatego Niemcy nie bombardowali, bo to za blisko. Tak samo nas nie bombardowali, bo myśmy byli koło dworca, a na dworcu siedzieli Niemcy. Myśmy przez to też mieli światło, elektryczność, bo to była widocznie ta sama linia, która nas zaopatrywała. Pamiętam, bardzo to przeżyłam, bo szłam sama. Szło się cały czas piwnicami, tunelami. Później tunelem przez Aleje Ujazdowskie na Kruczą i potem Wilczą i do rodziny. Tam było też wyjście z kanału i akurat wtedy trafiłam, że wyszła moja koleżanka, z którą zdawałam maturę. Ona wyszła ze Starówki. Były różne dziwne zdarzenia.
Porucznik „Zdzisław” Szczepański. Zapomniałam w tej chwili jak miał na imię... Przyjeżdżał dwukrotnie. Mieszka w Waszyngtonie. Z zawodu inżynier, właściwie artysta plastyk. Zaraz po wyzwoleniu, bo był też w obozie, wykładał na Sorbonie...
- Miała pani sympatię podczas Powstania Warszawskiego?
Sympatię? Nie na terenie oddziału. On był na Poznańskiej, był cały czas... Chyba podchorążówkę kończył. Pochodził z Zgierza, ale uciekł stamtąd, bo to było włączone do Reichu. Pracował w Błoniu w młynie i przywoził nam zawsze mąkę. Już był po maturze i miał już zdany egzamin na CWSan, czyli w Łodzi było medyczne... Miał być wojskowym lekarzem. Miał dużo zaliczonych lotów sportowym szybowcem. Ale potem też poszedł do niewoli. Drogi się rozeszły. Był bardzo długo w Łambinowicach. Potem ich pognali i dostał się do Włoch, a z Włoch do Anglii i tam umarł. Miałam potem wiadomość, że podobno na zapalenie opon mózgowych.
- Pamięta pani, jak się nazywał?
Borowski Jakub. Mam zdjęcie. Był bardzo przystojny. Potem wyszłam za mąż za dużo starszego z dywizji Maczka, bo oni nas wyzwolili po to, żebym popadła w niewolę!
- Gdzie była pani kwatera podczas Powstania Warszawskiego na noclegi? Gdzie pani nocowała?
Tu się schodziło i tu był magazyn, półki na bele papieru i myśmy tam nocowali. Z tym że chłopcy w innych kamienicach na pryczach. Pamiętam, że miałam [miejsce] na półce naprzeciwko punktu dowodzenia, tak że cały czas mogłam patrzeć, co się dzieje. Ale to nie przeszkadzało, spało się.
- Jak przyszedł upadek Powstania Warszawskiego, to miała pani możliwość wyjścia z cywilami, czy z żołnierzami?
Mogłam, wydaje mi się... Byłam żołnierzem, więc [poszłam] do niewoli... Poza tym miałam siostrę obarczać? Żona Joachima opiekowała się jeszcze jedną moją siostrą, która była ode mnie [starsza]. Byłam najmłodsza, potem w średnim wieku Ina, żona Stacha Zadrożnego, radiowca. Była w ciąży i Marysia z nią wyszła z cywilami i starała się dotrzeć do rodziców do Kępna na Śląsk. One tam dotarły z tym, że z przygodami, bo przez Pruszków się szło. Myśmy wyszły do Ożarowa. Nocowałyśmy w Fabryce Kabli jedną nockę. Tam ostatni raz spotkałam moich szwagrów i mojego narzeczonego. Mój narzeczony mnie tam odnalazł, nie wiem jakim sposobem w tłumie znalazł, bo przecież byłyśmy ściśnięte. Z Warszawy stopniowo nas upychali i na betonie, na podłodze żeśmy przespały. Potem [wsadzili nas] do wagonów już zawszonych. Przedtem wszy nie widziałam... Wagony widocznie kursowały tam i z powrotem. Oni nie zmieniali słomy... Nie było wiadomo, dokąd nas wiozą. Pamiętam, stanęliśmy pod Częstochową. Pociąg stał długo, ale ludzie, cywile podchodzili pod pociągi i wołali, że jak ktoś chce dać kartkę z adresem i coś napisać, to żeby rzucić i oni wyślą. Proszę sobie wyobrazić, że moi rodzice dostali kartkę, że jadę do niewoli. Bo napisałam tylko adres i że jadę do niewoli. Jaka solidarność wtedy była! Przecież musieli kupić kartkę, znaczek musieli kupić ludzie, a i podawali nam...
- Czyli rodzice się dowiedzieli, że trafiła pani do niewoli?
Tak, ale dopiero potem wolno było nam już z obozu wysłać kartkę, na którą oni mogli potem do mnie odpisać. W pierwszym obozie dostałam numer, już nie nazwisko było ważne, tylko numer: 106839.
- Później był obóz w Oberlangen?
Nie. Najpierw był Lamsdorf pod Opolem. Czyli Łambinowice (tam jest muzeum).
- Ale później, ostatni obóz to był Oberlangen?
Ostatni, ale w międzyczasie był jeszcze Mühlberg nad Elbą. Potem wysłali nas na roboty na przeszło trzy miesiące do Kemnitz do Fabryki Przemysłu Wojennego, gdzie ciężko się pracowało, dwanaście godzin, noc albo dzień, tylko niedziela wolna. Tam nas kompletnie zbombardowano, tylko myśmy ocalały w schronie pod ziemią górzystą. Stamtąd na piechotę do przejściowego obozu w Hartmannsdorf, gdzie byli mężowie zaufania wszystkich nacji jeńców i stamtąd już wagonami osobowymi partiami już pod granicę holenderską do Oberlangen.
- Aż tam przyszło wyzwolenie? Jak pani pamięta pierwszy powiew wolności?
Ach, nigdy w życiu nie przypuszczaliśmy, że to będą Polacy. Myśleliśmy... Amerykanie, Anglicy. Pamiętam, jak nagle słychać strzały. Niemcy kazali zamknąć wszystkich do baraków, drzwi zamknięte. Myśmy patrzyły przez okno i widziałam, szosa szła i widziałam jak jechały... nie czołgi, tylko to były chyba pancerne wozy i motocykle... [...] Zabili chyba jednego wartownika, bo nie chciał się poddać, tylko strzelał, a dowódca obozu od razu się poddał. To był stary oficer, zresztą bardzo rygorystyczny. Ostatnio nie dawali nam chleba, tylko dwa surowe kartofle, a potem okazało się, że w magazynach jest chleb spleśniały. I wyzwolili nas. Okazuje się, że bez zezwolenia dowództwa, bo się dowiedzieli... To był chyba jeszcze wtedy kapitan, jeszcze chyba żyje... Dowiedzieli się od Polaków, co pracowali na robotach w Holandii, że jest w pobliżu obóz kobiet, ale nie wiedzieli, jakich kobiet. Że w ogóle jest obóz. Postanowili na własną rękę zobaczyć. Przyjechali, odbili nas, Niemców wzięli do niewoli. Ale to jeszcze był teren niezajęty przez wojska alianckie. Tam jeszcze były Niemcy. Myśmy zostały same, z tym że dziewczyny, te co były wyszkolone, zaraz objęły wartę i pilnowałyśmy się same. Ale potem już wkrótce zostały wyzwolone...
- Tam pani poznała właśnie swojego przyszłego męża?
Tak, tak. Już trzeciego dnia po wyzwoleniu on się zjawił. Wszyscy przyjeżdżali, całe wycieczki, bo to była dla nich atrakcja – kobiety! Jeszcze teraz niedawno przeglądałam biuletyny, które wychodzą w Warszawie. Jest Związek Byłych Jeńców Oberlangen. Niemcy odkryli parę lat później, jakie były plany co do obozu Oberlangen. Okazuje się, że chcieli albo nas zatopić, bo to były tereny bardzo nizinne, bagniste, torfowiska, albo nas zlikwidować.
- W którym roku brała pani ślub?
Ślub brałam latem, gdzie mój mąż był dowódcą kompanii warsztatowej w 3. Batalionie „Strzelców Podhalańskich”. To byli ci, co walczyli pod Narwikiem, w Norwegii. Pełen kościół był. Samo wojsko i kapelan wojskowy. Z dziewczyn była tylko starsza koleżanka, z którą pracowałam. Bo wtedy byłyśmy wcielone do dywizji jako pomocnicza służba wojskowa, z tym że ja w sanitariacie w miejscowości, gdzie było bardzo dużo Polaków, którzy byli wywiezieni na roboty, cywile. Pracowałam tam w ambulatorium i jedną z koleżanek poprosiłam na moje wesele. Pracowałam wyżej, północ, pod Papenburgiem nad samą rzeką Ems, a ślub był latem. W ogóle nie mieszkałam razem z mężem, tylko on tam, a ja tu. Dopiero później przenieśliśmy się... On pracował w Neppen, gdzie było w ogóle dowództwo dywizji, a ja pracowałam w szpitalu, który był też dla dipisów, dla cywilów, z tym że były narodowości najróżniejsze. Byli też Litwini i był lekarz Litwin, chirurg, który mówił dobrze po polsku.
- W którym roku państwo wrócili do kraju?
W 1947, jak moja córeczka miała już... Urodziła się 12 kwietnia, a wróciliśmy gdzieś w czerwcu, tu do Sopotu pociągiem ze Szczecina. Najpierw w Szczecinie nas przemaglowali, prześwietlili i tam mąż mi kazał zniszczyć moją legitymację AK, bo powiedział, że będę przesłuchiwana, że nie mam się przyznać, że byłam w AK, tylko byłam wywieziona na roboty. Bo już najpierw jego wzywali i on się zorientował. Zresztą w Polsce też nie miał lekkiego życia, jeśli chodzi o władzę.
- Czy byli państwo represjonowani przez komunistów?
Mój mąż tak.
Nie, ale był bez przerwy przesłuchiwany. Mieszkał blisko nas, mieszkaliśmy wtedy we Wrocławiu. Bo też z dywizji, w której on był w artylerii i z rodziną myśmy byli bardzo zaprzyjaźnieni i on tak samo był ciągle wzywany. Ale mój mąż nie bardzo chciał powiedzieć, o co chodzi.
- Proszę mi powiedzieć, skąd pani przyjęła swój pseudonim „Pękałówna”?
Dlatego, że asystent na studiach nazywał się Pękała. Jak mnie spytano, jaki sobie biorę pseudonim, tak mi przyszedł na myśl asystent profesora Lotta, Pękała. Miałam u niego kolokwia, zdawałam. Chciałam jeszcze powiedzieć, że moja córka urodziła się dokładnie dwa lata po wyzwoleniu nas z obozu. 12 kwietnia wyzwolili nas w 1945, a ona się urodziła 12 kwietnia 1947 roku i też mniej więcej w tych samych godzinach.
- Mam na koniec pytanie, czy jakby pani miała znowu dwadzieścia trzy lata, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście. Tak myślę, mimo że mam już nieraz chwile załamania, bo mam osiemdziesiąt sześć lat.
Sopot, 20 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama