Jadwiga Gajewska-Kensik
- Czy mogłaby pani scharakteryzować sytuację i warunki, w jakich żyła pani i pańska rodzina przed wybuchem II wojny światowej?
Bardzo proszę. Mieszkaliśmy w willi na ulicy Wiktorskiej 73. To był ten fragment między Wąską a aleją Niepodległości. Rodzina była dość liczna, bo było nas pięcioro rodzeństwa. Między najmłodszym i najstarszym bratem było prawie dwadzieścia lat różnicy. Mniej więcej [dziecko] tak co pięć lat. Moja mama była cudowną kobietą, bardzo ciepłą, bardzo oddaną. Zajmowała się głównie dziećmi, ale miała też taką hurtownię spożywczą na Sandomierskiej, bo wtedy rodzicom bardzo zależało, żeby wybudować ten dom, więc... To było w 1929 roku. Architekt stawiał budynek, a później jeszcze przez jakiś czas tatuś pracował w zarządzie miejskich tramwajów na Młynarskiej. Tatuś był taki troszeczkę żywotny. Chodził sobie na wyścigi, ale jedno co pamiętam, czasami zaglądał do kieliszka, ale to co pamiętam, to nigdy nie było podniesionego głosu. Nie słyszałam jednego słowa przekleństwa ani żadnych nieporozumień. Chociaż jak państwo wiecie, dzieci są różne. Jedna siostra była bardzo uległa, druga była bardzo nieznośna. Najbardziej kapryśny był najmłodszy braciszek. Ale mimo wszystko mama zawsze była taka przytulająca, tłumacząca. Taki jeszcze powiem wycinek, ale to później. W każdym razie... Dlaczego wynieśliśmy się ze swego domu w czasie Powstania?
- Spytam jeszcze o okres przed Powstaniem, o okupację. A do tego zaraz dojdziemy, dobrze?
Proszę bardzo.
- Czy zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?
Tak, bo byłam na wakacjach w Radziwiłłowie. Tam mieszkała babcia i część rodziny. Pamiętam te przechodzące wojska traktem skierniewickim w jedną i w drugą stronę. Było to przeżycie niesamowite i moja siostra, druga w kolejności po najstarszym bracie, była ciężko ranna w 1939 roku. Leżała też u sióstr na Mokotowie. Do tej pory jest kaleką, ponieważ to było bardzo silne... Dostała po udach całą serię z karabinu maszynowego. Tatuś z trudem ją znalazł, bo odległości między budynkami były dość duże. I ona w takim dołku [leżała], tam się doczołgała, mało się nie wykrwawiła. Na drzwi i do szpitala. Tak że jak wróciliśmy z tych wakacji, to był dramat. Dosłownie pamiętam te wizyty u niej w szpitalu. Ona bała się tego lekarza, który przychodził, bo skrobał jej kość w jednej nodze jakimś nożem tutaj schowanym, żeby jej nie przerażać. Tak że przeżyła dziewczyna swoje.
Najstarszy brat się uczył. Był najbardziej wyważony. Uczył się dobrze w gimnazjum Giżyckiego. To był mól książkowy. Mamusia wyciągała mu książki spod poduszki, bo czytał literaturę, naukowe różne książki, jakieś takie sensacje. Z kolei siostra tuż przede mną, sześć lat ode mnie starsza, była taka zasadnicza, dyrygująca troszkę nami, a najmłodszy brat był najbardziej kapryśny. Taki troszkę uciekający, chowający się. To było jeszcze malutkie dziecko. Był taki śliczny, blondynek z kręconymi włosami, że nawet Niemcy przed nim klękali i mówili:
Kleine Kinder. Kiedyś było takie wydarzenie, że jechaliśmy w tramwaju i jakiś Niemiec wszedł do tramwaju, popatrzył na Romeczka i dał mu cukierka, a Romeczek schował do kieszonki. Jak myśmy wysiedli, to mamusia mówi: „Dlaczego nie zjadłeś Romeczku?”, odpowiedział: „A może opluty”. Tak że mam takie wspomnienia.
Jeszcze przed Powstaniem zaczęłam chodzić do szkoły, ale daleko, bo na Dolną. Tam przed szkołą był taki zakład dla psychicznie chorych, więc to też było takie tragiczne, jak ci ludzie wychodzili i się różnie zachowywali. To był spory kawałek. Mamusia była bardzo religijna i miała bardzo dobre kontakty z siostrami franciszkankami, które mieściły się w klasztorze na ulicy Misyjnej. To taka moja dygresja, mało się o tym mówi, ale te siostry poprosiły mamę, czy mogłaby przewieść Żydówkę, bo grozi jej niebezpieczeństwo, z Łodzi do Siedlec. Mamusia się zgodziła. U nas była tylko całą noc, rano ubierała ją w chusteczkę, robiła z niej taką wiejską kobietę. Przewiozła ją do tych Siedlec. Co się okazało? Ponieważ w czasie okupacji zrobiło się bardzo ciężko, bo tatuś zmarł w 1942 roku, to mamusia wynajęła te niektóre pomieszczenia na dole różnym osobom. Tam na dole mieszkała pani Irena. Do niej przychodzili tacy dziwni panowie, dość zamożni, z paczuszkami. Podejrzewaliśmy, że mieli powiązania z Niemcami. I chyba tak, bo po przyjeździe mamy z Siedlec, dwunastu Niemców wpadło do nas z karabinami. Zaczęli walić tymi bagnetami po szafach, w alkowie, w sypialni. Stałam w przedpokoju, cała się trzęsłam. Brat uciekł przez balkon. Wyskoczył z tarasu, tam były pola, później takie [niezrozumiałe]. Cudem żeśmy się uratowali, a najzabawniejsze było to, że ratując się przed głodem, mama z najstarszą siostrą robiły kajmaki. Roznosiła taka jedna dziewczyna to do sklepów, w związku z tym w przedpokoju za drzwiami było parę takich worków, pamiętam, z cukrem, nieduże. Jak Niemcy walnęli po tym cukrze, to oczywiście on się rozsypał. Później nie mogli wyjść, więc była straszna awantura, co mamy zrobić, żeby oni wyszli z naszego domu. Na szczęście wyszli. Myśmy to przeżyli, ale było to po prostu wstrząsające.
- Czy jeszcze ktoś z pani rodziny miał związek z konspiracją? Tajne nauczanie, a może był w AK albo...
Z mojej rodziny... To znaczy moi bracia cioteczni. Obydwaj. Mój ojciec chrzestny Ryszard Zarzyński był w AK, i Kazio. Kazio zginął w Powstaniu na Starym Mieście. Ryszard zginął na Woli w tym słynnym kościele, co zabili tylu ludzi.
- A czy jeszcze podczas okupacji pani wie, czym oni się zajmowali w Armii Krajowej, jakie pełnili funkcje?
Za mała byłam na to, żeby się tak dokładnie dopytywać. Wiedziałam, że o nich nie należy mówić, że nie należy się dopytywać, że trzeba czekać: jak wpadną, to dobrze, jak nie, to nie. Nawet w dniu Powstania ten właśnie młodszy Kazio, zresztą przepiękny chłopak o ślicznym głosie, wpadł i mówi: „Ciociu, dzisiaj zaczynamy Powstanie. Jeśli chcesz wyjść, to jak najszybciej”. Mamusia moja: „Nigdzie nie pójdziemy”. I on już pobiegł do swojego zgrupowania na Starówkę. Zginął potem przy barykadzie w okopie. Ale to już później się dowiedziałam.
Natomiast dlaczego myśmy wyszli ze swojego domu? Nie wiem, czy to był drugi, czy trzeci dzień Powstania, gosposia z sąsiedniej willi państwa Krzyżanowskich szła tak z tyłu za domami zapłakana. Myśmy się zapytali, co się stało. [Odpowiedziała:] „Wszyscy państwo Krzyżanowscy zostali wybici”. To była taka sytuacja, że na Wołowskiej byli Niemcy, a na alei Niepodległości były już takie bloki przy Racławickiej, byli akowcy. Był tak zwany ostrzał ciągły. Obie siostry powiedziały: „Idziemy zobaczyć, co się dzieje. Może potrzebna jest pomoc”. I ja za nimi. One narobiły wrzasku: „Niech ta smarkula za nami nie leci!”. Trzeba było się trochę czołgać, trochę iść. Nigdy tego nie zapomnę, jak żeśmy weszli do tych państwa Krzyżanowskich i mama mojej koleżanki na trzecim schodku w dół... Była zabita, zakrwawiona na klatce piersiowej. Wyszliśmy na zewnątrz. Na tarasie moja koleżanka Wiesia leży zabita, ale tak jakby mieli wychodzić, bo ona była w paltku, a to przecież był sierpień, nos strącony. I jeszcze ojciec i chyba jakieś dwie osoby. Cztery czy pięć osób leżało zabitych, a na płocie stał człowiek z zmasakrowaną twarzą. Halinka, ta moja najstarsza siostra, podbiegła, nie wiem, czy to był kapelusz, czy czapka, ale leżała na ziemi, i [siostra] złapała to, żeby przykryć mu twarz. Wtedy posypała się seria kul od Wołoskiej. No więc myśmy biegiem do domu i mama zdecydowała w porozumieniu z siostrami, że trzeba wyjść z tego domu, że na drugi dzień mogą przyjść do nas i zrobić to samo. Rzeczywiście. Siostry nie miały tyle miejsca, więc ulokowano nas w kotłowni.
- Gdzie siostry się mieściły? W jakim miejscu?
W czasie Powstania?
Obie siostry chciały się zaangażować do Armii Krajowej jako pomoc. Nawet jako pielęgniarki czy pomoc. Był taki punkt na Wiktorskiej, tylko bliżej Puławskiej i one tam poszły. Ta starsza siostra po tych swoich przeżyciach w 1939 roku miała uraz, a jeszcze w międzyczasie ratowała ciotkę z sąsiedniej willi, która była zabita… Właśnie wtedy była ranna, bo biegła na pomoc ludziom w piwnicy w sąsiednim domu. Wtedy dostała tę serię kul. Miała uraz schodzenia do piwnicy. Jak było bombardowanie na Wiktorskiej, to kazano im zejść do piwnicy. Tam były moje dwie siostry, jedna sześć lat ode mnie starsza, jak ja miałam 12 lat, to ona już 18, a Hala jest dziesięć lat starsza. Hala powiedziała, że w życiu nie zejdzie do piwnicy i wychodzą z Warszawy. Wyszły, bo jeszcze była taka Hela z Bartnik, która pomagała nam przy kajmakach, więc we trzy wyszły z Warszawy. A mamusia, najmłodszy braciszek i babcia, która nie chodziła, bo nie wiem, czy to był reumatyzm, czy jakiś paraliż, czy wtedy niezdiagnozowana choroba – prawie nie chodziła, prawie nie mówiła. Ją trzeba było na pseudowózku wieźć, bo to taki stary, przerobiony wózek, do tych sióstr zakonnych, do tej kotłowni.
A jak to dzieci. Ja nie wytrzymywałam. Poza tym jedzenie... Trudno się dziwić, bo tych ludzi... Cywilnych nie było tak dużo, może kilkanaście osób. Wśród nich były też dzieci. Nas w domu mama rozpieszczała. Jedna jadła marchewkę, druga buraczki i trzecia co innego. A tutaj nagle u tych sióstr rozgotowany chleb razowy z sucharów albo obierki wysuszone, które rozgotowywały. One tak jakby się przygotowywały do tego Powstania, na tę okoliczność, bo takich rzeczy nie trzyma się w domu. Myśmy strasznie się wykrzywiali z Romeczkiem, że tego nie będziemy jedli. Mamusia mówiła: „Jagódka, pójdziemy do swojego domu – bo mieliśmy tam piękny ogród i były warzywa – może coś przyniesiemy”. Wybrałyśmy się tylko jeden raz. Dom miał tylko górę zniszczoną, prawdopodobnie od pocisku, a tu był cały. Mama wzięła trochę kartofli i był, nie wiem, czy słyszeliście, tak zwany ostrzał ulic. To były ulice, gdzie cały czas Niemcy seriami strzelali wzdłuż. Mama, żeby nam było wygodniej w tej kotłowni, wzięła tatusia taki gruby kożuch, który czasami wykorzystywał, jak robił coś w ogrodzie, było zimno, żeby na tym nas położyć. Narzuciła to na siebie, bo niosła te paczki i całe szczęście, bo dostała kulką, ale ta kulka zaplatała się w tym kożuchu. Już więcej żeśmy sie nie zdecydowały tam podejść. Tak że nic się z tego domu nie wzięło. Kompletnie nic. Tylko tak jak staliśmy, wyszliśmy.
Ponieważ nie wytrzymywałam, żeby tam... Później był tam punkt akowski, chyba „Baszta”, ale nie jestem pewna. Mnie denerwowało, jak te młode dziewczyny z AK na górze w jednym z pokoi, puszczały jakieś tam nagrania, coś, jakieś skoki, jakieś śmiechy. Tu dramat. Przeniesiono też z Goszczyńskiego, tam był szpital, część tych chorych do tych sióstr zakonnych. Pomagałam im. Coś się napić, coś podać, od tego się zaczęło. Jak się zorientowali, że sobie z tym radzę, to już panowie prosili mnie o pomoc, żeby coś zanieść, jakiś list, jakąś kopertę. Też nigdy nie zapomnę tego wydarzenia, kiedy miałam iść do Racławickiej, przepraszam, do Rakowieckiej, to był spory kawałek, nie dało się wtedy iść ulicą. Były poprzebijane takie otwory w ścianach zewnętrznych i szło się piwnicą, dołem, ile się dało. I nagle tam wskakuję do takiej piwnicy na Puławskiej, po prawej stronie, po tej gdzie zginął „Moskwa”, i widzę, że ludzie rzędem leżą pozabijani. W świetle tego drugiego otworu widzę Niemców. Rzuciłam się między tych nieżyjących. Zaczęłam cała mazać się krwią, żeby udawać, że też jestem zabita. Oni rzeczywiście cofnęli się. Wyszli tamtym wyjściem, a tu się cofnęli, ale ja tak nierozsądnie, mimo że byłam mała, to nie wcisnęłam się głębiej. Kopnął mnie, żeby mnie odsunąć, bo zasłaniałam przejście. Miałam ten znak bardzo długo. Nie wiem, czy mieli gwoździe, czy jakieś tam podbite buty. Ale zaniosłam tę kopertę.
Innym razem też tam poszłam coś pomóc i wracając... Były takie wyrzutnie pocisków, to się nazywało „szafy”. Nie wiem, czy słyszeliście o tym? Jak ten pocisk obracał się w lufie, to był taki niesamowity zgrzyt. Wracam tam Racławicką do tych sióstr i wyobraźcie sobie, że jeden pocisk zszedł tak nisko, że dostałam krwotoków ze wszystkich otworów. Jak przyszłam, to mama zemdlała. „Jagódka, błagam cię, daj sobie spokój”. – „Mamusiu nie mogę, nie będę siedziała”.
Wydarzenie też straszne, ale było też tragiczne, jeśli chodzi o oswojenie czy... Tam trochę było chłopaków też, takich małych. Któregoś dnia mówię sobie, że wejdę do tej sali pomarańczowej, gdzie chodziłam do przedszkola. Wchodzę, a tam wrzask. Jak było bombardowanie wokół, to nie można było tych zabitych chować w tym parku obok klasztoru, tylko sie układało, gdzie były miejsca. I tam wchodzę, a chłopcy chichoczą. Wiecie z czego? Brali na przykład obciętą rączkę dziecka i przykładali do dorosłego człowieka, który też nie miał ręki, i zabawa. Jakby wyglądał człowiek... To samo z nogą, to samo z głową. Rozpłakałam się i zbiegłam na dół. Wtedy postanowiłam zorganizować cztery grupy, takie już mądrzejsze, w moim wieku, znaczy cztery osoby, żeby przenosić rannych z Goszyńskiego do naszego tutaj takiego półoddziału, bo było mało miejsca. Więc każda wzięła za jedną rękę te nosze i niosła. Też przeżycie potworne, bo tam była kartka z nazwiskami na tych łóżkach. Siostra mówi: „No to czytaj”. A tatuś mój już nie żył. Czytałam, a tam jest Antoni Gajewski, lata podobne. Słabo mi się zrobiło. „Proszę cię, czytaj!”. Przecież mój tatuś nie żył. Tak że znów to takie szokujące wydarzenia.
Był taki bardzo młody Powstaniec, który leżał, który miał tutaj [na klatce piersiowej] postrzał, a ciągle wołał: „Pić!”. Dawałam mu, co mogłam. I tutaj [na klatce piersiowej] wylatywały mu te bańki. Prosił, żeby przekazać rodzinie, ale nie podał, gdzie jest ta rodzina, że on umiera, a jego pseudonim to „Irys”. Tak że to są jakieś takie najbardziej wstrząsające wydarzenia z tego, co pamiętam. Jeszcze moja koleżanka Mirka Konopkówna zginęła na moich rękach w parku Dreszera. Też wracałyśmy z jakiejś akcji, bo tam były takie różne prośby do nas: „To zanieś”, „To przynieś”, „Idź, przyprowadź”. Bardzo zazdrościłam tym młodym chłopcom, których przywieziono do nas w hełmach w ubiorach. Tu [przy ramieniu] mieli takie z kulek, nie wiem, jak to nazwać. Oni byli dumni, ponieważ wysadzili dwa niemieckie czołgi. Mówię: „Ja chcę iść, mama! Chcę do nich iść!”. – „Na razie dziewczynek nie biorą”. Uważam, że te siostry bardzo dużo robiły zarówno dla akowców, jak i dla cywilnej ludności.
- A jak pani zapamiętała Powstańców?
Nigdy... Oburzam się dzisiaj, jak słyszę, że to było morderstwo na narodzie i tak dalej, tego typu teksty. Nigdy nie słyszałam narzekania, że wybuchło Powstanie. Nigdy. Ludzie w stosunku do siebie byli tak przyjaźni, chcieli sobie pomóc. Nigdy nikt nie narzekał. Pamiętam okupację, jak Niemcy po pierwsze gwałcili młode dziewczynki. Mamusia mi mówiła: „Unikaj, jak idzie niemiecki żołnierz czy oficer, obojętnie – unikaj! Przechodź na drugą stronę ulicy”. Ile było rozstrzeliwań! Przecież bez przerwy na Marszałkowskiej były masowe rozstrzeliwania. Później byli zabici nawet ci, którzy wywieszali kartkę z nazwiskami tych, kto zginął. W związku z tym...
À propos mojego taty właśnie, który umarł w młodym wieku: 52 lata, to podobno, później się dowiedziałam, mój tatuś umarł na tak zwane galopujące suchoty. To była wina Niemców, którzy wstrzykiwali pracownikom takie szczepionki, które miały zabezpieczać przed chorobą gruźliczą, a
de facto odwrotnie działały. Tatuś wrócił do nas, bo był zatrzymany przez Niemców, chyba tu nawet na Pawiaku, dwa czy trzy dni, wrócił na święta. Wiem, że [wrócił] ze śmietaną, masłem. Gdzie on to zdobył? Nie wiem. Krótko przed śmiercią, to był grudzień, a w lutym już nie żył. Taka jestem zaznaczona krzyżem. Urodziłam się w podwyższenie Krzyża Świętego. Sama byłam przy śmierci taty. Mama poszła po wyniki. Zostałam w salonie, bo w 1942 roku to jeszcze mieszkaliśmy w swoim domu. Mamusia mówi: „Weź książkę, czytaj tatusiowi. Cokolwiek by chciał, to ma nie wstawać. Wszystko mu podaj”. Tatuś był tak pół na pół, [to znaczy] wierzący, chodził z nami do kościoła, ale to nie mama, która była bardzo oddana. I nagle tatuś wstaje. Mówię: „Co chcesz, tatusiu? Podam ci”. Tatuś tak jakby się przeżegnał, opuścił głowę i ze dwa razy chrapnął. Zaczęłam wołać, krzyczeć: „Co ci jest?! Co ci zrobić?!”. Nie wiedziałam co robić, ale na naszym piętrze był jeszcze wynajęty pokój takiej pani Wiktorii. Pobiegłam po nią. Ona przybiegła, była... Gdzieś tam dotknęła, [powiedziała:] „Wasz tatuś nie żyje”. Za chwilę weszła mama z tymi wynikami niedobrymi, wszystko jej wypadło z rąk. Tak to było.
Jeszcze taki fragment, jak mama umierała w roku 1947, to już w czasie okupacji, znaczy w czasie sowieckiej okupacji, nie niemieckiej. Gdyby [były] antybiotyki, toby żyła. Miała ostre zapalenie otrzewnej. Leżała w tym szpitalu, gdzie jest szpital Świętej Zofii na Żelaznej. Chodziłam już go gimnazjum, do Hoffmanowej. Miałam normalnie iść do szkoły i nagle nie wiem, ale coś mi się stało. Było blisko. Na placu Zbawiciela był kościół, [pomyślałam:] „Pójdę, pomodlę się w intencji mamy”. Uklękłam i tak jak mamusię zobaczyłam po drugiej stronie tego podium, to biegiem do szpitala. Biegiem! Widzę, że lekarze schodzą mi z drogi, bo mnie znali, bo do mamy przychodziłam jakiś czas. Siostry też mnie unikają. Wreszcie wpadłam do tej sali, a mamy nie ma. „Gdzie mamusia?” Ktoś mi wreszcie powiedział, że jest w sali gipsowej. Mówię: „Co to znaczy? Gdzie ta sala?”. Pobiegłam do tej sali, a tam siostry zakonne opiekowały się chorymi. Wpadłam. Mama leżała tak głową do drzwi, nogami do okna. Więc tak odwróciła się i powiedziała: „Przyszłaś, córko, ty jedna”. Miałam niecałe 15 lat. Zaczęła mdleć, a siostry zaczęły krzyczeć: „Nie przerywaj mamie śmierci!”. Zapaliły świecę i później dały mi jakiś zastrzyk, który, wyobraźcie sobie, że mimo młodego wieku spowodował, że ja z najstarszym bratem załatwiałam wszystkie formalności. Wtedy na przykład nie wolno było przewozić zwłok, a myśmy chcieli pochować mamę w Radziwiłłowie, tam gdzie leży cała rodzina. Było to ryzyko. Te dwie siostry wyły, leżały na tapczanie, okropnie rozpaczały. Najstarsza siostra to już była poza Warszawą, w Białogardzie, ale Marylka już była na studiach. No i pękło, ten zastrzyk przestał działać w dniu pogrzebu. Miałam już całe szaty porwane, kuzyni mnie trzymali, bo chciałam za mamą razem. Nigdy nie zapomnę, jak ładnie zachowały się profesorki. U Hoffmanowej, kiedy powiedziały dziewczętom: „Słuchajcie, nie mówcie nic na temat rodziców, mam, ale pod żadnym pozorem: »Mama dała złą kanapkę«. Kompletnie, bo ona ledwo żyje”. I przeżyłam. Potem wyjechałam do siostry do Białogardu. Tam zrobiłam maturę.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do Powstania. Co się z panią działo do momentu kapitulacji? Gdzie pani przebywała?
Cały czas u sióstr. Nas wyprowadzali Niemcy do Pruszkowa od sióstr.
3 października. Był chyba jakiś „własowiec”, łamiący trochę język polski, ponieważ mama z tą babcią... To było ogromne utrudnienie. Zerwał jej z szyi medalik, powiedział: „Będzie ci lżej”. Potem w Pruszkowie wieźli nas takimi wagonami. Było już zimno, bo to był 3 października, [wagonami] odkrytymi. Tam leżało się na podłodze w takiej hali. Jadły nas wszy. Stamtąd wywieziono nas gdzieś tam pod Nakło. Mamusia z cegieł, z kamyków zrobiła coś na tym polu
à la ognisko. Myśmy zbierali jakieś resztki ziemniaków, żeby coś tam upiec, pożywić się. Później wylądowaliśmy w Radziwiłłowie, bo tam babcia miała swojego wujka. Tam babcia umarła w Radziwiłłowie, a mój brat zaczął pracować. Potem przenieśliśmy się do Warszawy.
- A kiedy państwo powrócili do Warszawy pierwszy raz po Powstaniu?
Brat wylądował już chyba... Bo mama już z Warszawy wylądowała w szpitalu, a to był rok 1947, a mieszkała z Tadziem, więc to chyba był rok 1945, 1946. Brat już dostał mieszkanie. To znaczy dostał takie służbowe, bo już robił prawo. A ja byłam u siostry w Białogardzie i tam robiłam maturę. Koniecznie, gdybym tam została, to bym inaczej egzystowała. W Kołobrzegu stały puste wille i można było dużo łatwiej studiować, a ja się uparłam na Warszawę. Chciałam studiować dziennikarkę, ale najstarszy brat mi powiedział: „Jagódka, nie masz rodziców, nie masz zaplecza, nie masz domu. Są dwie uczelnie na świecie, które dadzą ci kawałek chleba. Albo politechnika, albo medycyna”. Wybrałam politechnikę.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
Mieszkałam w akademiku, jak studiowałam. Po studiach wynajęłam taką służbówkę u jakiejś pani, tu na Woli. Potem pojawił się mąż. Poznałam go przez znajomych. Właśnie mówiłam tak na wstępie, że to wszystko zarzutowało na moim życiu. To nie był dobry wybór, ale byłam wzruszona jego przeszłością. On jako student pożyczył komuś legitymację i dostał wyrok już przez komunistów. Za szpiegostwo wojskowe dożywocie, potem zmienili mu na 25 lat, a potem na mniejsze. Po sześciu latach wtedy go poznałam. Chodził ze mną godzinami po Warszawie i opowiadał o tym, co przeżył i byłam na tyle miękka... A ponieważ byłam też taka antysocjalistyczna, to mnie to ruszyło. Zdecydowałam się na małżeństwo.
- Czy pani mąż był w Armii Krajowej? Walczył podczas Powstania?
Był w „Szarych Szeregach”. Był tylko trzy lata ode mnie starszy. Był tu gdzieś na Woli. No ale okazało się, że to więzienie – tam siedzieli tam generałowie i inni – bardzo go zdemoralizowało… Tak że nie wyszło mi to małżeństwo, straciłam dziecko i potem... Owszem, nie mogę powiedzieć, był inteligentny, ale byłam już na tyle ostrożna, że... Poza tym musiałam się utrzymać, więc zasuwałam po dwanaście godzin, pracowałam w biurze projektowym. Kupiłam mieszkanie…
- A jak z perspektywy czasu, teraz pani ocenia Powstanie? Czy uważa pani, że było potrzebne, czy może nie?
Wydaje mi się, że nie było innego wyjścia... Dlatego że był już taki nastrój, bardzo napięty. Niemcy bardzo prześladowali... Jednak szczególnie właśnie tych Polaków, jak to się mówi, prawdziwych. Natomiast tragedia straszna. Uważam, że... Sama właśnie wspominałam, musiałam odejść dziesięć lat przed emeryturą. I to w białych rękawiczkach mnie zwolniono, ponieważ byłam w „Solidarności”, a moi dyrektorzy to byli wcześniej koledzy, architekt konstruktor, z którymi współpracowałam, byliśmy na „ty”. Tylko wstąpili do partii i zajęli stanowiska. Trzeba było zobaczyć, jak oni zebrali się przy tym stole, tak zacierają rączki: „Nie mamy dla pani pracy”. Mówię: „Mam zlecenia na dwa lata jeszcze”, a dochrapałam się jeszcze dobrej pozycji, byłam głównym projektantem, byłam kierownikiem zespołu. Zresztą pracowałam w kilku biurach. Mówię: „Panowie, chwileczkę. Na chwilę was opuszczę”, bo czułam, że coś mnie dławi. Mówię: „Nie będę przy nich płakała”. Wyszłam na korytarz, uspokoiłam się i zaraz wracam. Mówię: „Gdyby tu był mężczyzna, to wiedziałby, co wam powiedzieć. Ja się nie poniżę. Proszę mi powiedzieć wręcz, jaki jest powód mojego upłynniania?”. „A czy pani się nie domyśla?” – „Mogę, ale nie muszę. Nie stać was na to?” – „No wie pani, ten wraca z Libii...” Mówię: „Dobrze, to akurat nie moja specjalizacja. Nie rozmawiajmy na ten temat”. A potem już wyszłam z tego pokoju, a mój bezpośredni kierownik to był konstruktor, który studiował w Leningradzie. Mówię: „Pewnie robota Łomonosowa?”. Dyrektor do mnie podszedł: „Wiesz, miałbym propozycję dla ciebie”. Tak przy wszystkich to: „Proszę pani, dla pani inżynier”, a do mnie już na „ty” mówił. „Wiesz, w Ośrodku Informacji Technicznej”. Mówię: „Tak? Mam normy wydawać ludziom?”. Jak ja prowadziłam całe zespoły i duże obiekty... Dlatego uważam, że na naszych plecach tych prawdziwych, którzy chcieli coś w Polsce zmienić, bo ja na przykład, gdyby były dobre czasy, to byłam z wcześniejszym takim młodym dyrektorem, który wyjechał do Wiednia... Mieliśmy robić tak zwane regulowanie Wisły. To by dało korzyść na wieki, ale on też przez swoje poglądy musiał uciec, wyjechał do Wiednia. Mnie zwolniono. Miałam od razu przygotowaną pracę na Królewskiej w biurze projektowym. Tam było biuro projektowe. Dyrektor po tygodniu do mnie zadzwonił i powiedział: „Bardzo panią przepraszam, bardzo panią przepraszam, ale musiałem zadzwonić do pani biura, żeby dowiedzieć się o pani kwalifikacje”. – „Coś jeszcze się pan dowiedział?” – „No tak”. – „Czyli nieaktualne?” – „Nieaktualne”. Takie były czasy. Nie przyjmowali do pracy ludzi, którzy zaangażowali się.
- Czy na koniec chciałaby pani coś jeszcze dodać? Może jakąś refleksję na temat Powstania?
Wiem, że Powstanie zmieniło moje życie absolutnie. To, co wspominałam. Mama też przez swoje przeżycia szybko odeszła, a tata wcześniej. A my bez domu, bez rodziców, bez jakiegokolwiek zaplecza... Nie było to łatwe. Mimo że tak skrajnie zmieniono moje życie, nigdy nie traktowałam Powstania jako złego wydarzenia. Dzisiaj mam trochę pretensje do władz, że nie mogą nam uregulować chociażby za te działki, już nie mówię, że za dom... Tam w tej chwili stoją szkoły. Długo nie miałam odwagi tam pojechać, bo myślałam, że się rozpadnę. Długo mi się po nocach śnił ten nasz dom, z salonu wypadałam przez wielką ścianę, to był dramat... Kto tego nie przeżył… Latami to Powstanie do mnie wracało w snach, w myślach, w wyobraźni. Stąd może moje takie trochę wygłupianie się, poczucie humoru. Nie każdemu musiałam się zwierzać, opowiadać o tych szczegółach, dlatego nadrabiałam to poczuciem humoru. Natomiast samo Powstanie było dramatem, ale było chyba na owe czasy potrzebne. Każde tego typu wydarzenie powoduje jakieś wyzwolenie, jakąś wolność w społeczeństwie, [które] do czegoś dąży, nie daje tak poddać się całkowicie. Jeżeli ja jako dziecko też byłam zaangażowana, to co mówić o tych dorosłych? Jak oni musieli być zaangażowani.
Warszawa, 31 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Kamila Cichocka