Irena Cybulska, zamieszkała w Warszawie, lat 91, urodziłam się 24 września 1925 roku.
No, z rodziny robotniczej. Mój ojciec był szewcem na terenie Warszawy, to znaczy obecnej Warszawy, to dotyczy Wilanowa, więc blisko Warszawy, i cały czas jestem związana z Warszawą.
Rodzice mieszkali cały czas w Wilanowie, natomiast ja dużą część spędzałam w Warszawie, no bo do gimnazjum chodziłam w Warszawie, więc w związku z tymi dalszymi harcerskimi zajęciami to dużą część [czasu] spędzałam w Warszawie.
Miałam dwie młodsze siostry.
Domem.
No, miałam czternaście lat.
Z momentu wybuchu to zapamiętałam jedną tylko rzecz, to znaczy tego dnia szłam z siostrą do swojej babci, która mieszkała trzy kilometry dalej. Szłyśmy pieszo i było bombardowanie Warszawy, i te bomby to było słychać aż tam właśnie pod Warszawą, za Wilanowem i to rzeczywiście mi bardzo utkwiło, ten pierwszy dzień bardzo mi utkwił w pamięci. Później, no to dwa lata, to powiedzmy, tak różnie to bywało. Jak miałam szesnaście lat, to zmieniłam szkołę. Zresztą zmieniałam tę szkołę co roku, w czterdziestym, czterdziestym pierwszym i w czterdziestym drugim roku zapisałam się do gimnazjum, to znaczy gimnazjum przedwojenne, a obecnie była to szkoła zawodowa pani Świeżyńskiej-Słojewskiej. I tam właśnie po paru miesiącach zorientowałam się, że jest drużyna harcerska, oczywiście wstąpiłam do niej, no a później, prawda, zajęcia harcerskie już do Powstania.
No więc to wyglądało rzeczywiście bardzo różnie. Ponieważ pani Świeżyńska miała działkę pod Warszawą, w związku z tym wiele zajęć typowo harcerskich, z podchodami, ze zwiadami, to właśnie miałyśmy tam u niej na działce, natomiast na terenie Warszawy, no to powiedzmy, przenosiło się jakieś listy, jakieś wiadomości. Chłopcy naklejali plakaty różne, prawda, więc myśmy tworzyły coś w rodzaju zabezpieczenia, czy Niemcy nie idą, żeby nie wpaść w ręce Niemców. Więc taka była moja działalność podczas okupacji.
Wybuchło Powstanie. Jeszcze przed wybuchem Powstania, nie wiem, czy to był miesiąc, czy dwa, z naszej drużyny harcerskiej zorganizowano pluton harcerski, który włączono do 5. kompanii ochrony sztabu „Baszty” i w momencie wybuchu Powstania byliśmy członkami tej 5. kompanii i znaleźliśmy się bezpośrednio z dowództwem „Baszty” w Domu Higieny na Mokotowie. To była ulica… Przy placu Unii jest… Zresztą i do dzisiaj ten Dom Higieny tam istnieje.
To był rzeczywiście Dom Higieny, więc tam była jakaś chemia. Bo w momencie kiedy wybuchło Powstanie, ponieważ był tam jednocześnie sztab „Baszty”, nie mogliśmy brać czynnego udziału w akcji, w związku z tym zorganizowano właśnie tam, w chemii, że robiliśmy butelki zapalające. Ten płyn, który tam chemicy wytwarzali, wlewaliśmy do butelek, zamykaliśmy i to, powiedzmy, później już dalej było przesyłane, oczywiście kanałami, do innych oddziałów jako pewnego rodzaju broń.
To robiłyśmy… To znaczy ja nie pamiętam po prostu, czy tylko myśmy same były, czy tam jeszcze ileś osób było zaangażowanych. No bo płyn musieli zrobić chemicy, prawda, którzy się na tym znali, a myśmy raczej były tym czynnikiem pomocniczym: wlewanie, pakowanie, takie czynności. I to, powiedzmy, trwało dwa czy trzy dni, dotąd, dopóki sztab „Baszty” w tym Domu Higieny zatrzymał się.
No nie, pamiętam tylko nazwisko mojej zastępowej, to jest Marysia… Przypomnę sobie, to powiem. W każdym razie z nią wędrowałam później dłuższy czas, więc właściwie to z nią zostałam później jakoś po tych poszczególnych organizacjach. W każdym razie nasz zastęp liczył sześć albo siedem dziewcząt, z tą właśnie Marysią jako zastępową, no i był jeden albo dwa zastępy chłopców, którzy byli zajęci raczej, tak jak pamiętam, przy dowództwie, w ochronie. Nie wiem, na czym ich praca polegała.
Kiedy dowództwo „Baszty” podjęło decyzję wycofania się z Domu Higieny i przejścia do lasów kabackich czy chojnowskich, to wyszliśmy wszyscy razem. To był albo drugi, albo trzeci dzień Powstania. Wyszliśmy wszyscy razem oczywiście i doszliśmy… Szliśmy, powiedzmy, mniej więcej wokół Łazienek, minęliśmy Belwederską, bo tam stał trochę niżej sztab niemiecki, no więc musieliśmy go ominąć i bocznymi drogami doszliśmy do Sobieskiego, mniej więcej jak teraz jest to rozdroże na Wolice i Wilanów, tutaj na tym skrzyżowaniu, mniej więcej w tym miejscu. Ale czołówka, która była dalej, dała sygnalizację, że jadą Niemcy w kierunku Warszawy, w związku z tym musieliśmy wrócić. Wróciliśmy na ulicę Chełmską, tam był dom dziecka i tam byliśmy całą dobę schowani gdzieś tam na poddaszu. I przed następną nocą dowództwo podjęło decyzję, że nasza drużyna harcerska żeńska ma zostać w Warszawie. Ustalono miejsce naszego pobytu i mieliśmy czekać na informacje, jak kompania przejdzie do lasów, zdobędzie broń, wróci i nas zabierze. No, skończyło się tylko na planach.
Po kilku dniach, ponieważ nie było żadnej informacji na temat całej kompanii, nasz zastęp właściwie się zupełnie rozpierzchł, każda poszła w inną stronę. Ja poszłam do mieszkania tej mojej zastępowej. Okazało się, że ona już była na Górnym Mokotowie, więc poinformowali mnie jej rodzice, gdzie jest. Poszłam do niej i znalazłam ją, bo ona pracowała wtedy w kuchni.
Ponieważ w międzyczasie ktoś jeszcze doszedł, już nie pamiętam kto, to ta nasza zastępowa nawiązała kontakt ze Śródmieściem, nie wiem, w jaki sposób, no bo nie pamiętam po prostu. Nawiązała kontakt z „Olgierdem”, to był harcmistrz i on był na terenie Śródmieścia ze swoim oddziałem. Zdecydowano, że zorganizujemy pocztę polową na Mokotowie. To była, powiedzmy, pierwsza połowa miesiąca sierpnia. W związku z tym znaleźliśmy lokal, gdzie mogliśmy tę pocztę zorganizować, ten lokal był mniej więcej w okolicy szpitala Elżbietanek na Mokotowie. Tam rzeczywiście po dwóch czy trzech dniach, nie pamiętam już dokładnie, już dostaliśmy korespondencję ze Śródmieścia. W pierwszych dniach tej korespondencji było niedużo, ale później ta poczta się bardzo rozwinęła i rzeczywiście korespondencji, zresztą i w stronę Śródmieścia, i ze Śródmieścia do nas było rzeczywiście dużo, tak że roznosiliśmy to po mieszkaniach. No bo dla ludzi to była bardzo ważna rzecz przecież, jak wiedzieli, czy syn, czy córka żyją, prawda, i mają się dobrze. I tę pocztę właściwie prowadziliśmy do końca walk na Mokotowie, czyli chyba do 26 czy któregoś września.
Było nas kilkoro, i chłopcy, którzy, powiedzmy, przede wszystkim roznosili te listy. Bo to było tak jak normalna korespondencja, jakieś listy, czy to było w kopercie, czy na karcie to ja już w tej chwili nie pamiętam, w każdym razie były adresy na Mokotowie i, powiedzmy, część roznosili właśnie chłopcy, którzy nam pomagali przy tym, też harcerze, tylko młodsi, i my, prawda, w miarę napływu tej korespondencji.
Nie, cenzurą się nie zajmowaliśmy. Myśmy dostawali korespondencję, którą mieliśmy dostarczyć mieszkańcom, natomiast nie zajmowaliśmy się, to znaczy nie docierało do nas coś, co trzeba byłoby, powiedzmy, schować, przechować czy zabezpieczyć. Nic takiego nie było.
Nie.
Każdego dnia to było gdzie indziej, z uwagi na to, że w zależności od tego, jakie były adresy na tej korespondencji przychodzącej ze Śródmieścia, bo właściwie to przynosili nam to łącznicy ze Śródmieścia. Już nie pamiętam, czy to były tylko korespondencje z samego Śródmieścia, czy jeszcze gdzieś tam, prawda, z innych dzielnic, w każdym razie myśmy się zajmowali wyłącznie rozdzielaniem tego na ulice, roznoszeniem do mieszkańców.
Tak. I oni chodzili kanałami, tak że to oni przynosili, zabierali, natomiast całym roznoszeniem zajmowaliśmy się my. Oczywiście to było równie niebezpieczne, bo przecież działalność niemiecka była bardzo silna na Mokotowie, tak że tych ostrzałów to było bardzo dużo, więc trzeba było bardzo uważać i bardzo pilnować, żeby nie ulec, powiedzmy, jakiemuś wypadkowi.
W międzyczasie trochę pomagaliśmy szpitalowi, jeżeli była jakaś taka akcja specjalna, znaczy po jakimś tam dużym wybuchu, gdzie się przenosiło tych rannych czy odprowadzało mniej uszkodzonych ludzi do szpitala. W każdym razie starałyśmy się jakoś tam pracować na tym terenie.
I to było do końca Powstania, tak. Kiedy ogłoszono, że Mokotów się poddaje, dostałyśmy polecenie wyjścia z ludnością cywilną – nie przejście do Śródmieścia, tylko wyjście z ludnością cywilną. No więc pomagaliśmy jeszcze szpitalowi tam właśnie u elżbietanek, bo oni też musieli przecież opuścić lokal, więc przy przenoszeniu czy przewożeniu, czy pomaganiu chorym do przejścia do samochodu, żeby ich przewieźć. No i później z ludnością cywilną wyszłyśmy do Pruszkowa.
Tak, mieliśmy opaski. No bo każda była raczej po cywilnemu ubrana, ale mieliśmy opaski, tak że było wiadomo, że jesteśmy zorganizowaną jakąś częścią Powstania, tak że nie było problemu. Raczej wszyscy, którzy dostawali od nas te wiadomości, no to byli wdzięczni, że w ogóle coś do nich dotarło, wobec tego dyskusji na temat, czy miałyśmy prawo to robić, czy nie, nie było.
Oj tak, bardzo często. I ja, i koleżanki, i koledzy. Ściskano nas, całowano, no… Tym bardziej że to jeszcze było we wrześniu, prawda, więc po miesiącu jak ktoś dostał wiadomość, że powiedzmy, jego syn, córka czy tata, czy mama, żyją i mają się dobrze, no to była radość nieprzeciętna, więc efekty były takie właśnie, no, najpierw normalnie, uściskania, ucałowania, więc… I to spotykało nas wszystkie, więc to nie był jakiś tam wyjątek jednej czy drugiej osoby.
Z mojej rodziny nie. Ja byłam najstarsza w domu, więc ja tylko byłam.
Tak, pamiętam dwa takie wypadki. Na Mokotowie, to znaczy w okolicy parku Dreszera – zresztą na terenie całej Warszawy, a przynajmniej na Mokotowie – były okopy, prawda, z takim, powiedzmy, zasypanym „dachem”, gdzie ludzie podczas nalotów, strzelaniny przebywali po prostu. I właśnie któregoś dnia w parku Dreszera, gdzieś tam w okolicy tego schronu, wybuchła bomba, zasypało ten schron. No i jak dostaliśmy się do nich, jakoś szczęśliwie można się było tam dostać (już nie pamiętam, na czym to polegało), to wyszła dziewczyna w moim wieku, więc taka właśnie dwudziestolatka, bielusieńka zupełnie z przerażenia. I to mi tak utkwiło w pamięci – taka groza przeżycia tego wszystkiego. No, akurat, powiedzmy, szczęśliwie uratowaliśmy wszystkich, no bo mogli wyjść z tego zasypanego okopu. No więc to są takie właśnie przypadki. Trudno mi powiedzieć, ile ich tam jeszcze było. Ciągle opieraliśmy o szpital, ciągle z tym szpitalem były kontakty. Nie jakieś z lekarzami, raczej właśnie w formie obsługi chorych, doprowadzaliśmy ich tam do szpitala, bo gdzieś tam, prawda, czy w jakimś wypadku był ranny i trzeba było go jakoś tam zabezpieczyć. Taka, powiedzmy, może niezbyt wielka praca, no ale była.
Nie pamiętam, chyba raczej nie.
W czasie samego Powstania no to właściwie bezpośredniego kontaktu nie. Dlatego że w momencie kiedy dowództwo wyszło, no to myśmy zostały gdzieś tam, więc musiałyśmy się tylko przejść, powiedzmy, między ulicami, żeby się nie dostać właśnie w ręce niemieckie, ale bezpośrednio z Niemcami nie mieliśmy do czynienia i do czasu poddania się Mokotowa nie mieliśmy bezpośrednich kontaktów z Niemcami.
Nie.
Nic.
Chyba słuchaliśmy, ale to była raczej taka trochę uboczna czynność, nie, powiedzmy, jakaś [znacząca]. Ale chyba wiedziałyśmy, co się [dzieje]. Musiałyśmy słuchać, bo wiedziałyśmy, co się dzieje na terenie Warszawy.
Tak, wiedziałyśmy, na przykład, że my jesteśmy jedną z dzielnic, która trzyma się bardzo długo, no bo wiele dzielnic jednak w sierpniu, prawda, już zostało zajętych przez Niemców, natomiast myśmy w zasadzie prawie do końca września byli wolni.
Różnie. Część, to znaczy młodych ludzi, no to wszyscy byli jak najbardziej za Powstaniem, natomiast jeżeli chodzi o starszych ludzi, no to było różnie. Ale myśmy takiego specjalnego kontaktu z ludźmi [nie mieli]. Poza [tym], że poszliśmy, zanieśliśmy korespondencję, to nie mieliśmy [kontaktu], więc trudno mi mówić o nastawieniu ludności cywilnej do Powstania. W każdym razie tak jak normalnie w życiu, chyba było trochę ludzi, którzy by uważali, że to jest niepotrzebne, natomiast to, co teraz czytam czy słyszę na temat Powstania, że bezmyślne, że niepotrzebne, to mnie oburza. To trzeba było tam być, żeby wiedzieć, że człowiek walczy, na ile może, na ile go stać, o wolność.
Tak.
No więc była wielka euforia, jak poinformowano nas, że polskie wojska są na Pradze, że powiedzmy, właśnie to jest sprawa dwóch, trzech dni i oswobodzimy Warszawę. No, po kilku dniach doszło, że niestety, ale żadnej pomocy ze strony praskiej nie ma, no i musieliśmy walczyć sami. Mieliśmy informację właśnie, ale to już gdzieś chyba w połowie września, już nie pamiętam dokładnej daty, kiedy jakiś oddział z Pragi chciał się przedostać do Warszawy i pomóc Warszawie. No i skutki były tego bardzo złe, bo ich nie poparto, nie zabezpieczono działaniem zza Wisły, żeby bezpiecznie przeszli, natomiast z tej strony Niemcy bardzo silnie atakowali, tak że doszli, powiedzmy, pojedynczy ludzie, którzy w zasadzie już niewiele mogli Powstańcom pomóc. Tak że to była jedna z bardziej przykrych spraw.
No, druga połowa Powstania, czyli, powiedzmy, wrzesień, no to były już [trudności], przynajmniej u nas w zastępie. Raczej korzystaliśmy tylko z działek i z tego, co na działkach rosło, warzywa czy owoce, bo już były trudności z wyżywieniem.
Właściwie z grubsza to ja pamiętam całe [Powstanie]. To może, powiedzmy, nie jest taka bardzo ścisła [relacja], prawda, dzień po dniu, ale ciągle pamiętam to roznoszenie listów, ciągle pamiętam szukanie adresów. Czasami właśnie nawet były takie przypadki, gdzie nie można było dostarczyć korespondencji, bo był zbombardowany dom, a nie było wiadomo, gdzie ci ludzie stamtąd wyszli, czy zginęli. W każdym razie było takich sytuacji kilka – nie umiem powiedzieć, czy dużo, czy mało, ale w każdym [razie] zdarzało się.
Może to śmieszne, ale poszli do kościoła i zamówili mszę świętą za mnie.
No, rzeczywiście wróciłam do domu bardzo wcześnie, jakoś szczęśliwie ominął mnie obóz. Bo jak przepędzono nas do Pruszkowa, tam w Pruszkowie stworzono kilka takich pawilonów, podzielono wszystkich na grupy – przeznaczonych do wywozu do obozu, matki z dziećmi i starych, chorych. Każda grupa gdzieś tam była [kierowana]. Oczywiście myśmy były przeznaczone do wywozu do Niemiec, no bo przecież to wszystko młode. I spotkałyśmy tam naszą lekarkę z gimnazjum i dzięki niej, ona nas tam [wyciągnęła]. Zresztą nie tylko nas, bo cały czas ten zespół lekarski, co mógł, to przeciągał ludzi na tę stronę, gdzie wywożono w głąb Polski. No i ona nas tak przez te kilka tych części przeprowadziła, to trwało też, powiedzmy, chyba ze dwa tygodnie, zanim żeśmy… Ale w sumie razem dostałyśmy się do wywozu w głąb Polski i szczęśliwie ominął mnie i kilka naszych osób obóz.
Ponieważ Niemcy wysiedlali Wilanów, w związku z tym rodzice wynieśli się. Kilka kilometrów dalej mama miała swoją rodzinę, w związku z tym tam się przenieśli i tam w zasadzie cały czas do Powstania i po Powstaniu mieszkali. Tak że jak po iluś tam tygodniach wróciłam do domu, no to zastałam ich tam właśnie u rodziny.
No więc właśnie nie pamiętam. Mam strasznie dużo [sobie] do zarzucenia, że nigdy nie zapisałam nazwiska tej pani doktor. Zresztą muszę panu powiedzieć, że w ogóle szkoła była, uważam, na bardzo wysokim poziomie, jeżeli chodzi o patriotyzm. No, drużyny harcerskie w szkole [istniały] zupełnie oficjalnie. Lekarka, która właśnie później w Pruszkowie pracowała. No więc to wszystko świadczy o tym, że szkoła była wyjątkowa. Tak jak twierdzę po tym, jak wiem, jak się działo po innych szkołach.
Tak.
Mam gdzieś zapisane, ale nie pamiętam, w każdym razie blisko Krakowa nas wywieźli. Szczęśliwie – miałam wyjątkowe szczęście przez cały ten okres – zabrała nas do domu jakaś tam pani dziedziczka, nakarmiła nas, dała się nam umyć, no w ogóle potraktowała nas jak najlepsze skarby. Ale ponieważ miałam koleżankę za Krakowem, którą matka wysłała przed Powstaniem właśnie po to, żeby nie brała udziału w Powstaniu, no to chciałam się tam do niej dostać. Więc wyszłyśmy z tego Krakowa, spotkałyśmy chłopców z lasu, dali nam pieniądze na bilet i wylądowałam w Rabce za Krakowem. Ale doszłam do wniosku, że muszę wracać do domu. No i później trochę pociągiem, trochę pieszo, dotarłyśmy do Grójca. No, to też to trwało, z tym że rzeczywiście muszę powiedzieć, że na poszczególnych stacjach były zorganizowane pomoce dla ludzi. No więc można było coś zjeść, no… W każdym razie tak bardzo, bardzo dbano o tych, którzy mieli jakieś problemy. W Grójcu dalej już kolej nie chodziła, więc z Grójca do Piaseczna, bo w Piasecznie mieszkała nasza sekretarka szkoły, no więc stwierdziłyśmy, że trzeba [iść] do Piaseczna, więc musiałyśmy iść pieszo. To znaczy w sumie razem zostało nas tylko dwie, ta moja zastępowa i ja. W pewnym momencie przeżyłyśmy – no, strach to małe określenie – grozę. Szłyśmy pieszo i zatrzymał się niemiecki samochód. Wysiadał z niego Niemiec, no więc przecież wiadomo co, zabiorą i koniec. Natomiast Niemiec pyta nas, dokąd my idziemy. No więc mówimy mu, że idziemy do Piaseczna. „No to wsiadajcie, was zawieziemy”. No wsiadłyśmy, bo nie było wiadomo, co z tym zrobić, i rzeczywiście przywieźli nas do Piaseczna. Więc okazuje się, że wśród Niemców też byli ludzie, którym, powiedzmy, ta sytuacja nie bardzo odpowiadała.
Tak.
Harcerską przysięgę składałam.
Tak. Po wyzwoleniu oczywiście zorganizowałam drużynę harcerską właśnie przy szkole w Wilanowie, później powstał hufiec w Wilanowie, byłam zastępcą hufcowej i tak się działo do czterdziestego ósmego roku. Kiedy wprowadzono zmiany w prawie harcerskim i w przyrzeczeniu harcerskim, wykreślając Boga, i powiedzmy, tam inne rzeczy, a wprowadzając komunistyczne zmiany, doszłam do wniosku, że to nie jest dla mnie, i wycofałam się. Tak się skończyła moja harcerska służba.
Tak, zrobiłam maturę, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, no i dożyłam dziewięćdziesięciu jeden lat.
Mieszkam cały czas w Warszawie.
Gdyby było Powstanie i byłabym w tym wieku, poszłabym natychmiast do Powstania. Uważam, że nie można było inaczej. Trudno jest określić coś, czego się nie zna, prawda, i o czym się słyszy, natomiast jak się w tym żyje, to to jest zupełnie inna sprawa. Powiedzmy, mieliśmy przed oczyma właśnie całą okupację, gdzie nie można było iść ulicą, bo wiadomo, bo łapanka, bo Niemcy zabiorą – no nie było bezpieczeństwa zupełnie. Więc uważam, że Powstanie – zresztą tak w gronie tych wszystkich, z którymi byłam, to tak uważaliśmy – że to jest najważniejsza sprawa.
Warszawa, 1 września 2016 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk