Henryk Jaszczewski „Henryk”
- W momencie wybuchu II wojny światowej miał pan 18 lat. Proszę powiedzieć, jak wyglądała pańska młodość i pańskie dzieciństwo?
Chciałbym powiedzieć nie tylko o sobie, bo ważni są też ludzie, z których ja pochodzę w całej tej sprawie. Trzy rodziny składają się na moich przodków. Wszyscy oni mieszkali w Kijowie. Nie wiem dokładnie, jak się tam znaleźli, bo nikt o tym nie mówił w rodzinie, ale przypuszczam, że byli to ludzie skazani za udział w Powstaniach na wyjazd, gdzieś daleko, na wschód Rosji na ileś lat, a potem jak wracali to nie mogli wrócić do Polski. Zwykle te rodziny starały się zamieszkać w Rosji jak najbliżej dawnej Polski. Przeważnie w Kijowie albo w Petersburgu. Na skład moich przodków składały się głównie trzy rodziny: Jaszczewscy, mój dziadek był nadleśniczym pod Kijowem, w takim miejscu jak w tej chwili w Warszawie jest Otwock mniej więcej, podobnie położonej w stosunku do miasta i rzeki. Drugi dziadek nazywał się Zdrojewski i był dyrektorem cukrowni niedaleko Kijowa, gdzie mieszkał z rodziną i pracował. Szkołę skończył w Białej Cerkwi, niedaleko Kijowa. Trzecia rodzina to rodzina Idzikowskich. Idzikowscy mieli to, co bym dziś nazwał domem kultury na [niezrozumiałe] w Kijowie. Do nich zjeżdżali ludzie kultury z Polski i z całej Europy. Miał bardzo dużo znajomości w kręgu tych ludzi, ich tam przyjmował, oni występowali w różnych dziedzinach. Bardzo znani ludzie. Mój dziadek mieszkał pod Kijowem, było to około 30 wiorst - tak to się wtedy nazywało, miał piękne konie, karety, którymi przyjeżdżał do miasta. W ogóle wszystkie rodziny były wysoko wykształcone. Nastąpił taki układ, w którym ludzie, którzy stracili prawo do ziemi i nie mieli już majątku, chcieli się utrzymać na jakimś poziomie. Wykształcenie było drogą do tego poziomu. Wykształcenie zresztą i dzisiaj bardzo pomaga i młodzi ludzie dość pilnie z tego korzystają. Tak się złożyło, bardzo zabawnie, że przed 1920 rokiem, kiedy Piłsudski doszedł z armią Polski przez południową część Rosji, Polski, Ukrainy aż do Kijowa, to ojciec mój był wtedy już adwokatem w Kijowie, prawnikiem. Uczył się nie w Kijowie, bo Polacy nie chcieli uczyć się w rosyjskich szkołach, tylko wysyłali ich za granicę. Ojciec, na przykład, skończył prawo w Dreźnie, w Niemczech, co zresztą uratowało mu później życie, bo jego kolega z Drezna tutaj w Warszawie zajmował wysokie stanowisko w niemieckim zarządzie i jak ktoś był łaskaw napisać donos do władz na mego ojca, to ojciec przeczytał charakterystyczne nazwisko i imię „Rajmund”, przypomniał sobie kolegę, wezwał go do siebie i przy nim podarł tą kartkę. Powiedział: „Uważaj, bo jak to by było w gestapo to było by już po tobie.” W domu z tego powodu był wielki popłoch, bo wezwanie to przyniósł żołnierz niemiecki, do domu, w Polsce w Warszawie na początku okupacji takie rzeczy się nie zdarzały. Ale skończyło się szczęśliwie. Zresztą nie ostatni raz w moim życiu i w naszej rodzinie ten pan, nazywał się Brem, odgrywał znaczną rolę, czasem przypadkowo. Ojciec mój zgłosił się w Kijowie do Wojska Polskiego do Pierwszego Pułku Szwoleżerów jako ochotnik, prosty żołnierz i z tym wojskiem cofał się z Kijowa. Cofał się przez miejscowość niedaleko Kijowa, w której mieszkał pan Stanisław Zdrojewski, który był dyrektorem cukrowni i miał dwie córki. Pociąg zatrzymał się na stacji, stał jakiś czas, ojciec znał ich, bo Polacy tam się znali, przyszedł i zaproponował wyjazd, bo pomiędzy końmi w towarowym wagonie było jeszcze miejsce i ci ludzie mogli zostać przewiezieni do Polski. Dziadkowie nie chcieli wyjechać z Rosji, bo myśleli, że to się jeszcze jakoś tam ułoży, ale niepokoili się o swoje córki. Dali te córki memu ojcu pomiędzy te konie do wagonu. W ten sposób obie córki przyjechały z Piłsudskim, z wojskiem i z moim ojcem do Warszawy.
- Osiedlili się państwo w Warszawie?
Nie. Mnie nie było na świecie. Oni tu jakoś zamieszkali, nie wiem jak, bo pewnie było trudno, jak i teraz było. Ojciec był ranny w 1920 roku i dostał się do szpitala w Warszawie, gdzie opiekowała się nim panna Zdrojewska. Opiekowała się tak dobrze, że wyszła za niego za mąż. A na skutek tego w niedługim czasie w 1921 roku w sierpniu ja się urodziłem. Ale te rodziny nie chciały mieszkać w Warszawie. Wszyscy powyjeżdżali jak najdalej od przyjaciół moskali, aż do Poznania. I znaleźli się w Poznaniu. Ojciec mój był prokuratorem w Poznaniu. Po 1920 roku Rosjanie dopuścili Polaków do wyjazdu z Rosji do Polski i tamte rodziny przyjechały. Idzikowscy wrócili do Warszawy i otworzyli księgarnię i wytwórnię nut [?] w Alejach Jerozolimskich, a dziadek Zdrojewski zawędrował do Poznania. Pewnie chciał zostać dyrektorem cukrowni, bo Niemcy opuścili cukrownię w Wielkopolsce, ale przyjechał bardzo późno i inni dyrektorzy z Rosji, Polacy już zajęli wszystkie miejsca w Poznaniu. Dyrektorzy, którzy znali się pomiędzy sobą mówili: „To ty w takim razie załóż biuro w Poznaniu i będziesz nas zaopatrywał w części, które są potrzebne.” Części musiały być z zagranicy - bo w Polsce nie było odpowiedniej produkcji - przeważnie z Austrii. Trzeba było znać język i jeździć. Dziadek mój to robił i z dobrym skutkiem zarabiał pieniądze takie, że wkrótce pod Poznaniem w Starołęce kupił dwie morgi ziemi z domkiem. To dzisiaj nazywa się daczą, wtedy była to chłopska chałupa parterowa, dość duża. Wymyślili tam bardzo zabawną rzecz. Był tam stróż Jan, właściwie ogrodnik, był szofer Mróz, z którym dziadek jeździł za granicę do Austrii, ale coś trzeba było zrobić z tym domem. Ja, mając kilka lat, patrzyłem i świetnie to pamiętam jak drągami poderwali dach z tej chałupy, podnieśli o trzy metry w górę, podmurowali ścianę chałupy do tego dachu, dach opuścili i okazał się dom piętrowy. Byłem wtedy zdumiony! Do dziś to pamiętam, tak jakbym to wczoraj widział, jak ten dach opadał z powrotem i opadł na ścianie. [...] Zrobiła się z tego piętrowa willa, w której całe lato mieszkaliśmy, zawsze od wczesnej wiosny do późnej jesieni. I zdarzyła się taka właśnie wiosna w 1928 roku, ja skończyłem siedem lat, mój pokój był od wschodu... Pamiętam jak wstałem w pięknym słońcu w piękną pogodę i poszedłem do pokoju matki, bo wiedziałem, że w urodziny dostaje się prezenty. Przyszedłem do matki, przywitałem się elegancko, bo wtedy takie były zwyczaje. Zacząłem się rozglądać, gdzie są prezenty? Nigdzie nie było, przełożyłem rękę przez matkę w stronę ściany poczułem coś twardego w ręku. Podniosłem, to był belgijski karabinek sześciomilimetrowy. Na to wszedł ojciec, złożył mi życzenia. Pokazał mi cały ten karabinek. Rozłożył, złożył i powiedział: „Ucz się strzelać pilnie – pamiętam to jak dzisiaj, jak mówił – bo Polak jeszcze długo będzie musiał umieć strzelać z karabinu. Na pewno ci się to przyda.” Dlatego to wspominam, bo z tej odległości widzę jaką miał rację. Zresztą mój ojciec bardzo dobrze myślał i zawsze miał rację, w wielu wypadkach w życiu bardzo mi pomógł. Ubraliśmy się i poszliśmy na spacer. Na dole naszej parceli, [...] schodziło się na łąki nad Wartę, gdzie poszliśmy z ojcem strzelać. Wysłuchałem całodniowego, właściwie, praktycznego wykładu, jak się obchodzić z bronią, jak można komuś zrobić krzywdę, jak nie należy strzelać do psów, zajęcy, ludzi itd. Wszystkiego tego słuchałem przez cały dzień. Odbyłem próbę celowania, strzelania. Ojciec miał ze sobą tarcze, które rozwiesił i po raz pierwszy wtedy strzelałem. Po jakimś czasie okazałem się na tyle rozsądny, że ojciec nie tylko pozwalał, ale namawiał mnie do strzelania i uczenia się. Robiłem to bardzo pilnie. Miałem siedem lat. Niedaleko nas był majątek państwa Guzyńskich. Majątek był już w parcelacji, to było bardzo blisko Poznania. Nazywało się Starołęka Wielka, Starołęka jest dzisiaj w obrębie miasta Poznania. Ten majątek miał bardzo duże, rozbudowane zaplecze, był piękny dwór a dalej było gospodarstwo. Były tam stajnie, budynki różne małe, duże, bardzo duże i wielka przestrzeń. Tam mogliśmy strzelać dowolnie i nikomu to niczym nie groziło. Tamte dzieci były troszkę ode mnie starsze, też miały karabinek, tylko dziewięciomilimetrowy i robiliśmy tam różne dziwne rzeczy na temat strzelania. Po pewnym czasie strzelanie do tarczy każdemu się znudzi, wobec tego strzelaliśmy w biegu, strzelaliśmy jadąc na rowerze, strzelaliśmy w nocy, strzelaliśmy do ruchomych celów, które sobie zrobiliśmy - były pociągane za sznurki. W ten sposób strzelałem przez siedem lat, wystrzeliwałem całe paczki amunicji. Dostawałem to od ojca. [...] Dlatego to wspominam, bo nauka strzelania zrobiła się specjalną świadomością. Nie strzelałem tak jak moi koledzy, których też uczyli [strzelania] do celu i otrzymywali tam jakieś wyniki. Doszło do tego, że strzelałem właściwie bezwiednie, bez specjalnego celowania. Sam się tego uczyłem, sam się nauczyłem... Potem podrosłem i ojciec oddał mnie do szkoły z internatem w Rydzynie, w zamku książąt Sułkowskich, gdzie był bardzo wysoki program wychowawczy, gimnastyczny i naukowy. Były rzeczy, o których dzisiaj w szkole ludziom nie śni się nawet, bo na przykład nie ściągaliśmy. [...] Oczywiście pojechałem z moim karabinkiem. Był rozłożony, w szafie zawinięty. Pewnego dnia profesor gimnastyki, który uczył nas także strzelania, zaprowadził nas na strzelnicę, wszyscy moi koledzy strzelali, ja się temu przyglądałem. W końcu jak przyszła moja kolejka to wziąłem ten karabinek do ręki, obejrzałem to wszystko zdezelowane, paskudne. Powiedziałem, że z tego się nie da strzelać. Profesor był trochę zdziwiony. Powiedziałem mu, że ja strzelać umiem i trafię zawsze, ale nie z tego. Wtedy mu się przyznałem, że mam karabinek schowany w szafie. Przyniosłem go, on mi obiecał, że nikomu nie powie. Zapytał się: „Teraz możesz strzelać?” - „Mogę.” - „A ile wystrzelisz?” Powiedziałem: „Zawsze strzelam dziewięćdziesiąt osiem na sto możliwych, jest to normalne. W rzadkich wypadkach dziewięćdziesiąt dziewięć. Sto nie zdarzyło mi się nigdy.” - „Niemożliwe!” Ja mówię: „No wie pan, profesorze, ja mówię to, co myślę.” - „To założysz się ze mną, że nie strzelisz dziewięćdziesiąt osiem? Twoi koledzy strzelają po sześćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt...” - „Mogę się założyć. A o co?” - „O czekoladę.” - „To niech pan profesor idzie do miasteczka po czekoladę, a ja tymczasem będę strzelał.” Wystrzelałem dziewięćdziesiąt osiem. Profesor przyniósł czekoladę, zjedliśmy ją. Od tego czasu byliśmy w wielkiej przyjaźni. Zresztą byłem na tyle rozsądny, czy dorosły w myśleniu, że nie zabrałem tego karabinka do szafy, bo on nie mógł powiedzieć, że ja go mam, ale odpowiedzialność, że on tam jest spadała na niego. Dlatego zaproponowałem mu żeby wziął go do siebie na przechowanie. I wziął. W Rydzynie byłem szereg lat aż do 1939 roku i 1939 roku 1 września powinienem być w szkole. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie. Ojciec został przeniesiony do ministerstwa w Warszawie, urządził tu mieszkanie i ja przyjechałem ze szkoły do nowego mieszkania w Warszawie. Zadzwonił telefon. Dyrektor z Rydzyny dzwonił do wszystkich uczniów, rodziców, żeby wstrzymali o tydzień przyjazd. Rydzyna była 4 km od granicy niemieckiej. Dyrektor powiedział ojcu, że ruch czołgów niemieckich na granicy już słychać i żeby uczniowie nie przyjeżdżali. Trzeba dodać, że wielu synów generałów i dyplomatów polskich było w Rydzynie, bo jak dyplomata wyjeżdżał do Włoch na placówkę to nie mógł zabierać dziecka, gdzieś go musiał umieścić, i oddawał do Rydzyny. Wnuczek prezydenta siedział ze mną przy stole. Bardzo się z nim przyjaźniłem, był to bardzo miły facet, zupełnie nie czuło się w nim tego, że jest wnuczkiem prezydenta.
- Miał pan 18 lat. Czy brał pan udział w obronie Warszawy?
Kiedy wybuchła wojna, miałem 18 lat. Ojciec wyjechał na wschód, bo miejsce Departamentu Ministerstwa Sprawiedliwości, w którym pracował, było wyznaczone w Dubnie. Ojciec z całą rodzina samochodem tam pojechał. Ja zostałem i pilnowałem mieszkania. Mój przyjaciel Andrzej Dromlewicz, później pilot angielski na
Spitfire’ach, stracił mieszkanie na skutek upadku bomby, przeprowadził się do mnie i razem mieszkaliśmy na Wilczej 60. W pierwszych dniach września, wydaje mi się, że ósmego, ale nie jestem tego pewien, bo było to dawno, wystąpił o dwunastej w nocy pułkownik Umiastowski i powiedział żeby cała męska część Polaków w Warszawie, wszyscy zdolni do noszenia broni i starsza młodzież, żeby wyszli z Warszawy i szli na wschód, bo za Bugiem będzie się tworzyć armia polska, która będzie się bronić przed Niemcami na Bugu. Miałem motocykl. Wsiedliśmy na ten motor, miałem benzynę w baku i jeszcze butelkę z benzyną i pojechaliśmy. Pojechaliśmy przez Most Kierbedzia, omijaliśmy dziury po pociskach i bombach. Pojechaliśmy prosto drogą na Lublin. Jechaliśmy przez płonący Garwolin, z obu stron ulicy paliły się domy, a my jechaliśmy środkiem. Ludzie szli piechotą, [jechali] różnymi pojazdami... Byliśmy motocyklem na rano w Lublinie. Przejechaliśmy przez palący się też Lublin, świeżo zbombardowany, i pojechaliśmy [dalej]. Próbowałem jechać w stronę Dumna, do ojca. Przed Krasnymstawem, widziałem już domy, czerwone dachy domów w Krasnymstawie, jak skończyła mi się benzyna. Na dole mieszkał chłopek, było z górki, zjechaliśmy z górki do chłopka, daliśmy mu motor na przechowanie, powiedzieliśmy, że może robić z nim co chce, że nie wiemy co będzie... Nikt nie wiedział, co będzie w tym momencie. Osiemnastoletni chłopak nie zdawał sobie wtedy jeszcze sprawy co go czeka, ten chłop zresztą też nie. Dostaliśmy mleko, coś do jedzenia i zawróciliśmy do Warszawy. Byliśmy wściekli, bo zrozumieliśmy, że Niemcy nas wypędzili ze szkoły, z domów, nas rydzyniaków silnych, sprawnych... Wściekli, szliśmy do Warszawy piechotą! Po drodze spotkaliśmy dwóch chłopaków z Woli, w naszym wieku, z robotniczej, typowej Woli. Bardzo byli fajni, szli z nami. Po drodze kupiliśmy rower. Na ten rower wsadziliśmy rzeczy i stale ktoś tym rowerem jechał a reszta tak prawie podbiegała, kto się zmęczył siadał na rower i w ten sposób podróżowaliśmy dzień i noc w szalonym tempie. W pewnym momencie byliśmy już tak [blisko], że pamiętam łunę i dym nad Warszawą w granicach pięćdziesięciu, czterdziestu kilometrów od Warszawy. W tym momencie zjawił się samolot niemiecki, był to storch, co znaczy po niemiecku „bocian”. Samolot na długich wyciągniętych nogach, który latał wolno, mógł wszędzie usiąść, był samolotem obserwacyjnym artylerii, który kontrolował, co się dzieje przed frontem. Ten samolot przyczepił się do nas. Zaczął latać w kółko. Schowaliśmy się pod drzewem, drzewo było owocowe, może miało dwadzieścia centymetrów grubości. My, jeden za drugim, za nim schowani w kółko chodziliśmy, a obserwator z karabinu maszynowego strzelał do nas. I krążył w około. Byliśmy obsypani gałęziami i liśćmi z tego drzewa. Po kilku okrążeniach zorientowałem się, że ten facet nie umie strzelać, i jest głupi, jak to Niemiec, ale w końcu się zorientuje, że strzela w koronę naszego drzewa, a trzeba strzelać na dół pnia, bo my tam jesteśmy. Jak się zorientuje to będzie źle. Obejrzałem się, a jeden z tych chłopaków z Woli przed chwilą podniósł z rowu karabin polski i nosił go w kółko na około tego drzewa. Wyciągnąłem rękę: „Dawaj ten karabin”. Karabin to było coś. Wiedziałem świetnie, do czego służy. Otworzyłem, wyszedł nabój, wszedł do lufy, zarepetowałem, poczekałem przy pniu aż samolot nadleci. Zobaczyłem faceta, pamiętam go jak dzisiaj. Stał do pasa wychylony z kokpitu samolotu, przy sobie miał karabin maszynowy, widziałem to kółko celownicze i jego twarz w kasku. Właściwie trzeba było strzelić do pilota, ale to, że on do mnie strzela tak przyciągało, że strzeliłem do niego. Wyliczyłem sobie - on leciał z prawej na lewą stronę - że jak będę strzelał koło lewego ucha to on dostanie w głowę po środku. Strzeliłem i zobaczyłem jak nabój wszedł w czoło. Facet rzucił się do tyłu rękami i spadł. A pilot zanurkował nad same drzewa i nad drzewami nad łąkę, tak że jak zarepetowałem karabin, to już nawet nie mogłem strzelać drugi raz, jeszcze drzewa przeszkadzały. I uciekł, a my zostaliśmy cali. To było moje pierwsze zwycięstwo nad Niemcami i pierwszy Niemiec, jakiego zabiłem. On do mnie tu przyleciał, nie ja go nie biegałem szukać do Berlina, tylko on tu na mnie po prostu napadł. Broniłem się, wydawało mi się to zupełnie oczywiste i zrozumiałe. I te wszystkie fochy, o których ludzie opowiadają - strzelać czy nie strzelać, nie miały miejsca. Ja się broniłem. Oddałem karabin, bo nie ja go znalazłem. Poszliśmy dalej. Po iluś kilometrach wpakowaliśmy się... za rowem schowani siedzieli z karabinem maszynowym Niemcy, nie było ich widać. Podeszliśmy za blisko, nie było już odwrotu. Ja tylko powiedziałem chłopakowi rzuć karabin do rowu, bo cywil z karabinem dla Niemca na wojnie jest do zabicia. Wzięli nas, spędzili na łąkę, kazali usiąść. Pełno już tam siedziało wędrujących ludzi, których oni łapali. Trzymali nas do zmroku. O zmroku przyjechał samochód z dwoma oficerami i szoferem. Wypędzili nas na drogę, jechali za nami z tyłu, mieli przysłonięte światełka błyskowe i popędzali nas żebyśmy prędzej szli, prawie biegli. Najeżdżali nam na nogi z tyłu. Jakiś czas to trwało, w końcu z kolegą porozumieliśmy się: tym dwóm facetom z Woli daliśmy rower, i powiedziałem: „Weźcie rower i idźcie przed reflektorami tego samochodu i starajcie się zasłaniać światło samochodu, my pobiegniemy w przód szosą. Nie możemy skoczyć w lewo, bo facet z pistoletem maszynowym stoi w tym samochodzie, wyjdziemy w cieniu przed ludzi w przód, pobiegniemy szosą prosto, on nie będzie widział, skoczymy do rowu i do lasu. Wy dajcie następnym rower i zróbcie to samo. Poczekamy na was.” Umówiliśmy się tak. Skoczyliśmy do rowu, z rowu do lasu, była mała górka, z górki mieliśmy piękny widok, widać było samochód, idących wszystkich tych ludzi i to się w lewo oddalało, oddalało, oddalało... Był zakręt, wszystko się schowało. Po chwili usłyszeliśmy serię z pistoletu maszynowego. Nic więcej nie wiem, oni się nigdy do nas nie zgłosili. Wobec tego w nocy poszliśmy na łunę palącej się Warszawy, prosto przez pola, lasy, ścieżki, strumyki, bez żadnych wsi i dróg, poszliśmy prosto w kierunku na Warszawę.
Jeszcze mieliśmy różne przygody po drodze. [...] Skręciliśmy na kierunek zachodni, mniej więcej, może północno-zachodni i tak szliśmy całą noc. Nad ranem zbliżyliśmy się do Wisły. Była to miejscowość naprzeciwko dzisiejszego Konstancina. Była tam prostopadła droga od głównej drogi z Lublina i most drewniany. Zobaczyliśmy, że Niemcy zajęli już tę drogę i ich pojazdy stoją na tej drodze, czyli my już nie możemy dalej iść, bo to jest tył frontu pilnującego Warszawy. Wobec tego schowaliśmy się w kukurydzy, byliśmy bardzo zmęczeni, przespaliśmy cały dzień w kukurydzy. Wieczorem wstaliśmy, rozebraliśmy się, uwiązaliśmy sobie na szyi paskiem ubrania i buty, weszliśmy do Wisły. Dopłynęliśmy do zwalonego już mostu, który leżał w wodzie. Przeleźliśmy przez te wielkie belki, osmolone, w wodzie i popłynęliśmy do Warszawy. Płynęliśmy całą noc, to jest około osiemnastu kilometrów, ale w Rydzynie uczono nas pływać. Dopłynęliśmy do Warszawy, rano wyszliśmy na Siekierkach. Z plaży na Siekierkach poszliśmy prosto do miasta, zatrzymał nas żołnierz i powiedział, że nie wolno wchodzić do Warszawy. Wydawało nam się to śmieszne. Powiedzieliśmy: „To nie będziemy wchodzili.” Poszliśmy sobie dalej, skręciliśmy za kupą krzaków i weszliśmy do Warszawy. Poszliśmy prosto do domu. Prosta sprawa. Tak się skończyła wycieczka, która kosztowała buty, zupełnie spiłowane, i motocykl. Zresztą bardzo zabawne, nigdy w życiu nie byłem u tego chłopa, a to jest w Polsce. Teraz sobie myślę - trzeba pojechać, pogadać, tylko on już pewnie nie żyje, bo ja miałem osiemnaście lat, a on miał wtedy pewnie z czterdzieści, czyli już go nie ma. [...] W ten sposób siedzieliśmy w Warszawie, trzeba było znaleźć jakieś zajęcie, jedzenie. Pracowaliśmy w szpitalu Ujazdowskim, tam nam dawali zupy, a my robiliśmy różne usługi, bo leżeli tam ranni żołnierze.
- Opiekował się pan rannymi?
Nie. Dwie panny Kosickie i inne jeszcze, które znaliśmy, mieszkały na terenie szpitala i one tam pracowały. Pełno było w tym szpitalu młodych ludzi, znajomych w naszym wieku.
- Z czego utrzymywał się pan podczas okupacji?
W czasie okupacji to już dalsza sprawa. Ojciec w końcu wrócił. Był na tyle bystry i tak dobrze znał Rosję, że przebrał się za chłopa, wymalował się, wybrudził ręce, bo pierwsza sprawa to patrzyli na ręce. [...] Kupił wóz z dwoma końmi dobrymi, znał się na koniach [...] i tym wozem przejechał przez całą tę zajętą przez Rosjan część, do granicy z Niemcami. Trafił tam na moment jakichś wymian i przejechał wozem przez granicę niemiecko-rosyjską. Przyjechał do Warszawy. Pewnego dnia stanął przed naszym domem, zobaczyłem go przez okno. Przyjechał do Warszawy. Był prokuratorem, ale z zamiłowania zajmował się więziennictwem, po to został wzięty do Ministerstwa, bo próbował zrobić rzeczy, które dziś nie przychodzą nikomu do głowy. Nie można trzymać ludzi, po iluś tam w jednym pomieszczeniu, bo nie ma miejsca, tylko trzeba ich gdzieś urządzić, trzeba się starać ich wychować. Zmusić do pracy. [...]
- Zmierzajmy jednak powoli do Powstania Warszawskiego.
[...] To zakończę szybko w ten sposób, że zgłosiłem się do Armii Krajowej, zostałem zaprzysiężony, ale zgłosiłem się przedtem już na tajną Politechnikę. Jak powiedziałem, że jestem na studiach, to dostałem urlop. Pamiętam, jak człowiek, którego nie znam dzisiaj, [...] powiedział: „Chłopaków do biegania z rewolwerami po ulicy mamy dosyć, a architekci będą w Warszawie po wojnie potrzebni. Wobec tego weź urlop i ucz się na Politechnice. Będzie to z większym dla Polski pożytkiem.” Była w tym jakaś racja. Nie chciałem mu mówić, że może ja bym najlepiej strzelał z tamtych... Nie było oficjalnej Politechniki, już były tylko kursy rysunku technicznego pana Jagodzińskiego, gdzie profesorowie Politechniki wykładali politechniczne materiały.
- Czego konkretnie się pan uczył na Politechnice?
Architektury. Wszyscy profesorowie architektury uczyli na kursach rysunku technicznego i [jednocześnie] uczyli tego, co dawniej. W ten sposób właściwie spędziłem całą okupację z takimi, czy innymi przygodami.
- Czy pamięta pan atmosferę ostatnich dni lipca 1944 roku?
To była atmosfera zupełnie jednoznaczna. Czekaliśmy na Powstanie. Początek trochę się przewlekał, zdaje się o jeden dzień... Przez Niemców, przez miasto, przez Aleje Jerozolimskie szły tłumy wozów z kozami, dziećmi, przeplatane wojskiem, czołgami... wszystko było zapchane Niemcami, uciekało na zachód. Było oczywiste, że za chwilę wyruszymy na Powstanie.
- Wiedział to pan, czy przeczuwał?
Nie wiedziałem. W porę dostałem liścik, na dzień przedtem, że mam się zgłosić do takiego i takiego oddziału na Powiślu, gdzie będę spełniał rolę sapera. No i poszedłem tam. Moja dzisiejsza żona, a wtedy panienka na architekturze, koleżanka, odprowadziła mnie na punkt zborny na Powstanie i zawróciła z powrotem do miasta na Powiśle. Żegnałem się z nią na rogu Rozbratu i Łazienkowskiej, gdzie była komenda Chorągwi Harcerskiej w Warszawie. Koło niej musiałem przejść Łazienkowską dalej na swój punkt. A przedtem w szpitalu Ujazdowskim wykopałem broń, którą tam zakopałem, schowałem. Tą paczkę z bronią trzymałem pod pachą i szedłem sobie. Nagle zaczęli na mnie krzyczeć Niemcy. Okazało się, że w tej komendzie Chorągwi Niemcy grają w koszykówkę, piłka wypadła im na ulicę i wrzeszczą żebym im podał piłkę. Wobec tego położyłem paczkę pod latarnią, której dziś nie ma, znalazłem piłkę i wrzuciłem im przez okno do środka. Przy okazji obejrzałem, co się dzieje - oni mieli broń ze sobą, na dachu były dwa karabiny maszynowe przeciwlotnicze i na ziemi jeden, potem okazało się, że dwa karabiny maszynowe [były] z lewej strony budynku. Podniosłem paczkę i poszedłem na punkt zborny. Na punkcie zbornym dostałem dwóch pomocników. Jeden miał wielką plastikową minę, a drugi miał karabin. Mieliśmy wyjść za dziesięć piąta, przygotować się, żeby zająć miejsce w celu wysadzenia bramy. Wtedy się dowiedziałem, że będziemy szli ulicą Łazienkowską, którą przyszedłem tutaj i powiedziałem dowódcy, że tam jest pełno Niemców i może być niebezpiecznie, że lepiej byłoby iść następną ulicą Fabryczną, bo [tam] nie będziemy pod obstrzałem Niemców. Facet na to nie zareagował. No i wybiegliśmy na Powstanie. Można było biec z prawej strony ulicy, a można było z lewej. Cały oddział za nami biegł prawą [stroną], a ja z moimi dwoma [kolegami] przebiegliśmy na lewą stronę, żeby być zasłoniętymi murkiem i płotem żelaznym, ażurowym, ale biec w jego cieniu pod budynek, gdzie Szkopy grały w koszykówkę. Jak dobiegliśmy w pobliże budynku to karabin maszynowy stojący na stojaku w dołku przeciwlotniczym, zaczął strzelać przez płot nad nami na naszych kolegów, którzy biegli pod ścianą domu po prawej stronie. Oni byli w sytuacji bez wyjścia. Bramy były pozamykane, głucha ściana, nie ma gdzie uciekać... My upadliśmy pod betonowy murek, wysokości do kolan, i leżałem tam i rozmyślałem, co robić? Trzeba zrozumieć, że byłem pierwszy raz w życiu pod ogniem ciężkiego karabinu maszynowego w odległości trzydziestu metrów. Na mnie walił dym i pociski, które dźwięczały na ogrodzeniu, gwizdały, huk był straszliwy. Można się było przestraszyć.
Miałem granat.
Jeden granat. Przedtem za dawnych czasów młodzieżowych, w Starołęce uczyliśmy się rzucać kamieniami. Kamieniami rzucaliśmy równie bezbłędnie jak strzelaliśmy. Położyłem się na plecach, wziąłem ten granat, tak zwaną sidolówkę, odbezpieczyłem i rzuciłem. Leżałem koło płotu, pod murkiem, a tu nade mną strzelali z karabinu maszynowego. Rzuciłem ten granat wysoko nad tym metalowym płotem, tak żeby wpadł do dołu, i trafiłem. Granat wpadł, wybuchł, jeden facet wpadł do dołu - dwóch ich tam było - a drugi się zerwał do ucieczki. Pamiętam to dzisiaj dokładnie, bo był rozebrany, opalał się w dołku, i zachodzące słońce - to była po piątej blisko - świeciło na jego plecy, [które] były zupełnie pomarańczowe... Pamiętam to jak dzisiaj. Wyciągnąłem rękę do mego kolegi, który obok leżał, zabrałem mu karabin, otworzyłem, zarepetowałem, strzeliłem tak, jak całe życie strzelałem, trafiłem go w plecy i on upadł. Chciałem strzelić do drugiego, bo kawałek tego drugiego sterczał z tego dołu, otworzyłem zamek - okazuje się, że karabin nie ma pazura, nabój został w lufie, jest nie do wyjęcia. Dałem mu karabin. Teraz musiałem się stąd wycofać. Już rzucili mi granat z okien. Lada chwila oni wezmą się i za nas... I w cieniu tego murku i płotu, najpierw na czworakach, a potem już na piechotę uciekałem w stronę Wisły pod płotem, chowając się za nim. Jak dobiegałem do bramy na stadion Wojska Polskiego - bo była to ulica, na której ten stadion się znajdował - to z lewej strony, z dawnej zajezdni wysypał się oddział AK, który atakował - okazuje się - stadion Wojska Polskiego. Brama była zamknięta. Oni nie mieli klucza. Trzeba się było wspiąć na wysoką bramę, zeskoczyć. Trzeba się było spieszyć, bo tamci faceci na dachu mieli nas jak na dłoni. Zdążyłem jako pierwszy, czy drugi, przede mną był dowódca, biegł pierwszy, przebiegł aż do końca trybun, ja za nim, położył się na plecach i patrzył na swój oddział biegnący, ale już przygięty ogniem karabinów maszynowych z dachu. Kazał się czołgać. Czołgaliśmy się w rynsztoku, zakryci troszeczkę, w połowie grubości ciała, krawężnikiem. Tamci się wstrzeliwali coraz bardziej, z góry z dachu mieli widok na tą ulicę. Wtedy Leszek zdecydował - okazał się to mój dobry znajomy Leszek, dowódca Pierwszego Pułku Szwoleżerów, bardzo mądry facet i świetny dowódca - kazał nam obiegać trybuny, któreś z brzegu obiec, a w tych, które są naprzeciwko okna wybijać okna i skakać, bo nie było innego wyjścia. Ja mogłem jeszcze obiec, pierwszy się zerwałem... Zawsze w Powstaniu biegałem pierwszy, to była taka moja zasada, bo wiedziałem, że facet czekający z bronią zanim się zastanowi, zobaczy i strzeli, to ja zrobię parę kroków i ucieknę. I zbiegłem za budynek, schowałem się. Potem reszta wydostała się przez okna, trochę było rannych. Spotkaliśmy się wszyscy na rozległym placu, który się nazywa stadion Wojska Polskiego. Sytuacja była trudna. Oddział miał około trzystu osób, w tym dużo dziewczyn, oddział samarytański, lekarze, wszystko było zorganizowane nie było tylko broni. Było kilka karabinów i kilkanaście rewolwerów. Mieliśmy za zadanie zdobyć koszary Szwoleżerów - bo byliśmy w Szwoleżerowie - gdzie byli Niemcy. Z czym? Już w polu [walczyliśmy], bo to nie między domami... sytuacja beznadziejna. W końcu Leszek doszedł do wniosku, że nie utrzymamy się na tym stadionie i trzeba się wycofać do miejsca wyjścia. Rozcięliśmy druty na ulicę i w poprzek ulicy Łazienkowskiej skakaliśmy po kilku do zajezdni, za mur zajezdni. Jak zawsze byłem pierwszy, czy drugi, dobiegłem tam, wbiegłem za zasłonę muru, odwróciłem się i zobaczyłem taką scenę: przede mną leżał facet w rynsztoku jezdni, z polskim karabinem maszynowym ręcznym, karabin był ładowany kwadratowymi blaszanymi pudełkami po trzydzieści naboi. On miał faceta, który za nim nosił te naboje, ale [tamten] facet nie położył się koło niego, tylko uciekł tuż za mur, koło mnie. Facet strzelał tak jak na ćwiczeniach i tak jak uczono wtedy, po trzy razy. Jeden karabin na dachu przestawał strzelać, drugi facet w oknie, facet na ziemi przestawał strzelać, to wracał do tego na dach... a tymczasem cały oddział przebiegał przez ulicę. On tym karabinem maszynowym ręcznym zatrzymał ciężkie karabiny maszynowe przeciwlotnicze na dachu, oni się bali podejść do tego, bo jak facet podszedł to leżał.
- Spotkał się jeszcze pan kiedyś z tym człowiekiem?
Spotkałem się wkrótce. Strzelał jak na zawołanie. W nocy Leszek się mnie zapytał: „Ty znasz tu [tereny], pływasz łódką po Wiśle... Potrafisz przeprowadzić nas poza Warszawę nad Wisłą?” Powiedziałem, że potrafię. Zrobiliśmy drogę, granatami wysadziliśmy parę murów po drodze i przeprowadziłem ich wszystkich przez stację filtrów. Stacja filtrów była pilnowana przez Ukraińców, wiedziałem o tym, ale Ukraińcy nie mieli ochoty w niej być i w nocy się bali wyjść. Niemcy w nocy nie wychodzili. Przeszliśmy, cały oddział - trzystu ludzi przeszło spokojnie przez filtry i poszło dalej w kierunku południowym nad Wisłą. Nad ranem wpakowaliśmy się do jakiejś chałupy i tam przesiedzieliśmy cały dzień, nie wolno było wychodzić. Naokoło nas były zboża. Potem się okazało, że gdzieś daleko widać jadących Niemców, ale wytrzymaliśmy i w nocy na czworakach wyszliśmy z tego domu. Wychodziło się prosto w zboże, okropnie kłujące, do dziś pamiętam... na czworakach szliśmy w zbożu, a tam było pełno kłujących roślin. Doszliśmy do następnego domu. I w tym następnym domu znowu się schowaliśmy. Nad ranem okazało się, że na wałach dookoła nas jadą samochody z Niemcami. Oni już wiedzą, że my tu jesteśmy, zatrzymali samochody, powysiadali i szli przez zboża do nas. Leszek kazał nam położyć się w zbożu, przed pasem już ściętym - była taka przestrzeń, powiedzmy, czterdziestometrowa na szerokość, a długość na cały łan, gdzie nie było zboża. Leżeliśmy schowani w zbożu, a Niemcy przez to zboże szli do nas, na to odkryte pole. Mieliśmy kilkanaście pistoletów i trochę granatów i na tym polu chcieliśmy ich przyjąć. Tylko trzeba ich było dopuścić na odległość strzału z pistoletu. Nie mogliśmy przyjąć walki na odległość, bo oni mieli karabiny a my mieliśmy rewolwery. Leszek powiedział: „Nie strzelać!”, [dopiero] na pierwszy rozkaz strzelać, on strzela pierwszy. Leżałem schowany w zbożu, zobaczyłem oficera niemieckiego jak wychodzi ze zboża. Miał zakasane rękawy, pistolet maszynowy niósł w poprzek. Wychodził. Potem wyszli żołnierze i szli prosto na nas. Była to obsługa lotniska, straż lotniskowa, żółte ptaszki mieli na kołnierzach. Szli na nas. Byli już w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów. Pełno ich było na tym pasie. Nie wiedzieli, że my w tym zbożu leżymy. Było to przez Leszka bardzo dobrze pomyślane. Ale okazało się, że było jeszcze lepiej, bo na osi tego pasa był dom, w którym my [wcześniej] byliśmy, ten dom miał balkon a na balkonie siedział facet z karabinem maszynowym, leżał. Jak oni w takich rzędach wyszli, to on ręcznym karabinem maszynowym wyciął ich po prostu. Część rzuciła się w zboże i uciekła, to jeszcze gonił ich strzałami, wyszukiwał łepków w zbożu, a potem zapalił samochody, którymi przyjechali, [które stały] daleko na wale. To był facet który był mistrzem Polski w strzelaniu, Kiszkurno... Wszyscy Polacy wiedzą, kim był Kiszkurno... Potem trzeba było uciekać przez most na Sadybę. Ponieważ ja wyszedłem do Powstania w koszuli - zostawiłem swoje rzeczy, bo był straszny upał, [byłem] w koszuli i w tenisówkach żebym był sprawny - to strasznie marzłem w nocy. W dodatku nie pobiegłem przez most, bo nadjechał samochód pancerny i strzelał po moście, tylko wskoczyłem do wody, przepłynąłem wodą, wyszedłem na brzeg i poszedłem na Sadybę.
- To był most na Jeziorku Czerniakowskim?
To był most na Jeziorku Czerniakowskim. Oddział cały się rozproszył, bo przez to płynięcie spóźniłem się. Bardzo źle się czułem. Dostałem się do jakiegoś domu. Miałem gorączkę chyba. Ci ludzie mnie schowali, przykryli, kazali leżeć cicho, aspirynę mi dali, miałem bardzo silne zaziębienie, gorączkę. I tam zostałem. W ten sposób zostałem członkiem oddziału, który był na Sadybie, bo tam byłem. Wyznaczono mnie na służbę z drugim kolegą. Przed kościołem, który tam jest, była wykopana dziura i tam siedziała warta i pilnowała drogi od strony Warszawy, bo Sadyba bała się Niemców od strony Warszawy. Stamtąd zresztą przyjechał ten wóz pancerny i z drugiej strony od Wilanowa gdzie Niemcy siedzieli. Stąd mogli przyjść i stąd. Mnie wypadło siedzieć od strony Warszawy. Była noc księżycowa - była piękna pogoda w Powstaniu - zobaczyłem, że drogą idzie facet, prosto na nas. Jak się zbliżył, to zatrzymaliśmy go. Kazaliśmy wskoczyć do naszej dziury i zaczęliśmy się pytać, kto to jest? On się przedstawił i mówi, że jest ich dwóch, drugi jest w odpowiednim miejscu schowany pod drzewem po drodze. On poszedł sam, bo było to ryzyko iść tutaj, nie wiedział gdzie są Niemcy, a gdzie Polacy. On idzie z tym kolegą wysłany przez duży oddział AK z Powstania praskiego, które nie wybuchło. Oni siedzą w krzakach nad Wisłą, na wyspie, która się nazywała wtedy Wyspą Miłości, popularna [wyspa] na Wiśle. [...] Powiedział, że w takim razie, czy ja mogę w czymś pomóc. Ja mówię, że mogę. Zostawiłem kolegę, i poszliśmy na fort, który był na Sadybie, gdzie kapitan Jaszczuk był dowódcą powstałej w Powstaniu Sadybie. Zaprowadziłem go do pokoju, do kapitana. Siedziałem, czekałem, co będzie. Po chwili wyszedł kapitan i zapytał się, kto zna wybrzeże Wisły. Powiedziałem, że ja znam świetnie, bo jestem żeglarz i pływałem całe życie po Wiśle. „A czy ty byś mógł przeprowadzić tego faceta z powrotem i tamtych facetów przeprowadzić do nas?” Mówię, że będę próbował. Nie jest to proste, ale chyba się da. Poszliśmy z tym facetem z powrotem, spotkaliśmy tego drugiego. Jeden był Tomek, a drugi był Janek. Nic więcej o nich nie wiem (Tomka spotkałem po wojnie w Warszawie na ulicy, ale nie utrzymywaliśmy kontaktu, poradziłem mu to, on przyznał mi rację). Doszliśmy prawie nad Wisłę - mniej więcej na takiej wysokości Wisły na zakręcie jak dzisiaj stoi komin elektrowni - znałem tam rybaka. Poszliśmy do tego rybaka, on powiedział gdzie schował łódkę w wodzie, w piasku zasypał, dał nam wiosła i poszliśmy we trójkę do tej łódki. Ogromna pychówka pełna piachu i wody. Jest to straszliwy ciężar. Trzeba wychlapywać tę wodę, woda się wlewa, piasek mokry jest bardzo ciężki. Robiliśmy to wiosłami... Mokrzy byliśmy od tej roboty. Dał nam jeszcze chyba łopatę. W końcu wysypaliśmy ten piasek, wychlapaliśmy wodę, wsiedliśmy i popłynęliśmy na drugą stronę, bo oni mówili, że stamtąd przypłynęli. Kawałek był z bystrym prądem, wąski, ale bardzo bystry, a dalej był piach, łacha piaszczysta aż do tej wyspy, znowu kawałek wody i wyspa. I poszliśmy. Na środku tego leżał kamień. Miałem pistolet parabellum, który boi się piasku. Byłem w tym momencie po środku rzeki, na wielkiej łasze. Na tej łasze był kamień. Nie bardzo wiedziałem co zrobić z parabellum. [...] Zawinąłem parabellum w szmatę położyłem na kamieniu i zastanawialiśmy się z kolegami, co robić dalej? I w końcu zdecydowałem tak: „Idźcie do krzaków, które tam widać, ja tu poczekam. Wyprowadźcie swoich ludzi, dołączcie do mnie i razem pójdziemy z powrotem do łódki, która na nas czeka.” I tak się stało. Oni poszli. Tamci widzieli nas z daleka, to powybiegali z krzaków. Nikogo nie było. Księżyc świecił jasno na tym białym piasku, jak w dzień. Wszystko to przyszło do mnie, przywitaliśmy się i poszliśmy nad krawędź płynącej wody, gdzie stała łódka. Tam zarządziłem im, żeby ci, co umieją pływać się rozebrali, wszystkie panie i różna gawiedź, co nie umie pływać niech wsiada do łódki, a ci co płyną, na wszelki wypadek niech płyną koło łódki, a ja będę wiosłował z tymi dwoma chłopakami. Ci chłopacy mieli dwa wiosła, a ja miałem pychowe, prawdziwe takie wiosło. Sprawny facet przez taki prąd przepływa momentalnie. Ustawia się łódkę trochę skosem do prądu i wystarczy ją tylko trochę przytrzymać, prąd sam przeniesie na drugą stronę, trzeba tylko wiedzieć jak, pod jakim kątem. [...] Przepłynęliśmy, było tego kilkadziesiąt metrów. Między tamtymi ludźmi znalazł się dowódca, kapitan „Staś”, to pamiętam, reszty nie znałem. Przybiliśmy do brzegu, oni wszyscy wysiedli. Na brzegu były okopy zrobione przez Niemców przeciwko Rosjanom, to kazałem im wejść do tych okopów i tam cicho siedzieć, żeby ich nie było widać. Ja nie wiem co się dzieje o pięćset metrów stąd. Jestem tu pierwszy raz w życiu, w nocy... Może chodzą Niemcy... może pilnują... Oni poszli, a my wróciliśmy po następną partię. Następna partia się wpakowała, przepłynęliśmy, znowu to samo. Oni się zebrali w kupie, mieli jakieś wory ze sobą, różne rzeczy. Były dwie dziewczyny, te zapamiętałem dokładnie, jedna bardzo wysoka druga bardzo mała, ciągle je widziałem, ale nie pamiętam jak miały na imię. [...] Wszystko to się ustawiło i poszliśmy. Poszliśmy drogą, którą przyszliśmy tutaj, wolną od Niemców. Niemcy zresztą, mówię, bali się nocy, nie chodzili w nocy. Doszliśmy do promu na Sadybie na jeziorku. Prom nas przewiózł na drugą stronę. Oni się tam pozbierali i poprowadziłem ich na Fort Mokotowski. Już dniało.
- Wielu akowców zdołał pan przeprawić z praskiej strony rzeki?
Z tej partii przeprowadziłem dwie duże łódki. W każdej było w granicach piętnastu osób pewnie, czyli mniej więcej około trzydziestu osób przeprowadziłem. Oni wsiedli na prom, potem wyszli i zaprowadziłem ich do fortu do kapitana „Jaszczura” i tam ich zostawiłem. Sam umówiłem się z tymi chłopakami, bo okazało się, że oni już zdążyli dać znać i jutro będzie następna partia. I poszedłem spać. I tak chodziłem kilka razy. Któregoś razu znowu tak było, że przepłynęliśmy, ja siedziałem po środku... Ci chłopcy chodzili ze mną stale, we trójkę chodziliśmy, znali drogę, już się wyrobili, mieli broń. Ja zostałem przy kamieniu, a oni poszli w krzaki... Nagle usłyszałem dźwięk. Trzeba powiedzieć, że widok był wspaniały... W stronę Warszawy patrzyło się wzdłuż rzeki, tam na końcu paliła się Warszawa i te płomienie odbijały się tu w rzece. Ona była cała oświetlona, a tam stały płonące domy. Taki pas ogromny na całą Warszawę. Nagle usłyszałem dziwny dźwięk - niski, bębniący, głuchy dźwięk, który narastał, narastał... już zorientowałem się z której strony. To wszystko płynęło z góry rzeki. W pewnym momencie zobaczyłem samolot, dwusilnikowy samolot angielski, lecący tuż nade mną. Były to samoloty z lotnikami polskimi, angielskimi i jeszcze innych narodowości, które z Włoch leciały do Warszawy i zrzucały tu różne rzeczy, ale leciały po rzece. Plaża była płaska, woda jest gładka, prosta. Mogli lecieć na taką wysokość, że widziałem płomyki z rur wydechowych z silników, całe rzędy niebieskich płomyków widziałem. Oczywiście widziałem znaki, cały samolot dokładnie... Był to wspaniały widok. Potem przyleciały jeden za drugim, niektóre leciały z boku, niektóre zupełnie środkiem, przeleciały i zginęły w płomieniach palącej się Warszawy. Nad nimi oczywiście, to nie znaczy, że spadły, tylko znikły tam.
- Czy widać było jak dokonują zrzutów?
Nie, za ciemno [było]. Poza tym, one poleciały gdzieś do wewnątrz Warszawy. Już tam nie widziałem, co się działo. Znowu przewiozłem jakąś paczkę. I tak to trwało, nie wiem teraz ile, około dziesięciu dni. Pewne, że ileś nocy nie spałem w ogóle, bo chodziłem do rana, a poza tym w dzień nie bardzo umiem spać, strzelanina była. Byłem okropnie zmęczony. I tu się zjawiło coś takiego, z czym się w życiu wielokrotnie zetknąłem - w pewnym momencie czuję, że powinienem coś przestać robić. Nie wiem dlaczego, powiedziałem że „Nie pójdę, jestem zmęczony, umiecie już chodzić, idźcie sobie we trójkę, weźcie sobie kogoś i idźcie tą samą drogą, idźcie tam i przyprowadźcie następną partię, a ja pójdę wreszcie spać.” I tak zrobiłem. I oni nie wrócili. Jeden z nich wrócił. Okazuje się, że Niemcy obserwowali nas z daleka i później w dzień, na naszej drodze podłożyli miny. Zawsze szedłem pierwszy, było to dokładnie dla mnie zrobione. Ale teraz szedł kolega i wyleciał na minie, a Tomek szedł z tyłu i został. Potem spotkałem go w Warszawie. On mi o tym opowiedział. I tak skończyło się to chodzenie. W dzień czy dwa potem Niemcy przedarli się czołgami na Sadybę. Sadyba była bezbronna. W dziurach wykopanych w ziemi siedzieli koledzy z karabinem, czy rewolwerem. A Niemcy pojechali główną drogą z Wilanowa, czołgami, skręcili w poprzek i przerżnęli Sadybę na kawałki. Momentalnie. A ja spałem w tym momencie. To była ta noc, teraz sobie przypominam. Spałem. Nad ranem usłyszałem grzechot karabinów maszynowych, ale ten był inny. Szkop w czołgu się nie boi, jest pewny siebie, jak zacznie strzelać to trzyma cyngiel i strzela. Ten karabin maszynowy zwalnia i przyspiesza i to jest takie zawodzenie. Nigdy tego nie słyszałem oprócz tego dnia. Ubrałem się szybko, uciekłem nad wodę. Zawsze uciekałem nad wodę. I zupełnie jak Skrzetuski ze Zbaraża, tak ja w trzcinie, schowany do pasa w wodzie, a na górze, na brzegu stały czołgi i strzelały z karabinów maszynowych. Tylko nie mogły opuścić karabinów na mnie. Tak uciekłem aż do Chełmskiej do Warszawy i Chełmską na górę na Mokotów.
- Jak wyglądała walka na Mokotowie?
Na Mokotowie, w zasadzie, było stosunkowo łagodnie w stosunku do tego, co przeżywało Stare Miasto, Wola. Niemcy nie bardzo nacierali, a przynajmniej w tej części, co my byliśmy, bo Pierwszy Pułk Szwoleżerów stał na [ulicy] Belgijskiej i naprzeciwko miał Niemców, którzy od czasu do czasu próbowali się dostać. Droga była pod górę i trudna, zginął tam jeden z naszych kolegów. Zginął niemiecki sierżant, pamiętam, a ten kolega poszedł po jego broń, Niemcy mieli gdzieś z boku ustawione karabiny maszynowe, któryś to widział i zginął ten kolega, brat mego kolegi, przyjaciela, z którym potem byliśmy razem w niewoli. [Ulica] Dworkowa nas prześladowała, trzeba było uważać bo strzelali, nie można było się pokazać w pokoju, w oknie, nie można było się pokazać w świetle księżyca, gdzieś gdzie padało światło, bo strzelali. Paru kolegów tak zginęło. Sadyba w ogóle upadła i z Mokotowa z góry widziałem prowadzony przez Niemców do niewoli łańcuch ludzi, tłum ludzi, cywili i wojska, jak szli polami w stronę Wilanowa. Między innymi zobaczyłem znanego mi dobrze białego konia, rasowego, pięknego konia, którego hodowała na Sadybie nasza znajoma i ona go prowadziła i wyprowadziła go do Konstancina.
- Widać było z tak daleka, przez lornetkę pan patrzył?
Tak. Może tak, a może nie. Daleko widać było bardzo dobrze, z góry ze skarpy patrzyłem. Minęło kilka dni, odpoczęliśmy po ucieczce z Sadyby, jak zjawiło się dwóch oficerów AK. Ja ich nie znałem, bo byłem zajęty na froncie, nie znałem tych ludzi. Ci, których przeprowadziłem, uciekli też z Sadyby na Mokotów i tam się osadzili w jednym z domów. Tam ich ci oficerowie znaleźli, pewnie mówili o tym, że przyszli ze mną, [bo] i mnie odnaleźli i zapytali się, czy ja bym przeprowadził ich teraz przez linię [frontu] i przez Wisłę z powrotem. To znaczy, nie tych przyprowadzonych, tylko oficerów, bo oni chcą dostać się do armii radzieckiej, która już wtedy zajęła te tereny i artyleria strzelała na nas tutaj zupełnie bez sensu. Chcieli pójść tam z mapą i pokazać gdzie są Niemcy, a gdzie my, żeby oni tam strzelali. Do tego wszystkiego był w Pierwszym Pułku Szwoleżerów oficer radziecki, razem z nami walczył, bo gdzieś, zdaje się, uciekł z więzienia - nie wiem jak tam się dostał - i on miał służyć jako tłumacz i pomoc w tej sprawie. Powiedziałem, że dobrze, tylko proszę bardzo, żeby wszyscy byli ubrani lekko, żeby mieli lekkie buty, żeby byli na ciemno ubrani, żeby było to nie więcej, razem ze mną, jak pięć osób – dwóch panów oficerów z mapami, porucznik radziecki, ja i jeszcze ktoś tam, jakiś łącznik. Powiedzieli, że dobrze. Powiedziałem, że dobrze, to jutro idę do domu, który stoi nad skarpą - w takim domu zbudowanym przed wojną, nieskończonym, gdzie nie było żadnych ludzi, było bardzo dobrze siedzieć i patrzeć na Niemców, a samoloty nie chciały tego umordować, bo im się to nie opłaciło. Poszedłem tam na cały dzień. Dali mi faceta z karabinem. Przyszliśmy tam. W oknie jeszcze nie okutym, bez drewna, w otworze były położone worki i stamtąd patrzyliśmy na drogę do Wilanowa i okolice i tam dalej w głąb, w stronę Siekierek. Ponieważ Niemcy nie bardzo się ruszali, więc trzeba było długo siedzieć i czekać, aż im się chciało siusiu, albo trzeba było gdzieś pójść, czy jeść, to wtedy zdradzali się - bo ja chciałem wiedzieć gdzie oni są, żeby między nimi przejść. Siedziałem tam cały dzień i nagle na drodze z Warszawy do Wilanowa zobaczyłem oficera niemieckiego idącego do miejsca, gdzie wiedziałem, że Niemcy siedzą w ziemi schowani. Podkusiło mnie, bo lubiłem strzelać, zabrałem karabin od tego faceta, ustawiłem na czterysta metrów, bo tak mi się wydawało - jest to daleko, bardzo trudny zasięg dla karabinu - dałem lornetkę młodemu chłopakowi, który patrzył nad moim ramieniem po lufie na tego oficera. W tle było zaorane pole, a był upał i pole było zupełnie suche. Powiedziałem mu, że jeśli nie trafię, to na polu będzie dymek, „Powiesz mi jaki zrobiłem błąd, bo ja nie wiem co robię, dokładnie.” [...] Miałem czas, położyłem karabin na workach i strzeliłem do faceta. Tak strzelając w środek, żeby błąd się zlikwidował. Facet drgnął i się rozejrzał, a ten mówi, że [strzeliłem] nad głową faceta, za nim, w polu na osi faceta, dobrze, tylko o dwadzieścia centymetrów nad jego głową w polu był dymek. To wycelowałem w podbrzusze strzeliłem i facet się rozłożył. To był trzeci Niemiec, do którego strzelałem w Powstaniu.
- Zdołali państwo dojść do Wisły z tymi dwoma oficerami?
Oczywiście panowie oficerowie zawsze wszystko lepiej wiedzą. Nawet ode mnie, chociaż ja tam byłem dziesięć razy. Chodziłem w pantoflach, gimnastycznych, pomalowanych na czarno, żeby ich nie było widać i malowałem twarz na czarno żeby mnie nie było widać. Chodziliśmy we trzech a potem tamtych sprowadzaliśmy już drogą, którą znaliśmy. A teraz mieliśmy dalej i zupełnie nieznane ruchy niemieckie. Wieczorem przyszli ci oficerowie i przyprowadzili ze sobą z piętnastu albo dwudziestu żołnierzy w hełmach z karabinami, z piękną bronią, ubranych w buciory. Tam trzeba było przejść na brzuchu albo na czworakach. Powiedziałem, że to jest absurd. Oni mają swoją drogę. [Pytam] - jaką? „Chełmską w dół, taką co się skręca, pójdziemy.” - „I tak pójdziecie prosto, po środku tej jezdni w buciorach, po tym szkle, które się miażdży z hałasem, będziecie czekali aż was zastrzelą?” - „Przecież pan obiecał nas przeprowadzić.” - „Ale nie tędy.” Ale pan porucznik wiedział lepiej. I poszliśmy. Szliśmy, szeleściliśmy, szliśmy... doszliśmy do dołu Chełmskiej i na pierwszym zakręcie Chełmskiej to wszystko stanęło z jakiegoś powodu. Bali się w dali okien bez szyb, czarnych - nie wiadomo, czy w tym oknie siedzi Niemiec z karabinem maszynowym i czeka aż my przyjdziemy. Jak stanęli, to im tak nogi przymurowało do ziemi, że nie mogli zrobić ani kroku, dlatego, że jak poruszyli te buciory - wszystko było w szkle - to wszystko trzeszczało. W nocy hałas, słyszeli by nas, póki szli – łup, łup, a jak stanęli to bali się ruszyć. Tak stali, stali i wycofali się na podskarpie. Powiedziałem: „To pójdziemy teraz drugą drogą, przez pola, gdzie nie ma szkła i gdzie mur jest lepszy, moją, którą ja chciałem.” Poszliśmy i wyszliśmy na pola do ostatniego domu, który był na dole, do tego osiedla i powiedziałem, że pójdę dalej do drogi idącej do Wilanowa i zobaczę czy jest [przejście], bo jest taka wolna przestrzeń zupełnie pusta. Jak zobaczę, że jest w porządku, to przyjdę po nich. „Siedźcie tu i czekajcie.” No i sobie siedzą. Poszedłem na czworakach po polu, do rowu przy drodze, przy głównej drodze idącej na Wilanów. Poszedłem tam i zobaczyłem faceta, siedział tam „Afrykańczyk”. „Afrykańczyk” był członkiem Szwoleżerów, wiedziałem o tym. On był dlatego „Afrykańczyk”, że był w Legii Cudzoziemskiej i się zupełnie nie bał i świetnie sobie dawał radę. Przypełzłem do niego i pytam się co słychać. On mówi: „Tam są Ukraińcy, śpiewają, a na prawo przy dróżce, pod drzewami jest dziura i tam jest działko przeciwpancerne.” - „I co pójdziemy na drugą stronę?”. On mówi, że może pójdziemy, trzeba jeszcze posłuchać i zobaczyć co się dzieje. No i słuchaliśmy. Po jakimś czasie nagle słyszymy hałas. [Patrzymy], a po tej otwartej łące idzie oddział z tymi karabinami i w tych buciorach i tych dwóch oficerów. Dęba stoją i normalnie idą do nas! Nie doszli... Odezwało się działko przeciwpancerne i karabin maszynowy i tłukło po nich. My z tego rowu z „Afrykańczykiem” nawet się nie ruszyliśmy. Oni opadli na ziemię, zawrócili i na czworakach uciekli wszyscy z powrotem. A my zostaliśmy. Teraz nie mogliśmy pójść, bo ci strzelali rakiety, było jasno oświetlone. Nie mogliśmy się tam pokazać. Długi czas siedzieliśmy aż się uspokoiło. Jak się uspokoiło to najpierw na brzuchu a potem na czworakach wróciliśmy. Tak się skończyła wyprawa na tamtą stronę.
- W ostatnich dniach września Niemcy przystąpili do szturmu Mokotowa. Pamięta pan tamten okres, kiedy Niemcy zaczęli likwidować opór powstańczy dzielnicy Mokotów?
Tak pamiętam dobrze. Pamiętam dobrze, dlatego że byliśmy otwarci. Flankę południową mieliśmy kompletnie otwartą. Ja nie wiem, co tam było, to znaczy w okolicach Parku Dreszera. Tam były jakieś oddziały, ale nie widziałem zdecydowanych oddziałów. Któregoś dnia, a właściwie nocy, Niemcy ruszyli na te budynki od południa od Parku Dreszera. Te budynki zaczęły płonąć, widziałem tam pojazdy niemieckie, w nocy, z daleka. Leszek, który dbał o nas, wiedział, że uderzenie… Stąd od Parku Dreszera do Belgijskiej jest kilkaset metrów i nie ma żadnej obrony. Jak oni zapalą rano motory, to będą u nas za osiem minut i co my im zrobimy? Wtedy zdecydował wejść do kanału przy ulicy Belgijskiej. Wiem, że budziło to potem kontrowersje, ale Leszek to uzgodnił z dowództwem Mokotowa. Mnie tylko prosił żebym siedział z kolegą i z karabinem maszynowym w ostatnim domu na Belgijskiej od strony Dworkowej i pilnował, żeby Szkopy nie wlazły jak my zbierzemy tu wszystkie nasze placówki, a on po mnie przyśle łącznika, jak oni już będą kończyć wchodzić. I cały nasz oddział, ogromny, ze trzystuosobowy, się zebrał i wlazł [do kanału]. Oni wchodzili tam przez długi czas. O jedenastej - pamiętam, bo patrzyłem na zegarek - przyszła łączniczka, bardzo dzielna dziewczyna, i tego kolegę i mnie zabrała. Wzięliśmy karabin maszynowy i poszliśmy do wejścia. Przy tym wejściu jeszcze ktoś wchodził, ostatni ludzie. Najpierw wszedł kolega, potem dziewczyna, potem ja. Ostatni byłem ja. I jeszcze niosłem z dziewczyną niemiecki karabin maszynowy, ona niosła za lufę a ja za kolbę, bo tu gdzie zamek karabin jest cięższy. Tak weszliśmy do kanału. Przy kanale był lekarz, który też z nami szedł i mówił wszystkim ciągle, że w kanale trzeba iść z zamkniętymi oczami. W kanale jest absolutna ciemność, to co tu ciemno się wydaje to jest zupełnie co innego, [w kanale] nie widzisz własnego palca, absolutna ciemność. Oczy ludzkie zaczynają się od tej ciemności otwierać, żeby widzieć i tak się otwierają, że [źrenice] rozszerzają się ponad normę i to się robi nie normalne. To działa na zmysły w głowie i ludzie od tego wariują. Jak wszedłem do kanału zamknąłem oczy i trzynaście godzin szedłem. Otwierałem tylko dwa razy. Jak przechodziliśmy pod Dworkową, to popatrzyłem - Niemcy zrobili wał z betonu, a [na górze] zwiesili granaty, a [po bokach] była rura zejściowa. I jak przechodziłem to popatrzyłem w górę, widziałem gwiazdy i Niemca buty. Niemiec siedział nad dziurą i machał nogami. I przeszedłem. Szliśmy Puławską, potem zeszliśmy na dół aż pod Czerniakowską. Potem [szliśmy] Czerniakowską, weszliśmy o jedenastej, potem do Piusa gdzieś pod schodki. Pod schodkami była, jak mówiliśmy – wyżymaczka, bo był rów w poprzek, trzeba było wejść do rowu, przepłynąć, wygramolić się i wejść do dziury, która prowadziła pod ulicą Piusa na Aleje Ujazdowskie. Na rogu Alei Ujazdowskich i Piusa był kanał, otwarty przez Niemców, ale teren był bezpański. Niemcy tu nie łazili. Tam się skręcało w prawo i szło się Alejami Ujazdowskimi na wysokość Wilczej, tam gdzie Wilcza wchodzi w Aleje Ujazdowskie, [...] stamtąd wyszliśmy. Szliśmy trzynaście godzin. Zmordowani byliśmy tak, że z trudem wylazłem po metalowych prętach. Żeby wyleźć to ludzie pomagali, wyciągali, ale broń trzymałem, bo amatorów na broń było bardzo dużo. Już mi wyrywali z ręki.
- Niemiecki karabin pan doniósł?
Tak. A ta dziewczyna, która niosła taką furę - nie pamiętam w tej chwili jak się nazywała - miała pełno włosów i one stały dęba z piętnaście centymetrów, czarna, ciemna. Była potem chyba mistrzynią Polski w zjeździe narciarskim. [...] Wpędzili nas na podwórze domu, gdzie dwóch goliatów, dwóch nagusów stoi i coś trzyma i tam przez bramę wpuścili nas na podwórze. Potem się rozeszło, że nas aresztowali za ucieczkę z Mokotowa. Takie były pomysły. Jacyś [ludzie] potem poszli ratować ten Mokotów... nie doszli. A my dostaliśmy jakieś przydziały. Poprosiłem o mały urlop, poszedłem do domu na Wilczą. Przyszedłem śmierdzący z kanału, tam się myłem, czyściłem, zmieniłem ubranie, bieliznę. Ojciec się cieszył, ja się cieszyłem. Jest to przygoda. Mój oddział miał służbę w Alejach Jerozolimskich, przyszedłem do nich i tam mieliśmy swoje stanowisko przeciwko Niemcom, którzy podobno usiłowali przebijać się Alejami. Jak my byliśmy, to tego nie było. Najgorsza pamiątka to wszy. Obeszły nas tak, że w obozie nie mogliśmy się umyć od tego, oczyścić, musieliśmy się ogolić na goło. Włosy były pełne wszy, we wszystkich – łonowych, ubraniowych... Coś okropnego! Na tym stanowisku był taki brud, na Mokotowie nie było tego. [...] Jeszcze gdzieś dowiedziałem się i znalazłem moją dzisiejszą żonę, która potem znów mnie odprowadzała, jak szliśmy do niewoli.
- Jak przyjął pan decyzję o kapitulacji Powstania?
Wydawała się dość zrozumiała. Tak samo wybuch jak i kapitulacja pokazywała, że to nie jest tak, według mnie, że my atakujemy Niemców. My się z trudem broniliśmy. A już Mokotów rozjechali w ciągu jednego dnia.
- Co się dalej z panem działo?
Szliśmy piechotą, z rzeczami, ze wszystkim, wszyscy dość ciężko ubrani, bo wiedzieliśmy, że przed nami jest zima. Zmęczeni, szliśmy wzdłuż drogi aż do Ożarowa. W Ożarowie jest fabryka kabli, tam nas zamknęli. Ja znów mogłem uciec, piętnaście razy, było bardzo łatwo, ale ojciec mi powiedział na do widzenia: „Nie uciekaj. Zostaniesz tu między frontami, między Niemcami a Ruskimi. Jest to bardzo niebezpieczne. Jedyne miejsce to są góry Świętokrzyskie, gdzie są polskie oddziały. Musisz stąd uciekać do gór Świętokrzyskich a potem dalej z nimi nie wiadomo gdzie, w dalsze góry. A tak, pójdziesz do niewoli. Nie będzie to ani miłe, ani przyjemne. Posiedzisz kilka miesięcy, wojna się kończy, już widać, będziesz z tamtej strony i tam sobie wybierzesz czy chcesz iść na zachód, czy na wschód, ale w każdym razie cię nie zabiją. A ty jesteś młody, na takich jak ty będą Niemcy polowali.” I polowali. Ja nie uciekałem, [chociaż] mogłem. Już przed tym kiedyś mi się zdarzyło... Do największej więzi pomiędzy przyjaciółmi... Miałem w życiu taki [przypadek]: jak na szosie przed Warszawą szliśmy z Andrzejem Dromlewiczem, to Niemcy wyprowadzali nas wieczorem z łąki na drogę, jak przechodziliśmy pas, gdzie drzewa rosną, a wachman gdzieś się rozglądał, to się przytuliłem do drzewa i zostałem. Wszyscy poszli, ja byłem wolny. Ale nie mogłem zostawić Andrzeja. Wróciłem z powrotem żeby razem z nim być. I uciekliśmy później. To jest dowód, jak [wiele] przyjaźń może znaczyć w takim momencie. A jest to moment decydujący o tym, co będzie. W ogóle Powstanie było próbą naturalną. To nie było to, że my szliśmy na Powstanie z rozkazu, czy dlatego, że byliśmy wyznaczeni. Nie. My chcieliśmy i czekaliśmy. Oczywiście nam się zdawało, że tych Niemców pokonamy, oni byli już w strachu, ale w tym momencie oni nie potrafili się zatrzymać. Akurat w tym momencie.
- Czy ma pan jakieś wspomnienie z Powstania, które uważa pan za najlepsze?
[...] Nie. To była raczej ciężka robota i trudna i dość niebezpieczna, ale miałem to szczęście, że nie siedziałem w gruzach i murach. Mokotów miał dużo zielonej przestrzeni, człowiek lepiej się czuje w takim wypadku. A poza tym, ja byłem przeważnie inicjatywą tego, co robiłem, wymyślałem sobie zajęcia, które są potrzebne ogółowi, łatwiej jest żyć w trudnej sytuacji jak się żyje i robi to co chce. Szczególnie dla mnie. Jestem typem, nauczonym i wychowanym, projektanta. [...] Projektowałem różne rzeczy: byłem urbanistą, z wychowania i z dyplomu jestem urbanistą. Pracowałem w największym biurze i najlepszym, jakie według mnie w Polsce było, w biurze urbanistycznym w Warszawie. Dyrektorami architektami było trzech starszych ode mnie: Skibniewski, Marczewski i Rychłowski. Rychłowski prowadził mój projekt urbanistyczny na Politechnice i dostałem z niego szóstkę. Wisiała na ścianie w katedrze i taka szóstka z kropką była. Stale to chciałem wykraść do domu i nie miałem okazji i nie wypadało mi. To zginęło w Powstaniu. Ten projekt był tak zrobiony, że on mnie wziął do biura urbanistycznego, do swojego projektu, który miał robić z kolegą, [...] i było tak, że on przychodził rano do biura, na kartce miał narysowaną koncepcję, rozwiązanie i kładł nam na stole i mówił: „Narysujcie to w skali i wprowadźcie to w czyn.” Robiliśmy [tak]. Chodziło o rozwiązanie na Placu Trzech Krzyży, który komunikacyjnie w ogóle był nie do rozwiązania wtedy i jest do niczego dzisiaj. Ale zrobiliśmy 25 alternatyw, sposobów rozwiązania. Były różne. [...] Jak już wygraliśmy sami ze sobą ten konkurs i Rada Biura Urbanistycznego Warszawy zatwierdziła go do wykonania, zleciliśmy do zrobienia dwieście planów całego otoczenia Placu Trzech Krzyży w skali jeden do dwieście pięćdziesiąt. [...] Kazaliśmy zrobić w stolarni płytę ze sklejki, żeby było lekko i na tym zostało to nalepione. [...] W tym momencie pan Skibniewski wrócił z Moskwy i powiedział: „Nie robimy Placu Trzech Krzyży, robimy MDM.”
- Zajął się pan po wojnie odbudową Warszawy?
Tak. Właśnie w tym biurze urbanistycznym w Warszawie.
- Domknijmy jeszcze opowieść powstańczą. Czy dobrze pana zrozumiałem, uciekł pan ze swoim przyjacielem z niewoli niemieckiej?
[...] Po obozie w Ożarowie pojechaliśmy pociągiem do Niemiec. Przeżyłem tam największą chwilę strachu w życiu. Na granicy polsko-niemieckiej [...] wysadzili nas z pociągu i kazali iść. Niedaleko były ogrodzenia, druty, obozy, plac... Tam wpędzili nas za druty, za bramę i kazali siedzieć, odpoczywać i siedzieliśmy. Było nas pewnie ze dwa tysiące. W końcu tego placu, w głębi, w nocy po ciemku otworzyły się drzwi w baraku i powiedzieli nam że idziemy do mykwy, myć się, ale wiedzieliśmy, że tak ludzie szli do gazu. Już wtedy w Polsce wiedzieliśmy, co się działo w Auschwitz, a nie wiedzieliśmy, dokąd przyjechaliśmy, nie wiedzieliśmy co tam jest? Mnie się zdawało, że idziemy do gazu. Pod płotem w zagłębieniu wykopałem płaską dziurę, na człowieka, bo to piach był, położyłem się w tej dziurze i przysypałem się ziemią. Pomyślałem, że potem przez te druty jakoś ucieknę. Całe dwa tysiące ludzi weszło tam, a ja leżałem patrzyłem jak wchodzą. Ten dom stał skosem, [oni] wchodzili, a ja czekałem czy wyjdą. Jak będą wychodzili, to znaczy, że jest to mykwa, a jak nie będą, to będę uciekał. Nie pójdę tam. To był największy strach mego życia. W końcu otworzyły się drzwi i oni wyszli. Poszli, to ja też.
- Ile trwało to oczekiwanie, ta niepewność?
Musieli się wykąpać, rozebrać, ubrać, to trwało pół godziny na pewno.
- Gdzie doczekał się pan wyzwolenia?
Wyzwolenia doczekałem się w Niemczech, w drugim z kolei obozie, bo z pierwszego obozu, jak groziło nadejście Rosjan, to Niemcy nas przeprowadzali na zachód. Ten drugi obóz nazywał się Westerkumke i tam siedzieliśmy. [...] Pewnego dnia normalnie wjechały czołgi angielskie przez druty, rozpieprzyły to wszystko w diabły i zaczęło się witanie. Wkrótce potem zaczęli ten obóz porządkować, wprowadzać straszne rygory, mądrzyć się - ludzie, którzy długo nie byli u władzy. Bardzo było nieprzyjemnie i my uciekliśmy z tego obozu z kolegą. W lesie znaleźliśmy motocykl, cały srebrny, niklowany, z którego ktoś wszystkie druty od silnika, od świecy, wszystko wyrwał i świece wykręcił. A lasek był parszywy, cienkie drzewka, chude, i leżał ten motocykl, i droga. Myślę sobie – jak facet wyrwał, to wyrwał, ale co on z tym zrobił? Rozejrzałem się, [zauważyłem] że niedaleko jest gęsty krzak, poszedłem - wszystko rzucił w ten krzak. Wyciągnąłem to, włożyliśmy wszystko [z powrotem], ale akumulator nie działał, był zepsuty, nie było prądu w tym. Pchaliśmy ten motocykl, dopchaliśmy do wioski, w wiosce stali Anglicy. Poszliśmy do szoferów, znaleźli nam akumulator, dali nam, założyliśmy i pojechaliśmy na zachód. Jechaliśmy, jechaliśmy i przyjechaliśmy nad dużą rzekę, nie wiem, która to niemiecka rzeka, [...] to Brema chyba była, miasto, tak mi się zdaje, ale nie jestem pewien. Przyjechaliśmy i zobaczyliśmy zwalony most, ale saperzy angielscy - bo to była angielska strefa - zrobili tam poprawkę i my z tej góry wsiedliśmy, rzuciliśmy się na dół na ten most. Ta wachta, co stała, pilnowała mostu, chciała nas zatrzymać, ale pojechaliśmy. A oni do telefonu i zanim przejechaliśmy most, to tam już sześciu stało i nas zatrzymywali. Opieprzyli nas, opieprzyli... Powiedzieli: „Tam, widzicie tę kupę? To tam macie odstawić ten motor.” Odstawiliśmy i poszliśmy piechotą na zachód. Szliśmy, szliśmy w dzień - w nocy spaliśmy - przez jakieś lasy, przez rzeki, Niemcy byli... różne dziwadła... Któregoś dnia rano wyszliśmy z lasu na pole, było ogromne pole jak jezioro, równiutkie, aż po horyzont. Patrzymy, stoją trzy samoloty, ale nie wiemy jakie. Na czworakach w trawie podeszliśmy do samolotu. Blisko z przodu samolot ma silnik, a pod silnikiem taką pierś rozwiniętą, a na tej piersi był polski znaczek. Był to polski samolot myśliwski. Wobec tego poszliśmy w to pole, to znaczy lotnisko. Zobaczyliśmy faceta, który wyszedł z prawej strony. On szedł tak skośnie do nas i tak wycelowaliśmy, żebyśmy się spotkali. Jak byliśmy blisko to na ramieniu przeczytaliśmy „Polak”. To jest największe chyba przeżycie jakie miałem i zapytałem się, czy jest tu Andrzej Dromlewicz. Ten Andrzej, który ze mną jechał na motocyklu. On mówi: „Widzi pan te dwa drzewa?” - „Widzę.” - „Pod tymi dwoma drzewami jest namiot, Andrzej tam mieszka.” Ja sobie pomyślałem, że to prawie nie możliwe po iluś tam latach... Poszedłem prosto do tego namiotu. W namiocie stał facet, wysoki, szczupły, przystojny, w mundurze, i zapytałem się, czy jest Andrzej Dromlewicz? On mówi, że jest i nie ma go. Pytam – „Dlaczego?” - „Bo wczoraj go Niemcy zestrzelili. Tu jest jego miejsce. A jak ty się nazywasz?” - „Jaszczewski.” - „Andrzej mi opowiadał o tobie i powiedział mi, że jak przyjdziesz, to mam się tobą zająć. Jesteś zmęczony?” - „Jestem.” - „To kładź się do Andrzeja łóżka, on teraz nie przyjdzie. Nie wiadomo jeszcze gdzie jest.” Potem Andrzej się znalazł. Okazuje się, że Polacy latali na
Spitfire’ach po drogach. Robili to, co Niemcy u nas, strzelali do tych Szkopów, co uciekali, polowali jak na wiewiórki. Przez rzekę był most, Szkopy uciekały po tym moście i Andrzej zszedł nisko i strzelał z karabinu maszynowego do tych ludzi, do tych Niemców na moście. Na początku mostu było gniazdo przeciwlotnicze działka przeciwlotniczego i raz strzeliło prosto w motor Andrzeja. Oczywiście motor przestał chodzić. Andrzej zaczął zachowywać się jak w szybowcu, ale
Speed Fire to jest szybki samolot z mała powierzchnią skrzydeł. W końcu, na około były bagna i on wylądował w tych bagnach. Mówi, że siedział za silnikiem, leciał, nic już nie było, skrzydło odpadło, wszystko odpadło tylko on i ten silnik... i schowany za tym silnikiem leciał przez te bagna. Jak stanęło to on zemdlał. Jak się ocucił, to zobaczył, że z drogi idą Niemcy do niego. Miał rewolwer. Wszyscy piloci mieli rewolwery, kolty. Rewolwery - nie pistolety - bębenkowe. Wyciągnął ten rewolwer i chciał się bronić. Jak już Niemcy byli blisko to z krzaków wyskoczyło
maquis holenderskie, bo to była Holandia, przepędziło Niemców i wzięło go ze sobą. Tam go odchuchali, przekazali do armii angielskiej, potem oni go wysłali do Anglii, bo pilot zestrzelony jedzie do Anglii na odpoczynek, bezwzględnie, nie ma prawa latać. Chodzi o szoki psychiczne i zanim poruszy palcem jakkolwiek, to trzy miesiące nic nie robi. I Andrzej siedział w Anglii. Potem nawiązałem z nim kontakt, później na dłużej już w Brukseli, bo byłem w Brukseli na studiach architektonicznych w Lacombre, w szkole architektury. Tam mieszkaliśmy nad garażami w budynku Czerwonego Krzyża. Andrzej wziął swój samolot, na lotnisku, normalnie, nalał w Anglii [paliwa], wsiadł i przyleciał do mnie. Tu siadł na lotnisku, przylecieli żandarmi, mówią „Paszoł won”. Popędził i przyjechał do mnie. Przegadaliśmy jedną noc i jeden dzień i pojechał z powrotem, a ja potem pojechałem do Polski.
- Rzeczywiście, miał pan prawdziwego przyjaciela.
Tak to był mój [prawdziwy] przyjaciel. To mam mu za złe, bo w Polsce miał przepiękną dziewczynę. Kiedy byliśmy w Rydzynie, w Rawiczu był kapitanem kadetów. On miał córkę prześliczną, Ilonkę Zasłońską, prześliczną... Tak pięknej dziewczyny, tak wdzięcznej, tak miłej, tak ładnej [nie widziałem]. Ponieważ ja miałem motor, więc woziłem go na randki. Dostawałem obiad do zjedzenia a oni sobie siedzieli. [...] Ale Andrzej to był już inny facet. Inny świat. To był oficer armii angielsko-polskiej, pilot w mundurze. Powiedziałem: „Słuchaj, jedź ze mną.” On mówi: „Jak to? I co? Przede wszystkim mam mundur i co zrobię z tym mundurem? A po drugie jestem wojsko i przyjazd do Polski teraz to jest dezercja.”
Warszawa, 4 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk