Henryk Marciszewski „Heronim”
Henryk Marciszewski. Pochodzę z rodziny patriotycznej. Ojciec, Aleksander, był żołnierzem 22. Pułku Piechoty Ziemi Siedleckiej i odbył całą kampanię wojenną w I wojnie światowej. Po wojnie wrócił do Warszawy, zdemobilizował się. Piłsudski proponował swoim żołnierzom na Kresach Wschodnich pewne posiadłości, żeby zasiedlać te tereny, ale mama się nie zgodziła. Być może lepiej, bo byśmy wszyscy tam zginęli.
- Gdy wybuchła wojna, był pan na Lubelszczyźnie?
Tak, w czasie wybuchu wojny byłem na Lubelszczyźnie. Chodziłem już do drugiej klasy gimnazjum, byłem harcerzem. Byliśmy przygotowywani do wojny.
- Byliście przygotowywani jeszcze przed wybuchem wojny?
Jeszcze przed wybuchem wojny. Nawet do tego stopnia, że jako chłopiec z pierwszej klasy gimnazjum miałem referat dla wszystkich uczniów szkoły na temat obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej. Byliśmy bardzo przygotowywani do obrony przeciwlotniczej. Na strychach miał być zawsze przygotowany piasek. I to przed wojną już sprawdzaliśmy w domach, żeby bomby zapalające z fosforem gasić piaskiem, a nie wodą. Jednocześnie w każdym domu, żeby były przygotowane tampony i woda. Ludzie mieli sobie moczyć tampony i przez tampony oddychać, bo to była tragedia w I wojnie światowej – użycie chloru. O tym, żeby były maski gazowe dla cywilów nie było mowy, bo były za drogie. Wojsko miało maski. Pamiętam, [że] bardzo dużo masek później znajdowaliśmy w lesie, porzuconych przez żołnierzy.
- Ale w II wojnie światowej nie miało to większego znaczenia.
Tak, bo wszystkie strony bały się jednak użyć gazu. Były przygotowane do wojny przeciwgazowej, ale nikt tego nie użył.
- Proszę opowiedzieć, co pan zapamiętał z 1 września 1939 roku.
Mimo, że miałem trzynaście lat, wykradłem ojcu mały rewolwer sześciostrzałowy, belgijski browning. Miałem go cały czas w kieszeni. Tworzyliśmy zespoły harcerskie i sprawdzaliśmy, czy na strychach jest piasek do gaszenia bomb zapalających, czy okna są zalepiane w krzyż papierem gazetowym, żeby nie wypadały szyby. Szyby się sypały, papier w ogóle nie pomógł, ale ktoś wpadł na genialny pomysł, [żeby] wszystkie okna były zaklejane „iksem”. Ponieważ Janów Lubelski, jeśli idzie o handel, cały był opanowany przez ludność żydowską, na drugi dzień wojny już wszystkie sklepy żydowskie były pozamykane i Żydzi nie handlowali, bo wiedzieli, że wojna, że pieniądz nie będzie miał żadnej wartości. W związku z tym wchodziliśmy do sklepów żydowskich, nakazywaliśmy otwieranie sklepów i Żydzi musieli jednak mąkę, cukier, naftę sprzedawać ludności. Tak, że dzięki nam… Po prostu władze miejskie i policja zajmowały się czym innym, a my...
- Mieliście nadane takie uprawnienia?
Obronę cywilną. Pilnowaliśmy kopania rowów, żeby ludność przychodziła do kopania rowów. We wszystkich parkach były wykopane zygzakiem rowy przeciwlotnicze.
- Czy przydały się kiedyś, w jakimś momencie?
O tak, później w czasie nalotów ludzie chowali się w rowach. Nawet nie zapomnę, obok bożnicy, synagogi żydowskiej, były kopane rowy. Żydów też zmuszaliśmy do tego, żeby wszyscy z łopatami przychodzili i kopali rowy. Pamiętam napis: „Kopiemy grób dla hitleryzmu”. Nawet Żydzi tak po polsku ładnie zaakcentowali.
- To był obraz 1 września. Był pan już bardzo wdrożony w działania przeciw wojnie, przeciwko nieprzyjacielowi. Rozumiem, że dalszą konsekwencją było wejście do jakiejś organizacji konspiracyjnej.
Byliśmy wychowani w bardzo patriotycznym duchu. Na ulicy 3 Maja na strzelnicy oddawaliśmy dziesięć strzałów „ku chwale ojczyzny”. Przyznam się, że miałem bardzo dobre wyniki w strzelaniu.
Uczono nas. Z tym że to była broń małokalibrowa, sportowa, ale uczyliśmy się składać, uczyliśmy się władać bronią, „prezentuj broń!”, „do nogi broń!”, „na ramię broń!” – w harcerstwie byliśmy nawet organizacją paramilitarną. Alfabet Morse’a. Nawet stosowano w harcerstwie sprawności. Jedną ze sprawności było (dziś w harcerstwie jest bardzo modna) tak zwane „przetrwanie w lesie”. To była sprawność „sobieradek obozowy”. Trzeba było na trzy dni pójść do lasu, tylko z finką (nożem) i z zapałkami, w ciepłym ubraniu i trzeba było przez trzy dni przetrwać. Najeść się, nie umrzeć z głodu (no, trudno było umrzeć z głodu przez trzy dni), ale musieliśmy uczyć się przetrwania, jeść jagody. Paliło się ognisko, nagrzewało się kamienie i na kamieniach piekliśmy rydze. Zbierało się grzyby. Ponieważ nie było garnka, nie było żadnej patelni, nie było tłuszczu, nie było na czym smażyć, to się opalało kamienie i na kamieniach piekliśmy grzyby. W ten sposób można było przetrwać w lesie. Dzisiaj to się traktuje troszeczkę sportowo.
- Jak długo byliście w Janowie Lubelskim?
Pierwszy nalot był 8 września. To był wstępny nalot, gdzie było kilkanaście osób zabitych. Wtedy schroniliśmy się w lesie janowskim, w Puszczy Solskiej. Drugi nalot był 13 września, w wyniku którego cały nasz dom został spalony. Wtedy ojciec nas ewakuował na wieś i zamieszkaliśmy u rolnika, dziesięć kilometrów, niedaleko Janowa. Miejscowość Bilsko. Drugi nalot był później – 17 września i chyba 25 września była wielka bitwa w Janowie. Duże oddziały cofające się na Węgry przebiły się przez linie niemiecką i opanowały miasto. Niemcy schowali się do więzienia. Była bitwa o więzienie, polscy żołnierze zdobyli więzienie i przedarli się dalej na południe, na Węgry. Niemcy w odwecie zgromadzili całą ludność miasta i chcieli dokonać egzekucji za to, że podobno cywile pomagali Polakom w walce z Niemcami. Oczywiście braliśmy udział w tych walkach, robiliśmy rozpoznanie, dostarczaliśmy żołnierzom żywność. Nasze matki gotowały w kotłach obiady, w garnkach roznosiło się żołnierzom jedzenie, bo byli bardzo głodni.
- To byli żołnierze naszego regularnego wojska?
Tak. Z tym, że to były też oddziały rozproszone, po kilku żołnierzy. Byli bez dowódców, bez map. Pomagaliśmy im, ustalali kierunki, gdzie mają [iść] – w kierunku na Węgry, na jakie wsie mają iść na południe, na Sandomierz, później na Przemyśl.
- Jaka była konsekwencja bitwy 25 września?
Bitwa była zwycięska, Polacy przedarli się. Zdaje się, [że] tymi oddziałami dowodził pułkownik Koc. Bitwa jest opisana w annałach historycznych. Z tym, że egzekucja Polaków cywilnych nie doszła do skutku. Nasza nauczycielka historii, pani Ziobro, znała dobrze niemiecki. Poszła do Niemców i prosiła Niemców, że ludność cywilna nie brała udziału w bitwie, tylko żołnierze byli jeszcze niekompletnie umundurowani i niektórzy mieli na sobie jeszcze cywilne spodnie, czy marynarki i być może, że Niemcy odnieśli wrażenie, że to była ludność cywilna. Ranny żołnierz niemiecki, który był leczony w szpitalu, przez dwa dni był nieprzytomny, odzyskał przytomność i też potwierdził jej zeznania. Tak, że ludziom darowano życie. Niemniej później cały posterunek policji został przez Niemców wymordowany. Komisarz Sierakowski jest pochowany w Lublinie, nawet jest jego pomnik, był rozstrzelany niedaleko zamku. Na zamku w Lublinie było więzienie i w latach czterdziestych Niemcy aresztowali wielu Polaków z Janowa Lubelskiego. Byli rozstrzeliwani w Lublinie na zamku. Mój ojciec też był aresztowany i jakimś cudem po miesiącu został zwolniony. Nigdy mi nie chciał powiedzieć na jakiej podstawie został zwolniony. Podejrzewam, że ojciec użył jakiegoś fortelu. Tu mógłbym zrobić dygresję do I wojny światowej. Ojciec mnie zawsze uczył, że wroga trzeba pokonać orężem, a jeżeli nie można wroga pokonać orężem, to trzeba go „wyprowadzić w pole”. Jako przykład dawał – jak był małym chłopcem, miał siedem lat, uczył się języka polskiego z książki „Wypisy” Arzt’a. Książka kosztowała, zdaje się, dwa ruble. Książkę ofiarowałem do muzeum gimnazjum w Kotuniu, [gdzie] miałem krótkie wystąpienie i tę książkę ofiarowałem. Był nauczyciel, który uczył języka polskiego z tej książki i Kozacy wpadli (bo to było jeszcze w zaborze rosyjskim), bili uczniów nahajami i odbierali książki. Ojciec schował sobie książkę za koszulę, opasał się paskiem, podszedł do oficera, bo wiedział, że dostanie nahajem i zabiorą mu książkę i więcej książki nie kupi – zameldował się, oczywiście po rosyjsku:
Gospodin oficer, ja mam książkę w domu, przyniosę ją, bo zapomniałem przynieść. Oficer dał ojcu cukierka, poklepał ojca po ramieniu i mówi:
Idi malczik, priniesi. Ojciec dzięki temu uciekł, nie dostał nahajem i uratował książkę. Ojciec mi zawsze to wspominał i to mi trzy razy uratowało życie od NKWD.
Mnie później. Gdy byłem w sytuacji ekstremalnej, stosując metodę ojca, dzięki pewnym skojarzeniom wydostałem się z matni.
- Jesteśmy ciągle jeszcze w Janowie Lubelskim. Gdzie mieszkaliście, skoro zbombardowano dom?
Mieszkaliśmy u rolnika na wsi. W stogu siana, bo było tyle ludzi, że nie było miejsca w domu i jako dzieciaki spaliśmy w stogu siana.
To trwało do prawie ostatnich dni września. Niemcy po bitwie weszli z powrotem, bo oddział przedostał się tylko na południe i Niemcy z powrotem weszli do Janowa. Co ojciec zrobił: kupił konia, kupił furmankę, pamiętam, że rewolwer oddał rolnikowi za metr owsa, służbowy, a ja swój zachowałem. Ojciec o tym nie wiedział. Gdyby Niemcy mnie złapali, to prawdopodobnie cała rodzina byłaby chyba rozstrzelana. Nie wiem, czy to była głupota, czy to był patriotyzm. To wynikało z poczucia obowiązku. Przyjechaliśmy do Kotunia. Jechaliśmy przez różne strefy. Wyjeżdżaliśmy – byli jeszcze Polacy, przyjeżdżaliśmy do Bychawy – byli już Rosjanie. Nie zapomnę momentu, gdy na szosie stał stół, przy stole stali enkawudziści, a Żydzi z karabinami [i z] czerwonymi opaskami na rękach, rewidowali tłumy ludzi, które przechodziły przez sowiecki kordon. Z boku stał samochód ciężarowy i wszystkich oficerów, urzędników państwowych, wyłapywano. Rosjanie nie znali stosunków w Polsce, nie wiedzieli co to są za dokumenty, nawet jeżeli ktoś by okazał jakiś dokument, to by nie wiedzieli nawet, co to jest za dokument. Natomiast miejscowi Żydzi w Bychawie robili to za Sowietów. Będę starał się być w Bychawie, może w tym roku pojadę do Bychawy, żeby w miejscowych annałach pokazać rolę, jaką spełniali Żydzi. Nie wszyscy...
- Oni mieli obywatelstwo polskie, byli Polakami?
Byli Polakami. To byli Polacy urodzeni w Polsce, mający obywatelstwo. Ale przecież tam, gdzie wchodzili bolszewicy do Polski, Żydzi [ich] witali kwiatami i transparentami! […]
- Ale odbiegamy już teraz od tematu. W którymś momencie musiał pan wejść do pełnej konspiracji.
Z chwilą gdy przyjechaliśmy do Kotunia, już w 1940 roku, wciągnięto mnie do ZWZ – Związek Walki Zbrojnej, jako czternastoletniego chłopca.
- Jak wyglądała ta przynależność? Czego od was oczekiwano?
Przynależność polegała na tym, że w pierwszym okresie chodziliśmy po lasach i zbieraliśmy porzuconą broń. Były olbrzymie ilości karabinów. Niektóre były zakopane lekko w ziemi, niektóre były schowane w jałowcach. Ponieważ jałowce są gęsto zielone i zimą i latem, to broń była przez żołnierzy [właśnie tam] umieszczana. W jałowcach szukaliśmy, nawet kłuły nam palce, bo jałowce są dosyć kolące, ale wkładało się rękę i szukało się w krzaku, czy nie ma karabinu. Nie było wtedy wykrywaczy metalowych, tylko szukało się rękoma. Szukaliśmy amunicji, były całe taśmy do karabinów maszynowych z amunicją – to gromadziliśmy. Powstał bunkier u naszego dowódcy, porucznika rezerwy chyba, przedwojenny oficer, porucznik Kępisty. U niego pod piecem chlebowym w mieszkaniu był schowek. Stamtąd mieliśmy wypady dywersyjne. Niszczyliśmy w gminach papiery niemieckie. Były listy kontyngentów, jakie chłopi mają dostarczać. Zakradaliśmy się w nocy, zdobyliśmy materiały, spaliliśmy i już na drugi, czy na trzeci dzień, Niemcy nie wiedzieli jakie kontyngenty kto oddał, a kto nie oddał. Oczywiście później robili po domach rewizje i zabierali nadmiar żywności. Ale w każdym razie dywersja nasza polegała na niszczeniu...
Tak, ochrona chłopów. Druga rzecz – przez nasze tereny przebiegała główna magistrala kolejowa Lizbona – Władywostok. Całe zaopatrzenie wojenne na front radziecki szło głównie koleją. Wstąpiliśmy do kolei, to był
Deutschostbahn – niemiecka kolej wschodnia, z tym, że mieliśmy mundury kolejowe i mieliśmy przepustki nocne –
Nachtausweis. To nam pozwalało penetrować transporty. Tam, gdzie nie było ochrony niemieckiej, to z transportów wynosiliśmy broń dla naszych celów. Później już transporty były kontrolowane i często to się kończyło śmiercią.
Tak. Sam miałem wypadek, że wszedłem do wagonu z zaopatrzeniem, to były koce, ubrania zimowe na front wschodni i [w wagonie] spał Niemiec. Jak wyrzucałem koce na zewnątrz to i Niemiec z kocami wypadł! Na szczęście...
Nie, było ciemno, w nocy. W jedną stronę uciekłem, a on przyleciał na stację kolejową z krzykiem, że go wyrzucono z wagonu. Wtedy jeszcze Niemcy nie bardzo sobie zdawali sprawę, że działa podziemie. Dopiero później akcje dywersyjne, które rozpoczęły się, dały im do zrozumienia. Kiedyś z Warszawy jechałem pociągiem
Nur für Deutsche...
Na zasadzie, że miałem mundur kolejowy. One się różniły. Niemieckie mundury kolejowe miały złote pagony (my nie mieliśmy złotych pagonów), które mówiły o szarży, a na czapkach były biało-czerwono-czarne kółeczka i „wrona” hitlerowska. My tego nie mieliśmy. Ale nieraz wieczorem Niemiec nie widział, myślał, że jestem Niemcem i mnie wpuścił do wagonu. Dzięki temu mogliśmy podróżować. Później wykorzystywałem też ten moment z NKWD, jak byłem w Wolność i Niepodległość – WiN, już po wojnie, po wkroczeniu Sowietów.
- To było ZWZ. Potem się przemianował na Armię Krajową.
W tym czasie był, poza porucznikiem Kępistym, drugi porucznik Radomyski, który był absolwentem Szkoły Podchorążych Kawalerii z Grudziądza. Był bezpośrednio dowódcą, który szkolił nas w rzemiośle wojennym. Nie zapomnę chwili, gdy po ukończeniu kursu, obok jego domu w lesie, przyszedł do nas w mundurze oficera z szablą (my byliśmy z kolegą po cywilu. Szkoliliśmy się dwójkami. To nie były duże oddziały, tylko po dwóch. Jeden szkolił dwóch. Później dwóch szkoliło następnych dwóch. To był system szkolenia) i mianował nas na kaprali podchorążych. Dotykał szablą ramienia, miałem łzy w oczach. Do dziś to pamiętam. Z jego żoną (on już nie żyje) spotykam się, przyjeżdża do mnie i wspominamy sobie dawne czasy. Też była w konspiracji. Była szalona solidarność międzyludzka, czego dzisiaj absolutnie się nie obserwuje.
Na wsi też. Nieraz były bardzo przykre momenty, że folksdojcze (nazywano ich „łapaczami”) dostarczali – przeważnie z obszarów wiejskich – siłę roboczą do bauerów do Niemiec, do prowadzenia gospodarstw rolnych. „Łapacz” folksdojcz miał bardzo ciekawą politykę. Na przykład miał dostarczyć dwudziestu młodych rolników do
Arbeitsamtu. A wyznaczał czterdziestu. Mimo, że miał dostarczyć dwudziestu, wyznaczał czterdziestu. Za łapówki dwudziestu zwalniał, uchodził za dobrego człowieka, że zwalniał, a dwudziestu dostarczył. To była perfidna gra. Jeden dostał tak pałami od nas, że ledwo [przeżył]... Zabić go nie zabiliśmy, ale tak go pałami stłukliśmy, że długo będzie pamiętał. To jednak wychodziło na jaw. Na Skaryszewskiej, na Pradze w Warszawie był punkt zborny, gdzie wszystkich wywożono później do Niemiec. Jeszcze przekupni Niemcy mogli za dobre pieniądze kogoś wykupić, ktoś nie pojechał. Oczywiście dostarczali kontyngenty, bo na miejsce [wykupionego] złapali i wzięli innego człowieka. To była siła robocza potrzebna Rzeszy, bo młodzi Niemcy byli na froncie, a gospodarstwa musiały produkować, zaopatrywać front.
- Jak wtedy funkcjonowała pana rodzina?
Rodzina funkcjonowała w bardzo trudnych warunkach. Przyjechaliśmy tutaj, byliśmy bez niczego, bez ubrania. Sołtys zrobił nam zbiórkę odzieży. Trochę pierzyn dostarczył, trochę materaców... Te rzeczy pochodziły z kolei z kradzieży z wagonów. Wagonami ewakuowała się na wschód ludność Warszawy, z dobytkiem. Z chwilą bombardowań ludzie uciekali z wagonów, chowali się do lasów. Miejscowa ludność korzystała z tego, przychodziła do wagonów i rabowała. To było powszechnie stosowane. Sołtys wiedział o tym kto rabował, przychodził do niego i mówił: „Proszę pana, pan musi jedną pierzynę dać pogorzelcom”. Takie było prawo na wsi. Zresztą ranga sołtysa była przed wojną i w czasie okupacji bardzo wysoka. Dzisiaj sołtys nie ma nic do powiedzenia.
- Był autentycznym opiekunem rejonu.
Ojciec mi opowiadał – jak przed wojną sołtys przypinał sobie orzełka do klapy i szedł na wieś, [to] jak szeryf, rozkazywał. Wszystko musieli zrobić, co powiedział. Jego nie wolno było uderzyć. Nie miał orzełka – można było go pobić, ale z chwilą gdy miał orzełka przypiętego... A dzisiaj nie ma orzełków, nie ma tej funkcji.
To była wielka ranga, to był szeryf na wsi. Ustalał nocną wartę, jeżeli były gdzieś kłótnie, to interweniował, godził ludzi. To był wielki autorytet na wsi. Sołtys.
- Jednym słowem w pierwszej chwili pomogli państwu miejscowi?
Tak. Ojca brat, który mieszkał w tej wsi, dał nam pokój do mieszkania, tak, że zamieszkaliśmy w jego domu.
Rodzina była dosyć liczna, bo dwóch braci, stryjów, było w Warszawie, jeden był w Kotuniu, siostra była też w Kotuniu. Jeden wyemigrował jeszcze w okresie międzywojennym do Stanów Zjednoczonych. Jeden był zakonnikiem, zginął na wschodzie, na Polesiu w Pińsku, zamordowali go Sowieci. Rodzina była dosyć liczna. Mój dziadek, Marciszewski, w czasie wojny rosyjsko-japońskiej z guberni nadwiślańskiej na wojnę japońską szedł pieszo i wrócił piechotą. Dwa lata szedł w jedną i w drugą stronę! Ojciec opowiadał, że na punktach kontrolnych tylko były buty do zamiany, ale musiał oddać zniszczone, wkładał nowe i szedł dalej. Jeżeli nie miał butów na wymianę, to szedł boso. Urzędnik rosyjski już nie wydał mu butów. Musiał oddać buty, dostawał nowe buty i szedł na piechotę.
- Czy jakieś informacje o tym, co się dzieje w Warszawie w 1944 roku, po 1 sierpnia, docierały tutaj? Wiedzieliście o wybuchu Powstania?
Dostawaliśmy cały czas „Biuletyn Informacyjny”. Nawet do tego stopnia, już nie pamiętam dokładnie daty, ale chyba 6 czy 8 sierpnia mieliśmy powtórną mobilizację, żeby iść na pomoc Warszawie. Ale tereny były tak nasycone żołnierzami sowieckimi, że to było nie do pomyślenia, nie do zrealizowania. Rozkaz był później odwołany. Mimo, że już się zmobilizowaliśmy, mieliśmy już broń, wyciągnęliśmy z bunkra broń, ale jednak rozkazu nie wykonano, odwołano rozkaz, bo to byłaby masakra. Zresztą Sowieci wszystkich akowców od razu aresztowali, nasi dowódcy zostali aresztowani, zginęli bez wieści w łagrach na terenie Sowietów. Mój bezpośredni dowódca Wiesio Walczewski został rozstrzelany na Pawiaku w kwietniu 1944 roku, na trzy miesiące przed Powstaniem.
- Czyli wasza komórka się rozpadła?
Nie, nie rozpadła się. Kto inny przejął dowództwo.
- Mówił pan, że się pan ujawnił razem z „Radosławem”?
Tak, z grupą pułkownika „Radosława”. Na Nowym Świecie. Mam zaświadczenie z UB – „ujawnił się”.
- Dlaczego ujawniał się pan w Warszawie?
Bo już zacząłem uczyć się w gimnazjum [imienia] Batorego. Podjąłem już naukę, żeby jak najszybciej zrobić maturę i studia. Po roku walki (oczywiście walki o wolność i niepodległość, bo z chwilą gdy Armia Krajowa została rozwiązana, powstała nowa organizacja WiN) doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu, że dalsza walka w lesie przyniesie tylko ofiary i wyniszczenie. Postanowiłem ujawnić się, iść do szkoły, zrobić maturę i iść na studia.
- Udało się panu to wszystko osiągnąć?
Udało mi się. Z tym, że jeszcze zanim poszedłem na studia, okres 1944 roku, lipiec, gdzie weszli Sowieci do nas i do września 1945 [kiedy] się ujawniłem, byłem trzykrotnie aresztowany przez NKWD. Raz byłem aresztowany w Narewce w Puszczy Białowieskiej.
Dowiedzieliśmy się z komunikatów „Biuletynu Informacyjnego”, radiowych, że Armia Krajowa w Wilnie została podstępnie aresztowana przez NKWD. Część uciekła i spłynęła do lasów białowieskich na teren Polski. Mając już dokumenty, że jestem kolejarzem Straży Ochrony Kolei postanowiłem nawiązać kontakt z tymi oddziałami i udałem się do Narewki. Miałem ze sobą broń. Tym razem miałem już siódemkę, belgijską FN-kę. Ale miałem na nią dokument – to znaczy zrobiłem sobie dokument pisany na maszynie, że jestem posiadaczem broni numer taki i taki, jako pracownik kolei w służbie SOK (to się wtedy nazywało Straż Ochrony Kolei) i zrobiłem na tym dokumencie pieczątkę z przedwojennej pięćdziesięciogroszówki. Rosjanie mieli kilka typów pieczątek. Były trójkątne, kwadratowe i okrągłe. Pamiętam – zawsze okrągła pieczęć była u nich najważniejsza. Nieraz mówili:
Krugła pieczać, eto charaszo. W związku z tym – miałem gdzieś w zasobach pięćdziesięciogroszówkę, odcisnąłem tuszem. Jeszcze jeden się dopatrzył, że tam
orieł był:
Eto orieł, eto sama gławna. Z rewolwerem udawało mi się przejść wiele sowieckich straży granicznych. Niestety, w Narewce trafiłem na grupę enkawudzistów, kto wie, czy to nie była ta słynna brygada „Smiersz”.
Tak. Rozbroili mnie, od razu zabrali mi rewolwer,
ruki w wierch! oczywiście i mówię: „Ale przecież mam dokument”. Uśmiechnął się:
Nicziewo, szpiony toże dokumenty imiejut. Wyjmował z magazynku kulki i mówi do drugiego:
Smatri, siem naszich cziełowiekow by ubił. To już wiedziałem, że ze mną jest koniec. Za chwilę wrzucili mnie do bunkra. Bunkier to była betonowa piwnica na ziemniaki. Na warcie stanął milicjant, nie enkawudzista, bo oni gdzieś pojechali dalej samochodem, mieli do spełnienia jakieś zadania. Tylko słyszałem, jak kazali milicjantowi mnie pilnować.
- Czy milicjant był Polakiem?
To był Polak. Za chwilę otworzyły się drzwi i wrzucono jakąś kobietę. Była trochę starsza ode mnie. Wtedy miałem osiemnaście lat, ona mogła mieć dwadzieścia pięć. To była Białorusinka. Pięknie mówiła po rosyjsku. Jeszcze się z nimi kłóciła, wymyślała im, enkawudzistom. Gdy odjechali, mówi do mnie: „Nie martw się, ten milicjant (
milicjanier, jak go nazwała) to jest mój znajomy, on nas wypuści”. Wypuścił nas, z tym, że nie miałem żadnych dokumentów, bo mi wszystko zabrali. Jeszcze przy mnie podarł dokumenty i pozwolenie na broń.
- Czyli też niebezpieczna sytuacja – nie mieć żadnych dokumentów.
Właśnie. Milicjant powiedział do mnie: „Nie idź szosą, bo na szosie jest olbrzymia ilość żołnierzy. Idź przez las, przez puszczę, będzie stacja kolejki. Tam przyjeżdżają w nocy pociągi zabierać drzewo do Hajnówki, do fabryki. To była fabryka przetwórstwa – suchej destylacji drewna, tak zwana. Przyszedłem, znalazłem po ciemku tory, obok był wysoki dąb. Wszedłem na dąb, przywiązałem się pasem wojskowym, opasałem się, żeby nie zlecieć. Było potwornie zimno, bo to był październik 1944 roku. Za chwilę słyszałem, jak cała wataha dzików przyszła pod dąb na żołędzie. Za chwilę słyszę – pach, pach, pach – jedzie ciuchcia. Zeskoczyłem, maszynista nawet złapał się za głowę: „Co pan tu robi w lesie?!”. Mówię: „Panie kochany, zabierze mnie pan do Hajnówki?”. Hajnówka już była miastem. Mówi: „Zabiorę, ale pomoże pan drzewo ładować”. Naładowaliśmy pociąg drzewa, przyjechaliśmy do Hajnówki. Z Hajnówki, już koleją, przyjechałem bez problemu do Siedlec.
- Ta cała podróż była dlatego, że pan chciał się połączyć z akowcami wileńskimi?
Połączyć się z akowcami z Wilna. A aresztowano mnie już za godzinę, jak tam przyjechałem. Jeszcze szedłem piechotą z Hajnówki. Do Hajnówki dojechałem koleją, bo były czynne tory kolejowe, chodziły pociągi. Jako kolejarz w dokumentach, jechałem bez żadnego problemu. Natomiast z Hajnówki do Narewki, szesnaście kilometrów, już szedłem pieszo.[...]
- To był pierwszy kontakt z NKWD.
Pierwszy kontakt z NKWD.
- Potem udało się panu z Hajnówki wrócić do Warszawy?
Tak. Przyjechałem z powrotem do Siedlec, byłem w Warszawie u rodziny. Nie, nie byłem w Warszawie. Dopiero Praga była zajęta – byłem na Pradze. Tam poznałem państwa, gdzie byłem w dosyć dobrej przyjaźni z córką tej pani. Mieszkała na ulicy Środkowej. U niej stacjonował major Jan Galiński, dowódca UB na Pragę. Często przychodził na noc, tylko spał tam, bo cały dzień urzędował u siebie w biurze, w nocy przychodził tylko spać.
- Jeśli dowódca UB, to znaczy, że wszystko się już zakończyło, już było po tak zwanym oswobodzeniu Warszawy.
Praga była zajęta 14 września, a ja byłem w październiku aresztowany w Narewce. Później w listopadzie i w grudniu już miałem kontakt z Pragą, właśnie z tym państwem. Pani nazywała się Anna Marcyk. Zainteresowałem się majorem. Przy wódce – stale pił, wódkę przynosił, nas częstował też – oczywiście można było z nim porozmawiać. Podejrzewał nawet, że jestem w Armii Krajowej, bo młodzi ludzie musieli być w Armii Krajowej. Ale mówi: „Nie martw się, powiesz na majora Galińskiego i zawsze wyjdziesz z opresji”. W nocy, jak był pijany, ta pani rewidowała mu płaszcz i mundur. Robiła mu przeszukania. Zresztą prosiłem ją o to, żeby zobaczyła, jakie ma dokumenty. Znalazłem w mapniku deklarację współpracy cywilów z Urzędem Bezpieczeństwa. To były już pierwsze deklaracje współpracy w druku, już nie pamiętam, co było wydrukowane, ale pamiętam że było nazwisko i na końcu: „Zobowiązuję się donosić na osoby, które są wrogo nastawione do Związku Radzieckiego i do Polski Ludowej”.
- To była między innymi jego funkcja, żeby zyskiwać sobie...
On zjednywał i miał nawet jedną deklarację świeżo podpisaną przez kogoś, [w której] było oskarżenie na pseudonim „Cezary” na Nowogrodzkiej. Zaraz w nocy pojechałem na Nowogrodzką ostrzec tego człowieka, że już ma na siebie donos. Podziękował mi. Ja go nie znałem i on mnie nie znał, tylko wiedziałem, że takie nazwisko i pseudonim „Cezary”. Co się jeszcze okazuje: zawsze miał w kieszeniach biżuterię – pierścionki, złoto, naszyjniki. Czyli po prostu jak robili gdziekolwiek rewizję, to kradł kosztowności. Major wojska polskiego. Podobno na Środkowej były makabry, w piwnicach mordowano akowców w niesamowity sposób.
To było UB na całą Warszawę. Wtedy jeszcze było na Pragę, a później było już i na Warszawę. Pamiętam jego nazwisko – major Jan Galiński. To był przedwojenny komunista z Łodzi,. Nie wstydził się. Jak sobie popił, to wszystko o sobie opowiadał. Teraz dochodzimy do drugiej opresji.Brat mojej mamy miał w Szczuczynie Białostockim koło Grajewa aptekę. Chciałem to wykorzystać, żeby tam pojechać i próbować nawiązać kontakty z piątą brygadą, chyba, Armii Krajowej z Wilna. Pojechałem do Szczuczyna Białostockiego, do rodziny. W nocy były walki pomiędzy ubowcami a oddziałami – kto wie, czy to nie był „Łupaszka” – i z rana mnie aresztowali. Z chwilą, gdy wyszedłem z domu od razu mnie aresztowali Sowieci.
To był koniec kwietnia 1945 roku. [Ta] data jest dla mnie znamienna, zaraz o niej powiem. Od razu siedziałem w rowie, czekałem na jakąś okazję, żeby stamtąd wyjechać, bo wiedziałem, że będą represje, będą łapanki po nocnej bitwie. Zaskoczyli mnie, od razu:
Ruki w wierch! – podniosłem ręce do góry – to byli Rosjanie, oddziały pacyfikacyjne NKWD, to nie byli nawet ubowcy. Wrzucili mnie na furmankę, były wojskowe tabory i pod eskortą karabinów przywieźli mnie ze Szczuczyna Białostockiego do Grajewa. Wrzucili mnie do piwnicy. W piwnicy wielkości jak to pomieszczenie było chyba ze czterdzieści osób. Do tego stopnia, że staliśmy, a tylko kawałek był przestrzeni, gdzie można było się położyć i były zmiany. Pamiętam, [że] żeby złapać trochę powietrza, to podchodziłem do drzwi, dziurki od klucza, łapało się trochę haustu, bo się dusiliśmy. Raz dziennie nas wypuszczali na podwórko. Była w kotle gotowana zupa, potworna, ze zgniłego grochu, ze zgniłych kartofli. Nie było menażek, nie było w czym jeść, tylko ze śmietnika braliśmy puszki po konserwach –
swinnaja tuszonka. Sowieci mieli w tym czasie dostawy z Ameryki
swinnej tuszonki, wieprzowiny, wyjadali mięso, a puszki wyrzucali. Brało się puszkę i dopiero szło się do kotła, nalewał zupy i próbowało się wypić haustem. Od razu zwymiotowałem. Podszedł do mnie starszy człowiek, poklepał mnie po ramieniu i mówi: „Synu, musisz się zmusić do jedzenia. Jak się nie zmusisz, to umrzesz. Wykończysz się. To zwymiotowałeś, jutro zjedz normalnie”. To mnie trochę podtrzymało na duchu. Za parę dni jestem na przesłuchaniu.
To był obiekt w Grajewie. Jeszcze są druty, zasieki kolczaste. [...] To był obóz przejściowy. Z Grajewa łapano w lasach całą wileńską partyzantkę, i naszą miejscową AK, i przez więzienie w Białymstoku wysyłano na Sybir, wysyłano do gułagów do Rosji. Tak, że byłem już spisany na straty.
- Pana współwięźniowie – czterdzieści osób, które tam były – to wszystko byli...
To byli partyzanci z lasów. Ludzie złapani w lasach. Jeden miał nawet odstrzelone ucho. Był zakrwawiony, nawet nie miał opatrunku, to tylko było zaschnięte na głowie. Proszę sobie wyobrazić, że nawet dokumenty zostały od razu zniszczone, tak że nawet nikt nie miał dokumentów.
Niszczyli na miejscu. Mnie wzywali: „ten z Warszawy”. Nawet nie wiedzieli nazwiska. Jak poszedłem na przesłuchanie, dopiero musiałem powiedzieć nazwisko, kto jestem. Powiedziałem, że nocowałem w aptece, że to jest moja rodzina, ale oni temu nie wierzyli. Tylko tu mi się zrodziła myśl – co mi ojciec opowiadał o Kozakach, o zeszycie. Ponieważ wiedziałem, że Galiński mieszka u znajomych, że są arkusze do wypełnienia, a był Żyd, jeden tylko Polak w mundurze oficerskim polskim, porucznik (po nosie, po [rysach] semickich wiadomo było, że to Żyd, nawet akcent miał żydowski). Mówię, że współpracuję z Galińskim, ponieważ widziałem... Powiedziałem: „Ja z nim współpracuję. Jestem wasz człowiek. Co mnie tu trzymacie”. On mówi: „Galiński to przecież mój znajomy. My się znamy jeszcze z Łodzi!” Teraz jest problem. Pamiętam, jak oficer NKWD powiedział:
Idi, otdychaj! Jak się dowiedzieli, że niby współpracuję z UB, powiedział do mnie:
Idi otdychaj!, to myślałem, że pójdę gdzieś do oddzielnego pomieszczenia odpocząć, a oni mnie z powrotem do piwnicy, do bunkra. Ale na drugi dzień mnie wypuścili z bunkra, zatrzymali mnie w pomieszczeniu na parterze i właśnie podchodzi do mnie żołnierz w brytyjskim battledressie i mówi do mnie, że jeżeli jestem akowiec, to on mi ułatwi ucieczkę. Mówię: „Człowieku! Jak ty mi ułatwisz ucieczkę jak tu stoi z pepeszą przy drzwiach”. Na to mówi: „Pójdę, dam mu papierosa, zagadam”. Podejrzewam, że to był podstęp. Oni mnie chcieli zastrzelić w trakcie ucieczki, żebym nie doniósł Galińskiemu, co tam się dzieje. Bo tam było bezhołowie! Przecież enkawudziści i ubowcy robili, co tylko chcieli. Nie wiem w ogóle, czy byłaby możliwość odwołań, ale prawdopodobnie chcieli się mnie pozbyć. Jak mu odmówiłem, że nie chcę skorzystać z żadnej ucieczki, zaprosili mnie na obiad do kasyna, zjadłem już normalny, po dwóch tygodniach, obiad, mówię: „No, dobrze, ale nie mam żadnego dokumentu”.
Nicziewo, damy wam dokumient. Dają mi dokument: „Obywatel Henryk Marciszewski udaje się do Warszawy”. – nawet nie podali z jakiej miejscowości – „należy mu okazać wszelką pomoc w jego podróży”. I pieczątka – Urząd Bezpieczeństwa w Grajewie.
Na podstawie tego glejtu przez pół roku buszowałem, od maja do października, do ujawnienia się, załatwiałem wszystkie wyjazdy w terenie.
- To było napisane ręcznie czy na maszynie?
Na maszynie.
Z pieczątką i to była okrągła pieczęć – Urząd Bezpieczeństwa. Pamiętam jedną scenę, jak nas wypuszczali raz dziennie – to było 8 maja, dzień zakończenia wojny. Wyszedł do nas z pepechą rosyjski żołnierz i mówi:
Riebiata! – bo w nocy była strzelanina, a oni strzelali na wiwat z radości. Myśleliśmy, że nas zdobywają, że może nas uwolnią, partyzantka – palcem pokazuje:
Znajetie, wajna pakonczilas, ale nie dla was. Pomyślałem sobie – my, alianci, którzy wspólnie walczymy z Niemcami i jest koniec wojny i on nam grozi palcem.
Wajna pakonczilas, ale nie dla was. Czyli dla nas, dla Armii Krajowej, wojna się nie skończyła. Tu mi się przypomniał ojciec, dzięki incydentowi z Kozakiem, z książką – postanowiłem to wykorzystać. Jeszcze się dowiedziałem, bo krążyły między nami informacje, wśród więźniów, że jest przerwana łączność z Grajewa do Warszawy, bo są poprzecinane przez partyzantkę druty. W Szczuczynie była bitwa partyzancka, a Grajewa partyzanci nie atakowali – tam były duże oddziały. Wykorzystałem to, powołując się na Galińskiego. Wiedziałem, że nie mają możności sprawdzić. Tylko mnie puścili.
- Czy miał pan kontakt z tymi ludźmi, czy gotowi byliście ze sobą rozmawiać, bo mogliście się przecież obawiać.
Pisałem kilka listów do Grajewa, do władz miasta. Odwiedziłem to miejsce. Ludzie mi mówili – bo teraz tam są normalne mieszkania – że ściany piwnic tak były zbryzgane krwią, że jak malowali wapnem, to krew wychodziła poprzez biel wapna. W tej piwnicy się odbywały egzekucje. Jeżeli mówili, że
wajna pakonczilas, ale nie dla was, to przecież wiadomo było. Wydaje mi się, że chyba miejscowy oddział Armii Krajowej prowadzi ewidencję, bo wiem, że tam też była bitwa. Tylko już nie pamiętam, w którym miejscu. Dosyć silna partyzancka bitwa oddziałów UB z „Łupaszką”. Niedawno, kilka lat temu były tam ekshumacje.
- Dokąd pan się udał z Grajewa?
Z Grajewa udałem się do Warszawy. Chciałem wyciągnąć delikatnie od Galińskiego, czy on coś wie na temat mojej i jego „współpracy”. To, co powiedziałem, zreferowałem w UB w Grajewie.
- Czy miał kontakt, po prostu.
Czy miał kontakt z Grajewem. Nic mu nie mówiłem, że byłem aresztowany w Grajewie. Nic nie mówił, a sądzę, że tak jak byliśmy w zażyłych stosunkach – przy wódce wszystko się powie, tak jak nasz pan Oleksy przecież – to by powiedział. Czyli z tego widać, że postawili na tym krzyżyk, dali sobie spokój.
- Czy pana oficjalnie wypuścili?
Wypuścili mnie oficjalnie. Mało tego – dali mi glejt, papier. Wszystkie dokumenty mi skradli, zniszczyli. Na tym polegała rzecz. Ktoś mi później mówił, że w kontakcie z NKWD nie wolno pokazywać dokumentów w trakcie pierwszego aresztowania, bo niszczą. Dokumenty można pokazywać dopiero na przesłuchaniu. Po prostu, żeby człowiek nie istniał. Żeby to był już jakiś numer – tak jak w niemieckich obozach był numer, a nie człowiek.
- Mówił pan, że w pana życiu był także roczny epizod przynależności do WiN – do Wolność i Niepodległość.
Z chwilą, gdy Armia Krajowa została formalnie rozwiązana, pozostały struktury organizacyjne. Na trenie Kotunia działał pan Olewiński vel Zborowski – o dwóch nazwiskach. To był porucznik rezerwy z okresu przedwojennego. Współdziałał z „Młotem”. W Mokobodach była tak zwana „Banda «Młota»”. Byłem łącznikiem między Kotuniem, między porucznikiem Zborowskim, a „Młotem”. Z tym, że „Młot” został zamordowany przez UB, ale żona jego była jeszcze na spotkaniu w Sarnakach, rozmawiałem z nią. Moja działalność została skwitowana w dokumentach IPN, bo dotarłem do swojej teczki, została opisana w ten sposób: „Brał udział w bandach terrorystycznych przeciwko władzy ludowej”.
- Ale to nie była bieżąca ocena?
To była ocena z 1954 czy 1953 roku.. Jeszcze był jeden epizod. Gdy po raz kolejny udałem się do swojej ciotki do apteki w Szczuczynie, chciałem się stamtąd wydostać, a nie było żadnych środków lokomocji. Zgłosił się jeden z panów, rządców na posiadłości ziemskiej, który przekazał mi motocykl i tym motocyklem mogłem się udać do Warszawy.
- Jak to? Podarował panu motocykl?
Tak. To był poniemiecki motocykl. Po prostu wiedział i tak, że nie będzie z niego korzystał i podarował mi niemiecki motocykl. Zrobiłem sobie biało-czerwoną opaskę na rękę, zrobiłem biało-czerwoną chorągiewkę na motocykl i normalnie jechałem przez miejscowości, salutując wojsku i milicji.
Do Łomży. Niestety w Łomży mnie zatrzymano, poproszono o dokumenty, których nie posiadałem i osadzono mnie również w UB. Łomżyńskim.
- Jakie postawiono panu zarzuty?
Żadnych. Byłem tylko aresztowany na placu wokół UB, z bardzo dużą grupą ludzi i przy bramie pilnował nas żołnierz z pepechą, polski żołnierz.
- Jeśli można przybliżyć datę?
To był chyba koniec maja.
- Czyli tuż po historii grajewskiej?
Tak, bo nie dałem za wygraną, pojechałem po raz drugi szukać kontaktu. Tu był epizod z żołnierzem, który się trzymał za brodę. Gdy zapytałem się, co mu jest, powiedział, że go potwornie boli ząb, nie może wytrzymać...
Polak. Ciotka mi dała butelkę wiśniówki w kieszeń jako lekarstwo na drogę. Dałem mu wiśniówki na ząb, jemu to pomogło i mnie wypuścił. Tak, że udało mi się wydostać z więzienia.
- Nie doczekał pan do żadnych przesłuchań...
Żadnego przesłuchania, nic nie było.
Tak. Kilka lat temu wracałem ze studentami z jezior mazurskich i postanowiłem ten dom odwiedzić. Poprosiłem taksówkarza w Łomży, żeby mnie zawiózł do budynku byłego UB. Patrzył na mnie podejrzliwie, ale dałem mu chyba z pięćdziesiąt złotych, powiedział: „To ja pana zawiozę. Z tym, że tam jest jeszcze masę trupów, nie ekshumowanych ludzi”. W tej chwili tam jest prywatna firma, bo to była prywatna willa. To nie jest dom urzędowy. Po prostu zajmowali ładne wille. Wyrzucali ludzi, UB zajmowało.
- Jak to wyglądało z nalewką i z zębem?
Już się czułem troszeczkę pewniej, mając koneksje z Janem Galińskim. Miałem na czapce orła berlingowskiego, miałem na sobie wojskowy mundur tak, że mogłem się swobodnie poruszać. Miałem dokument, że jadę do Warszawy ([dokument] z pieczęcią grajewskiego Urzędu Bezpieczeństwa), czułem się już bezpieczny. Obawiałem się tylko, że jak bym się dostał z kolei do oddziału partyzanckiego, to...
- Obróciłoby się to przeciwko panu.
Trudno by mi było się wytłumaczyć, co tu robię. Ale zakładałem, że na pewno ze swoimi znajdę wspólny język. Ciotka tym razem na pożegnanie dała mi płaską butelkę dobrej nalewki wiśniowej, bo w aptekach był zawsze spirytus i aptekarze robili dobre nalewki. Z chwilą gdy się znalazłem na dziedzińcu Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, pod eskortą oczywiście, zauważyłem, że żołnierz trzyma się za policzek. Zacząłem z nim rozmawiać. Powiedział, że go boli potwornie ząb, nie może z bólu wytrzymać. Dałem mu wtedy nalewki, żeby trzymał ją na zębie i dopiero później połknął. Po chwili podszedł do mnie i mówi: „Panie, pan mi uratował życie! Ząb mnie przestał boleć”. [Pyta], czy mogę mu dać całą butelkę, bo widział jak mu dawałem z butelki. Oczywiście dałem mu butelkę, ale powiedział, że w zamian za to mnie wypuści. Odwrócił się plecami, uchylił drzwi w bramie wokół budynku i kazał mi powolutku przejść za bramę na trotuar, powolutku, krok za krokiem. Nie uciekać, tylko wolno iść, bo ktoś z okna mógł mnie zobaczyć i jak bym uciekał, to dostałbym po sobie salwę z automatu. Oczywiście było mi gorąco w plecy, ale szczęśliwie dotarłem do domu.
Łomża.
- I gdzie pan dotarł do domu?
Gdzieś na stację kolejową i pociągiem do Warszawy. Z Łomży do Stawisk.
- Czyli nigdy pan nie dotarł do partyzanckich oddziałów?
Nie, nie udało mi się dotrzeć.
- Czy to był koniec złych kontaktów...
Wtedy zrozumiałem, że trzeba przestać się bawić w partyzantkę, że mam osiemnaście lat i życie przede mną. Ciotka orientowała się w moich poczynaniach, wzięła ode mnie słowo, że zrobię maturę i pójdę na studia farmaceutyczne. Dałem ciotce słowo. W stosunku do rodziców, to różnie bywało. Matka mówiła, że od trzech lat zawsze stawiałem na swoim.
Była dużym autorytetem. To była żona brata mojej matki, który był jednocześnie moim chrzestnym ojcem, podawał mnie do chrztu i był moim idolem, był najbardziej wykształcony w rodzinie. Czułem, że powinienem pójść w jego ślady i dlatego poszedłem na farmację.
- Którą szkołę skończył pan najpierw?
„Batorego”. Oczywiście rozpocząłem naukę w Janowie. Muszę też powiedzieć, że byłem w okresie międzywojennym jedynym uczniem w Polsce, który w [wieku] siedmiu lat rozpoczął edukację od trzeciej klasy szkoły podstawowej. Rozpoczynali od drugiej, ale od trzeciej nikt. Epizod wyglądał w ten sposób, że miałem starsze rodzeństwo i odrabiałem im lekcje, bo im się nie chciało. Dlatego byłem biegły i w czytaniu i w matematyce. Z chwilą gdy poszedłem do pierwszej klasy, mama mnie zaprowadziła (pamiętam jak dzisiaj, miałem aksamitne, granatowe z pluszu ubranko, króciutkie spodeneczki, biały żabocik). Przyszedłem do szkoły i na drugi dzień z płaczem powiedziałem: „Mama! Ja więcej do szkoły nie pójdę!” - „Dlaczego?” - „Bo w szkole pani opowiada bajki, a nie uczy nas”. W związku z tym mama poszła do kierowniczki, do pani Książkówny, to była stara panna, i pani Książkówna powiedziała: „Dobrze, porozmawiam z nim. Może pójdzie do drugiej klasy”. Wzięła mnie na egzamin do swojego gabinetu, wyszła do mamy i powiedziała: „Proszę pani, on od jutra pójdzie do trzeciej klasy”. I rozpocząłem edukację od trzeciej klasy. Jak skończyłem szóstą klasę to był znowu problem z przyjęciem do gimnazjum. Miałem być jako wolny słuchacz, ale ponieważ zdałem najlepiej matematykę z całej grupy, profesor matematyki powiedział: „Nie ma się co brać za wolontariat. Będziesz chodził jako normalny uczeń”.
- Czyli miał pan dużo starszych kolegów?
To trochę wpływało na moją psychikę. Byłem za wcześnie dojrzały. Raz, że wojna mnie doprowadziła do tego, a druga rzecz – będąc w harcerstwie przedwojennym, założyłem jednocześnie wojskową organizację, w której byłem pułkownikiem. Pamiętam, była niesamowita historia, bo jeden z moich „żołnierzy” zjawił się u mnie w domu, zapukał i mama pyta się: „Co chcesz?”. A on mówi: „Czy zastałem pułkownika?”. Wydało się, że prowadzimy organizację wojskową, a ponieważ ojciec był w policji kryminalnej, wziął mnie na kolana i zapytał się, jakie są cele naszej organizacji. Powiedziałem: „My się tata bawimy w lesie w podchody”. Na tym się skończyło.
- Czyli wybiegi nie były panu obce na żadnym etapie.
Tak. Przyznam się szczerze, że właściwie wyszkolenie człowieka, jego postawa życiowa kształtuje się już od [wieku] sześciu – siedmiu lat.
- Bez wątpienia. Czy wtedy właśnie, po Łomży zakończył pan aktywną działalność konspiracyjną, partyzancką? Już potem nie miał pan żadnych kontaktów?
Po Łomży jeszcze miałem kontakty z panem Olewińskim vel Zborowskim, ale już w wakacje zaczęła dojrzewać myśl, żeby od września rozpocząć naukę.
- Skończył pan najpierw liceum, a potem poszedł pan na farmację?
Tak.
- Czy już nigdy nie miał pan żadnych problemów? Bo w końcu przez ponad czterdzieści lat mieliśmy obcą władzę...
Sytuacja wyglądała w ten sposób, że już w czasie studiów, na trzecim roku, rozpocząłem pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Farmaceutycznego „Polfa”. Z chwilą, gdy dostałem absolutorium, przeniesiono mnie do fabryki penicyliny w Tarchominie, co było dla mnie wielkim awansem społecznym, bo byłem w grupie ludzi [pracujących] przy uruchamianiu antybiotyków. W ramach pomocy UNRRA była rozmontowana fabryka penicyliny w Toronto. Część fabryki została przekazana stronie polskiej, a część białoruskiej – Republice Białoruskiej. Wtedy nie mówiło się Związkowi Radzieckiemu, tylko Republice Białoruskiej. My pierwsi od Białorusinów uruchomiliśmy penicylinę. Wtedy przyjeżdżałem w poniedziałek do pracy i do piątku pracowało się cały czas w Tarchominie, nie wychodziło się z fabryki. Spało się na fartuchach, na ławce, zjadał człowiek w stołówce jedzenie i cały dzień się pracowało, cały tydzień pracowało się przy produkcji.
- Mógł się pan poświęcić pracy zawodowej.
Bez reszty.
- Upiory przeszłości już nie nachodziły?
Nie miałem żadnych problemów. Rok później... najpierw pracowałem w fabryce penicyliny, później dyrektor widział moją rzutkość, energię czy działalność menadżerską, mianował mnie (jeszcze jako absolwenta, nie miałem jeszcze dyplomu) kierownikiem działu galenowego, gdzie pracowało stu ludzi. Dla mnie to był wielki zaszczyt, wielkie wyzwanie i wielka odpowiedzialność. Mieszkałem na Mokotowie, dojeżdżało się przez całą spaloną prawie, zniszczoną, nie odbudowaną jeszcze Warszawę. Schodziło się na moście Kierbedzia na dół, tam był dworzec kolejki, tak zwanej „ciuchci”, wąskotorówki, wsiadało się do wąskotorówki i jechało się do Tarchomina do pracy. Kiedyś był epizod – babcia niosła chrust na plecach, maszynista przyhamował i mówi: „Babciu, wsiadaj do pociągu, to cię podwiozę!”. Machnęła ręką i powiedziała: „Panie, mnie się spieszy!”. Gdy zostałem kierownikiem działu galenowego poczynałem sobie tam przez kilka miesięcy. Były różne układy. Byli partyjniacy, ja byłem cały czas bezpartyjny, były problemy, ale jakoś mi się układało. Któregoś dnia dział się spalił. W nocy spalił się cały oddział.
Wtedy nie było innego wyjścia, tylko to był sabotaż. Od razu aresztowano głównego mechanika, głównego energetyka (mechanika-energetyka), kolega był aresztowany już przed tym na syntezie za niewykonanie planu – wtedy były potworne stosunki w zakładach pracy. Trzeba było być na każdym zabraniu partyjnym. Jako kierownik musiał być, musiał krytykę wysłuchać, obrzucano go błotem, kto go nie lubił, to go błotem obrzucał. Nie miał nic do powiedzenia. Wtedy zorientowałem się, że grunt mi się pali pod nogami, że jeżeli oni dojdą, że byłem w AK, byłem w WiN, to ja już z więzienia nie wyjdę. Któregoś dnia w czasie inspekcji Ministerstwa Chemii, jeden z pracowników Ministerstwa Chemii zapytał się, czy bym nie chciał przejść do resortu chemicznego, bo oni mają o mnie dobrą opinię. A ponieważ dział się spalił, w tej chwili nie mam pracy, czy bym nie chciał przejść do Ministerstwa Chemii. Sądziłem, że ucieczka do Ministerstwa Chemii zapewni mi spokój z przeszłością. Tym bardziej, że w tym czasie ojciec siedział w więzieniu w Rawiczu z tak zwanego „małego” kodeksu, a ja podałem na studiach fałszywe dane, że ojciec nie był w państwowej policji kryminalnej, tylko że był rolnikiem i miał hektar ziemi. Mama miała spadek, hektar ziemi po babci, czy po kimś i nawet płaciła podatki. Na tej podstawie na studiach figurowałem jako syn rolnika.
Mówili wtedy drobnorolny. Ucieczka do Ministerstwa Chemii dawała mi gwarancję, że będę mógł spokojnie [żyć]...
- Skorzystał pan z tej możliwości?
Skorzystałem.
- I rzeczywiście wszystko się udało?
Udało się przejść bez problemu. Jeszcze pamiętam, przy pisaniu życiorysu, pan Musiał – to był szef personalny Ministerstwa Chemii – zapytał się mnie, co robiłem w czasie okupacji. Powiedziałem, że byłem robotnikiem na kolei, bo tak rzeczywiście [było]. To on na mnie, dlaczego tego nie podałem w życiorysie. Przecież to jest dla mnie wspaniała rzecz, że byłem robotnikiem! Bo podałem tylko, że byłem studentem, skończyłem studia i podjąłem pracę w Tarchominie. Pamiętam, że wyeksponował to – „robociarz” i jeszcze „na torach kolejowych”. Za Sowietów byłem strażnikiem, że mogłem mieć rewolwer i pieczątkę z pięćdziesięciogroszówką. Natomiast w czasie okupacji byłem tylko zwykłym robotnikiem. Młotkiem podbijało się podkłady, żeby pociąg mógł swobodnie chodzić po torach. Miałem bardzo miłe środowisko, minister Ulak bardzo mnie lubił, wysyłał mnie na różne uruchomienia produkcji. Nawet kiedyś powiedział: „Tam gdzie Marciszewskiego poślę, to wiem, że produkcja ruszy w terminie”. A byłem młodym człowiekiem, miałem dwadzieścia kilka lat. Pensję miałem nawet dobrą, pamiętam miałem około dwóch tysięcy, tysiąc osiemset złotych pensji, gdzie minister miał dwa siedemset. Była kiedyś dyskusja w gabinecie ministra, że robotnicy za mało zarabiają w fabrykach przemysłowych. Pyta się minister: „A ile zarabiają?” - „Około dwóch tysięcy”. Podszedł do kasy pancernej, wyjął pasek z Urzędu Rady Ministrów: „Popatrzcie, a ja zarabiam tylko dwa siedemset jako minister”. Ale ktoś mnie stuknął z boku: „Ale ma mieszkanie służbowe, ma samochód, ma ubrania, ma szkoły, przywileje, wszystko”. To były tak zwane bonusy. Pensje były rzeczywiście niskie – była „urawniłowka” za komuny. Nie było takich kominów płacowych jak dzisiaj. To było nie do pomyślenia.
- Na czym się właściwie skończyło?
Zaprzyjaźniłem się z jednym z kolegów i chodziliśmy zawsze na tenisa, na „Legię”. Pamiętam, nawet Daniel Olbrychski przychodził jeszcze wtedy grywać. To było dosyć widoczne na kortach tenisowych. Ministerstwo Chemii mieściło się na Placu Trzech Krzyży. Podszedłem sobie do Polnej, koło ambasady amerykańskiej, wsiadłem do trolejbusu i jadę na Myśliwiecką na korty „Legii”. Oczywiście w tym czasie jeździło się na tak zwanych „winogronach”. Żeby dostać się do tramwaju, czy do środka, nie było mowy. Był tak przepełniony, że przeważnie my, młodzi, wisieliśmy na stopniach trzymając się ręką.
Tak, drzwi się nie zamykały. Przejechałem chyba dwa przystanki i właśnie przy moim gimnazjum, przy „Batorym”, jakiś facet, w trakcie jak ruszał trolejbus (a trolejbus chodził z Placu Zawiszy pod „Legię”, na pętlę) zepchnął mnie z podestu. Nie przewróciłem się, ale odskoczyłem i do niego z awanturą: „Co ty chcesz! Co się mnie czepiasz!”. Otoczyło mnie czterech jegomościów, trolejbus już odszedł, podjechała czarna limuzyna, otworzyły się drzwi i wepchnięto mnie do samochodu.
- To przeciwko panu była zorganizowana akcja?
Tak.
- To znaczy, że rozszyfrowano pana?
Mnie porwano na ulicy. Jeden z nich, z tych ubowców, powiedział: „Chodziliśmy za tobą dwa tygodnie, żeby cię dopaść”. Mogli mnie wziąć z mieszkania, ale to by matka wiedziała, rodzina by wiedziała. Chodziło o to, żeby mnie porwać i żeby nie było po mnie śladu.
Maj 1953. Mam zapisane w teczce, już dotarłem do teczki.
- Czy w ogóle usłyszał pan akt oskarżenia?
Zawieziono mnie na sygnałach na Koszykową, od tyłu, szlaban był. W tej chwili są tam prywatne firmy, a wtedy był cały ośrodek UB. Z frontu było Ministerstwo Bezpieczeństwa, a otoczenie – mieszkania. Tak jak kiedyś miało mieszkania gestapo, to była niemiecka dzielnica, po wojnie to była dzielnica [ubecka]. Z chwilą gdy wjechałem samochodem na teren, od razu się otworzyły drzwi, wyciągnięto mnie z samochodu, wprowadzono mnie do pomieszczenia, tam mnie zrewidowano, zabrano mi teczkę z rakietą tenisową, zabrano mi portfel z dokumentami, zabrano mi pasek od spodni. Wiedziałem już, że jestem rozszyfrowany. I tu szare komórki zaczęły pracować, o co chodzi. W pierwszej chwili myślałem, że chodzi o jakiś sabotaż w ramach chemii, że coś musiałem gdzieś napisać, bo dużo pisałem. Po każdej podróży pisałem reportaże, pisałem ekspertyzy, wnioski do ministra i dlatego byłem bardzo lubiany przez ministra Ulaka. On miał farmację, a ja miałem pod nadzorem cały przemysł farmaceutyczny. Jako młody chłopak. Zacząłem kombinować, co się stało z fabrykami. Myślałem może, że wrócili do fabryki w Tarchominie, co się spaliła, gdzie byłem kierownikiem działu. Trzymano mnie w podziemiach, zaprowadzono mnie do celi...
- W pojedynczej pan siedział?
W pojedynczej, nikogo nie było. Po kilku godzinach, już nie pamiętam, przyszedł do mnie wartownik z pepeszą i zaprowadził mnie na górę. Przyjął mnie major (miał dużą gwiazdkę, dwie belki). Biurko i sam jeden był.. Najpierw dał mi papier, kazał usiąść i napisać życiorys. Wiedziałem już, na czym rzecz polega – napisałem, że urodziłem się dnia tego i tego, szkołę skończyłem dnia tego i tego, studia skończyłem dnia tego i tego, pracę podjąłem dnia tego i tego. Popatrzył na ten życiorys i mówi: „Nie spiesz się. Siądź sobie, pomyśl dobrze. Przecież okupacja trwała pięć lat, wiedziałeś co robisz w okupację”. Tu już mi się podsunęła myśl, że nie chodzi o chemię, tylko chodzi o okupację. Napisałem, że pracowałem na kolei jako robotnik, później napisałem, że jak była armia sowiecka, to byłem strażnikiem kolei, z bronią pilnowałem torów kolejowych, mostów. Wziął, kazał mi usiąść. Usiadłem. Mówi: „Będziemy rozmawiali na temat okupacji”. Zorientowałem się, że chemia nic ich nie interesuje, galena co się spaliła nie interesuje ich, tylko ich interesuje okupacja. Mówię: „Byłem robotnikiem i nic więcej nie wiem”. - „W Armii Krajowej byłeś?” - „Byłem i ujawniłem się”. Ujawniłem się, czyli tego nie mogłem zataić. „Ujawniłem się we wrześniu”. A po wrześniu czy coś robiłem, czy przed tym coś robiłem. Zaczęła się dyskusja o bandzie „Młota”. Czyli czepiali się nie tyle Armii Krajowej, ile WiN. Z zadawanych pytań zorientowałem się, że niewiele wiedzą, o co chodzi, bo nie padało ani nazwisko Olewińskiego, tylko cały czas „Młota”. Obserwowali pseudonim „Młot”, bo się nazywał inaczej, a „Młot” miał tylko pseudonim. Oczywiście dawałem wykrętne odpowiedzi, żeby się nie uwikłać w żadne historie.
- Ciągle ten sam, jeden, pana przesłuchiwał?
Ciągle ten sam, jeden. Później zorientowałem się, że traci cierpliwość, zaczyna się podnosić, krążyć po pokoju, grozić mi. Chwycił mnie za ramię, wezwał żołnierza, zaprowadzili mnie z powrotem do celi. Przedtem nie zwróciłem na to uwagi – pod oknem były kable i dwie blaszki – elektrody. Były do wstrząsów, do skroni.
Na dole w celi. Silnik od samochodu citroen pracował na obrotach, był warkot, bo okno było nawet uchylone. Pyta się mnie: „Chcesz wstrząsy mieć?”. Mówię: „Nie wiem, o co chodzi”. No to przystawił mi, drgnąłem parę razy, zorientowałem się, że będą dalsze historie. To, co zeznają, że siedzieli na taboretach nogami do góry, to jest drobiazg w porównaniu z elektrodami.
Człowiek będzie mówił nie tylko to, co wie, ale to co nie wie, będzie stwarzał przeróżne historie, aby więcej mu tego nie przyłożyli. Poszedłem na górę i znowu dyskusja. Mówię, że naprawdę nic nie wiem. Pracuję w Ministerstwie Chemii, studia zrobiłem, w przyspieszonym terminie maturę zrobiłem, aby służyć Polsce. To, co mnie ojciec uczył. Już wiedziałem, że stamtąd nie ucieknę. Stamtąd już nie było wyjścia. Tam trzeba było tylko grać na patriotyzm komunistyczny, że jestem ich człowiekiem. O Galińskim mówiłem, że współpracowałem z majorem Galińskim [na] Pradze, w UB, dzięki temu na studia się łatwo dostałem. Przecież oni tego nie sprawdzali.
- To miało dla nich znaczenie? Galiński?
Miało. Do tego stopnia, że później mi daje do podpisania kwestionariusz, czytam ten kwestionariusz (ten kwestionariusz, co miał Galiński), a tam jest: „Zobowiązuję się do donoszenia – wszystko, co będzie interesowało władze Urzędu Bezpieczeństwa”.
- Cały czas mówi pan o przesłuchaniach, natomiast nie słyszę, żeby panu postawiono zarzut? Był w końcu postawiony, czy nie?
Zarzutu mi żadnego nie stawiali, tylko pytali. Miałem pytania: czy się kontaktuję z „Młotem”, czy byłem w lesie u „Młota”, jaki oddział, ile ludzi miał. Mówię: „Człowieku! Przecież nie byłem ani u «Młota», ani z ludźmi się nie widziałem! Skąd ja mogę wiedzieć, jaki tam oddział jest!”. Już się zorientowałem, że mam nad nim przewagę, że nie mają nic, co by mnie mogło pognębić. Przechodzą na metodę, dają mi formularz do podpisania i na formularzu napisane od razu: „Będziesz miał pseudonim «Rakieta»”. – bo mam rakietę tenisową. Mówię: „Ale na czym będzie nasza współpraca polegała?”. – „Co tydzień będziesz wzywany na punkty konsultacyjne i będziesz musiał zeznać. Będą ci zadawane pytania i będziesz na te pytania odpowiadał”. Później dał mi drugi formularz do podpisania – „Nic nie widziałem, nie byłem aresztowany”. To też podpisałem. Tak, że musiałem podpisać dwa formularze. Raz deklarację współpracy z nimi, a drugi, że… Mówię: „Ale przecież w pracy nie byłem już kilka dni”. „To nic. Będzie delegacja, że byłeś na delegacji służbowej”. Po powrocie dopiero widzę, jak w Ministerstwie Chemii jest zorganizowana sieć konfidentów.
- Jak długo pan był przetrzymywany?
Chyba ze trzy dni. Okno było zasłonięte, ciemno było, nawet nie wiedziałem...
- I powrócił pan do pracy, jak gdyby nigdy nic.
Jak gdyby nigdy nic. Mało tego!
- Nikt słowa nie powiedział?
Nic, słowa nie powiedzieli. Mało tego! Była delegacja, rozliczenie. Dyrektor nawet podpisywał delegację rozliczeniową! Matka płakała tylko, mówi: „Pojechałeś? Gdzie byłeś? Trzy dni cię nie było!”. Mówię: „Mamo, byłem na delegacji. Musiałem pilnie jechać”. „To przecież mogłeś zadzwonić. My się denerwujemy”. Sytuacja: ojciec w więzieniu, matka nie pracuje, brat na studiach, siostra niepracująca. Jestem głównym utrzymaniem rodziny. A wiedziałem, że jak nie podpiszę deklaracji, to stamtąd nie wyjdę! Bo mnie porwali na ulicy, nawet nie wiadomo, gdzie byłem. Nie byłem w domu aresztowany, mnie porwali, dwa tygodnie za mną chodzili.
- Czy ma pan jakiś pomysł na to, jakim cudem wpadli na pana. Potem okazało się przy przesłuchaniu, że nic nie wiedzieli o panu.
Właśnie w tym leży szkopuł. Będę musiał do tego dojść. Po dwóch tygodniach dostaję telefon w pracy. „Pan Marciszewski?” „Tak, Marciszewski”. „Freta 12, mieszkania 8”. (W tej chwili rzucam, pamiętam, że była ulica Freta, ale który numer domu, czy 14 czy... to już nie pamiętam). „O szesnastej czekamy”. Odłożyłem słuchawkę. Jeszcze ktoś odebrał w pokoju – „Heniek, do ciebie telefon”. – „Słucham?”. – „Na Freta 14”. - „Już wiem, o co chodzi”. Przyjeżdżam po pracy, dzwonię na Freta – otwiera mi Żyd. Wchodzę, od razu prowadzi mnie do pokoju. W pokoju jakaś pusta szafka, biurko i dwa krzesła.
Nie, prywatne mieszkanie. Żydowskie prywatne mieszkanie. To byli Żydzi, którzy dostawali mieszkania od państwa i byli funkcjonariuszami UB, pracując gdzieś na poczcie, a przy okazji ich dom był miejscem przesłuchań. Za chwilę dzwonek – wchodzi młody facet. Przywitał się. „Co słychać?”. Mówię: „Nic nie słychać”. - „Był pan gdzieś w terenie?”. – „Byłem”. - „Gdzie?”. – „W fabryce Rokita”. „Jak tam fabryka pracuje?”. Mówię: „Dobrze”. I pytanka. Oni mnie traktowali jako wtyczkę, że dotarłem do chemii prawdopodobnie w jakimś celu, sabotażu. A jednocześnie będę wtyczką, która będzie wyłapywała ludzi z sabotażem czy nieprawomyślnych i będzie można im robić procesy sądowe. Przeżywałem to. Dostałem nerwicy. Trzęsły mi się ręce. Brałem, wtedy nie było „tranquiliserów”. Był bromural, preparat – brom, to brałem, bo serce mi waliło, jak tam szedłem.
- Było więcej tych spotkań?
Przez dwa, czy trzy lata! Co dwa tygodnie, czy co tydzień miałem takie wezwania. Na Ochotę, do Śródmieścia, na Stare Miasto.
- Kiedy pan się zjawiał – czy przedstawiali się panu?
Nie. Tylko – dzwonek.
To byli anonimowi. Wiedzieli kto jestem, że będzie taki i taki, od razu mnie facet prowadził do pokoju. W pokoju nie było mebli poza biurkiem, dwoma, trzema krzesłami i szafką z papierami. Oczywiście – arkusz papieru, data, musiałem pisać wszystko, podpisywać się „Rakieta”. Nie – Marciszewski, tylko „Rakieta”, bo miałem pseudonim „Rakieta”. Teraz znowu rada ojca, co robić w tej sytuacji.
- Ojciec już wyszedł z więzienia?
Nie. Ojciec dopiero wyszedł po Gomułce.
- Ale pana to dotknęło już po śmierci Stalina przecież?
Tak, Stalin umarł w marcu, a to było w maju. Ale jeszcze nadal był stalinizm. Przecież Katowice zamieniono na Stalinogród po śmierci Stalina. Przecież to był szczyt stalinizmu po śmierci Stalina. Nie tylko za Stalina. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak z tego wyjść. Były dwie drogi. Albo sobie odebrać życie – to nie wchodziło w grę, bo byłem jedynym żywicielem. Gdybym nie był jedynym żywicielem, to prawdopodobnie bym... To mnie wykańczało. Bromural mi nie pomagał. Byłem u profesora, już nie pamiętam, Orłowski chyba, nic mu nie mówiłem, tylko powiedziałem, że mam przeżycia rodzinne i zalecił mi kofeinę i luminal. Luminal działa otępiająco, kofeina działa pobudzająco i podobno miał dobre rezultaty. Po tych lekach czułem się jeszcze gorzej.
- Czy mógł się pan komukolwiek zwierzyć?
Nikomu się nie zwierzałem.
Nie. Matkę bym zniszczył. Matka przeżywała. Przecież budowałem dom, to matka płakała: „Synu, po co taki dom budujesz! Po co się męczysz! Nam wystarczy tamten domek”. Przecież matka kocha dziecko. Przecież matka przeżywałaby tę historię ze mną. Nikt nie wiedział. Ani żona, ani córka, nikt nie wiedział. Mi się trzęsły ręce.
- Już wtedy był pan żonaty? W 1953 roku?
Ożeniłem się później, w 1955 roku. A to było w 1953, czyli ożeniłem się dopiero po dwóch latach. Przyznam się szczerze, że miałem się nie żenić, ale postanowiłem się ożenić. Myślałem, że może dadzą mi spokój, jak będę żonaty, że będę bardziej... Bo kawaler, singiel, jest zawsze podatny na działania, a już jako żonaty będę się mógł tłumaczyć, że żona, coś. A dziecko jeszcze może być. To trwało dwa lata do Gomułki. Oczywiście robiłem niesamowite historie. Musiałem coś napisać. Co pisałem: wiedziałem kto jest powiązany w UB w ministerstwie i oczerniałem tych ludzi z UB. To znaczy mówiłem, że nie są lojalni, że są niby partyjni, niby to. Przeważnie to byli Żydzi. Im się nic nie stało, bo byli tak [zabezpieczeni] otoczką ochrony… Przecież naprzeciwko mnie w pracy siedział Żyd, Tomaszewski miał nazwisko, który powiedział mi w ten sposób: „Proszę pana. Był etat tajnej kancelarii w naszym ministerstwie. Pan wie komu przydzielili? Żyda ściągnęli z Wałbrzycha i dali mu trzy pokoje z kuchnią, mieszkanie”. Sam Żyd krytykował, że zamiast kogoś z Warszawy dać na mieszkanie, dali Żyda z Wałbrzycha. […] Po dwóch latach nastąpiły w Polsce zmiany. Gomułka dochodzi do władzy, aparat bezpieczeństwa zostaje rozwiązany, powołuje się resort bezpieczeństwa (jakoś inaczej to się nazywało). Obejmuje ten resort minister Wicha. Jego syn pracuje ze mną w Instytucie Farmacji, jest moim kolegą. Jemu się zwierzyłem, że mam problemy z Urzędem Bezpieczeństwa – nie mówiąc nic więcej. „Co mam robić?”. Mówi: „Idź do ojca”. Pojechałem do Ministerstwa Bezpieczeństwa na Koszykową. Postawiłem sprawę w ten sposób: „Proszę mnie zwolnić z tych historii. Nie chcę z tym urzędem mieć już więcej nic wspólnego. Nastąpiły reformy w kraju, niech ja będę tym objęty”. Oczywiście do Wichy się nie dostałem, ale przyjął mnie pułkownik Janic. To był dyrektor gabinetu ministra Wichy. Powiedział mi: „Znamy tę sprawę. Wiemy jak postępowały nasze władze bezpieczeństwa z ludźmi. Od dzisiaj jest pan wolny. Nie ma pan żadnego telefonu. Jeżeli by pan miał jakiekolwiek sprawy, proszę przyjść do mnie”. Pyta się, czy mam jakieś problemy finansowe, bo oni mogliby mi dać rekompensatę za lata przesłuchiwań. Powiedziałem: „Nie, dziękuję. Mam wszystko ułożone, jestem żonaty, mam córkę, która się niedawno urodziła, wszystko jest w porządku”. Pożegnaliśmy się i więcej z władzami bezpieczeństwa nie miałem już kontaktu. Na zakończenie: w 1992 roku udałem się do ministra Chrzanowskiego do budynku bezpieczeństwa z prośbą, żeby mi udostępnili celę, w której byłem przesłuchiwany. Chciałem to miejsce obejrzeć i powiedziałem, że dobrze by było, gdyby tam powstało muzeum na wzór muzeum gestapo, które jest w budynku Ministerstwa Oświaty. Z panem Chrzanowskim króciutko rozmawiałem, odesłał mnie do dyrektora gabinetu. Dyrektor gabinetu ministra rozłożył ręce i powiedział: „Proszę pana, niestety, my tam nic nie możemy panu zrobić, żadnego pana wpuścić, bo tam mamy archiwum ministerialne”. Mówię: „A czy nie można archiwum przenieść gdzie indziej a tam, w tych celach, przecież tam mordowano ludzi?” No, niestety. Swego czasu reżyser Poręba wmurował tablicę. Byłem przy wmurowaniu tablicy. Później chciałem zobaczyć – już tej tablicy nie było. Jakiś urzędnik z ministerstwa zatrzymał się, pyta: „czego pan szuka?” „Szukam tablicy, którą pan Poręba wmontował”. „Już dawno ją zdjęli”. Teraz jest kamienna tablica.
- Co pan znalazł w aktach IPN? Mówił pan, że pan dotarł do swoich akt.
W latach dziewięćdziesiątych zgłosiłem się do IPN, gdy powstał IPN, żeby mi udostępniono moją teczkę – kto mnie aresztował, kto mnie przesłuchiwał, bo byłem szalenie ciekawy, jak oni mnie wykryli w Ministerstwie Chemii, jak do mnie doszli. Odpowiedziano mi, że nie przysługuje mi prawo pokrzywdzonego. Dostałem takie pismo. Zwróciłem się do centralnego biura przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, dostałem kserokopię „Aktu Ujawnienia” z grupą „Radosława”. Odpowiedzieli mi, że wszystkie inne dokumenty zostały zniszczone. Ponieważ wiem, że UB niszczyło dokumenty, sądziłem, że rzeczywiście mówią prawdę. Z chwilą gdy Trybunał Konstytucyjny zakwestionował zaświadczenie IPN, napisałem po raz drugi. Zwlekano. Kiedyś pojechałem tam w mundurze z ciupagą, powiedziałem, że jeżeli w ciągu pół godziny nie dostanę dostępu do swojej teczki, to będę demolował salę. Powiedziano mi, że w ciągu dwóch tygodni dostanę zezwolenie. I za dwa tygodnie dostałem pismo: „6 grudnia 2002 roku, pan Henryk Marciszewski. W odpowiedzi na złożony przez pana wniosek o udostępnienie dokumentów na mocy wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 26 października 2005 uprzejmie informuję o możliwości zapoznania się z przygotowanym materiałem archiwalnym”.
Tak. Umówiłem się i pojechałem, szybciutko sobie zrobiłem notatkę, bo tam jest olbrzymi materiał. Ale wybieram się tam jeszcze.
Nie. „Notatka z oględzin akt w IPN z dnia 12.12.2006 roku. Arkusz ewidencyjny Marciszwski Henryk, syn Aleksandry, pseudonim «Heronim», numer 920/46, IV. Pluton Piechoty 22. Pułk Piechoty, Kotuń, powiat Siedlce, urodzony 20 kwietnia 1926 roku. Dwie klasy gimnazjum podchorążych, kolejarz – Rypin Lubuski”. Nie dodałem, że po wojnie jeszcze pracowałem na kolei. Następny punkt: „Tajne specjalnego znaczenia. 29 marca 1973. Państwowy Zakład Higieny, Wydział II, Biuro C MSW”. Pracowałem w PZCh. „20.05.1953 rok. Pozyskany do tajnej współpracy przez byłe Ministerstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pseudonim «Rakieta». Pozyskania dokonano na podstawie kompromitujących materiałów, gdyż pracując w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego nie ujawnił faktu przynależności w latach 1941 – 1945 do AK i WiN. Z niepotwierdzonych badań wynikało, że Marciszewscy byli członkami bandy WiN i brali udział po wyzwoleniu w akcjach terrorystycznych. Do AK należał brat Tadeusz i siostra Janina. Z charakterystyk wynika, że w okresie współpracy dał poznać się jako błyskotliwy i inteligentny osobnik, ale niechętny był do przekazywania informacji i faktycznie przekazywał informacje ogólnikowe i płytkie. W dniu 13.05.1966 roku zaniechano dalszej współpracy z uwagi na jego małą przydatność i niechęć do współpracy”. Następny punkt – pismo ambasady polskiej w Etiopii: „O przedłużenie paszportu i rozszerzenie na wszystkie kraje świata celem kontynuowania pracy na uniwersytecie w Addis Abebie na stanowisku profesora. Ambasada prosi o pozytywne załatwienie sprawy, gdyż stronie polskiej zależy na posiadaniu polskiego pracownika naukowego na tymże uniwersytecie, o co starano się bezskutecznie od wielu lat. Sytuacja polityczna wymaga, by mieć Polaka na uniwersytecie w Etiopii, gdzie koncentruje się życie polityczne całej Afryki”.
- Ale to już nie ma związku raczej z pana...
Następny jest: „Wypis z kartoteki byłego Biura C Wydziału II numer 3391 Centralne Archiwum MSW. Marciszewski Henryk, pochodzi w med. sprawy obiektywnej, kryptonim «Ikopek», numer 1045 prowadzonej w latach 1973-76 przez Wydział III KSMO Warszawa. W latach 1941 – 1945, członek AK i WiN, pseudonim «Heronim», materiał archiwum Wydział C KSMO Warszawa do numeru 148-3 OB.
- Czy pana to satysfakcjonuje?
Nie. Muszę się dowiedzieć wszystko – kto mnie przesłuchiwał, kto mnie aresztował, kto doniósł na mnie informacje, że mnie wtedy z miejsca zaaresztowano.
- To jest praca dla IPN, prawda?
To jest praca dla IPN. IPN musi mi to wyjaśnić.
Gręzów, 2 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt