Jadwiga Opulska
Moje nazwisko Jadwiga Opulska, z domu Wojewódzka, urodzona w grudniu 1936 roku, w Warszawie.
- W jakiej dzielnicy przebywała pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania Warszawskiego przebywałam w dzielnicy Wola.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Urodziłam się w Warszawie, na ulicy Śliskiej. To był grudzień, tak jak mi mama opowiadała, było bardzo zimno. To było w okresie świąt, Sylwestra. Urodziłam się 23 grudnia. Chyba źle był opalany budynek szpitala na Śliskiej, zaczęło mi łamać kości. Do tej pory mam taką trochę wyższą klatkę piersiową. Ojciec zabrał mnie stamtąd do Piastowa, na ulicę Reja. To był budynek mojego dziadka, ojca rodziców. Na parterze mieszkała siostra mojego ojca, Helena Bogalska z małżonkiem, po sąsiedzku na parterze mieszkał brat mojego ojca, Władysław z żoną i córką Lilianą, a myśmy mieli mieszkanie na górze, małe dwa pokoje z kuchnią. W dokumentach mam napisane Piastów, bo mnie ojciec zgłosił w Piastowie, w gminie. Urodziłam się w Warszawie, ale w dokumentach figuruję jako urodzona w Piastowie.
- Jaki był pani dom rodzinny, ciepły?
Bardzo. W domu byłam z siostrą, ojciec bardzo lubił dzieci, mama zresztą też. Mieliśmy duży kontakt z dziadkami, zarówno z rodziną ojca, jak i z rodziną mojej mamy. Rodzice ojca mieszkali w Piastowie, natomiast rodzice mojej mamy mieszkali w Warszawie, na ulicy Wroniej. Nie pamiętam numeru, ale pamiętam, że to było 43 albo 41. To jest mój błąd, że się mało pytałam rodziców o niektóre szczegóły, jak byłam już starsza. Myśmy byli tak chowani, bo mój ojciec ciągle gdzieś działał, w AK bardzo dużo się udzielał, w związku z tym myśmy mieli zabronione cokolwiek gdziekolwiek mówić. Później mogliśmy mówić, a myśmy się też nie pytali.
- Czy pani zapamiętała wybuch wojny?
[Wybuch] wojny zapamiętałam, wydaje mi się. Zapamiętałam, jak ojciec szedł na front. W Piastowie taki był moment, że z okna w kuchni żeśmy żegnali ojca, machałam. Pamiętam taki moment.
- Kojarzyło się pani, że to jest wojna?
Kojarzyłam sobie nie, że wojna, tylko że gdzieś ojciec odchodzi. [Pamiętam] tylko taki fragment drobny z wojny w 1939 roku. Poza tym nic więcej szczegółowego z wojny nie pamiętam.
- Kiedy pani zamieszkała w Warszawie?
Ojciec był kierowcą samochodowym, z tego, co się orientuję. „Tytan” chyba nazywała się ta firma. Przenieśli się do Warszawy, dlatego że ojciec miał pracę. Jak załatwił mieszkanie, to nie wiem. Mieszkaliśmy na Chłodnej 31, w parterowej części budynku, od frontu. To było jedno pomieszczenie. Jak się wchodziło na posesję, to po lewej stronie było wejście do naszego pomieszczenia. To chyba było jedno dosyć duże pomieszczenie. Była lada bufetowa z prawej strony. Mnie się zdaje, że rodzice zajmowali się trochę jadłodajnią czy czymś w takim rodzaju. Myśmy głodu w czasie wojny nie mieli. Natomiast spaliśmy… W podwórku posesji, po lewej stronie, jak się wchodziło, była oficyna. Chyba to było piętrowe. Myśmy na pierwszym piętrze mieli pokój, była facjata czy coś takiego, trochę ścięty był dach. W każdym razie myśmy tam mieli pokój. Czy przedpokój jeszcze był? Wiem, że jedno pomieszczenie było, myśmy tam spali. Całe życie odbywało się właściwie na parterze, od frontu. Właścicielem całej posesji był pan, nie wiem, jak miał na imię, ale na pewno nazywał się Piętnik. Z całą pewnością pamiętam. Miał dwóch wnuczków, to był Jacek i Marek. Ci chłopcy byli w naszym wieku, myśmy się z nimi zawsze bawili na podwórku. Nie pamiętam rodziców tych chłopców, jak przez sen trochę kojarzę ojca, natomiast dziadka pamiętam, bo on się tymi chłopcami bardziej zajmował. Starszy pan, był właścicielem parteru. Po prawej stronie w podwórku była część gospodarcza, rodzice czy może właściciel hodowali kury. Kogut był strasznie rozrabiający, kotłował się z kurami. Natomiast jak się wchodziło, na końcu posesji był duży magazyn. Wiem, że w jednej części były duże beczki z farbą, sypka, kolorowa farba. Myśmy się ganiali między tymi farbami. Po prawej stronie były stajnie, wozy były duże, byli wozacy, rozwozili węgiel.
- Była pani dzieckiem. Jakie obrazy pani utkwiły w pamięci z okresu okupacji?
Myśmy mieszkali niedaleko skrzyżowania z ulicą Żelazną. Z sąsiednią posesją graniczył budynek, tak zwanej wachy. Do tej pory jest pod filarkami budynek. tam była tak zwana wacha, ciągle stał żołnierz z karabinem, z hełmem, były jakieś pomieszczenia. Wiem, że mieli kino. Myśmy tam biegały. To jeszcze było przed Powstaniem Warszawskim, tylko w czasie wojny. Nieraz Niemiec nas zapraszał do tego kina. Pamiętam, że atmosfera w domu była taka, że myśmy miały zakazane kontakty z nimi. W każdym razie się bałam, powiedziałam: „Do kina nie idę, bo mama…” Oni mnie zapraszają, [ale bałam się], żeby mnie nie zagazowali. Pamiętam, tak sobie coś ubzdurałam.
Górą było przejście, to było tak zwane małe getto. Na rogu, skrzyżowaniu chyba Żelaznej i Chłodnej było przejście, schody były drewniane, Żydzi podobno przechodzili górą. Pamiętam taki obrazek, jak kiedyś pędzili Żydów. Wyszli Polacy na ulicę, myśmy jako dzieci też sobie wyskoczyły. Żydówka szła, mnie to utkwiło. Wiem, że się Polacy śmieli trochę, jakieś uwagi robili. Byłam dzieckiem, trudno było zrozumieć, ale mnie się wydaje, że trochę się cieszyli. Nie wiem, jak to określić. Natomiast jedna z kobiet się odezwała po polsku: „Na razie my, a później wy”. Takie coś pamiętam.
Pamiętam Niemca. Były trawniki, trawę sieli czy coś robili z tą trawą. Później ojciec to powtarzał. Nie wiem, jak się dogadał z tym Niemcem, bo ojciec niemieckiego nie znał. Czy ten Niemiec znał polski? Słyszałam, jak rozmawiał z mamą, powiedział: „Lepiej byście sobie tu kartofli posadzili, bo może być bardzo niedobrze”. Takie rozmowy pamiętam.
- Co jeszcze robiła pani w czasie okupacji?
Już byłam w wieku szkolnym. Ponieważ szkół nie było, rodzice mnie zapisali do ochronki. Tak się mówiło. To był budynek na tyłach naszego budynku, bardziej po prawej stronie, z tamtej strony było wejście, niedaleko. Prowadzili mnie, przez czyjąś bramę wchodziłam do tego budynku. Było trochę dzieci, jakaś pani starsza się nami opiekowała. Ale nie pamiętam, czy się uczyłam, czy nie. Było jakieś jedzenie, zabawy, nauki chyba nie było.
- Mile wspomina pani ochronkę?
Niechętnie później chodziłam, nie wiem dlaczego. Jakoś nie bardzo chciałam, wolałam być w domu, ale chodziłam do ochronki. Później, jak już się zbliżał okres Powstania, ojciec pewnie już to wiedział, bo działał w AK […]. Z ochronki tylko tyle pamiętam, że nie bardzo chętnie [chodziłam]. Natomiast chodziłam do babci, która mieszkała na Wroniej pod 41 albo 43, posesja bezpośrednio sąsiadująca z budynkiem „Haberbuscha”. Wiem, że jak się wchodziło na posesję, to z bramy na lewo było wejście do mojej babci. Chyba na pierwszym piętrze to było czy na drugim, nie wiem dokładnie. Wiem, że po schodach się szło. Podwórko to była studnia, z prawej strony był mur graniczący z „Haberbuschem”. Mama czy babcia załatwiła, że do mnie przychodziła nauczycielka, żeby mnie uczyć. Po wojnie poszłam od razu do drugiej klasy, bo byłam przygotowana przez nauczycielkę. Siostra, ponieważ była młodsza, ale się garnęła, też chciała, siedziała ze mną. Żeśmy się właściwie razem uczyły.
Widocznie ojciec się orientował, że będzie wybuch Powstania, którego dnia. Zabrał nas do babci, bo to było w sumie niedaleko, było parę minut drogi na Wronią. [Mamy] rodzice byli starzy, mój dziadek był głuchy jeszcze, polował kiedyś i ogłuchł. Mieli pewnie po siedemdziesiąt parę lat. [Tata] nas zaprowadził do dziadków. Jedzenia chyba trochę z domu wziął, bo specjalnie nie przypominam sobie, żebym była głodna. Co jadłam, też nie umiem powiedzieć. Może nie były to luksusy, ale raczej coś się jadło. Pamiętam, że często były alarmy i żeśmy zbiegali do piwnicy, do schronu.
- Już w czasie Powstania, czy jeszcze w czasie okupacji?
Mówię o Powstaniu, bo ojciec nas zaprowadził, myśmy tam byli. Wiem, że były naloty. To musiało być Powstanie, bo już ojca nie było, myśmy same z mamą tylko były. Zbiegałyśmy do piwnicy. Pierwszy raz szczura widziałam w piwnicy. Często się siedziało w piwnicach. Jak nie było alarmu, to żeśmy wybiegali. Na podwórku był kwietnik w kształcie jajka, obudowany murkiem, żeśmy się przeważnie bawili na trawniku. Kiedyś dziadek nie chciał zejść do piwnicy, mama na siłę go wzięła. Weszliśmy do mieszkania po nalocie. Widocznie jakiś odłamek wpadł do kuchni. To była spora kuchnia, bo to stary budynek, w kuchni była po prawej stronie kozetka. Była dziura [w suficie], widziałam niebo i gruzu pełno na kozetce dziadka. Na parapecie stał gąsior z czerwonym sokiem, to się rozlało. Pamiętam taki widok.
Później nas wyprowadzali. Nie wiem, czy to było piątego, czy 6 października, mamy się nie zapytałam. Później się okazało, że to był pierwszy dzień, kiedy nie rozstrzeliwali. [W wywiadzie nie mówiłam o dacie. Według mojej oceny był to 14 sierpnia 1944 roku – po nocy spędzonej na cmentarzu kościoła Świętego Wojciecha na ulicy Wolskiej, pędzili nas na Dworzec Zachodni i pociągiem towarowym przetransportowali do Pruszkowa. A tam mama następnego dnia mówiła, że może przeżyjemy, bo to było święto Najświętszej Marii Panny – 15 sierpnia, a według mojej wiedzy rozstrzelania na woli były w dniach 5-12 sierpnia 1944 roku.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
O Powstaniu. Wiem, że nas wyrzucili. To było po południu, bo się dosyć szybko ciemno zrobiło, to musiały być godziny popołudniowe. Mama nam coś dała, siostra niosła. Strasznie narzekała, bo miała teczkę skórzaną i mydło w tej teczce było. Natomiast, co ja niosłam, nie wiem. Wiem, że coś niosłam, też mi było ciężko. Gnali nas na bazar Kercelak, na rogu przy Okopowej. Szprycami ogień puszczali, palili wszystkie budynki, myśmy szli. Na środku był wykopany rów, to był jakiś okop. Myśmy szli przy murze, wąska ulica. Bałam się, że ogień na mnie leci, strasznie się denerwowałam. Codziennie mam ten widok przed oczami, do tej pory. Jeszcze do tej pory słyszę ryk koni, bo widocznie konie były uwiązane w magazynach, w browarze piwnym. Zwierzęta krzyczą, w ogóle nie do pomyślenia! Nas zapędzili, stosunkowo blisko to było, na skrzyżowanie, tak jak teraz – przy Okopowej i Towarowej. Już były ustawione armatki, z tym że nie zdawałam sobie sprawy, że chcieli nas rozwalić. Dosyć długo myśmy byli trzymani na tym skrzyżowaniu. Zapamiętałam panią, która miała dosyć dużą klatkę, w tej klatce miała wiewiórkę. W pewnym momencie zaczęła rzucać cukierki i mówi: „Jedzcie dzieci, bo to wasza ostatnia chwila”. Krzyk się zrobił niesamowity.
Po jakimś czasie Niemcy zrezygnowali i zaczęli nas pędzić ulicą Wolską. Później okazało się, że do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. To był pierwszy dzień, kiedy nie rozwalali wypędzonych, a tak to wszyscy byli rozwalani podobno, do mnie coś takiego kiedyś dotarło. Już było ciemno, jak myśmy się znaleźli [przy kościele], deszcz nie padał, było chyba nawet w miarę ciepło. Miałam sandały na nogach, całą zimę miałam sandały. Mam odmrożone nogi do tej pory przez te sandały. Niemiec nas pędził, miał futro, chyba komuś wziął: damskie, czarne, przewrócone podszewką do góry. Patrzyłam na tego Niemca. Szli starsi panowie, kobiety z dziećmi, bo mężczyzn młodych nie było ani młodych dziewczyn. Wszystkich starszych mężczyzn zapędzili do kościoła, mojego dziadka też, natomiast mama, ja, babcia i moja siostra zostaliśmy na dworze całą noc. Pamiętam lipę, jak wchodzi się na cmentarz kościelny, po prawej stronie zaraz żeśmy byli zlokalizowani. Niemiec wypuścił wiewiórkę tej kobiecie. Martwiłam się, co ta wiewiórka będzie jadła, jest tak ciemno.
Później, jak nas pędzili rano – myśmy tylko noc tam byli – dziadka wypuścili, doszedł do nas. Wiewiórka już była u tej pani w klatce, pamiętam tę wiewiórkę. Co było z tą wiewiórką, już nie wiem. Natomiast nas zapędzili na Dworzec Zachodni. To dla mnie było strasznie daleko. Wepchnęli nas do wagonów towarowych i przywieźli do Pruszkowa na papiernię. O tej papierni słyszałam, ponieważ mieszkałam w Piastowie, rodzice moi często tam bywali. Właściwie, jakby nas puścili z papierni, mogłabym na piechotę dojść do dziadka, bo niedaleko było.
Oczywiście obóz i koniec. Była scena, która mi pozostała na całe życie z tego transportu. Jak nas wysadzili z wagonów w Pruszkowie, do papierni, to pamiętam, że to był chyba jeden z pierwszych baraków, do którego nas wepchnęli. Prowadzili nas wzdłuż składu pociągu i szedł mężczyzna. Musiał być widocznie starszy, bo młodych nie było. Miał [coś] w prześcieradle. Czy to były poduchy w prześcieradle zawinięte? Dwoje dzieci prowadził za rękę. Temu w czarnym mundurze coś się nie podobało. Strasznie wysokim mężczyzną wydał mi się ten Niemiec. Strzelił do tego człowieka, on upadł, zabił go pewnie. Dzieci zostały. Ciągle myślę, co to z tymi dziećmi się stało.
Pamiętam, jak nas zapędzili do baraku. To były hale, środkiem płynęła woda. Miałam po kolana wodę. Pamiętam chłopaka czy mężczyznę, który widocznie drzwi wyrwał gdzieś czy znalazł, stał na tych drzwiach, żeby nie na wodzie. Myśmy mieli o tyle dobre miejsce, że regały były przy ścianie, były wyjęte szuflady, były wnęki po tych szufladach. Myśmy z siostrą tam spały. Miałyśmy dobre miejsce, bo nie było chociaż stania w wodzie. Można było się umyć, bo był kran. Oprócz tej wody pamiętam spanie na półkach. Trochę żeśmy byli w Pruszkowie, bo wiem, że w ciągu dnia żeśmy siedzieli przed barakiem, na trawie. Jeszcze bociany latały, wszyscy mówili: „O, bociany! To pewnie nam nic nie zrobią, bo to ptaki szczęśliwe”. Pamiętam te boćki, które latały nad papiernią.
Później nas wepchnęli do wagonów, strasznie brudnych. Okazało się, że wieźli do Łowicza. W Łowiczu było RGO, był jakiś rozdział, wiem, że ktoś stał i tak: „Ci tu, ci tu”. Rozdzielał wszystkich. Na czym polegał ten rozdział, nie wiem. Wiem, że moja mama miała pół litra wódki, dała komuś. Nie wiem, czy to Polak wziął, czy Niemiec. On nas odsunął na bok. Znaleźliśmy się w Łowiczu na ulicy i nie wiedzieliśmy, gdzie iść. Pamiętam [ulicę] od miejsca, gdzie myśmy byli. Mnie się zdawało, że to tędy była główna ulica. Po obu stronach były zabudowania jednorodzinne. Mama widocznie odezwała się do kogoś. Pamiętam chałupkę w Łowiczu, po lewej stronie ulicy była, nieduże podwóreczko, w głębi była oficynka, chyba biała. Było jakieś małżeństwo starsze, oni nas przygarnęli na nocleg. Usmażyli nam jajecznicę na dużej patelni. Myśmy się tak najedli! Byłam zadowolona, tak mi niesamowicie odpowiadała ta jajecznica wtedy u nich. Żeśmy się pierwszy raz wyspali na łóżku. Mama mi powiedziała, że okazało się, że to byli folksdojcze. Ale widocznie jacyś możliwi ludzie, bo jednak nas przygarnęli na noc. Sympatyczni byli, starsze małżeństwo. Rano myśmy ruszyli. Nie wiem, jak myśmy pojechali na wieś. Zupełnie nie pamiętam jazdy, czym jechałam. Nie pamiętam tego momentu. Dziadek ze strony mojej mamy miał tam jakiegoś stryjecznego brata, na wsi miał gospodarstwo. Mama chciała dotrzeć na tą wieś. Nie wiem, jak myśmy dojechali, tylko pamiętam, jak żeśmy przyjechali. Mama była zadowolona, bo znała tę ciotkę, która miała dziewczynkę w moim wieku. Przygarnęli nas. Myśmy tam byli jakiś czas, wtedy była zima, ale ponieważ też było ciasno u nich, to mama jakoś załatwiła, że myśmy przeszli do brata gospodarza, który mieszkał po drugiej stronie wsi, w pierwszym budynku. Już było o tyle lepiej, że było luźniej. To było też małżeństwo, które miało syna starszego, wtedy miał dwadzieścia lat chyba ten chłopak, córka trochę starsza. W tej chałupie zastało nas wyzwolenie.
- Pamięta pani, kiedy ojciec pani do was dotarł?
Ojca jeszcze nie było, mama nie wiedziała, gdzie jest ojciec. Pamiętam moment, jak wkroczyli Rosjanie. To było tak: jedna strona wsi, druga strona wsi, później były pola i szkoła była. Wiem, że część Niemców była w szkole, zastali ich Rosjanie. Ponieważ myśmy mieszkali w pierwszej chałupie, to u nas się zatrzymał cały główny sztab, taki rusek. Weszło sporo żołnierzy, bo myśmy mieli jedną izbę w chałupie, jedno duże łóżko było wysokie czy dwa łóżka. Myśmy na jednym spali. U tych gospodarzy w chałupie był cały sztab, kilku żołnierzy, w onucach chłopaki – pamiętam nogi – pomęczone to, mróz był jak piorun wtedy, niesamowity. Przyprowadzili Niemców ze szkoły i rozstawili pod każdą chałupą po sześciu. Był mróz niesamowity, a oni ich porozbierali i albo miał górę, albo dół. Tak ich trzymali całą noc pod chałupą. Jeszcze ich rosyjski żołnierz pilnował. Inni poszli sobie do stodoły i rozpalili ognisko. Gospodyni wyskoczyła z moją mamą, zaczęły interweniować, żeby to pogasić, że spali się cała wieś. Zimno im było, ognisko sobie rozpalili. Nerwowa była sytuacja, że coś spalą. Wygasili jakoś. Rano Niemców wszystkich zapędzili w pole, były jakieś doły po armatach, dosyć duże. Tam rozwalili Niemców. Nie widziałam tego momentu, ale wiem, że się o tym mówiło, że ich wszystkich rozwalili. Myśmy do szkoły pobiegli zobaczyć, co się dzieje w tej szkole. Były miski metalowe, żołnierskie ustawione, pewnie ze złości, jak wychodzili, rozwalili im to. Nie pamiętam, kto rozwalił te miski, rozrzucone były w szkole.
Moja mama pojechała do Piastowa, do rodziny mojego ojca, jak wojna się skończyła. Okazało się, że mama jest w ciąży. Też miała kobieta przeżycia, dwoje małych dzieciaków, starych dwoje rodziców. Moja trzecia siostra urodziła się na wsi, 14 kwietnia 1945 roku. Całą ciążę moja mama była w takiej sytuacji. Pewnie będąc w ciąży, pojechała do Piastowa. Jak jechała, nie wiem, jakoś dojechała. Ojciec, tylko nie wiem dlaczego, był złapany przez kogoś. Tego nie umiem powiedzieć. Ich wozili na jakieś roboty, kazali im coś w muzeum rozkładać. Ojciec opowiadał, że gdzieś w Muzeum Wojska Polskiego chowali coś, żeby wszystkiego nie powywozili. Ojca złapali do tych robót, to kojarzę.
- Ale kto, Rosjanie, Niemcy?
Tego nie wiem. Ojciec był wożony i takie roboty kazali im robić, ale kto, to pojęcia nie mam. Pamiętam, jak ojciec mówił, że nasi ludzie bronili zabytków i chowali. Ojciec jechał, była zła pogoda. Moja ciotka, ojca siostra, powiedziała – tylko nie wiedziała, gdzie moja mama jest – że Kazik, mój ojciec jeździł samochodem i rzucił kartkę w Piastowie na przejeździe kolejowym, bo przez przejazd się przejeżdżało. Tę kartkę ktoś ciotce przyniósł i ciotka się dowiedziała, że ojciec jest wożony na tej trasie. Jak moja mama zgłosiła się do ciotki, to ciotka już coś wiedziała, że ojciec jeździ. Poszła któregoś dnia, jak ich wieźli widocznie, ciotka czy mama machnęła i ojciec usłyszał, że jest moja matka. Mama wróciła od ciotki. Widocznie się zdenerwowała, bo jak przyjechała na wieś, to dostała różyczki. Miała całe nogi czerwone, lekarz powiedział, że to jest różyczka. Ojciec wyskoczył z samochodu, nie złapali go. Później jakoś z matką się skontaktował. Przyjechał do nas w maju albo były święta Wielkiej Nocy.
W 1945. W międzyczasie, jak moja siostra się urodziła – nie wiem, czy ojciec był, czy nie – ojciec załatwił, że nas z tej chałupy [przeniósł]. Siostra się urodziła, małe dziecko, to nas przeniósł do innej chałupy, gdzie był tylko jeden gospodarz. Siostra urodziła się w trzeciej chałupie. Na krzesłach stała pod drzewkiem. Urodziła się 14 kwietnia 1945 roku, dziewczyna na schwał, jeszcze lepsza od nas. Ojciec, jak się znalazł, pamiętam, że przywiózł nam bochenek białego chleba. To dla nas była straszna uczta, bo myśmy jedli tylko placki z buraków cukrowych, dzielili się z nami gospodarze. Jak ojciec się znalazł, to zabrał nas do Piastowa. Później jakoś tak dalej…
- W Powstaniu miała pani osiem lat. Co pani zapamiętała? Czy pani widziała Powstańców? Jak pani odbierała całą sytuację, która się działa? Czy zdawała pani sobie sprawę z niebezpieczeństwa?
Specjalnie chyba nie. Rodzice nas ciągle straszyli Niemcami, żeby nie chodzić, uważać. Mnie się wydaje, że mój ojciec w ogóle nic nie mówił, bo się bał, żebyśmy coś nie powiedziały.
- Czyli pani nie zdawała sobie sprawy?
Specjalnie nie zdawałam sobie sprawy. Wiem, że kiedyś była taka sytuacja, że chyba była duża ilość broni w podwórku. To chyba była organizacja, w której mój ojciec brał udział. Broń była w stajni czy obok stajni, bo były wielkie stajnie dla koni i furmanek. Była kiedyś nieprzyjemna historia w domu, bo przyszedł jakiś żołnierz niemiecki, niby pogadać. To jeszcze było przed Powstaniem. Oparł się podobno o platformę. Mama prawie była umarła ze strachu, że się wszystko wyda, że jest tyle broni. Ojciec strasznie krzyczał na mamę: „Dużo nie owało! Byś wszystkich wydała! Po co tam chodziłaś?!”. To tylko to pamiętam: że nam zabraniali. Specjalnie nie zdawałam sobie sprawy.
- Zdawała sobie pani sprawę z tego, że ojciec gdzieś należy, gdzieś walczy, jest w jakimś ugrupowaniu?
Mnie się tak zdawało, ale jaka była waga, nie wiedziałam.
- Byłyście jako dzieci chronione?
Wiem, że w 1943 roku, przed wybuchem Powstania, w grudniu urodził się brat, jeszcze przed moją siostrą. Myśmy były dwie i przed Powstaniem urodził się mój brat. Była choinka, to musiało być w okresie świat Bożego Narodzenia. Umarł, mając miesiąc, mały chłopczyk. Jeszcze lekarz przychodził, bo mój wujek był lekarzem, mamy stryjeczny brat. Wiem, że [brat] miał jakąś plamę na nodze. Wujek mówił: „Nie wiadomo, co to jest. Czy to nie będzie amputacja? Co się dzieje z tym dzieckiem?”. Umarł chłopczyk, Stasio miał na imię. Pamiętam, jak rodzice jechali na pogrzeb. Myśmy zostały w domu. Na Bródnie był pochowany, tylko tyle wiem. Może dobrze się stało, bo jak by takie małe dziecko, półroczne… To się tak zdaje.
- Czy była pani świadkiem w czasie okupacji albo w Powstaniu jakichś drastycznych scen?
Drastycznych to chyba nie.
Niemców bałam się strasznie. Po wojnie, jak były wycieczki do obozów niemieckich na terenie naszego kraju, nigdy nie byłam w tych obozach. Do tej pory mam jakieś [uprzedzenia] do Niemców, mowa niemiecka mnie nie odpowiada. Natomiast mając dwadzieścia parę lat pojechałam na wycieczkę. To jeszcze było NRD. To była wycieczka z PTTK-u. Pojechałam z koleżanką na tę wycieczkę do Niemiec, na dwa tygodnie. Byliśmy w Berlinie, w Dreźnie, w Weimarze i Erfurcie, w tych czterech miastach. Bardzo się źle czułam, żałowałam, że w ogóle pojechałam. W Weimarze myśmy w hoteliku blisko dworca kolejowego mieli lokum, niski budynek. W niedzielę chcieli nam pokazać miasto, główną ulicą mieliśmy iść dalej do Weimaru. To ładne miasto, trzeba stwierdzić, czyste było. Jak żeśmy doszli tą ulicą, to były liny w kwadracie kilku ulic wydzielone, bo miały być zawody gokartów. Tak zabezpieczyli, żeby ludzie nie wchodzili. Jak ktoś chciał iść dalej, to musiał obejść te liny. Myśmy doszli do tych lin, przewodnik mówi: „Musimy iść naokoło”. Policjant niemiecki powiedział: „Wycieczka, jeszcze zawodów nie ma”. Chciał podnieść liny, żebyśmy przeszli kawałek, do drugiej liny. Nikt nie zgodził się iść pod tymi linami. Powiedzieliśmy, że sobie przejdziemy. Myśmy mieli strach, że stał policjant niemiecki: „Pod linami nie idę”. Tak mi zostało do tej pory. Pamiętam, że myśmy nie poszli pod linami, tylko żeśmy obeszli naokoło.
- Czyli traumatyczne przeżycia zostały?
W Weimarze nam zorganizowali wycieczkę do Buchenwaldu. Myślę sobie tak: „Nie byłam w żadnym obozie niemieckim na terenie Polski, pojadę do Buchenwaldu”. Kilka osób się zdecydowało, nie wszyscy. Autokarem nas wieźli, wszyscy siedzieli cicho w tym autokarze. W pewnym momencie jechało się szosą przez las, las po obu stronach. Wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Żałowałam, że pojechałam. Wszyscy żeśmy siedzieli cicho. Później, w Buchenwaldzie patrzę: nic nie ma, nie ma żadnych baraków. Jeden tylko główny był. Tylko trawniki były, blok X, ale żadnego baraku nie było, wszystko było polikwidowane. Tylko były posągi: Polska, każdy miał swój. Był nowoczesny budynek, wyświetlali film o obozie, o Niemczech. Zaprosili nas do kina, myśmy poszli. Sala kinowa była duża, nasza grupa to było ze dwadzieścia osób. Usiedliśmy na środku, siedzieliśmy cicho, nikt się nic nie odzywał. Żałowałam, że weszłam do tego kina. Ciemno się zrobiło, myślałam, że nas zagazują w tym kinie. Takie mam wspomnienia.
- Czy chciałaby pani coś dodać od siebie à propos swoich dziecięcych przeżyć? Czy pani stara się wyrzucić z pamięci swoje przeżycia?
To nie da się wyrzucić. Na przykład, jak nieraz patrzę w telewizji na wojny, które dzieją się gdzie indziej, nie wczuwam się w tych ludzi, tylko przypominam sobie siebie, że byłam w podobnej sytuacji, że wydaje mi się, że moja była gorsza niż ich. Tak jakoś mnie się to zdaje. Mnie się moje [przeżycia] strasznie nałożyły, okropne były.
Warszawa, 4 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna