Irena Missala „Bronka”
- Proszę opowiedzieć o czasach przedwojennych, jak pani się żyło, kim byli pani rodzice.
Urodziłam się 4 października 1924 roku w Bydgoszczy. Matka pochodziła z Radomia, ojciec z Sieradza. Ojciec skończył SGH. Rodzice pobrali się w 1920 roku i po ślubie przyjechali do Bydgoszczy. Ojciec odkupił od Niemca, który wyjeżdżał do Niemiec księgarnię i skład nut na ulicy Gdańskiej. Prowadził księgarnię do roku 1935 albo 1936. Później, wskutek zmienionych warunków finansowych, musiał księgarnię zlikwidować. Zaczął pracować w bankowości. Pracował początkowo w Łodzi, później we Włocławku, gdzie został zastępcą dyrektora Komunalnej Kasy Oszczędności. Do Włocławka cała rodzina przeniosła się na jesieni 1938 roku.
Mam dwie siostry, jedną starszą, drugą młodszą. We Włocławku chodziłam do trzeciej gimnazjalnej, którą ukończyłam przed wybuchem wojny.
- Wybuch wojny zastał panią we Włocławku?
Właściwie pod Włocławkiem, gdzie byliśmy na letnisku, w Michalinie. Jeszcze w Bydgoszczy byłam w zuchach. Jakiś czas mieszkaliśmy w Łodzi, [tam] ukończyłam pierwszą i drugą klasę gimnazjalną i należałam do harcerstwa, we Włocławku kontynuowałam. W 1939 roku byłam na obozie nad jeziorem Charzykowskim, to już była prawie granica z Niemcami. To było w lipcu. W sierpniu w Michalinie zastała mnie wojna. Rodzice nie zgodzili się, żebym wróciła do Włocławka, gdzie harcerki prowadziły punkty żywnościowe na stacji kolejowej dla żołnierzy zmobilizowanych. W Michalinie była samorzutna organizacja pomocy, bo było masę uciekinierów z Pomorza. Chodziłam ze starszą siostrą i zbierałyśmy ubranie i żywność od mieszkańców dla uciekinierów. Po rozpoczęciu działań wojennych przyjechaliśmy do majątku ziemskiego dalekich powinowatych i z nimi wyruszyliśmy na wędrówkę. Omalże nie trafiliśmy na bitwę kutnowską. Wróciliśmy do majątku.
- Czemu miała służyć ta wędrówka?
To było uciekanie przed działaniami wojennymi. Wszystkie drogi były zawalone uciekinierami. Z tego majątku było kilka powozów. Jakiś koń, który miał nakaz ewakuacji, bo był bardzo rasowy. Z powrotem [znaleźliśmy się] w majątku, [gdzie] zastaliśmy Niemców, którzy do właścicielek odnosili się dosyć możliwie. Notabene były kalekami, bo były głuchonieme.
- Nie kazali im wynieść się z tego majątku?
W danym momencie nie, ale uciekinierzy, który byli w obejściu gospodarskim, to byli poddawani jakimś… Na przykład rozstrzelano chłopca w mundurku harcerskim. Moja matka była przerażona.
- Pani wtedy była z całą rodziną?
Wtedy z całą rodziną. Wróciliśmy do Włocławka. Ojciec musiał podjąć pracę w Komunalnej Kasie Oszczędności przy dyrektorze Niemcu. Właściwie za darmo, dlatego że przedtem wszyscy pracownicy dostali jeszcze od władz polskich trzymiesięczne wynagrodzenie z góry. Później Niemcy kazali pracować za to wynagrodzenie.
- Pamięta pani, ile wynosiło to wynagrodzenie?
W tej chwili to nie powiem. Miałam piętnaście lat, nie orientowałam się tak bardo w sprawach gospodarczych mojej matki.
- Czy złotówki jeszcze funkcjonowały? Czy to nie była tak naprawdę praca za darmo?
Nie wiem. Włocławek włączono do Rzeszy. Nazwano Leslau i nazywało się, że to jest Rzesza. Granica z Generalnym Gubernatorstwem przebiegała koło Żychlina. Żychlin, Kutno – coś takiego.
- Pani była później w Warszawie. Jak pani oceniała różnicę między polityką Niemców na terenach Rzeszy, wcielonych a okupowanych? Czy sytuacja rzeczywiście czymś się różniła?
Terror niemiecki był coraz większy. We Włocławku już było widać, że Żydzi musieli chodzić z opaskami. Wyznaczono im dzielnicę, w której mieli mieszkać, ale to jeszcze było trochę płynne. W każdym razie dosyć wcześnie zaczęły się prześladowania, bo już w październiku zrobiono coś takiego, jak w Krakowie później z profesorami uniwersytetu. W Włocławku był biskup. Główny biskup wyjechał, został sufragan Klepacz, który został później błogosławionym przez Jana Pawła II. Zostali wezwani wszyscy profesorowie seminarium i profesorowie gimnazjów. Były dwa gimnazja męskie i jedno żeńskie. Wszystkich mężczyzn i księży wywieziono z Włocławka do ciężkich robót. Podobno budowali jakąś drogę. Nasz katecheta z gimnazjum dostał zapalenia płuc i umarł. Reszta, jak przeżyła, to wysłali ich do Dachau, nawet dużo kleryków z seminarium. […]
- O tajnym nauczaniu nie było mowy, bo we Włocławku nie było w ogóle nauczycieli?
O nauce to nie było mowy wtedy. Nawet szkoły powszechne były nieczynne, już nie mówiąc o gimnazjach. Z koleżankami byłyśmy naiwne, zgromadziłyśmy podręczniki z czwartej klasy. Najpierw chodziłyśmy do profesorów, którzy byli bardo przerażeni, nie chcieli z nami rozmawiać w ogóle. Odesłali nas do domu. Usiłowałyśmy się same uczyć. Uczyłam młodszą siostrę i jej koleżankę, które powinny być w czwartej czy piątej klasie szkoły powszechnej. Bardzo szybko zaczęły się wywiezienia, wysiedlenia. Przede wszystkim nauczycielki, rodziny nauczycielek, inteligencja i taki lumpenproletariat, bo chcieli się pozbyć niepewnego elementu. 8 grudnia – myśmy mieszkali na drugim piętrze – na pierwszym piętrze wysiedlono naszych sąsiadów. Od 8 grudnia już pakowało się plecaki, żeby mieć najkonieczniejsze rzeczy, żeby być w każdej chwili gotowym. W nocy przychodzili i w ciągu dwudziestu minut trzeba było wyjść. Mam oryginalny nakaz wysiedlenia. Nas wysiedlili w lutym 1940 roku.
To było w ten sposób, że wieczorem była godzina policyjna, po godzinie dziesiątej wieczorem przyszli żandarmi i wręczyli nakaz. W ciągu dwudziestu minut trzeba było wyjść. Żandarmi zaprowadzili [nas] do szkoły powszechnej, która znajdowała się blisko stacji kolejowej. Był mróz bardzo duży. Jakieś saneczki żeśmy wzięli i tobół z pościelą. Mam spis osób, jaki siostra zrobiła, które były w dawnej szkolnej izbie. Są dwa nazwiska żydowskie, czyli byli i Polacy, i Żydzi jednocześnie wysiedlani; byli przedstawiciele inteligencji i były osoby z Grzywna, dzielnicy biedoty.
- Represje dotykały po prostu wszystkich Polaków.
Tak.
To była zasada, że przede wszystkim inteligencja i taki proletariat. Na Grzywnie to byli złodzieje, bezrobotni.
- Inteligencja była zastępowana niemieckimi urzędnikami?
Niemcami. Przede wszystkim natychmiast do opuszczonych mieszkań (które były przecież zaopatrzone w jakieś przetwory na zimę, bo przed wojną bardzo dużo robiło się tego, trochę żywności matka wzięła, ale można było wziąć dwadzieścia kilogramów) przyjeżdżali
Baltendeutsche. Bo w tym okresie, na skutek umowy Ribbentrop-Mołotow, z Estonii i Łotwy [przyjeżdżało dużo osób]. W Estonii było bardzo dużo Niemców, [osób] pochodzenia niemieckiego. Podobno to było przymusowo ze strony Rosjan, prawdopodobnie chcieli jak najprędzej stamtąd się wydostać, byli osadzeni natychmiast. Na pierwszym piętrze, gdzie 8 grudnia wysiedlono naszych sąsiadów, to natychmiast już była jakaś rodzina niemiecka, z tych
Baltendeuschów. Nic bliższego o nich nie wiem i nie wiedziałam, ale taka była ciekawostka, że moja matka w tym zamieszaniu zgarnęła na serwecie ze stołu bieliznę pościelową, z szafy wzięła tobołek. Jak żandarmi nas sprowadzali, to na pierwszym piętrze były uchylone drzwi. Matka wrzuciła tobołek. Już nie pamiętam, w jaki sposób, jednak te rzeczy znalazły się u nas później. Na pierwszym piętrze mieszkali już Niemcy, osiedleni na miejsce wysiedlonych sąsiadów.
- Może pani matka ich znała?
Nie, absolutnie ich nie znała, bo jednak była bariera językowa.
- Dokąd państwa wywieźli z budynku szkoły?
To był obóz przejściowy w szkole powszechnej. Myśmy byli jedni z ostatnich, którzy zostali tam doprowadzeni.
- Ile mniej więcej osób było w szkole?
Trudno powiedzieć. W izbie lekcyjnej było chyba dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć osób. Ile mogło być takich klas w szkole powszechnej, trudno powiedzieć. Byli i Polacy, i Żydzi przemieszani razem. Formowano pociąg, który jechał w nieznane do Generalnej Guberni i zało jednego wagonu. Wobec tego trzydzieści czy czterdzieści osób dostało przepustki na jazdę normalnym pociągiem.
- Jakim pociągiem pani jechała?
Myśmy pojechali normalnym pociągiem osobowym, jako ta nadwyżka, która się nie zmieściła w transport. Pierwszy transport, kiedy 8 grudnia byli ludzie wysiedlani, jechał w Kieleckie, na wieś. Nasz transport z lutego koło Tarnowa, ale nic pewnego nie wiem na ten temat. Rodzice chcieli dostać się do Warszawy, ale ponieważ do Warszawy nie wydawano przepustek, to rodzice podali Bieżanów, przez Warszawę. Bieżanów w tej chwili to jest przedmieście Krakowa, ale wtedy to była miejscowość między Krakowem a Wieliczką. [Tam] mieszkała siostra matki, ale najpierw pojechaliśmy do Warszawy, gdzie matka miała brata ciotecznego w piątej kolonii WSN-u. Zwaliliśmy się w pięć osób.
- Brat cioteczny mieszkał sam, czy było więcej osób w tym mieszkaniu?
W tym mieszkaniu był chory na
sclerosis multiplex mój wuj i jego matka. To było małe mieszkanie dwupokojowe. Ogrzewania wtedy nie było, tylko piecyk koza. Nie mogliśmy zostać ze względu na chorobę wuja, bo on potrzebował spokoju. Wtedy kuzynka, która miała bliźniak na Bielanach przy ulicy Kleczewskiej, ofiarowała gościnę moim rodzicom i byliśmy tam do końca okupacji. Pierwsze miesiące byłam u wujostwa Jabłońskich w domu przy ulicy Inflanckiej. Po kilku miesiącach dołączyłam do rodziców na Bielanach. Przez pierwsze półtora roku to bazowaliśmy na zupach z RGO – Rada Główna Opiekuńcza. To było stowarzyszenie, które pomagało wszystkim wysiedlonym i były kuchnie, które wydawały zupy. W następnym roku szkolnym – 1940 na 1941 – to chodziłam na państwowe kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia. To była właściwie trzecia i czwarta klasa gimnazjalna. To było przedwojenne Gimnazjum i Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej, które mieściło się na placu Inwalidów 10, w tak zwanym dawnym Hotelu Oficerskim. Zrobiłam czwartą klasę gimnazjalną i potem zdałam do technikum chemicznego. To była szkoła zawodowa drugiego stopnia. Chodziłam szczęśliwa miesiąc czy sześć tygodni, bo trzeba było najpierw zdać egzamin. Wcale nie było łatwo się dostać. Wyszedł przepis, że w szkołach zawodowych trzeba mieć skończone osiemnaście lat. Ponieważ miałam siedemnaście, jakoś mój ojciec nie chciał starać się o moją sfałszowaną metrykę, wobec tego usunęli mnie ze szkoły i przez rok pracowałam w Miejskim Instytucie Higieny w Pracowni Badania Środków Spożywczych. Instytut mieścił się przy ulicy Nowogrodzkiej, niedaleko placu Zawiszy.
- Pani ojcu udało się znaleźć jakąś pracę?
Tak. Dzięki wujowi Jabłońskiemu dostał pracę w Miejskim Urzędzie do Spraw Wyżywienia.
- Wrócę do kwestii przepustek. Państwo dostali przepustki do Warszawy?
Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to trzeba było się zameldować. Później zaczęli wydawać kenkarty. Wtedy jeszcze nie było kenkart.
- Od 1940 roku były kenkarty.
Trudno mi powiedzieć w tej chwili, jakoś nie napotkałam, szukając różnych dokumentów, na kenkartę. Trudno powiedzieć, kiedy była wydana. Dojechaliśmy w każdym razie do Warszawy. Ojciec dostał pracę. Był kontrolerem. Sprawdzał zapasy u hurtowników.
- Kiedy zaczęła się pani działalność konspiracyjna?
W 1941 roku, ale udokumentowane to mam dopiero od 1942 roku.
Tak. Przy ulicy Krechowieckiej…
- Co robiła pani przed Powstaniem?
Przed Powstaniem roznosiłam prasę, „Biuletyn Informacyjny” i od czasu do czasu była „Rzeczpospolita”. Jeszcze ewentualnie jakieś inne, ale bardzo rzadko.
- Miała pani wskazane adresy?
Tak. Na rogu ulicy Felińskiego i Mierosławskiego jest dom narożny. Z rogu się wchodziło. W suterynie było mieszkanie, gdzie był punkt, gdzie wydawano mi prasę. Później przewoziłam ją na Bielany, miałam kilka adresów.
- Jak ją pani przewoziła? Niemcy szukali takich osób.
Raz miałam bardzo przykre wydarzenie, dlatego że jechałam tramwajem i już było ciemno. Miałam wysiąść przy obecnym AWF, przy alei Zjednoczenia. Okazało się, że jacyś niemieccy żandarmi stoją, każą wszystkim wysiadać. Prawdopodobnie rewidowali. Było ciemno, trudno było się zorientować, co jest. Okazało się, że tylko mężczyzn, a kobietom kazali iść. Szczęśliwie razem z prasą szłam wtedy przez pola, bo było jeszcze niezabudowane i skończyło się tylko na strachu.
- Rodzice wiedzieli, co pani robi?
Musieli wiedzieć, dlatego że jeden egzemplarz przynosiłam do domu. Była jeszcze kuzynka, właścicielka domu, jej matka i moi rodzice, moja rodzina. Poza tym nosiłam bezpośrednio do sąsiedniego domu. Myśmy mieszkali Kleczewska 51, a Kleczewska 49 mieszkali państwo Nurowscy, też zanosiłam. Jeszcze miałam kilka adresów, już mniej znanych osób. Potem zaczęło się bardziej intensywne szkolenie. Na samym początku, w 1941 roku, to było szkolenie sanitarne, które prowadziła pani doktor Słomczyńska, która była lekarzem w Domu Boduena. To jest sierociniec dla małych dzieci, dla niemowląt. Powstał chyba w pierwszej połowie XVIII wieku dla podrzutków, dla dzieci.
Pani doktor, ponieważ była lekarzem, przyjmowała nas i szkoliła. Oprócz mnie chodziła moja starsza siostra Wanda i jeszcze kilka osób.
- Jako sanitariuszka działała pani jeszcze przed Powstaniem, czy dopiero po wybuchu?
Dopiero po wybuchu, właściwie dopiero w szpitalu.
- Jak pamięta pani wybuch samego Powstania? Gdzie pani wtedy była?
Razem ze swoim patrolem byłam na ulicy Kleczewskiej 51, czyli [tam,] gdzie mieszkałam. Moje dziewczęta też przyszły.
- Kto był pani bezpośrednim dowódcą?
Aleksander Nurowski, sąsiad. Nawet początkowo uważałam, że był kapitanem, ale okazało się później, że był porucznikiem. Było to może jakoś niefortunne, że przydzielono nas do oddziałów wojskowych dopiero przed samym Powstaniem. Oddział może nie został dobrze zorganizowany ze względu na to, że bardzo dużo ludzi nie dojechało przecież do domu. Powstanie wybuchło o piątej, już przed piątą też było trudno poruszać się po mieście. Mój ojciec z pracy w ogóle nie wrócił i Powstanie przeżył najpierw na Starym Mieście, a później przedostał się do Śródmieścia. Była słaba łączność.
- Pani ojciec przez całe Powstanie nie mógł się przedostać na Bielany?
Nawet należał do oddziału Nurowskiego, ale już się nie przedostał. Został na Starym Mieście. Pracował na ulicy Próżnej. Z Próżnej jeszcze na Stare Miasto jakoś dotarł, a już na Żoliborz się nie przedostał.
- Do oddziału Nurowskiego, przed Powstaniem?
Tak, ale znacznie później się dowiedziałam.
Oczywiście, że nie.
To był oddział złożony z rezerwistów.
- Jak było po wybuchu Powstania?
Nurowski kazał nam zostać na miejscu, że on nas wezwie do siebie. Wobec tego myśmy siedziały na Kleczewskiej 51. W ogóle nas nie wezwał, jakieś strzały było słychać daleko, nie wiadomo, kto i co. Wieczorem wpadł do domu. Powiedział, żeby rozesłać dziewczyny do domu, że ich nie weźmie. Idzie do Puszczy Kampinoskiej razem z innymi oddziałami. I tyle go widziałam. Niestety zginął później przy przechodzeniu z Puszczy Kampinoskiej na Żoliborz. 1 sierpnia oddziały z Żoliborza i Bielan wycofały się do Puszczy Kampinoskiej. Potem dostały rozkaz, żeby z powrotem wrócić na Żoliborz. Wobec tego musiały przejść przez Bielany. Wywiązały się walki na ulicy Żeromskiego.
- Co dalej działo się z panią?
Myśmy w dalszym ciągu były na Kleczewskiej 51. Jedna, która mieszkała na Cegłowskiej, to postanowiła iść do domu. Dziewczyny rozeszły się właściwie. 1 sierpnia powstańcy zdobyli wojskowy samochód z przyczepą wyładowany konserwami, papierosami i bronią, który musiał zatrzymać się niedaleko, bo Niemców zabito. To zostało przeniesione do Naszego Domu. Broń była przekazana na pewno do oddziału wojskowego, a żywność i papierosy do „Naszego Domu” – tego szpitala. 2 sierpnia na samochodzie znalazł się chłopiec dwunasto-, czternastoletni, który nie wiem czego szukał, czy bawił się w partyzanta. Został postrzelony przez Niemców, którzy przejeżdżali ulicami. Wszyscy siedzieli zamknięci na głucho w domu, w piwnicach. Okazało się, że chłopiec z placu Konfederacji przeczołgał się na ulicę Kleczewską. Nawet nie do nas, tylko do sąsiedniego domu, gdzie mieszkała położna, która go opatrzyła. Ale ponieważ wiedziała, że mamy nosze, to zawiadomiła nas, że trzeba go przenieść do szpitala. Myśmy go przeniosły do szpitala. Był ciężko ranny – lekarze wyszli do Puszczy Kampinoskiej – nie mogli mu udzielić odpowiedniej pomocy. Został przewieziony wozem konnym chyba do szpitala Dzieciątka Jezus. Sanitariuszka, która go przewoziła, też została ranna, ale chyba w drodze powrotnej, bo leżała w „Naszym Domu”.
Został uratowany, ale był ranny w jądra. Później podobno wyzdrowiał. Dowiedziałam się wiele lat później. To już było po walkach. 3 sierpnia znowu zawiadomiono nas, że w domu na rogu Lipińskiej i placu Konfederacji leży ranny mężczyzna i żeby go przenieść do szpitala. Też żeśmy go przeniosły i już z siostrą zostałyśmy w szpitalu.
- Kto panie zawiadamiał? Przypadkowi wiedzieli, że dwie sanitariuszki mieszkają w danym domu?
Sąsiadka, położna, widocznie orientowała się, a z tamtego domu, dlaczego żeśmy się dowiedziały, to już nie pamiętam, kto nas zawiadomił. Wiem, że był ranny w nogi, bardzo ciężki do niesienia mężczyzna. [Nie pamiętam], czy go widziałam w szpitalu, czy nie, bo później już byłyśmy w szpitalu. Mój pierwszy dyżur w szpitalu to wypadł przy dwóch rannych Niemcach. Jeden okropnie się bał, był ranny w twarz. Drugi usiłował nawiązać jakiś kontakt, porozmawiać. Pokazywał mi swoją książeczkę wojskową.
- Pani mówiła po niemiecku?
Uczyłam się niemieckiego w szkole, ale moja znajomość była bardzo mizerna. Chyba miałam ze dwa dyżury przy Niemcach, bo nikt nie chciał przy nich być. Byłam oburzona, bo wkroczyła jakaś dziewczyna z dwoma chłopakami, która strzelała gdzieś i uważała, że ona raniła tych Niemców, i była zadowolona z siebie. Mnie bardzo nie podobało się jej zachowanie. Za dwa dni Niemcy dowiedzieli się o rannych i z wielkim wrzaskiem dotarli do szpitala. Dowiedziałam się później, na początku lat osiemdziesiątych zbierano wszystkie wspomnienia dla Muzeum [Historycznego] miasta Warszawy. Nasze komendantki i instruktorki, z którymi miałyśmy kontakt w czasie okupacji, były zaangażowane w tą działalność. Wyszedł tom – kobiety, które zginęły w czasie wojny. Jest cały szereg różnych zebranych relacji. Myśmy zrobiły zebrania wszystkich pracownic tego szpitala, żeby jakoś skonfrontować nasze wspomnienia. Dowiedziałam się, że komendant CIWF-u był kolegą z uniwersytetu pani doktor Jakubowskiej-Mancewicz, która odgrywała ważną rolę na terenie Bielan. Niemiec, jak ją zobaczył, to się uspokoił, przestał krzyczeć. Był komendantem Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, zajętego przez Niemców. To była placówka niemiecka.
Pani doktor Jakubowska była lekarzem na terenie Bielan. Przyjmowała w ośrodku zdrowia, który mieścił się koło Hali Marymonckiej. Hala Marymoncka istniała, za nią był ośrodek zdrowia. Była umowa, że został opuszczony punkt opatrunkowy, który mieścił się na Marymoncie. Zostały różne przybory, lekarstwa. Chodziło o to, żeby przewieźć to urządzenie, bo tamten ośrodek był nieczynny i personel przeszedł do Naszego Domu. Niemiec sobie zażyczył, żeby skontaktować się z jego siostrzenicą, która była na Żoliborzu. Chciał ją wydostać z Żoliborza. Siostrzenica była w oddziałach powstańczych. W końcu jakoś się skomunikowano i dalej zostały przewiezione urządzenia sanitarne. Trudno uwierzyć, ale w CIWF-ie nie było wody. Jak przestały działać wodociągi, to wtedy przyjeżdżali do Naszego Domu pomocnicy kałmucy i pobierali wodę, bo była studnia i pompa.
Zabrali, oczywiście. Uważało się, że to jest tylko ludność cywilna, która została postrzelona przy wykopywaniu kartofli, bo były takie przypadki.
- Poszkodowaną ludność cywilną zostawiono w spokoju?
To też punkt kontaktowy musiał być, dlatego że nieraz rano widziałam jakieś części garderoby wojskowej, które w łazience…
To był raczej punkt odpoczynkowy dla patroli, które przechodziły z Puszczy Kampinoskiej na Żoliborz, przecież była jakaś łączność.
- Czy pani była później, poza szpitalem, w jakimś innym miejscu?
Nie.
Tak, nawet z obiema siostrami. Młodsza siostra była harcerką i harcerki były wszystkie przydzielone do szpitala, początkowo na ulicę Lipińską, bo na Lipińskiej był punkt łączności i sanitarny. Potem wszystko przeszło do „Naszego Domu”. Okazało się (też się dowiedziałam w latach osiemdziesiątych), że w czasie Powstania była epidemia szkarlatyny na Bielanach. Dzięki porozumieniu z Niemcami założono oddział zakaźny na ulicy Lipińskiej. Pod koniec września ozdrowieńcy z oddziału zakaźnego… przychodziły dziewczyny do „Naszego Domu”.
- Dużo mieli państwo pacjentów w szpitalu?
Powstańcy ozdrowieńcy to przechodzili do Puszczy Kampinoskiej, do Lasek. W Laskach też był szpital, to może na rekonwalescencję i do oddziałów. Później jedna z moich dziewczyn przeprowadzała grupki ozdrowieńców. Tu zapełniało się osobami chronicznie chorymi z mieszkań, które były wysiedlane przez Niemców. Bielany były bardzo małe. Wawrzyszew to była wieś zupełnie oddzielna, a granicą była ulica Przybyszewskiego. Ostatnie domy były na Przybyszewskiego. Niemcy zaczynali wysiedlać najpierw Marymoncką, Cegłowską, od ulicy Żeromskiego uliczki.
- Kto zaopatrywał szpital w bandaże, leki, żywność?
To wszystko było przed Powstaniem przygotowane.
Później nie było żadnego zaopatrzenia dodatkowego. Apteką były dwie panie magister farmacji: Zofia Czubińska – nasza gospodyni, u której mieszkaliśmy – i Alina Lewandowska. Urządzały aptekę i zaopatrzenia, częściowo również pracowały jako sanitariuszki. Szpital był na rogu alei Zjednoczenia. „Nasz Dom” w tej chwili istnieje.
- Przedwojenny „Nasz Dom”, szpital, w którym pani pracowała w czasie Powstania, mieścił się na rogu alei Zjednoczenia i ulicy Szregera, na placu Konfederacji. Czy przypomina sobie pani wydarzenia, rannych? Co pani szczególnie zapamiętała z tamtego czasu?
Opowiadałam o rannych Niemcach. Potem było sporo dzieci. Było dwóch ulubieńców, najmłodszych – Cezary Cesarski i Jacek, nie pamiętam nazwiska. Jacek miał amputowaną nogę. Czarek też był w nogi ranny. Potem sanitariuszki też były ranne: Hanka Kołakowska, która mieszkała na Bielanach (chłopcy też mieszkali na Bielanach) i Sława, która 2 sierpnia wiozła rannego chłopca do szpitala Dzieciątka Jezus. W drodze powrotnej była ranna. Hanka Kołakowska później już stanęła na nogi i również z nami pracowała. Miałyśmy dyżury po dwanaście godzin.
Chyba tak. Początkowo przychodziłyśmy tylko na dyżury, a mieszkałyśmy w domu. To było stosunkowo niedaleko domu na Kleczewskiej 52. Później, kiedy Niemcy zaczęli wysiedlać ludność z okolic Marymonckiej, Żeromskiego i Podczaszyńskiego, to uciekinierzy przychodzili do domów na Kleczewskiej czy na Chełmżyńskiej. Już nie było miejsca dla nas z jednej strony, a z drugiej strony było niebezpiecznie ruszać się na takich małych odcinkach, dlatego że grasowali własowcy czy „ukraińcy” – teraz okazuje się, że to są nieadekwatne nazwy, że to były wojska inne – w każdym razie tego temperamentu. Gwałcili dziewczyny i kobiety, rabowali, wyłudzali złoto, kazali się okupywać.
- Czy pani ich widziała, czy tak zwani ukraińcy dotarli do szpitala?
W szpitalu był wypadek, że w nocy przyszli i powiedzieli, że mają rannych wśród pędzonych przez siebie ludzi cywilnych, bo przecież z Marymontu też pędzili. Już z Żoliborza zaczynali częściowo. Wtedy wysłano patrol, który miał dyżur. Poszły co najmniej trzy dziewczyny. Skrzywili się na taką, która miała trzydzieści parę lat, ale wszystkie poszły niby opatrywać rannych, których w ogóle nie było i dwie z nich, młodsze, zgwałcili, a najstarszą zamknęli na pierwszym piętrze. Wyskoczyła z pierwszego piętra i jakoś szczęśliwie doszła w nocy do Naszego Domu, i zawiadomiła, co się dzieje. Matka jednej z tych dziewczyn z jakimś oficerem niemieckim chodziła i szukali tych, ale w końcu chyba znaleźli córkę. Jedna uciekła rano do domu, bo też mieszkała na Bielanach. Później myśmy nocowały w szpitalu, do domu nie wychodziłyśmy. Dwudziestego któregoś września również wysiedlono ulicę Kleczewską i Przybyszewskiego, ale kazali po prostu iść przed siebie,
- Nie do żadnego konkretnego miejsca?
Matka poszła. Właścicielka mieszkania z matką były na punkcie, gdzie gromadzono starców, którzy nie mogli sami iść. W „Naszym Domu” kwaterowali czołgiści i [był] czołg, bo w nocy spali, a w dzień jeździli walczyć na Żoliborz.
Tak, niemieccy. Cywilnej ludności, oprócz „Naszego Domu” i punktu na Lipińskiej, gdzie byli starcy, to już więcej nie było.
- Co się działo w chwili kapitulacji Warszawy?
Na Żoliborzu wcześniej była kapitulacja. Nawet teraz się dowiedziałam, że 29 września przyszedł rozkaz, żeby skapitulować.
- Jak wyglądała ewakuacja szpitala, rannych?
Bardzo elegancko. W Pruszkowie nie mogli się nadziwić, bo myśmy przyjechali karetkami pogotowia z rannymi.
- To było zorganizowane przez Niemców?
Oczywiście.
- To było spowodowane tym, że musieli się stosować do Konwencji Genewskiej?
Nie.
Przypuszczam, że to komendant CIWF-u musiał to załatwiać. Nie wiem, skąd się wzięły karetki. Zawieźli nas do obozu w Pruszkowie. Starców ciężarówkami czy karetkami zawozili do Pruszkowa, ale wsadzili ich gdzieś, chyba nie do obozu.
- W Pruszkowie był zorganizowany szpital polowy?
W Pruszkowie był ogromny obóz. To był bardzo duży teren kolejowy, gdzie były hale, gdzie remontowano jakieś wagony. Wtedy hale były puste, nie było żadnych przyrządów, ale zapełnione były warszawiakami. Z całej Warszawy wszyscy przechodzili przez obóz w Pruszkowie, komu nie udało się uciec po drodze. Dwie noce makabryczne.
- Pani i pani siostry spotkałyście matkę?
Nie. Matka poszła gdzieś przed siebie. Nie trafiła do Pruszkowa. Myśmy już trzymały się szpitala. Dzieci były osobno ewakuowane, osobno przeszły przez Pruszków i osobno zostały wywiezione, ale nawet dosyć niedaleko. Szpital został wywieziony przez Częstochowę do Koniecpola. To była makabryczna droga, dlatego że jechaliśmy na węglarkach, w nocy było zimno, to był 4 października.
Z rannymi. Ranni leżeli, miejsc już nie było, żeby usiąść, tylko cały czas się stało. Była obstawa niemiecka, żeby nikt nie wychodził z wagonów. Dojechaliśmy do Częstochowy na dworzec towarowy. Siostra pracowała w Społem i zobaczyła znajomego magazyniera. Dowiedział się od kolejarzy, że nasz pociąg stoi na torze do Rzeszy. Ona koniecznie, żebyśmy wysiadły. Jechała w innym wagonie, a ja z drugą siostrą w innym. Każda miała plecak, poza tym jakąś kołdrę, ale kołdry były dla rannych. Nie było możliwości żadnej dyskusji. W końcu wysiadłyśmy, bo to było jakoś załatwione przez magazyniera z Niemcami, żeby patrzył w inną stronę (bo nie wolno nam było opuszczać wagonów) i wysiadłyśmy w Częstochowie. Siostra sobie wyobrażała, że „Społem” się nią zajmie, że znajdzie jakąś pracę. Okazało się, że warszawiaków w Częstochowie jest tyle, że niemożliwe jest uzyskanie mieszkania czy pracy. Dzięki zmartwychwstankom (młodsza siostra chodziła do szkoły zmartwychwstanek) dostałyśmy się do baraków dla warszawiaków, które były świeżo wybudowane w jakimś parku niedaleko Jasnej Góry.
Kilka dni. Z młodszą siostrą doszłyśmy do wniosku, że musimy odszukać nasz szpital, [dowiedzieć,] co się z nim stało. Już w RGO – Radzie Głównej Opiekuńczej – w Częstochowie wiedziano, że dojechał do Koniecpola. Z młodszą siostrą wybrałyśmy się do Koniecpola, co nie było takie proste, bo Niemcy łapali do kopania okopów. We dwie, z dwoma chłopcami, też z Bielan (jeden poszukiwał matki, która była jakoby w „Naszym Domu”) wyruszyłyśmy do Koniecpola. Okazało się, że szpital pojechał do następnej miejscowości. Poszłyśmy do następnej miejscowości. Okazało się, że jeszcze dalej.
Już nie wiem. Szpital był w Witowie, to był majątek Witów. Większość ludności, która się przytuliła do szpitala, jakieś sanitariuszki… Okazało się, że może zostać bardzo niewiele sanitariuszek, bo po prostu ten majątek ich nie utrzyma. Gmina była w Inowłodzu. W Inowłodzu myśmy nawet nocowały z siostrą. Doszłyśmy do wniosku, że nie ma co robić i wróciłyśmy do Częstochowy. W Częstochowie były baraki pełne. Warunki higieniczne były bardzo trudne. Wtedy doszłyśmy do wniosku, że trzeba pojechać do mojej ciotki pod Kraków, do Bieżanowa. Pojechałyśmy przez Kraków, trzeba było przesiąść się na podmiejską kolej. Dojechałyśmy po ciemku do Bieżanowa, nie bardzo wiedząc, jak się dalej ruszyć, ale moją starszą siostrę rozpoznała jakaś znajoma ciotki i doprowadziła nas. Okazało się, że tym samym pociągiem przyjechał mój ojciec i moja matka, oczywiście nie wiedząc nic o nas ani my o nich.
- O sobie wiedzieli, razem jechali?
Matka napisała do ciotki, że jest w Milanówku, a ojciec był od połowy września. Dwa razy w czasie Powstania (we wrześniu chyba) była możliwość, żeby ludność cywilna wychodziła z Warszawy, tylko bardzo niewiele osób się na to zgadzało. Przyjaciele, u których mój ojciec się zatrzymał w Śródmieściu już po wyjściu ze Starego Miasta, to postanowili wyjść. Ojciec też nie miał wyjścia, tylko razem z nimi wyszedł. Też chyba przechodzili przez Pruszków i zostali wywiezieni w Kieleckie. Ojciec znał adres swojej szwagierki i dojechał do Bieżanowa. Był już od połowy września, a matka napisała do siostry, że jest w Milanówku, nic nie wie o nas, że jesteśmy ze szpitalem. Wtedy tatuś pojechał po matkę, żeby ją przywieźć.
- Spotkali się państwo już w drodze?
Nie. Spotkaliśmy się dopiero u ciotki w domu. Ponieważ ojciec był już od połowy września, to dobrze wiedział, jak od przystanku kolejowego trafić do ciotki. Szybko przyszli, a myśmy się błąkały trochę. Dopiero po znalezieniu znajomej, która nas doprowadziła, to doszłyśmy parę minut później. Na dworcu w Krakowie spotkałyśmy jedną z moich noszowych, która była ze mną 1 sierpnia, ale później wróciła do domu, bo stosunkowo daleko mieszkała. Okazało się, że też miała przyjaciół w Bieżanowie i przyjechała z siostrami i z siostrzeńcem.
- Od ciotki udali się państwo do Włocławka czy do Warszawy?
U ciotki byliśmy wszyscy do stycznia. W lutym ojciec z matką pojechali do Włocławka, żeby odzyskać coś. Został kredens, z dwunastu krzeseł zostało osiem i w bardzo złym stanie. Jeszcze biurko zostało. Mam wrażenie, że inne rzeczy były wyszabrowane przez ludność miejscową we Włocławku po wyjściu Niemców.
- Czemu państwo nie chcieli zamieszkać z powrotem we Włocławku? Państwo zabrali meble, ale nie wprowadzili się?
Nie. Miałam studiować na politechnice w Łodzi. Na razie zostałam w Bieżanowie, bo zaczęłam pracować w drożdżowni, bo była fabryka drożdży. Siostra zaczęła pracować w Krakowie najpierw w „Społem”, a potem miała pracować w Łodzi. Ojciec chyba też miał zacząć pracę w Łodzi. Komunalna Kasa Oszczędności została zlikwidowana, nie została odtworzona po wojnie.
- Do kiedy mieszkała pani w Bieżanowie?
Mieszkałam do 1 października, bo pojechałam później zdawać egzamin na Politechnikę w 1945 roku.
Tak.
- Wrócili państwo do Warszawy?
Rodzice wrócili wcześniej. W Łodzi było bardzo ciężko o mieszkanie. Prywatnie nie można było wynająć mieszkania, tylko trzeba było mieć przydział na mieszkanie.
- Rodzice też przyjechali do Łodzi?
Przyjechali do Łodzi, ale z Łodzi była wysiedlona druga siostra mojej matki. Oni zdołali wrócić do swojego mieszkania. Na warunki powojenne to mieszkanie oczywiście było za duże dla nich, to jeden pokój podstąpili moim rodzicom. Rodzice z siostrami [tam] zamieszkali, a ja na razie pracowałam w Bieżanowie w drożdżowni. W lipcu 1945 roku pojechałam przez Warszawę do Zalesia. W Zalesiu otworzyła się szkoła – Państwowe Gimnazjum i Liceum imienia Emilii Plater, gdzie nauczycielką chemii była nasza komendantka z Bielan „Bylina”, pani Maria Świderska. W ostatnim roku, oprócz technikum chemicznego, chodziłam na komplety, na których uzupełniałam przedmioty do matury ogólnokształcącej, ponieważ w czasie okupacji wyższe szkoły nie przyjmowały bez matury po technikach, bo nie było historii ani języka polskiego. Chodziłam na komplety uzupełniające przy liceum Emilii Plater. Dzięki pani Marii Świderskiej zebrał się komplet, razem z koleżankami. Potem napisałam do dyrektorki z Bieżanowa, czy mogłaby mi dać zaświadczenie, że mam maturę. Wprawdzie matury nie zdołałyśmy zdać, dlatego że lekcje były od października do lipca, matury były w czerwcu. Niestety dyrektorka odpisała, żebym przyjechała i zdawała maturę w lipcu u nich w Zalesiu. Liceum państwowe Emilii Plater miało swój dom wypoczynkowy w Zalesiu Górnym. Po wojnie zgromadziły się nauczycielki i uczennice. [Tam] istniała szkoła. Pojechałam zdawać maturę i zdałam. Okazało się, że na politechnikę można było dostać się też bez matury. Miałam świadectwo, że jestem technikiem chemikiem, po ukończeniu szkoły technicznej. Naszymi niektórymi profesorami byli profesorowie z Uniwersytetu czy z Politechniki Warszawskiej. Tak że znali nas. Dziekanem wydziału chemicznego była pani Dorabialska, która uczyła nas chemii.
- Czy po wojnie spotykało coś panią w związku z działalnością w czasie Powstania?
W końcu roku 1945 skomunikowałam się z naszą komendantką rejonu Żoliborz. To była pani Janina Kraszkiewicz pseudonim „Biała” albo „Agnieszka”. Powiedziała, żeby pominąć to milczeniem i zupełnie tego nie poruszać. Co innego mężczyźni, względnie kobiety, które walczyły w oddziałach partyzanckich razem z mężczyznami. Do 1978 roku to w ogóle nie przyznawałam się. Nawet nie miałam styczności z tymi osobami, poza siostrami.
- Mieszkali państwo w Łodzi.
Ojciec zaczął pracować w „Społem”, później „Społem” przenieśli do Warszawy. „Społem” miało swój duży udział w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, dzięki temu rodzice to mieszkanie otrzymali.
Warszawa, 3 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski