Henryka Kolińska
Nazywam się Henryka Kolińska, z domu Gajek.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Tatuś pracował w mennicy, a później nie wiem dlaczego, był dozorcą na Wolska 83. Z tego co wiem, ciocia mi mówiła, bo my dzieci nie wiedzieliśmy dokładnie, że ojciec był łącznikiem, często wyjeżdżał. Nieraz go nie było parę dni, ale co robił, nie wiem. Mama zawsze mówiła, że pojechał po żywność. Ale jak było naprawdę, nie wiem.
Mama w domu była. Zajmowała się mną, a potem bratem.
- Jaka atmosfera panowała w pani domu? Jaki miała wpływ na panią?
Rodzice kochali mnie. Później, jak brat się urodził, to ojciec był bardzo szczęśliwy, że to syn. Ale jak mówiłam, często go nie było w domu. Na pewno okupacja miała wpływ na nas. To znaczy w ogóle często na Wolskiej Niemcy rozstrzeliwali ludzi. My to wiedzieliśmy i każde wycie syreny to było uciekanie, chowanie się do domu, żeby bliżej domu albo po bramach, jak gdzieś byłam z mamą na zakupach czy coś.
- A czy widziała pani z oddali takie zdarzenie?
Widziałam na Wolskiej. To było jak Wolska 83, trochę w tę stronę. Ale jaki tam numer, to nie pamiętam. Chyba jest w tej chwili tablica, że rozstrzeliwali ludzi. Ale samego rozstrzeliwania nie widziałam.
- A po rozstrzeliwaniu jak się ludzie zachowywali, co pani utkwiło w pamięci?
Trudno powiedzieć. Każdy w sobie to tłumił. Dzieci tak tego nie przeżywały jak dorośli. Dorośli często kryli przed nami to, co się dzieje i co się stało po prostu.
- A czy rodzice tłumaczyli, jaka jest sytuacja?
Jak się zapytało, to tak, ale tak nic nie mówili. Wiedzieliśmy o tym, że przed Niemcami trzeba uciekać i to wszystko.
- A czy miała pani kiedyś osobisty bliższy kontakt z żołnierzami niemieckimi podczas okupacji?
Nie. W czasie Powstania.
- Wspominała pani o pracy pani taty przed wojną. Z czego pani rodzina się utrzymywała podczas okupacji?
No właśnie z tego dozorstwa. Ojciec był dozorcą w tym domu.
- Czy pamięta pani z okresu okupacji Żydów?
W naszym domu mieszkali Żydzi, potem ich zabrali do getta, ale kto to był, nie kojarzę. Tylko było powiedziane, że zabrali ich Niemcy, ale ja tego nie pamiętam.
- A czy wojna była obecna w zabawach dziecięcych?
Raczej nie. Przynajmniej w moim wypadku nie. Myśmy się ganiali, jak to dzieci, bawiliśmy się. Na Wolskiej 83 był ogród za domami. Tam się ganiało, bawiło się, jak dzieci wszystkie się bawią, ale w wojnę chyba nie. Przynajmniej ja nie pamiętam, żebyśmy się bawili w wojnę. Może chłopcy bardziej niż ja.
- A czy w pani rodzinie, z tego co pani pamięta, była świadomość nadchodzącego Powstania?
Jeżeli była, to ja o tym nie wiedziałam, bo jeżeli ojciec wiedział, to nie powiedział. Przynajmniej mnie, może mamie mówił.
- A proszę jeszcze powiedzieć, jak się nazywał pani ojciec z imienia?
Antoni Gajek.
- Nie wie pani nic, oprócz tego, że był łącznikiem?
Czy to jest prawda, też nie wiem, bo mi to siostra ojca powiedziała już po wojnie, że ojciec tak często jeździł, bo był łącznikiem między innymi. Ale też jeździł do rodziny na wieś, żeby przynieść nam coś do jedzenia, bo przecież na kartki - pani z opowiadań na pewno wie, jak było. Przywoził nam jedzenie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Na Wolskiej 83.
Pamiętam. Byłam na pierwszym piętrze u sąsiadów, jak strzelanina się zaczęła. Zbiegłam do rodziców. Mama nas zabrała do piwnicy, zresztą inni lokatorzy też zeszli do piwnicy i byliśmy jakiś czas w piwnicy. Później przyszli Niemcy...
- Jeszcze zanim przejdziemy dalej, jak wyglądał pobyt w piwnicy?
Te piwnice przedwojenne były wąskie, duszne i wilgotne. Ale każdy się martwił tylko, żeby mu coś na głowę nie spadło. Chował się po prostu.
- A jakie były warunki na przykład do spania?
Wie pani, nie kojarzę, czy myśmy tam spali, bo jakieś inne wydarzenia to zacierają, bo wtedy właśnie jak byliśmy, bo nasz dom był
vis-à-vis Sokołowskiej, a na Sokołowskiej była wacha niemiecka. Nawet nie wiem, co to znaczy ta wacha, ale przypuszczam, że tak jak u nas komisariat. W każdym bądź razie tam ciągle Niemcy się spotykali. Przyszli do nas, bo Powstańca zabili na podwórku. Jak przelatywał przez nasze podwórko, zastrzelili go – młody chłopak. Czy to był Powstaniec, też nie wiem. I później jak myśmy byli w piwnicy, bośmy uciekli, to przyszli Niemcy i nas z tej piwnicy wyrzucili, wygnali wszystkich, postawili pod mur i oglądali wszystkich mężczyzn, kobiety. Tam dużo ludzi nie było, bo część ludzi uciekła za Warszawę. Tam było niewiele ludzi. I później poszli. Jedna z lokatorek w tym domu mówiła dobrze po niemiecku i ona się z nimi porozumiewała. Puścili nas i [przebywaliśmy] w oficynie, w mieszkaniach. Mało nas zostało. Ja pamiętam, że było nas pięć osób tylko, między innymi mój brat półtoraroczny czy dwa lata miał.
À propos brata. Brat mój był chrzczony i urodził się w czterdziestym drugim roku, ale czy na wiosnę, czy na jesieni, tego nie pamiętam. To dziwne może, ale nie pamiętam.
W czterdziestym siódmym czy dziewiątym roku... w dziewiątym ciocia mi napisała, żebym metrykę mu wyciągnęła. Ja poszłam do kościoła, bo był chrzczony na Wolskiej, i okazuje się, że akta nie są spisane, a chrzczony był na pewno. Trzeba mu było wyrobić papiery, a nikt nie wiedział, kiedy się urodził, bo ci co mogli wiedzieć, to ich nie było. I sąsiadów wtedy jeszcze nie odnalazłam. Poszłam do urzędu mu wyrobić papiery. A wtedy było tak, że się takie druczki wypełniało i się podawało datę urodzenia i tak dalej. Usiadłam i mówię do tej babki, że ja nie umiem powiedzieć, kiedy brat się urodził. Jak się urodził, miałam sześć lat. I ona mówi: ,,Proszę pani, jeżeli pani nie poda, to trzeba będzie sprawę sądową zakładać”. Więc siadłam, popatrzyłam w kalendarz, 30 listopada jest Andrzeja, więc mu wpisałam 30 listopada. Więc na dobrą sprawę nie wiem, kiedy on się urodził, czy miał półtora roku, czy dwa lata, jak Powstanie wybuchło.
Ja odeszłam od tematu […]. Jak jeszcze ojciec [był z nami], poszedł, bo miał […] mieszkanie [z wejściem z bramy], gdzie trzymał rzeczy do pracy. Poszedł do tego mieszkania i Niemiec z bramy z karabinu maszynowego ojca przeszył na pół. Nie zabił go, ale go ranił. Na naszym podwórku jakiś [pan] był z wozem. Nie wiem, czy on tam mieszkał, czy akurat był. I na tym wozie na Płocką przewieźli go do szpitala. I później mama chodziła do ojca. Zostawiała nas, chodziła i wracała do nas. I pamiętam że przemieszczaliśmy się Wolską 85, 87 w stronę Bema. Żyliśmy po piwnicach i […] wracaliśmy [do siebie]. I później mama powiedziała, że idzie do ojca, prosiłam ją: „Mamusiu, nie odchodź od nas”, mama mówiła: „Ja wrócę”. Jak poszła, już nie wróciła i [zostaliśmy] z bratem sami. Została z nami jeszcze jedna pani z synem. Nie wiem, ile ten chłopak miał, z piętnaście lat, może więcej. Zaczął się dom palić, bo Niemcy podpalali, jak pani wie. Zaczęło się wszystko palić. Ja zaczęłam wynosić z mieszkania, co mogłam uradzić, na ten ogród. I później przypomniałam sobie, że brat […] leży w łóżeczku. Wróciłam, wyniosłam go też. […] [Spaliśmy] w niedopalonej werandzie od ogrodu i tam siedzieliśmy. Ta pani poszła po wodę do studni. Studnia stała na środku podwórka […] i Niemiec ją zabił przy tej studni, jak brała wodę. Ten jej syn strasznie rozpaczał. Latał jak obłąkany po tym, a tam wszystko było obstawione od Bema, te ogródki wszystkie były obstawione przez Niemców. I jakiś Niemiec z nim przyszedł do tej bramy i coś tam szwargotał do tego Niemca drugiego. A ten coś mu tam mówi, potem wyjął pistolet i tego chłopaka przy matce zabił.
Ja zostałam z taką staruszką. Nie wiem, ile ona miała lat, chodziła zgarbiona o laseczce. Z nią zostałam i spaliśmy w tej werandzie. Prawdopodobnie koło siódmego to było, (bo siódmy–ósmy nas wygnali już do Pruszkowa). […] Rano, przyszli Niemcy i chyba ,,ukraińcy”, ale nie jestem pewna, w takich czapach z krzyżami. Niemiec [krzyczy]:
Los, los, los. Ja złapałam Andrzeja i do kościoła nas wygnali. […] Chodziłam, po całym kościele płakałam i szukałam mamy. Nie mogłam jej znaleźć. Andrzej płakał, bo chciał jeść, a ja mu nie mogłam nic dać. Przepraszam. Chodząc po tym kościele, znalazłam panią Jemielitę, […] co z synami mam zdjęcie. I ona mi podała [kontakt] do mojej ciotki, która była na letnisku z jej synami, bo moja ciotka u niej pracowała jako opiekunka jej dzieci... oni mieli sklep w tym budynku. I podała mi do niej adres […]. I koło siódmego czy ósmego zaczęli nas gnać do Pruszkowa. Ja z bratem i co go poniosłam kawałek, to go puszczałam, bo nie miałam siły go nieść. Jakaś pani szła bez niczego, wzięła go na ręce i jak już zbliżaliśmy się do granicy Gołąbek, na tej wysokości mówi: ,,Dziecko, uciekaj, bo cię do Niemiec wywiozą z bratem”. Szarówka się robiła. Przechodziliśmy koło jakichś zabudowań. Ja Andrzeja wzięłam na ręce koło tego płotu i uciekłam w pole z nim. I w kartoflach […] leżałam. On płakał […] wzięłam, przytuliłam na sobie, żeby nas Niemcy nie zobaczyli. A jeszcze jak szliśmy, to Niemcy do ludzi: ,,Jeść dać”, bo Andrzej bardzo płakał do mamy, jeść chciał, to Niemcy: „Dać im jeść”. Później, jak uciekłam, to zmarzliśmy w tych kartoflach i poszłam do gospodarza pod stodołę. Usiadłam z nim i siedzieliśmy. Psy nas zwęszyły i zaczęły szczekać i przyszedł gospodarz, wziął nas do domu. Wziął nas do domu, nakarmił i ja mówię, że idę cioci szukać. Później nas puścił. Ja bym nie puściła obcych dzieci samych, małych. On nas puścił. Byłam na jakiejś stacji. Nie wiem, jak ona się nazywała. Szłam w stronę tej stacji i stałam na stacji z Andrzejem samiusieńka jedna. Doszła do nas kobieta, okazało się, że to jakaś dziedziczka pobliskiego majątku, ale jakiego nie powiem, bo nie pamiętam. Za dużo się dla mnie działo. Ona nas wzięła do siebie. Byliśmy u niej jakiś czas, a ona od wioski do wioski jeździła bryczką i szukała mojej ciotki i znalazła ją. I byliśmy u ciotki. Wzięła nas, ale ponieważ była z dwojgiem dzieci pani Jemiltowej i nas dwoje, a tam były tylko dwie izby i nas oddała do RGO. Co to jest RGO - nie wiem. To było coś, co pomagali ludziom – tak przypuszczam. Oni nas dołączyli do jakiejś kolonii do dzieci do zakonnic. To nie było w samym Niepokalanowie, ale to było w tej okolicy. Myśmy tam byli obydwoje.
- Kiedy się pani tam u sióstr znalazła?
Daty nie powiem.
Nie. Jeszcze lato było. Gdzieś na pewno sierpień, wrzesień, bo to w pierwszej dekadzie sierpnia uciekłam od Niemców. To tak przypuszczam, że był koniec sierpnia albo wrzesień. Później oni nas wywieźli do Krakowa stamtąd. Księża z ambony ogłaszali, żeby ludzie brali sieroty z Warszawy. Ludzie brali i jedno państwo nas wzięło, Andrzeja i mnie, z tym że ja już byłam za duża i ja ciągle Andrzejowi mówiłam: ,,To nie twoi rodzice, nie mów tatuś, nie mów mamusia do nich”. Tak doszło, że oni nas z powrotem przywieźli tam. Drugi raz wywieźli nas do Częstochowy i w Częstochowie byliśmy w barakach. I też ludzie... Ja się śmieje, że był targ niewolników. Przychodziły godziny, myśmy się ustawiali szeregiem, a ludzie nas wybierali sobie do domów. Też księża z ambony namawiali, żeby brali dzieci. Ta pani wzięła nas, ale Andrzeja oddała zaraz. Z tym że ja wiedziałam, gdzie on jest. Ta pani, która [wzięła] Andrzeja... przy Jasnej Górze mieszkała. Ja chodziłam do niego. [Tam gdzie ja byłam] jej mąż był bardzo dobry dla mnie, ale [jego żona] była niedobra. Miała dwoje dzieci i wysyłała mnie o piątej rano za miasto po mleko. Jako służącą sobie wzięła. Nie była dobra dla mnie. Ten jej mąż był dobrym człowiekiem. Ale ja chodziłam do Andrzeja i prosiłam tą panią, (jak już Niemcy opuścili Częstochowę), […] żeby nas przywiozła do Warszawy, że ja trafię do cioci, bo wiedziałam, że naszego domu nie ma, że rodzice nie wiadomo [czy żyją], że na Podskarbińskiej mam ciocię i ja trafię do niej. I ta pani za swój koszt [nas przywiozła]. Ona Andrzejem się bardzo zajęła. Andrzej bardzo chorował, może przez to jedzenie w czasie Powstania. Ona straciła dzieci chyba w Oświęcimiu. Andrzejem bardzo się zajęła i później ona nas na własny koszt przywiozła do Warszawy.
Rzeczywiście trafiłam do cioci. Jeszcze się po pontonowym moście jechało. Ciocia nie trzymała nas. Mam rodzinę mojej mamy na wsi i zawiozła nas tam. Zawiozła nas tam i Andrzeja wzięła jedna ciocia, a ja u drugiej zostałam. Z tym że Andrzej dostał się do siostry mojego ojca, której mąż był wojskowym przed wojną […] w Dęblinie oni stacjonowali, a później mieszkali w Michowie, w Lubelskim, znaczy Michów Lubelski. I ona tam Andrzeja wzięła i wychowywała, bo jej syn był w tym samym wieku. Druga ciocia przyjechała z Warszawy i zabrała mnie, załatwiła mi dom dziecka u zakonnic, tych co są na Hożej. Z tym że dom dziecka był w Skrzeszewach koło Kutna. Ksiądz kardynał Hlond podarował siostrom, bo ten dom dziecka wyszedł w czasie Powstania z Warszawy. Cały dom dziecka siostry wyprowadziły. I tam w Skrzeszewach był dom dziecka i ja tam byłam do skończenia powszechnej szkoły, a później już do średniej to byłam w Warszawie na Targowej, też u zakonnic. Później zlikwidowali [internat u] zakonnic. […] I ja [mieszkałam] na Długiej w internacie, jak do szkoły chodziłam. A ponieważ nie miałam się w co ubrać, to zaczęłam pracować. Przepracowałam ponad trzydzieści lat w telekomunikacji, w głównym urzędzie telekomunikacji.
- A wracając jeszcze do okresu Powstania. Pamięta pani, jak była pani ubrana?
Miałam sukieneczkę, płaszczyk. Tak jak na zdjęciu, które mogę pokazać pani, byłam ubrana. A brat w jakimś sweterku, nie wiem.
- Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?
W mojej rodzinie?
- Znaczy w czasie już Powstania? Czy jak się siedziało w piwnicach, czy na późniejszym etapie to życie religijne się ujawniło?
Raczej nie. Jeżeli się ludzie modlili, to każdy indywidualnie. Ja byłam za mała, żeby przywiązywać do tego wagę. Tak mi się wydaje. Nieraz się modliłam, bo strasznie cały czas za matką tęskniłam. Nie tak za ojcem, jak za matką. Całe życie owało mi matki. Jak byłam w domu dziecka, to często gdzieś w kąciku siedziałam i płakałam. Ciocia rzadko mnie odwiedzała w tym domu dziecka. Chociaż, nie powiem, u zakonnic było dobrze, czysto, ciepło, miałyśmy się w co ubrać. Ale nie było przytulania, nie było to, co matka daje. I ja jeżeli chodzi o religię, owszem, jestem wierząca, ale nie przesadnie. Na ten temat się nie będę wypowiadać.
- A wspominała pani o chłopaku, który został zabity przez Niemców w czasie Powstania, możliwe, że to był Powstaniec. A czy kojarzy pani innych polskich żołnierzy z tego czasu?
Ja mało widziałam. Tylko tego jednego Powstańca. Później już nie było możliwości, bo wszędzie płonęły domy, my w tym niedopalonym [domu], później nas Niemcy do kościoła wygnali i później, wie pani, wygnali nas do Pruszkowa, więc ja nie miałam możliwości. Ja dowiadywałam się, co się na Płockiej działo, bo tam mama poszła i ojciec leżał ranny. Więc dowiedziałam się, że wszystkich wywlekli i rozstrzeliwali Niemcy. Cały szpital rozstrzelali na Płockiej.
- Ale to już pani dowiedziała się...
Po wojnie. Oczywiście.
- A czy w czasie Powstania wiedziała pani jako dziecko, co się dzieje w innych miejscach Warszawy?
Nie. Zresztą od kogo miałam się dowiedzieć, jak ja byłam sama z bratem i później z tą staruszką. Przed tym byłam z tą panią z synem, a później byłam z tą staruszką i z bratem. Ja się martwiłam, żeby brata ochronić.
- A jaki nastrój panował wśród ludności, jaki stosunek do walk? Czy kojarzy pani coś w związku z tym?
W czasie zagrożenia ludzie sobie pomagają nawzajem. To jest na pewno. To jest udowodnione, że ludzie w czasie pokoju warczą na siebie jak złe psy, ale w czasie zagrożenia ludzie sobie jednak pomagają, bo mnie dużo też ludzie pomagali bezinteresownie. I to ciekawe. Całe życie się martwiłam, że nie podziękowałam tej kobiecie, która w Częstochowie się nami zajęła, i teraz, po tylu latach, poszłam do PCK, żeby sprawdzić, czy może mają jakieś [informacje] o rodzicach. Ta pani sprawdziła i nic nie było, tylko przyniosła mi jedną kartkę, ktoś poszukiwał mojej matki. I co się okazało? Że to z Częstochowy ta pani. Jak nas przywiozła, to złożyła w PCK, żeby poszukać moją mamę. Ja się po tylu latach dowiedziałam, gdzie ona mieszkała. [Zapamiętałam drogę a nie zwracałam uwagę na nazwę ulicy], bo jeździłam do niej […]. Ja się w tej chwili dowiedziałam, że [nazywała się Konstancja Tyszkiewicz, mieszkała w Częstochowie, ulica Wieluńska 10/5] […]. Znajomy pochodzi z Częstochowy i mówił, że ta ulica jest po prawej stronie od Jasnej Góry i ta pani tam mieszkała. I rzeczywiście ten adres jest stamtąd. Ja mówię, że nie mogę jej nawet podziękować, bo ona była starsza, to teraz na pewno nie żyje.
- A wie pani, jak ta pani się nazywała?
Wiem.
- A czy mogłaby pani powiedzieć?
[…] [Konstancja Tyszkiewicz]. Ja myślałam, że jak będę w Częstochowie, to pójdę do tego domu, może ktoś jeszcze żyje, kto ją znał, to chociaż świeczkę na jej grobie zapalę, […] bo już jestem też w wieku odpowiednim, więc nie wiadomo, czy zdołam.
- A jeszcze z tego okresu powstańczego, powstańczej Warszawy... Wspominała pani o tych sytuacjach, w których cywilów zabijano. A czy była pani jeszcze świadkiem innych zbrodni wojennych?
Nie. Rodzice nas chronili. Ja byłam za mała.
- A czy podczas Powstania w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Trudno mi powiedzieć. W czasie okupacji Żydzi mieszkali w tym domu, a poza tym to nie spotkałam się.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania? Czy jest takie?
Nie ma dobrych wspomnień.
- A najgorsze? Najtrudniejsze?
Najtrudniejsza była utrata rodziców. To było najokropniejsze, bo ja szalałam. Nie mogłam sobie dać rady z bratem. Ja osiem lat, on półtora czy dwa lata. W tym wieku on chce jeść, on chce spać, on chce siusiu. Jak sobie poradzić. To było okropne. Poza tym ja kochałam bardzo swoich rodziców. Rodzice nas kochali, ale ja też kochałam rodziców. To było najokropniejsze stracić ich, nie wiedzieć, co się z nimi stało. Ja jeszcze długi czas po wojnie miałam nadzieję, że się odnajdą, że może wywiezieni zostali. Ojciec, to jak rozstrzeliwali na Płockiej, była ekshumacja, ale od nas nie miał kto tam pójść, więc nie wiadomo. Jeżeli był, to on. Chodzę na grób, na Wolę, tam gdzie jest pomnik, bo tam są wszystkie prochy z Woli, więc tam chodzę na grób. Ale miałam nadzieję, że mama żyje. Że może się dostała gdzieś do obozu i że wróci. Ale niestety…
- A jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
To znaczy, czy powinno być, czy nie?
Wie pani, to mądrzejsze głowy o tym myślały. Ale za duża było ofiar, za dużo ludzi zginęło, cywilów i Powstańców. To dzieci. Jak ja patrzę teraz, jak chodzę na cmentarz, to dzieci były. Zresztą to nie tylko ich wina, bo gdyby się zza Wisły ruszyli, to by tyle ofiar nie było. Ale to polityka, a polityka jest najokropniejsza rzecz. To politycy rządzą.
- Jeszcze na koniec zapytam: czy jest jeszcze coś, o czym chciałaby pani powiedzieć w związku ze swoimi wspomnieniami z Powstania?
Nie chciałabym, żeby moje dzieci i ich dzieci doczekały wojny, bo to jest najokropniejsza rzecz, jaka może być. Brat brata, sąsiad sąsiada. Po co narody się tłuką? Po co? Czy to nie można usiąść przy stole i porozmawiać? Ja nie rozumiem tych, co chcą wojen, co chcą zastrzelić drugiego człowieka. Nie rozumiem tych ludzi, którzy z zimną krwią podchodzą i zabijają, tak jak było na wschodzie i na zachodzie. Nie rozumiem tego. Nie chciałabym w życiu, żeby jeszcze dzieci i ich dzieci doczekały wojny. Nie życzę nikomu, żeby przechodzili. To są puste słowa, co się teraz mówi, ale to nie da wyobrażenia, co człowiek przeszedł. To tylko w sobie się nosi, co się przeszło, bo ja może nie o wszystkim teraz powiedziałam, bo to są, wie pani, wspomnienia ośmioletniego dziecka, ale to wywarło wpływ na moje całe życie. Gdyby rodzice żyli, to moje życie by może było inne, lepsze, nie wiem. Albo już tak ma być. Tak jest zapisane wyżej.
Warszawa, 11 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz