Irena Figarska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Figarska, a moje panieńskie nazwisko w czasie Powstania było Irena Niemczuk.

  • Bardzo proszę opowiedzieć, gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny.

Przed wybuchem wojny mieszkałam na Ochocie, na ulicy Piotrkowskiej, ale nie pamiętam, jaki tam był numer.

  • Czy pani tam mieszkała razem z rodzicami, z rodzeństwem?

Tak.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Jak zapamiętałam? Może nie tak tragicznie, jak było. Nie byłam po prostu zorientowana, jak wojna wygląda. A byłam na Woli przecież, w samym sercu wojny.

  • Chodzi o 1939 rok. Jak pani zapamiętała ten okres?

Trudno mi powiedzieć coś o 1939 roku. Już byliśmy pod zaborem niemieckim. Jak było w 1939 roku, nie pamiętam dokładnie.

  • Chodzi o 1 września 1939 roku, o początek wojny.

Mieszkałam na Woli, a pracowałam na Ordynackiej. 1 września, idąc do pracy dowiedziałam się, że jest wybuch wojny.

  • Co się wtedy działo w Warszawie?

Co się działo? Pierwsze wrażenie: szłam do pracy ulicą, na Ordynackiej i szła Żydówka. Zaczęła strasznie rozpaczać, że oni zginą, jak Niemcy wejdą. Mówię: „Czego pani tak płacze?”. – „Proszę pani, to już nasz koniec! – mówi. – Jak Niemcy wejdą, to zginiemy!”. Ale to były takie krótkie [momenty]. Naturalnie poszłam – pracowałam w sklepie – otworzyłam sklep. Ale już były zamieszki, już jedni przychodzili, drudzy wychodzili, nie byli zorientowani. Jedni śmieli się, że to kawał jakiś, że coś. Tak że każdy myślał inaczej.

  • A okres późniejszy, okupacyjny? Gdzie pani wtedy mieszkała? Na Woli?

Na Elekcyjnej.

  • Jeszcze przed Powstaniem wyszła pani za mąż, tak?

Przed Powstaniem? To był 1943 rok? Już nie pamiętam, tyle lat.

  • Czy z mężem mieszkaliście państwo cały czas na Elekcyjnej?

Tak, na Elekcyjnej […].

  • Czy w czasie okupacji pani pracowała?

Tak, pracowałam w kantorze pralni chemicznej, jako ekspedientka. To prowadził Żyd, bardzo solidny człowiek.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch Powstania na Woli.

tekst Już nie wiem, żebym dobrze to skojarzyłam, ale w czasie Powstania już byłam mężatką i miałam jedno dziecko. Mąż był na Powstaniu, bo należał do AK czy jak tam, ale ponieważ był dowódcą, a dostali na dziesięć osób zdaje się pięć karabinów czy pistoletów, więc on się wyczołgał po piasku spod wiaduktu na Górczewskiej, do domu na ulicę Elekcyjną. Przyszedł poszarpany, całe ubranie, bo na kolanach po prostu szedł ten kawał drogi, bo już wszędzie byli Niemcy. Tym bardziej, że tam była szkoła niedaleko i Niemcy stacjonowali w szkole.

  • Jak długo pani mąż, jak wrócił, był u państwa w domu?

Był właściwie załamany, bo liczył, jak był zgrupowany na swoim odcinku, że dostaną broń czy coś, będą się jakoś bronić. Jak przyszedł, to był bardzo załamany i w ogóle nie wiedział, co ma robić. Nie chciał siedzieć w domu, pomimo że dziecko było maleńkie. Wiedział, że tam jego bracia strzelają, męczą się, a on siedzi w domu. Ale to było krótko. Tak szybko to postępowało, że niedługo, chyba parę dni i dosłownie: mąż pierzynę na plecy, ja dziecko i torbę pieluch i tak wyszliśmy z domu.

  • To był 6 sierpnia?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, jak wtedy wyglądało Powstanie na Woli. Jak to było?

Miałam maleńkie dziecko, naprawdę nie wiem, jak to było. Jak tylko wybuchło Powstanie, to zaraz krzyczeli sąsiedzi: „Uciekamy, bo idą Ukraińcy i wszystkich mordują! Palą domy i wszystkich mordują! Obejrzyjcie się, już wszędzie pożary są: Górczewska, początek Elekcyjnej!”. Mieszkałam przy Obozowej, na Elekcyjnej.

  • Jak pani wyszła z maleńkim dzieckiem 6 sierpnia, to w którą stronę się pani potem kierowała?

Na Ulrychów. To było kilka kilometrów. Ale po drodze pani z pięknej willi zatrzymała mnie, naturalnie kolacją mnie poczęstowała i powiedziała: „Niech pani się u mnie prześpi. Dobrze jeszcze jedną noc w domu przespać, bo nie wiadomo, co będzie”. Ale już nas gnębili Ukraińcy.

  • Do kiedy pani była w Warszawie? Jak pani wyszła z domu 6 sierpnia, z małym dzieckiem, jak wyglądała pani droga ewakuacyjna z Warszawy?

Na Urlychów, w tę stronę. Kiełpin, Łomianki. […] Tam już się poniewierałam. W takim domu – trudno powiedzieć dom, bo to był szkielet dopiero: ani podłóg, ani sufitu, nic, tylko szkielet – żeśmy pierwszą noc przenocowali. A później, to tak gdzie żeśmy się przytulili: i w stajni, i w oborze, i różnie, gdzie tylko można było się przytulić. Z tym małym dzieckiem naturalnie. Zawsze się starałam, miałam takie szczęście, że ktoś mnie przygarnął. Prosiłam tylko o miskę z wodą, żeby dziecko wykapać.

  • Czy miała pani kontakt z mężem?

Tak, z mężem wędrowałam. Jak mąż był na wiadukcie na Górczewskiej i broni nie dostał, to przyczołgał się do domu, bo na Elekcyjną to już nie było aż tak strasznie daleko, więc przyczołgał się. Już nie miał kontaktu, żeby skontaktować się z kimś, żeby mu dali broń. Strasznie przebolał to, że jest w domu, a jego koledzy bija się, w ogóle są [tam], a broni nie mają.

  • Jak długo była pani w Łomiankach, w Urlychowie? Do końca wojny?

Nie. W Łomiankach byłam bardzo krótko, nawet nie wiem czy dwa dni, czy tylko jeden dzień. W Kiełpinie mąż miał kolegę z wojska. Nie było co jeść ani pić, ani nawet gdzie w sklepie kupić cośkolwiek. Mąż mówi: „Wiesz, tutaj mam, w Kiełpinie kolegę, to pójdę. Ty tutaj poczekaj na mnie, a ja pójdę i zobaczę, co u niego”. Kiełpin już nie był daleko od tej miejscowości, gdzie byłam, bo to było daleko na Urlychowie. Poszedł. Kolega mówi: „Słuchaj, mam po drugiej stronie dom niewykończony, ale można mieszkać”. To było lato, więc tam żeśmy się sprowadzili. A po drugiej stronie ulicy była niemiecka kuchnia. Niemcy jak Niemcy – wszędzie są ludzie. Przynosili nam zupę, żebyśmy z głodu nie umarli. A jak popatrzyli na moja córkę maleńką w poduszce… Przychodził taki Niemiec, popatrzył, mówi: „Ja takie zostawiłem w domu”. I też ubolewał, niestety. Nie wszyscy przyszli bić się z Polakami.

  • W której miejscowości była pani najdłużej do zakończenia wojny?

Chyba w Kiełpinie, bo tam byli Niemcy i tam mogłam zostać w domu u kolegi męża. Ale jak Niemcy poszli… Nawet mówili: „Chodźcie z nami, będziecie mieli co jeść i na nas nie napadają, bo my jesteśmy kuchnią”. Ale mówię: „Będę z Niemcami wędrowała, ja wiem, jak będzie?”. Zostałam. A jak oni wyszli, to się zrobiła pustelnia: ani sklepu, ani gospodarza, ani nic. Tak że po prostu zebraliśmy się z mężem. Ktoś nam powiedział, że kilka kilometrów [dalej] są flisacy i przewożą ludzi do Czerwieńska. Tam poszliśmy, flisacy nas przewieźli do Czerwieńska. W Czerwińsku kierownik grupy flisackiej, jak się dowiedział, że tak wędrujemy i że to Powstanie i nie mamy się gdzie podziać, to zaproponował, żebyśmy u niego nocowali tę noc. Byli bardzo dobrzy ludzie, w ogóle spotykałam dobrych ludzi. Tak że mieszkaliśmy tę noc. Kolacją poczęstowali nas i przenocowali. Później nawet ten pan pytał się: „Gdzie teraz idziecie?”. Mówię: „Idziemy dalej, nie mamy gdzie”. Tak żeśmy szli, aż zawędrowaliśmy na Kujawy, do męża rodziców, do teściów. Ale tam też była straszna bieda, bo tam też byli Niemcy. Wszystko im pozabierali. Krowę zabrali, świnię zabrali, tak że straszna bieda, straszny głód. Ale zawsze w swoim domu, to już było ważne.

  • Tam, u rodziny męża, była pani już do zakończenia wojny?

Nie. Jak żeśmy […] doszli na Kujawy, to zaraz ktoś uprzejmy poszedł na komendę niemiecką i oskarżył, że do Figarskich przyszedł syn z synową i z dzieckiem. Naturalnie męża zaraz wezwali na komendę niemiecką i: „Nie możecie tutaj być”. Dali nam przepustkę do Poznania chyba, przez Kutno żeby jechać czy coś takiego. Ale nie skorzystaliśmy z tej łaski, tylko poszliśmy swoją drogą. Do Kutna żeśmy dojechali pociągiem, a później, z Kutna, żeśmy zawędrowali gdzieś koło Radomia. Jakaś wieś. Tam siostra męża była gosposią u doktora, weterynarza. Żeśmy dobrnęli do niej i już do końca wojny [byliśmy]. Weterynarz, bardzo dobry człowiek, przyjął nas. Ładny dom, miałam już swój pokój z dzieckiem i już do końca wojny [byliśmy]. Jak się wojna skończyła, to podziękowaliśmy mu pięknie i żeśmy przyjechali na Kujawy, do rodziców. Tam byliśmy do września. Mąż pomógł rodzicom zasiać, zebrać i przyjechaliśmy do Rembertowa, bo tu mieszkała moja siostra. Już wcześniej przyjechała „z rajzy”, jak ja mówię. Żeśmy zatrzymali się u niej parę dni, ale później… Właściwie to [tak] było: mój wujek, który mieszkał w Rembertowie był garbarzem, zaczął garbować skóry i sprzedawać, bo popyt był na to. Jak mąż przyjechał [do Rembertowa], to mówi: „Wiesz co? Wujkowi będę pomagał, wujek powiedział, że będzie mi coś płacił”. Tak żeśmy zaczęli swoje gospodarstwo, od tego. Później ja przyjechałam, u siostry zamieszkałam. Niedługo, bo mieszkanie się zwolniło zaraz i żeśmy zajęli swoje mieszkanie, że tak powiem. Tam mieszkaliśmy, dokąd wszystko się nie unormowało.

  • To mieszkanie było w Rembertowie?

W Rembertowie.

  • Do Warszawy, na Wolę, kiedy pani wróciła?

Trzydzieści siedem lat tu mieszkam chyba. […] A w ogóle jestem warszawianką, bo jestem urodzona na ulicy Smoczej, ochrzczona w kościele przesuwanym na Lesznie. Co jeszcze mogę o sobie powiedzieć? Nie z bogatej rodziny, z bardzo biednej, robotniczej rodziny pochodzę.

  • Tyle pani wędrowała z małym dzieckiem i z mężem. Czy ma pani jakieś specjalne, miłe wspomnienie z tamtego czasu?

Mam. Żeśmy w dzień wędrowali. Jak żeśmy weszli gdzieś o godzinie dwunastej, tak jak na wsi jest obiad i poczęstowali nas, to było dobrze, a jak nie, no to szliśmy dalej. Trafiliśmy do babci starszej, która miała dwóch czy trzech wnuków, ale nie było rodziców, nie wiadomo, co z rodzicami. Mój mąż był bardzo zdolny. Babcia nas przyjęła, a mąż mówi: „Co ci chłopcy tak siedzą w domu?”. Babcia mówi: „Bo nie mają butów”. Mąż mówi: „A jakieś stare buty są?”. – „Tak, na strychu są”. Mąż poszedł, powybierał, poszył im takie buty! Bo był bardzo zdolny mój mąż. Tam żeśmy, z tej okazji, zatrzymali się trochę. Jak nasze życie wyglądało, to nie wiem, bo przecież nie nosiłam ze sobą kaszy, kartofli, żeby coś zjeść. Nie pamiętam, jak to było, czy ta babcia nas żywiła czy jak.W każdym razie takie życie było. Dokąd nie dostałam się z powrotem na Kujawy, już jak się wojna skończyła i ogłosili, to byłam jeszcze … Już nie pamiętam, czy od tej babci trafiłam, a już wspominałam, że męża siostra była gospodynią u lekarza weterynarii. Tam się zatrzymałam. Ten lekarz był szczęśliwy, że nie był sam, że już miał mężczyznę koło siebie, a ja byłam szczęśliwa, bo już dostałam pokój. To był spory dom. On miał dwa pokoje, ja miałam pokój, tak że już nie denerwowałam się, czy dziecko płacze, czy jak, czy siak. Tam byłam, to było koło Radomia, wieś Smiłów. Jest taka miejscowość. Tam usłyszałam, że się wojna skończyła. Zaraz z mężem zebraliśmy się i pojechaliśmy na Kujawy, do rodziców. Nie. Mąż najpierw przyjechał do Warszawy, zobaczył, co się dzieje, ale mówi: „Mieszkanie nasze spalone, dom spalony, nie ma się gdzie zatrzymać, nie ma co jeść. Jak pojedziemy na wieś, to będzie czy mleko, czy jak”. I tak było, że pojechałam na wieś i tam byłam całe lato, do września. We wrześniu dopiero wróciłam i zamieszkaliśmy w Rembertowie. Ale tam marne mieszkanko było. Tylko tyle, że w Rembertowie mieszkał mój wujek garbarz, jak już wspominałam. Męża wziął za pomocnika, żeby pomógł mu garbować. A wtedy skóry szły jak ciepłe bułeczki, bo ludzie byli wyniszczeni. Ze wsi przyjeżdżało dużo chłopów. Zresztą wozili te skóry na Ukrainę czy gdzieś do ruskich, bo ci boso chodzili. I tak to wszystko wędrowało.
Warszawa, 1 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Irena Figarska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter