Mój ojciec był elektrykiem. Pracował w fabryce Borkowskich. Mieszkaliśmy na ulicy Kamionkowskiej 19. To była dzielnica robotnicza. Wokół były zakłady Borkowskich, Optyczna, „Perun”, „Perkun”, „Rygawar”, [Szpotański]. Miałem blisko do szkoły, dosłownie pięćdziesiąt metrów. Na ulicy Gocławskiej była szkoła nr 20. Była to szkoła podstawowa. Należałem do zuchów. Pamiętam, że to była wielka frajda należeć do zuchów, a to był nowo organizowany szczep w szkole nr 20. Braliśmy udział w różnych zbiórkach PCK czy jakichś innych. Chodziło się z puszką po mieście, ale nie jedna osoba – chodziło dwóch albo trzech i jedna osoba dorosła. Do 1939 roku ojciec pracował w fabryce Borkowskich i nic specjalnego się nie działo, z tym że to była dzielnica raczej robotnicza.
W domu były odgłosy, że coś się szykuje, że coś będzie. No i chyba 2 czy 3 września był nalot. Naloty odbywały się często, a koło braci Borkowskich rzucono jedną albo trzy bomby. Tam gdzie mieszkaliśmy, to był dom jednopiętrowy, bez żadnego schronu, bez niczego. Po nalocie poszliśmy w towarzystwie rodziny na Powiśle do babci. Babcia mieszkała na Powiślu. Znowu trafiliśmy z deszczu pod rynnę. Tam były częste bombardowania, bo to było koło elektrowni.
Pamiętam jedną charakterystyczną rzecz, jak szliśmy przez most Poniatowskiego. Most był [wyłożony] drewnianą kostką i ta kostka paliła się po jednej stronie. Po dwóch tygodniach wróciliśmy na Kamionek, gdzie mieszkaliśmy i okazuje się, że było o wiele gorzej, bo był już obstrzał niemiecki i bombardowania zakładów, które znajdowały się na Grochowie, na Kamionku, na Pradze, tak że nie było to nic wesołego. Matki najmłodszy brat – widziałem go tylko raz – [brał udział] w obronie Warszawy na fortach Czerniakowa i tam zginął. […] W kieszeni miał kartkę, żeby go pochować w razie czego osobno, dlatego że rodzina będzie chciała, żeby był pochowany […] na cmentarzu czerniakowskim, bo tam był grób rodzinny.
Wróciliśmy znowu z powrotem na Kamionek i tutaj już był koniec oblężenia Warszawy. Był jeden dzień zawieszenia broni. Nie mówiąc nikomu, poszedłem na ulicę Mińską, gdzie były Zakłady „Pocisk”. Wszystko było zbombardowane, zniszczone, spalone, a dalej na ulicy [Terespolskiej] była fabryka samochodów ciężarowych „Fiata”. Przy bramie stały rozbite samochody ciężarowe. Przy samej bramie stał mały [pojazd] – to nie był czołg, z tyłu były gąsienice, a z przodu były koła – nie wiem, jak to nazwać. Brama do zakładów była rozwalona, leżał stos karabinów. Jakiś facet mnie zawołał i mówi: „Podawaj mi”. Podawałem karabiny, on wkładał w gąsienicę, łamał i odrzucał na bok. Wszystkie te karabiny to nie były maszynowe, tylko [ręczne, pięciostrzałowe] […]. [Obok bramy] była betonowa ubikacja, po wojskowemu latryna. [Podawałem] mu [karabiny] i on wrzucał wszystkie karabiny do [tej latryny].
Tak. Giął lufy karabinów w gąsienicy, tak że to był […] początek okupacji niemieckiej. [Dzień zawieszenia broni przed wkroczeniem Niemców do Warszawy].
Ojciec walczył w armii Piłsudskiego [w 1920 roku]. W domu był mundur, szabla ojca i czapka. Przed wojną czasem zakładaliśmy ten mundur i była to taka zabawa. Później to wszystko zniknęło. Nie wiem, co się stało. Ojciec wyszedł z Warszawy na wschód [na apel prezydenta Starzyńskiego], bo miała się organizować druga armia polska w obronie. Wyjechali samochodami z fabryki braci Borkowskich – chyba trzema. Dojechali tylko za granicę i Rosjanie weszli do Polski, tak że ojciec wrócił do domu chyba dopiero po jakichś trzech tygodniach okupacji niemieckiej. Samochody już nie wróciły. Wszyscy prawdopodobnie się rozpierzchli, tak że to był jak gdyby koniec [walki], a początek okupacji niemieckiej. W czasie okupacji mieszkaliśmy w dalszym ciągu [na Kamionku], a ojciec później założył ze znajomym na Złotej 55 sklep elektryczny. Mieszkaliśmy niby i na Kamionku, i na ulicy Złotej 55. Skończyłem szkołę podstawową. Ojciec chciał, żebym chodził do szkoły elektrycznej. Szkoła elektryczna była na Powiślu [na ulicy Karowej]. Chodziłem. Co prawda elektryczność mnie w ogóle nie interesowała, ale byłem przymuszony do chodzenia do szkoły. Skończyłem dwa lata, poznałem tam kolegę Janusza Anderla. Miał dużo kolegów starszych ode mnie. Byłem najmłodszy z całej grupy na placu Szembeka na Grochowie. [Kolega Janusz Anderl mieszkał na ulicy Stoczkowskiej].
Przede wszystkim każdy musiał mieć kenkartę. […] Zostałem zarejestrowany w firmie „Cipperling” [i otrzymałem kenkartę]. Zajmowali się naprawą telefonów i central telefonicznych. Odbywałem w tym zakładzie praktykę. Inżynier „Cipperling” to był ojca dobry znajomy. Chodziłem tam. Czasami zabierali mnie na uszkodzenie jakiejś centrali telefonicznej, bo jak gdyby zajmowali się naprawami. W każdym razie jeżeli coś się zepsuło, to ktoś dzwonił. W zakładzie u niego pracowało trzech inżynierów: [inżynier Rydzewski, Pilo] i oprócz tego jeszcze dwóch techników. Nie tylko naprawiali, ale produkowali centrale telefoniczne – albo półautomaty, lub tak zwane centrale telefoniczne [ręczne]. Telefonistka odbierała telefon i łączyła z poszczególnymi numerami osób, które były podłączone do centrali. Przed wojną, chyba w 1938 roku ojciec kupił akurat nowy aparat lampowy „Philipsa”. To było coś nowego, nie każdy to miał. W „Rygawarze” był inżynier [Otto Frejer]. Okazało się, że to jest Niemiec. Po wkroczeniu Niemców przyszedł do nas do domu i mówi: „I tak będzie musiał pan oddać ten aparat”. Broń i aparaty trzeba było oddawać. No i ojciec oddał [ten aparat radiowy. Inżynier Otto Frejer w czasie okupacji był dyrektorem fabryki „Rygawar”].
Nie. Eleganckie radio „Philipsa”, nowoczesne [lampowe]. No i z tego, co wiem, to ojciec chodził czasem do [tego Niemca] i słuchał Londynu. Chyba o godzinie siedemnastej z takim sygnałem bum, bum, bum, bum. Taki był londyński sygnał. Ojciec w dalszym ciągu pracował w fabryce, ale [wspólnie ze znajomymi] prowadzili sklep elektryczny i liczyli na to, że zaraz po wojnie będzie można otworzyć jakiś większy… Skupowali silniki elektryczne – dwa konie, trzy konie, cztery, pięć – różnego rodzaju. Nawet jak były uszkodzone, to później przewijali i naprawiali we własnym zakresie. [Dwa lata uczęszczałem do szkoły] […] niechętnie. […] [Życzeniem ojca było, abym został teletechnikiem]. Mieliśmy raz w tygodniu ćwiczenia warsztatowe w fabryce Szpotański. Tam też robili różne urządzenia. Chyba aparaty rentgenowskie albo coś takiego. Tak samo u Borkowskich też robili coś dla Niemców, [produkowali jakieś części dla Niemców].
Pominąłem jedną rzecz. Zaraz po wkroczeniu Niemców na terenie fabryki braci Borkowskich były gołębie. Gołębie jak to gołębie, było ich z pięćdziesiąt sztuk. Przyjechali Niemcy i wymordowali wszystkie gołębie. Okazało się, że to były gołębie pocztowe. Można było za ich pomocą przenosić różne informacje i wiadomości. Wszystkie [gołębie] zamknęli i wymordowali.
Pamiętam. Łapanki były różne. Czasem zatrzymywali tramwaj na ulicy i podjeżdżały budy. Na wprost obecnego Teatru Powszechnego kiedyś było kino. Chodziłem tam z matką do kina na tak zwane poranki. [Po drugiej stronie kina] był olbrzymi budynek gimnazjum i wszystkich [z łapanek] tam przywozili, sortowali i wywozili do Niemiec. Mój brat był podobny do Żyda. Miał kręcone włosy. W 1943 roku został złapany na ulicy i nie było go chyba z tydzień. Zawieziono go na Szucha i sprawdzono. To było chyba po warszawskim getcie, jak Niemcy [zgromadzili] wszystkich Żydów w getcie. Później wyłapywali poszczególne osoby. W każdym razie chyba w ciągu trzech tygodni [mój brat] miał połowę siwych włosów. Nie mówił, że go bili, tylko stale go wzywali na przesłuchania i to w ciągu dnia i nocy, tak że miał jakiś uraz psychiczny. Brat był ode mnie o dwa lata młodszy. Tak dotrwałem do 1944 roku. Często się spotykaliśmy, były zebrania i…
To nie było w szkole. To Janusz Anderl. Mam wrażenie, że on i jego ojciec byli w głębokiej konspiracji.
Poznałem Janusza w szkole. Razem ze mną chodził do szkoły elektrycznej. Mieszkał za placem Szembeka, tak że bywałem u nich w domu, on przychodził do mnie do domu. Wprowadził mnie właściwie [do grupy]. Były spotkania. Spotykaliśmy się po kilka osób. Chodziliśmy w lecie nad Wisłę. Były to polityczne, uświadamiające rozmowy. Byłem najmłodszy z całej grupy, a grupa liczyła około siedemnaście osób, z tym że nie zawsze wszyscy przychodzili na spotkania. To było z pięć, dziesięć osób. Janusz mieszkał na ulicy Stoczkowskiej. Drugi kolega też mieszkał na ulicy Stoczkowskiej. Godzina dwudziesta pierwsza to była godzina policyjna. Kiedyś byliśmy na takim spotkaniu – zebraniu o pięć domów dalej. Janusz mieszkał na Stoczkowskiej i wracaliśmy do niego do domu, no i nie zauważyliśmy, że w bramie, w takim wgłębieniu stał patrol niemiecki, a to już było po [godzinie dwudziestej pierwszej], no i weszliśmy na nich. Zabrali nas. Na Grochowie była szkoła i tam stał SS. Trzymali nas tam dwa dni. Dobrze, że akurat nie mieliśmy gazetek, kompletnie nic. Janusza ojciec tam przychodził. Widzieliśmy, że przychodzi, a mówił dobrze po niemiecku, no i wypuścili nas po trzech dniach.
Tak, tak. Pytali, gdzie byliśmy, u kogo byliśmy, dlaczego, w jakiej sprawie. Dlaczego po godzinie policyjnej. To było w lecie, chyba w czerwcu. Było widno, w granicach piętnaście, dwadzieścia po [dwudziestej pierwszej]. Po wojnie w tej samej szkole chodziłem do gimnazjum, bo to była szkoła przed wojną. Janusz Anderl jakoby zginął w czasie Powstania na Żoliborzu. Usiłowałem czegoś się dowiedzieć.
Było wiadomo, że coś będzie. Nie było powiedziane, kiedy to będzie i jak to będzie. […] Czasem przychodził [znajomi, sąsiedzi] i rozmawiano w domu, że coś się szykuje. Zresztą w domu były gazetki. Przynosił je jeden sąsiad, albo drugi, albo trzeci… Mieliśmy sąsiada, który podpisał folkslistę i była konsternacja, bo było dziewięciu lokatorów [w domu] i okazuje się nagle, że jeden podpisał folkslistę. Doszukiwano się, jaka była tego przyczyna, że nagle sąsiad z tego samego domu – wyższy urzędnik pracujący w państwowej firmie podpisuje folkslistę. Tak było. To miało miejsce. Jego dwóch synów – [włączono do niemieckiej organizacji TOD, chodzili] w czarnych mundurach. […] No i oni wyjechali. Po wojnie wrócił jeden z nich.
Tak, tak – do organizacji TOD. Widziałem ich chyba ze dwa czy trzy razy w czarnych mundurach i w takich czapkach. Przed Powstaniem zniknęli. Po wyzwoleniu młodszy z nich pojawił się w Warszawie. Dziwiliśmy się, że nawet wstąpił do milicji, ale ktoś go zidentyfikował i wyrzucili go z Policji. Z tego, co mi wiadomo, to ten starszy z Niemiec wyjechał do Australii, ale czy jest to prawdą i jak dalece, tego nie wiem.
W czasie Powstania w domu, gdzie mieszkałem, był ogródek i w ogródku była altanka. Był wykopany taki jak gdyby schron pod altanką. Ze trzech, czterech ludzi mogło pod nią stanąć. Była zainstalowana rura, że można było oddychać i się schować. Kiedyś ktoś nie zamknął bramy, przyszli Niemcy, no i czterech nas zabrali do obozu przejściowego. Na ulicy Mińskiej – [na terenie fabryki „Pocisk”], były trzy […] baraki. Zabrali nas do tych baraków. Byliśmy tam kilka dni i później Niemcy codziennie rano podprowadzali grupę z baraków do bramy, do ulicy Mińskiej i wywozili samochodem. Samochód był zakryty, tak że nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Na przykład [wieźli nas] do fabryki Wedla i w fabryce Wedla były demontowane maszyny. O godzinie czwartej czy pół do piątej byliśmy przywożeni z powrotem do baraków. U Wedla było o tyle dobrze, że jak odsuwali maszyny, to można było znaleźć herbatniki, cukierki, tak że można było coś zjeść. Dostawaliśmy tylko zupę, kawę i kawałek chleba. Byliśmy wożeni też na Pragę do takich magazynów. Jak on się nazywał… Wróblewski, [ulica Inżynierska]. Stamtąd zabieraliśmy różne rzeczy do samochodu i to było wożone na Dworzec Wschodni do pociągu, do wagonów towarowych i przeładowywane. Kiedyś zostaliśmy zabrani na Ząbkowską do fabryki monopolu spirytusowego, ale okazało się, że nie mieliśmy nic wspólnego ze spirytusem, tylko Niemcy otworzyli taki sejf czy magazyn. [Z magazynu Wróblewskiego przy ulicy Inżynierskiej wywożono skrzynie do pociągu towarowego na Dworzec Wschodni]. To były drewniane skrzynki i były wiązane sznurkiem i lakowane czerwonym lakiem. Nosiliśmy to do samochodu. Były dwa samochody i później było to wożone na Dworzec Wschodni i podwożone pod rampę.
Nie, nie, w czasie Powstania.
To nie była broń. To tak wyglądało, jakby w tych skrzynkach były pociski, broń czy coś takiego, ale niechcący – widocznie naumyślnie – upadła jedna skrzynka w wagonie. Ktoś otworzył tę skrzynkę i okazało się, że były to skrzynie z 1920 roku. Społeczeństwo dawało pierścionki, bransoletki, złote zegarki, papierośnice, biżuterię… Był moment, kiedy wnosiliśmy i odstawiliśmy jedną skrzynkę na bok, no i któryś mówi: „Bierzemy, co się da wziąć”. Szczęście, że nic nie wziąłem. Mówię sobie: „Co będę brał. I tak nie wiadomo, czy przeżyję, czy długo będę żył. Mam wrażenie, że byli tacy, co wzięli. No i jak już wszystko załadowaliśmy, to Niemcy zrobili rewizję osobistą. Nie brali od razu wszystkich, tylko pojedynczo. Przychodził jeden z karabinem i zabierał za kawałek domu czy fabryki, tak że chyba dwóch czy trzech już nie pojechało z nami z powrotem do [baraków], gdzie nas przetrzymywano w obozie przejściowym. Obóz był straszny. Łóżka były piętrowe, wszawica, pluskwy i w ogóle. Chyba na trzy czy cztery dni przed ofensywą rosyjską w nocy przyleciały samoloty. Jeszcze w międzyczasie latały amerykańskie samoloty czterośmigłowe, które zrzucały pomoc dla Warszawy. No i widziałem spadający samolot nad jeziorkiem, za Wedlem, spadł tam.
Kiedyś zaczęły latać rosyjskie samoloty. Nazywano je kukuruźniki. Leci, później cisza i rzucali tak zwane żyrandole. Robiło się nagle jasno i było tak jasno, że można było znaleźć – powiedzmy – igłę, jeżeli to było na cegle czy na czymś. No i rzucili parę małych bomb w baraki. Od podmuchu to się zawaliło i zapaliło, tak że z piętnaście, szesnaście osób się spaliło. Paliło się błyskawicznie. Nie wiem, jakie to były bomby. Uratowali się tylko ci, którzy wyszli przed barak. Jak się zaczął nalot, zapaliły się tak zwane żyrandole. Spaliło się dużo osób. Następnego dnia zabrali już nas wszystkich, którzy byli w barakach. Nie wszystkie baraki spłonęły. Zapaliły się tylko dwa czy trzy. Była zbiórka przed bramą przy Mińskiej i zabrali nas do zakładów Schichta na Pragę. Zawieźli nas tam i akurat w nocy był duży ostrzał artylerii. Rano zrobili zbiórkę i w międzyczasie złapali kuzyna mojej matki, którego złapali na […] Kamionku i też znalazł się w barakach przejściowych. [Był postrzelony]. Jak się spotkaliśmy, to mówimy: „Musimy się trzymać razem”. Zawieźli nas do tego Schichta. Rano w zakładach Schichta była zbiórka. [Kuzyn powiedział –] „Słuchaj! Starajmy się wyjść w ostatniej grupie, żeby jak najpóźniej wyjść z budynku”. [Wszystkich] ustawiali czwórkami. Piętnaście, może dwadzieścia czwórek w jednej partii. Szliśmy w trzeciej, ostatniej partii. Doszliśmy ze dwie ulice i nagle coś trzasnęło. Nie wiem, czy to był granat, czy pocisk. Wszystko się rozpadło. Dostałem odłamkiem. Pamiętam tylko huk i błysk. Obudziłem się w jakiejś szkole w pobliżu na stole… Piekło mnie niesamowicie, bo mi ten odłamek jodynowano. Dwóch mnie trzymało, ktoś mi włożył cęgi, wyjął odłamek. Jeszcze mam mały odłamek, bo odłamków było kilkanaście. Ostatnia grupa się rozpadła. W tej grupie szedł też sąsiad, który mieszkał piętro wyżej na ulicy Kamionkowskiej, z którym razem się znalazłem w barakach, ale już nie wrócił. Jego żona starała się przez Czerwony Krzyż [odnaleźć go]. Zginął w obozie w Mauthausen w Niemczech.
Miałem później niedowład lewej nogi, lewej ręki, ale już za trzy dni weszli na Pragę Rosjanie. Z pomocą innych osób doczłapałem się do domu na [ulicę Kamionkowską]. Zaczął się jak gdyby nowy rozdział. Jak się znalazłem, to matka nie wpuściła mnie do domu, tylko do ogródka. Zdjąłem to wszystko, polała ubranie naftą, żeby spalić, żeby nie wnosić do domu, bo było zawszawione. Potem miałem z ojcem poważną rozmowę i ojciec powiedział: „Pamiętaj! Nigdzie nie byłeś, nic nie widziałeś. Nie byłeś w żadnym obozie, nie byłeś w niczym. Tak będzie dla nas najlepiej”.
To były jednostronne odbitki w formacie A4. Nie pamiętam, jak to się nazywało. Na górze był nadruk i zawsze to przenosił ktoś inny. Dostawało się to: „Daj temu, daj temu, daj temu” – w ten sposób to się odbywało.
Nie, bo znałem tych ludzi, tak że nie potrzebowałem nigdzie zapisywać adresów. Było wiadomo, że to jest do tego, to trzeba temu i czasem ktoś przynosił też do nas do domu [gazetki].
To była prasa, normalna prasa informacyjna. Co się dzieje, powiedzmy, jak wygląda sytuacja na froncie czy na Zachodzie.
Często. Przynajmniej raz, dwa razy w tygodniu. Czasem to było mało wyraziste. Trzeba było dobrze się przyłożyć, żeby to przeczytać.
Nie, nie – to było trzymane. U nas w domu był taki stół…
Nie. To było dla osób, które wiedziały, że się będzie coś przynosiło. Przychodziło się jak gdyby nigdy nic i przy wejściu się oddawało. Posiedziało się trochę i wychodziło się z powrotem, tak że to nie było kilka sztuk, tylko pojedyncze.
Wiedzieli, bo to przychodziło do nas, do domu. Zresztą ojca wspólnik, z którym prowadził sklep na ulicy Złotej, był synem oficera, który był w Anglii. Mam wrażenie, że był bardzo mocno zaangażowany. Nie jestem pewien, bo nie wszystko mi mówiono, ale na ulicy Złotej w jednej części takiego sklepu ojciec miał sklep z tym kolegą, po drugiej stronie był sklep papierniczy. Według mnie to była fikcja. Nazywało się to materiały piśmienne – kredki, jakieś zeszyty… Mam wrażenie, że właścicielka sklepu zaopatrywała jakąś drukarnię w surowiec do druku, bo pod sklepem w sklepie papierniczym była olbrzymia suterena, to znaczy piwnica i to samo było [pod] sklepem, który prowadził ojciec ze wspólnikiem, z tym że tutaj były silniki elektryczne, a po tamtej stronie były materiały piśmienne. Mam wrażenie, że ojciec gdzieś współpracował… U nas był duży, okrągły stół, no i jak coś zostawało z gazetek, to się gdzieś wkładało, bo stół był gruby i rozsuwany, żeby na wszelki wypadek gazetki nie leżały na drugi dzień na wypadek rewizji.
Nie.
Tak, tak. Tak jest. Byliśmy zdziwieni. Przyznaję szczerze, że cały dom się przez to zatrząsł, bo nagle sąsiedzi – ci dwaj młodsi synowie – defilują w ubraniach niemieckich, tak że to był szok. Ludzie się bali, po prostu bali się, bo nie wiadomo było, co to może być, tym bardziej że znało się ich tyle lat.
Ze względu na to, że ojciec pochodził z zaboru rosyjskiego, dobrze mówił po rosyjsku. Kiedyś ta część należała do Rosji. Powiedział, że Niemcy są źli, ale ci nie są lepsi. Z tego, co można było zaobserwować, to nie zapowiadało się, że to będzie [bezpieczniej].
Nie wiem. Przyznaję, że chyba podświadomie zdawałem sobie sprawę, że trzeba opuścić kraj. Może to wynikało z przeświadczenia, że ojciec był bardzo negatywnie nastawiony na to, co przyszło ze Wschodu. Dziwny zbieg okoliczności, bo miałem koleżankę i kolegę; on był starszy ode mnie o cztery lata, a ona w tym wieku, co ja. Chodziła razem ze mną do szkoły. Z tego, co wiem, to ich ojciec był przedwojennym komunistą. Zawsze przed 1 maja go aresztowali i przebywał kilka dni w areszcie. [Nazywał się Daszkiewicz]. No i później przyszli Rosjanie też był aresztowany, tak że to nie świadczyło o niczym. Ludziom się czasem wydawało, że to jest jakiś taki [inny świat].
Wiem, że był aresztowany.
Był działaczem przedwojennym, ale komunistycznym. Wcale się z tym nie ukrywał. Mieszkał na tej samej ulicy, ale jak się mieszka na tej samej ulicy, to wszyscy się znają. Zresztą tam nie było olbrzymich bloków. Były domy, gdzie było dziesięciu, dziewięciu, trzech lokatorów, tak że to się wszyscy znają. Jak się nas zapytało o nazwisko na początku ulicy, czy na drugim końcu, to każdy powiedział, gdzie on mieszka, w którym domu. Nawet wczoraj byłem na tej ulicy. Chciałem wejść na teren fabryki, gdzie były te baraki i gdzie zginęło te kilkanaście osób po nalocie. To był nalot rosyjskich samolotów. Latał, słychać było i później cisza, zapalały się żyrandole i dopiero było łup, łup, łup, no i krzyk i katastrofa.
Tak, zostaliśmy w Warszawie. Po wyzwoleniu lewobrzeżnej Warszawy okazało się, że na ulicy Złotej stoją tylko mury, nie ma nic. Wszystko zostało spalone. Właściwie ojciec przed Powstaniem wywiózł tam wszystkie bardziej wartościowe rzeczy. Miało być pewniej, że prędzej tam to wszystko przetrwa jak tutaj, ale okazało się, że nie. Tam wszystko zostało spalone, zniszczone. Zostały tylko mury.
Mam wrażenie, że nie, że tam miało to przetrwać. Tutaj miało być gorzej. Później w dalszym ciągu ojciec pracował u braci Borkowskich.
Nie, nie, dlatego że ojciec mi zapowiedział: „Cisza! Wiadomo, że jeśli później zaczną to wszystko wyciągać…”.
Pracowałem w PTTK na ulicy Świętokrzyskiej. Później pracowałem na Świętokrzyskiej w „Orbisie”. Miałem możliwości, często wyjeżdżałem za granice jako pilot wycieczek. Miałem możliwość – powiedzmy – zostania w Niemczech czy we Francji, ale jakoś nie bardzo mi się poukładało, dlatego że mój brat studiował na politechnice, a była tam odpowiedzialność zbiorowa, więc bałem się, że gdy zostanę, to będą szarpać rodzinę. Później pracowałem w „Warimexie”, w Centrali Handlu Zagranicznego, ale pracowałem niedługo, dlatego że szef działu, w którym pracowałem, wyjechał do Chin na placówkę. Później pracowałem w drugiej Centrali Handlu Zagranicznego. To była spółdzielcza centrala handlu zagranicznego na Brackiej.
To były już lata sześćdziesiąte. Lata 1958, 1959, 1960. W międzyczasie zaocznie skończyłem SGPiS, a oprócz tego zajmowałem się malarstwem i wyjechałem do Szwecji ze swoją wystawą. Miałem być trzy miesiące. Byłem rok czasu i akurat w 1968 roku [Rosjanie, Polacy i Enerdowcy] weszli do Czechosłowacji. Byłem właściwie zapakowany, żeby wracać. […] [W związku z zaistniałą sytuacją postanowiłem przedłużyć swój pobyt w Szwecji, który trwał do dnia dzisiejszego].