Hanna Szeremeta-Węgrzecka „Zosia”
Moje obecne nazwisko [brzmi] Szeremeta-Węgrzecka, imię – Hanna.
Moi rodzice to była inteligencja pracująca. Z tym że ojciec mój zginął w Katyniu, mając 41 lat.
- Dlaczego pytam? Chodzi o to, jaki wpływ na pani wychowanie, pani światopogląd, wywarła rodzina?
Ogromny. Dlatego że cała moja rodzina była bardzo związana emocjonalnie z Polską, i to chyba od pradziada, bo to jeszcze i powstanie styczniowe, i 1920 rok – zresztą mój ojciec brał udział w wojnie w 1920 roku jako młody student. Był w niewoli rosyjskiej i z niewoli uciekł. Dlatego nie wierzyłam, że mój ojciec mógł dostać się do niewoli rosyjskiej i nie uciekł, skoro już miał pewne doświadczenie.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do liceum Anieli Wereckiej, to było [liceum] konspiracyjne już, przed wojną zaczęłam. Zaczęłam uczęszczać już przed wojną do tej szkoły, ale wojna niefortunnie pokierowała moim losem. Zastała mnie w Brasławiu, ale ja jeszcze do Wilna wróciłam. Mój ojciec wtedy był inspektorem w Dyrekcji Lasów Państwowych, pracował i miał mieszkanie w Wilnie, a ja z mamą mieszkałam w Warszawie, dlatego że mama po prostu źle się czuła w Wilnie.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną? Czy pani pamięta adres?
Przed wojną? Przede wszystkim urodziłam się w Puszczy Białowieskiej i do dziewiątego roku życia byłam związana z Puszczą Białowieską, a później ojca przeniesiono, wtedy był nadleśniczym i przeniesiono go do wileńskiego działu leśnego. I tam się przenieśliśmy.
- A 1939 rok, 1 września, wybuch wojny – gdzie panią zastał? Jak pani odebrała ten wybuch wojny?
Do nas bardzo późno doszedł. Myśmy wyjeżdżali do Brasławia – już chyba trzeci rok z rzędu – na wakacje, z moimi braćmi i z wychowawczynią. Ojciec zwykle przysyłał po nas samochód, ale samochód nie przyjechał, tośmy mieli ogromną labę, w ogóle żeśmy nie słyszeli o tym, że jest wojna. Bo to było od Brasławia jeszcze jakieś pięć kilometrów, tak że to była głusz zupełna.
- Gdzie to miejsce się znajduje?
Wiem, że to się jechało przez Lidę… To jest chyba pięć kilometrów od granicy sowieckiej, bardzo niedaleko. Wojna była gdzieś daleko, myśmy nawet o tym nie słyszeli. Po prostu [samochód] nie przyjechał. Potem do nas dotarło, bo chyba nadleśniczy do nas przyszedł czy ktoś z nadleśnictwa, czy z leśnictwa – już nie pamiętam dokładnie – przyszedł i powiedział, że pewnie samochód nie przyjedzie żaden i żebyśmy wracali jak najprędzej do Wilna, bo tam był jeszcze spokój, były już jakieś ruchy wojsk prawdopodobnie, powołania może były do wojska – trudno mi powiedzieć, bo myśmy przecież wtedy jeszcze nie brali takiego udziału w życiu dorosłych ludzi.
- Rozumiem, że była pani przed wybuchem wojny na Kresach? Jak odebrała pani 17 września?
To był dla nas straszny szok, bo myśmy parę dni wcześniej przyjechali do domu, który zajmował ojciec – to była willa, która chyba do dziś dnia stoi; ja nie mam odwagi wyjechać do Wilna i zobaczyć, czy w ogóle jest ten dom, czy są te ulice, jak to wygląda w tej chwili.
Wtedy byliśmy w domu. Była służąca, normalnie wszystko się działo, ale ona wreszcie powiedziała: „Pani, czy mi nie będą płacić? To ja wracam do domu”. I myśmy zostali sami. A wychowawczyni po drodze – to była ogromna przygoda właściwie dla nas, bo żeśmy ostatnią wąskotorówką uciekali – w Lidzie dostała ataku (nie wiem, czy to była wątroba, wszystko jedno), tak że ją zabrali do szpitala i myśmy sami dojechali do Wilna, z tym że mój brat najstarszy – miał wtedy chyba 14 lat – dyrygował nami.
No i przyjechaliśmy do Wilna, ale potem okazało się, że on poszedł w ogóle… No, ale jeszcze wrócę… Ten 17 września… Bo dopiero siedemnastego, chyba to było rano, czy po południu, doszły do nas słuchy: „Słuchajcie, dzieci, Rosjanie przyszli, Rosjanie wkroczyli”. No – Rosjanie, Rosjanie, ale ja chciałam strasznie zobaczyć, jak wyglądają ci żołnierze. Myśmy mieszkali na Zwierzyńcu – to jest taka dzielnica Wilna – i od ulicy Tomasza Zana doszłam do mostu, który prowadził na [ulicę] Mickiewicza – od nas się tak właśnie wychodziło przez jakąś ulicę, na [ulicę] Tomasza Zana – i mówię do mojego brata: „Słuchaj, ja chcę koniecznie zobaczyć tych żołnierzy. Chodź, pójdziemy”. Ale on mówi: „Ach, nie, zostaw, gdzie ty będziesz się tutaj pętała? Siedź!”. No, ale ja oczywiście wyleciałam, żeby zobaczyć, i raptem moje przerażenie! Stoi tank i przy nim mały człowieczek. Mały, czarny, brudny, w takim umundurowaniu czarnym, usmarowana, brudna twarz, ręce brudne i coś mówi – Matko Boża! – do jakiegoś drugiego, który też wygląda… Wyglądał strasznie, dla mnie to były jakieś diabły. No i prędziutko uciekłam oczywiście do domu.
Ale to było bardzo krótko, bo chyba drugiego albo trzeciego dnia – trudno mi już w tej chwili sobie przypomnieć – przylecieli do nas sąsiedzi i powiedzieli: „Dzieci, uciekajcie, dlatego że zabierają wszystkich, nie tylko dorosłych, ale i dzieci, całą inteligencję”. Ojca już nie było w domu, dlatego że poszedł do wojska, nie miał powołania chyba, poszedł jako ochotnik – a ojciec był inspektorem lasów wileńskich. Tak że z ojcem się już nie widziałam. Polecieliśmy na Karolinki, bo to było najbliżej, to był las i tam żeśmy się naradzali: „Co robić, gdzie się udać, jak wywożą, to co my ze sobą zrobimy?”. I wreszcie żeśmy się przedostali do jakiejś chaty kobiety, która [tam] mieszkała, ale to już były przedmieścia tego Zwierzyńca, i ona mówi: „No to chodźcie, dzieci, tutaj do mnie, to będziecie krowę paść i jakoś będziemy tutaj, przeżyjemy. A jak będziecie mogli wrócić, to wrócicie do siebie”.
Do domu to już nie było powrotu.
Do Warszawy? Wilno przechodziło przez kilka – że tak powiem – rąk, więc najpierw weszli ruscy, były wywózki straszne, i później przyszli Litwini. Później przyszli Niemcy czy najpierw Niemcy. Nie, chyba najpierw Litwini, dlatego że był straszny głód. Myśmy byli bez pieniędzy, bez ubrania ciepłego, bo wszystko zostało w domu, ale baliśmy się w ogóle tam wejść, mieszkanie zostało zarekwirowane.
Wiem, że u ojca w gabinecie był ogromny afisz, trupia głowa… Nie, trup trzymający w ręku jakiś karabin… W każdym razie [trzymający] jakąś broń. I twarz Stalina. Więc wyobrażam sobie, że jak oni tam weszli, to myśmy w ogóle nie mieli co tam się pokazywać. Mój ojciec był wielkim antykomunistą, chociaż ogromnym demokratą, dlatego że był bardzo dobry dla ludzi ubogich, dla potrzebujących jakiejś pomocy, ale nie cierpiał komunizmu. Potem przyszli Niemcy, mój brat – ten najstarszy – poszedł do partyzantki i był w partyzantce. Przychodził, odwiedzał nas czasami, ale bardzo rzadko. W 1943 roku dostałam… Nie wiem, ktoś mi załatwił taki… glejt. To był papier, który mnie kierował jako księgową do jakiejś firmy niemieckiej, do Warszawy.
- Jak długo była pani w Wilnie?
Do 1943 roku. To była zielona granica, nie można było się przedostać, były jakieś ruchy wojsk w międzyczasie, różne sprawy się działy, były naloty, bo ruscy się też tak nie wycofywali przecież, jak Niemcy szli. I w 1943 roku dopiero dotarłam do matki, do Warszawy. Moja mama pracowała w Radzie Głównej Opiekuńczej.
- Jak pani się zetknęła z konspiracją?
Z konspiracją to ja zetknęłam się właściwie już w Wilnie, dlatego że już przenosiłam różne meldunki, różne polecenia, które mój brat przynosił, i musiałam pójść gdzieś, kogoś zawiadomić, żeby poszedł, żeby się spotkał, nie miałam jakichś bardzo ważnych [zleceń]. Może to były bardzo ważne sprawy – trudno mi powiedzieć. W każdym razie nie wiedziałam co, tylko wiedziałam, że mam mieć kontakt z osobą taką albo inną.
- Czyli brat panią wprowadził w tą działalność?
Tak, oczywiście, tak jakby wprowadził. Po przyjeździe do Warszawy znowu nawiązałam [kontakty]. Ponieważ miałam już zaległości w nauce, bo w międzyczasie chodziłam do szkoły litewskiej – bo przecież Litwini – ale zażądali od nas mówienia tylko po litewsku, i do nas nauczyciele litewscy zwracali się po litewsku, a myśmy przecież w ogóle nie rozumiały, co do nas mówią.
[To była] bardzo zabawna historia. Był egzamin na końcu roku z litewskiego. Oczywiście nikt się tego litewskiego nie uczył. Były nawet aresztowania i siedziało się na Łukiszkach. Aresztowali młodzież, dlatego że myśmy po prostu odmówili lekcji, nie przychodziliśmy do szkoły, więc nas aresztowano, ale to było bardzo wesołe towarzystwo, przecież to wszystko była młodzież szkolna. Potem nas zwolniono, z tym że co dzień była przymusowa lekcja litewskiego – trzeba było się uczyć, i na końcu roku był egzamin. Oczywiście myśmy się tego litewskiego nie uczyli, wreszcie egzamin się odbył.
To była szkoła sióstr nazaretanek. Nie miałam czym płacić za szkołę, a chciałam się uczyć, [mojego] ojca tam znali – Wilno nie było ostatecznie takim wielkim miastem wtedy, przed wojną. Ludzie się na ogół znali, a jeszcze ludzie, którzy zajmowali jakieś stanowiska, to już [całkiem], więc te siostry bardzo się mną opiekowały. Mój brat nie miał wstępu do tej szkoły, chodził do innej jakiejś szkoły, gdzie [uczyli się] chłopcy, ale już nie pamiętam w tej chwili jakiej.
Znałam takie jedno powiedzenie po litewsku, właściwie nie powiedzenie, tylko taki zwrot: „Żeby z tobą mówić, trzeba sito bobu zjeść. [niezrozumiałe]”. I to tylko tyle. Nauczyłam się tego dlatego, bo mnie to strasznie bawiło – to była taka chińszczyzna dla mnie zupełnie. I ten nauczyciel pyta mnie, jedno zdanie… Oczywiście, co która wychodziła, to dwója, dwója, dwója. Ja wychodzę, pytają się: „Ile?”. „Piątka”. Zdębiały. „No, przecież ty nie znasz…”, „Jak to? No, przecież [niezrozumiałe]” i powtarzam im to. A on: „O-la-la”, i zaczął bić brawo. Strasznie mu się to podobało, temu nauczycielowi – dostałam za to piątkę. Do dziś dnia to pamiętam i jeszcze parę słów. „Pani” to było na przykład
ponia, „pan” był
ponas. Ponas, ponas – [tak] się do nas zwracali. „Tak, dziś po nas, jutro po was” – mówiło się. Takie różne dowcipy na ten temat także powstawały.
- Czy pani na Wileńszczyźnie pracowała? [Przecież] z czegoś się pani utrzymywała?
Najpierw byliśmy u tej kobiety. Nie pamiętam, jak ona się nazywała… To była jakaś ulica… Zielona? Nie pamiętam.
Nie, nie... Owszem, zgłosiłam się do ogrodu. To nie był prywatny ogród, to był ogród miejski. Powiedziałam, że mnie tam skierował pan dyrektor, i mnie przyjęto. Zaczęłam tę pracę. Po trzech dniach komuś powiedziałam: „No tak, jak się powie, że dyrektor skierował, to od razu przyjęli”. I mnie powiedziano, żebym przyszła i przyniosła na piśmie to skierowanie. Oczywiście ja nie wiedziałam nawet, jak ten dyrektor się nazywa. Byłam przerażona tym i moja praca się skończyła. Z tym że te trzy dni były gratisowe z mojej strony.
- Dobrze, ale to przecież były cztery lata!
Cztery lata, tak, ale… A, tak. Później… To było za czasów, nim przyszli Litwini… Pracowałam przy rozbiórce domu, obijałam cegły. Tam płacono. Było bardzo zimno, ja byłam lekko ubrana i muszę powiedzieć, że jestem z całym uznaniem – nie tyle uznaniem, ile wdzięcznością – dla tych kobiet, które [tam] pracowały. To były proste kobiety, które nic innego nie umiały w życiu robić, a chciały zarobić. Przyniosły mi jakąś kapotę ciepłą, żebym siedziała. Chłopcy, tak zwani tabelowi, którzy zapisywali obecność… Na przykład parę dni nie przyszłam, bo byłam tak strasznie zaziębiona, to po przyjściu, przy wypłacie oni za mnie podpisywali tę listę i dostałam całe wynagrodzenie.
Za czasów wileńskich, litewskich, pracowałam jeszcze jako kelnerka w kawiarni. To się nazywało bardzo szumnie „ kawiarnia”, ale tam było tylko piwo, kawa, ale chyba nie prawdziwa, tylko zbożowa. W niedzielę była tam orkiestra i w niedzielę, już za czasów litewskich, przychodzili Polacy, a tak to przychodzili Litwini głównie. To było marzoje kawinia pana Blinstrupa, który mówił ślicznie po polsku i bardzo pomagał, właśnie tam pracowały moje koleżanki, nazaretanki, i powiedziały: „Słuchaj, Hanka, przychodź, my tam załatwimy, dostaniesz się” – i w ten sposób zarabiałam.
Później przyszli Niemcy, przy Niemcach jakoś tak było dziwnie, że Litwini współpracowali z Niemcami. Tak mi się w tej chwili wydaje, dlatego że ja pracowałam…
- Mnie bardzo interesuje, jak pani nawiązała pracę w konspiracji warszawskiej.
Przyjechałam na papierach, które dostałam od jakiegoś Niemca. Przyjechałam pociągiem do Warszawy i prędko ten papier zniszczyłam, jak byłam w Warszawie, dlatego że ja nie miałam pojęcia w ogóle [o księgowości]… Ja byłam głąb z matematyki, jedyna moja pięta achillesowa to była matematyka, byłam raczej humanistką. I, proszę sobie wyobrazić, że właśnie tak się dostałam do Warszawy. Mama od razu mówi: „Słuchaj, masz zaległości, musisz koniecznie zacząć się uczyć”. To był sierpień, więc od września już poszłam z powrotem do mojego gimnazjum, do Gimnazjum imienia Anieli Wereckiej, do którego chodziłam przed wojną jeszcze. Myśmy byli trochę w Wilnie, trochę w Warszawie, to znaczy na święta wyjeżdżało się do Wilna, bo było atrakcyjne w zimie – były narty, a w Warszawie normalnie mieszkałam z mamą.
Mama znowu nawiązała kontakt z dyrekcją i zaczęłam chodzić [do szkoły], tylko że to gimnazjum, które przed wojną mieściło się na [ulicy] Pierackiego… Czy Foksal jeszcze? Bo najpierw była Foksal, potem zmieniono na Pierackiego, później znowu chyba Foksal. Tak że [gimnazjum] zostało przeniesione na Krakowskie Przedmieście 58; na parterze mieściła się apteka Bayera, a myśmy były chyba na pierwszym piętrze.
To było gimnazjum pod przykrywką szkoły bieliźniarskiej, bieliźniarsko-krawieckiej, ale myśmy miały [bieliźniarstwu] poświęconą jedną godzinę w tygodniu, gdzie pisało się tylko do zeszytu coś, co tam nam nauczycielka dyktowała, żeby w razie kontroli wyjąć ten zeszyt, niby że mamy zajęcia związane z tym przedmiotem, o którym pojęcia zresztą nie miałam. W tej szkole odbywały się lekcje na przykład z historii, fizyki, matematyki, ale inne lekcje odbywały się również w mieszkaniach prywatnych, między innymi w naszym, na Tamce. [Ulica] Tamka 21. Zresztą [lekcje] odbywały się również u mojej koleżanki, na Tamce 14, Wandy Zaneckiej obecnie. Na tych kompletach nawiązałam znajomość z koleżanką, z którą bardzo się później przyjaźniłam, byłyśmy razem w Powstaniu, ona, biedaczka, straciła oko. To była Danuta Leźnicka, która była później mężatką, wyszła za adwokata Tadeusza Wóycickiego. Myśmy były razem przez prawie całe Powstanie, nie do końca, dlatego że była ranna, straciła oko i bardzo się tam nacierpiała. Nie było już środków znieczulających, to oko zaczęło ropieć i trzeba było je usuwać na żywo.
- I to dzięki niej pani dostała się do konspiracji warszawskiej?
Tak, [dzięki niej] weszłam w to środowisko warszawskiej konspiracji. Miałam przysięgę wtedy, zresztą jej przyjaciółka serdeczna, z którą była bardzo związana całą konspirację – one były wcześniej w konspiracji tutaj – była przy moim zaprzysiężeniu. „Kaja”. Pseudonim „Kaja” – Janina Śliwińska. I doktor Uszycki, który był naczelnym lekarzem sanitariatu.
- Czy pani pamięta mniej więcej datę tej przysięgi?
Wie pan, trudno mi w tej chwili powiedzieć, który to mógł być. 17 albo 16 września. Nie, w kwietniu… Tak, to chyba był wrzesień, dlatego że…
Tak, 1943 rok, bo w 1944 roku moja rodzina była aresztowana, mieszkaliśmy na Tamce, i razem z nami mieszkała nasza… To byli chyba kuzyni mojej matki i ciotki, państwo Wysznawscy. [Mieszkała z nami] ich córka, Wanda Wysznawska, późniejsza Aleksandrow, profesor kardiolog po wojnie. Wtedy była studentką medycyny, była bardzo zaangażowana w pracy konspiracyjnej, i przyszli po nią Niemcy, w nocy, to była godzina dwunasta – pamiętam jak dziś – były zainstalowane dzwonki przy otworach do klucza, żeby ludzie, którzy w kamienicy chcieli się porozumieć, czy dozorca miał jakąś sprawę, to żeby mógł się dostać, a była godzina policyjna i była wyłączana elektryczność, i oczywiście dzwonki nie funkcjonowały. Przyszli, aresztowali wszystkich, ponieważ Wanda była u nas, jej matka, ojciec, moja ciotka, moja mama i ja, to było duże mieszkanie i mogło pomieścić wszystkich. Zabrali nas. To już był 1944 rok, chyba marzec, mam nawet wyciąg z Muzeum Powstania.
- Jak pani uniknęła aresztowania?
Nie [uniknęłam]. Zabrano nas na Pawiak, przywieziono nas w nocy. I później brano nas na przesłuchanie.
- Jak pani wyszła z Pawiaka?
Zostałam zwolniona. Ja, moja matka i moja ciotka. Rodzice Wandy Wysznawskiej – razem z Wandą – zostali wywiezieni. Z tym że nas wzięto na Pawiak kobiecy, a pana Konstantego Wysznawskiego wzięto na Pawiak męski i właściwie nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Natomiast Wandy w ogóle żeśmy nie widzieli. Ona była w izolatce. Domyśliliśmy się, że skoro nas wzięli do ogólnych cel, a ją wzięli oddzielnie, to pewnie o Wandę chodzi, nie o mnie. A ja już byłam w konspiracji. Ale oczywiście pary z ust… Nikomu na ten temat nie można było [słowa] powiedzieć. Nawet mama nie wiedziała, że ja jestem w konspiracji. Dowiedziała się dopiero, jak 1 sierpnia poszłam do Powstania.
- Jak było z tym Powstaniem? Godzina „W”?
Nie doszedł do skutku. Były trzy koncentracje. Ale chciałam opowiedzieć jeszcze taką ciekawostkę. Myśmy przed samym Powstaniem… To był bardzo nerwowy moment, tak się oczekiwało: „No, kiedy? Kiedy? Już? Zaczynajmy już, prędzej! Będziemy w wolnej Polsce!”. Myśmy wierzyły, że Powstanie potrwa trzy dni, góra cztery. Jedna z moich koleżanek nosiła nawet trencz – w którym przyszła do Powstania – na lewą stronę. Mówiłam: „Słuchaj, Hanka – bo ona też miała na imię Hanka – przecież ty masz trencz włożony na lewą stronę”, „ Tak, ale przecież na defiladę nie mogę pójść w brudnym. To przełożę i będę miała czysty trencz”. Nie przypuszczałyśmy, że to potrwa długo.
Trzy, cztery dni przed Powstaniem byłyśmy – teraz to jest ulica Kruczkowskiego, tego domu już nie ma, to był chyba ostatni dom od strony Czerwonego Krzyża,
vis-à-vis szpitala – u krawcowej, która odstąpiła nam swoją kawalerkę. Tam się zbierało, znosiło się różne opatrunki; bandaże – wszystko to, co jest potrzebne przy opatrunkach; watę zbierało się. Oczywiście nie na ulicy, tylko w aptece kupowało się. W różnych punktach aptecznych były nie tyle nasze koleżanki, co zaufane osoby, które nam to dostarczały.
W którymś momencie moja późniejsza patrolowa mówi: „Dziewczęta, buda zajechała!” – Jezus, Maria! – Wyjrzała przez okno. „Niemcy wychodzą. Idą, idą… Słuchajcie, [idą] na naszą klatkę!”. Wyjęła granat i mówi: „Słuchajcie, wiemy, na cośmy się przysięgały. I na co żeśmy się decydowały. Musimy być w tej chwili cicho”. Zamknęła na wszystkie spusty drzwi i mówi: „Cisza absolutna”. Była taka cisza, że mucha – która latała – to był helikopter. To było coś, co nas zupełnie zagłuszało. Z przerażenia. Wtedy naprawdę się bałam. To był pierwszy tak wielki strach, że trudno sobie wyobrazić. Tym bardziej że miałam już doświadczenie, bo byłam na Pawiaku. To już było po zwolnieniu z Pawiaka przecież. Byłam zwolniona w kwietniu. W marcu byłyśmy aresztowane i chyba w kwietniu… Trzy czy ponad trzy tygodnie. Niektóre księgi ocalały z Pawiaka i akurat moje nazwisko, mojej matki i ciotki i chyba Wandy Wysznawskiej ocalały. Ocalała ta księga, więc mam nawet wyciąg.
I słyszymy tupot nóg, taki „szriftin” tymi buciorami. To była godzina pierwsza, może druga. Znieruchomiałyśmy. Przechodzą koło naszych drzwi, nikt nie puka, wchodzą wyżej. Wtedy pomału zaczęłyśmy wierzyć, że ocalejemy. Ona miała odbezpieczyć ten granat i musiałyśmy zginąć, no bo co? Weszliby i zastają dziewczęta, pełno środków opatrunkowych… Tak żeśmy ocalały, a oni poszli wyżej i sprowadzili kogoś. Myśmy nie wyglądały przez okno, ani nie pokazywałyśmy się. Buda odjechała i wtedy zupełnie żeśmy odetchnęły.
- To było jeszcze przed godziną „W”?
Tak. To było przed godziną „W”. Bo jak [była] pierwsza koncentracja, to już żeśmy się stawiły. Druga koncentracja też. I trzecia. I już po południu był wybuch Powstania. Była godzina piąta. Pamiętam, byłam wtedy na spacerze z matką, na Wybrzeżu Kościuszkowskim, nad Wisłą. Do Wybrzeża Kościuszkowskiego dochodziły ogródki jordanowskie – zresztą założone przez moją ciotkę, Jadwigę Jędrzejewiczową, żonę Wacława Jędrzejewicza. Wracając do domu, usłyszałyśmy strzały. Doszłyśmy do [ulicy] Smulikowskiego i mówię: „Mamuśku, ty leć do domu, a ja już muszę do siebie”. Mama mówi: ”Gdzie do siebie?”. A ja mówię: „Przyjdę, to ci powiem. Leć prędko do domu!”.
- Gdzie było to „do siebie”?
„Do siebie” to było na [ulicy] Smulikowskiego. W szkole… Zawsze mylę ZUS z… [To była] ubezpieczalnia społeczna. I myśmy w ubezpieczalni społecznej się… To było na ulicy Smulikowskiego, ten blok do dziś dnia [stoi], to jest Związek Nauczycielstwa Polskiego. A później żeśmy się przeniosły na drugą stronę, bo tam był chyba jakiś punkt apteczny, w tej ubezpieczalni, tak mi się wydaje. Może już część przeniesiono, trudno mi w tej chwili powiedzieć. Był tam urządzony jeden pokój – to się właściwie już urządzało 1 sierpnia – w którym byli lżej ranni, ale operowani. Potem był pokój, który zajmował doktor Uszycki, nasz przełożony sanitariatu. I po drugiej stronie, obok tego pokoju – powiedzmy, zabiegowego, tak można to nazwać, operacyjnego – były nasze… Tam były dla nas przygotowane łóżka, tam żeśmy sobie kwaterowały.
- Czy w swojej służbie sanitarnej spotykała się pani z Niemcami? Może [byli] ranni Niemcy?
Miałam taką historię, to już było w Śródmieściu. Niemieckiego języka w ogóle nie znałam, uciekałam, jakichś parę [słów]. Ale to
Hände hoch to ciągle się słyszało. To było gdzieś przy… To była poczta przy [ulicy] Górskiego... Myśmy [przechodziły] ze Smulikowskiego przez ogród sióstr kazimierzanek, zatrzymałyśmy się w kaplicy sióstr kazimierzanek w ogrodzie. Później przechodziłyśmy przez płonący dom na Szczyglej, dosłownie płonący dom, na [ulicę] Pierackiego. Nie, jeszcze do ogrodu – tam był SARP, nie wiem, czy jeszcze jest – i przez ten ogród SARP-u – po lewej stronie byli jacyś adwentyści – i tam żeśmy się na razie wszyscy zatrzymali. Jeden z naszych dowódców, nieżyjący już porucznik Leonowicz, który był zastępcą „Konrada”, naszego naczelnego, powiedział: „Dziewczęta, nie możemy wam już zagwarantować przejścia na drugą stronę, na Nowy Świat”. Trzeba było przejść przez Nowy Świat, a był bardzo silny ostrzał z… Teraz tam jest BGK, a przedtem trudno powiedzieć. Po drugiej stronie był jeszcze… To była jakaś niemiecka nazwa. Nie pamiętam tego domu. Stamtąd „ptasznicy” – jak myśmy ich nazywały – strzelali wzdłuż Nowego Światu. Myśmy się tam pod wieczór przeprawiali. Trzeba było układać barykady, więc najpierw się rzucało jakieś tam [rzeczy].
To był bardzo tragiczny i przykry dzień. Niemcy wtedy się rozszaleli. Już upadła Starówka, elektrownia i gazownia już były zajęte przez Niemców, z Wisły waliła kanonierka, z mostu kolejowego pociąg pancerny, który nas ostrzeliwał, i przed muzeum te – myśmy to nazywały „szafy”. Tak jakby ktoś szafę przesuwał i potem dopiero był [wystrzał]. I jeszcze natarcie od strony elektrowni, bo oni już tutaj zajmowali [ulicę] Dobrą, i nasi musieli się wycofywać.
Myśmy były [tam] do ostatniej chwili przy tym wycofywaniu się naszych. Nie wszystkie dziewczęta, dlatego że część musiała się już przeprawić. Zatrzymywali się wszyscy w tym [ogrodzie]. I po naszym przejściu, już takim decydującym, po zlikwidowaniu się na Powiślu weszło tam mnóstwo ludzi cywilnych, schowali się, myśleli: „W tej kaplicy będzie nam bezpieczniej”. I wtedy tam strasznie rąbnęło. Nie wiem, jaki ostrzał tam poszedł, w każdym razie była tam masakra ludzi. Myśmy się nie mogli wrócić. Byliśmy bezradni.
- A jak wyglądało to spotkanie z żołnierzami niemieckimi? Nie w walce, bo pani była sanitariuszką?
Byłam sanitariuszką. W walce nie brałam udziału.
- Może widziała pani rannych Niemców?
Miałyśmy tylko rannego w brzuch, którego prowadziłam, i:
Hände Hoch, hände Hoch. Głos łamał mi się ze strachu. Sama nie wiedziałam – czy ja mam podnosić ręce, czy on. A on dziwnie podniósł od razu ręce, ale ledwo szedł. Bałam się do niego zbliżyć. Jacyś koledzy [stali] tam, więc zawołałam: „Chodźcie, chodźcie!” i:
Hände Hoch, hände Hoch – do niego, żeby on nie opuszczał [rąk], bałam się, że może sięgnie po jakąś broń. Chłopcy podeszli i doprowadzili go już do naszego dowództwa. Myśmy byli na ulicy Zgoda 4, tam został przesłuchany i potem wzięty do nas, do sanitariatu. Okazało się, że ma postrzał w brzuch, więc nie wolno mu było dawać pić. On coś mówił, ale cóż – ja mogłam tylko przyjść, zmienić opatrunek, który nic właściwie nie załatwiał. Pić mu nie można było dać. Mieliśmy tylko tego jednego rannego – o ile pamiętam. Ale po tamtej stronie byli zabici. Na pewno byli.
- Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców, Ukraińców czy Litwinów?
Nie.
- Jaka atmosfera panowała w tym oddziale, w którym pani była?
Do ostatniej chwili, nawet jak był taki straszny moment… Pamiętam, byłyśmy w bramie. Samoloty, zrzuty bomb – dość nisko nad Warszawą, prawie nad naszymi głowami. Wpadły dwa płonące, rozszalałe konie. Później jakaś kobieta płonąca. Krzyczałam do ludzi: „Proszę nie dawać żadnej wody, proszę odejść, nie dotykać jej!”. Trzeba było ją taniną ratować, a nie wodą, bo momentalnie by spłonęła. Było już bardzo krucho z opatrunkami wtedy, myśmy już wszystkie swoje opatrunki wtedy zużyły. Była straszna masakra, jak uderzono na Tamkę. Tam chyba pięćdziesiąt ileś osób było – okropne! – okaleczonych, zniszczonych. Cały dom zniszczony, zawalony, w gruzach, z gruzów się wyciągało tych ludzi, to było makabryczne.
- Jak wyglądało współżycie z ludnością cywilną, jak się odnosiła do was?
Ludność cywilna była rzeczywiście nadzwyczajna. Byli tak życzliwi… Początkowo… Przez pierwsze dwa tygodnie były strzały z jednej, i z drugiej strony, byli ranni, ale nie było to piekło, które żeśmy przeżyli przy wycofywaniu się. Bo to było istotne piekło. Jeszcze jak żeśmy stacjonowali na Powiślu, na Smulikowskiego, były trzy wyprawy na zdobycie Uniwersytetu Warszawskiego. To była rzecz niemożliwa, bo przede wszystkim myśmy byli na dole, oni na górze. Byli ranni, między innymi porucznik „Lubicz” – mój obecny mąż – i stamtąd się wyciągało [rannych]. Te powroty z nieudanych wypraw nie były bezbolesne i bezkrwawe.
- Czy pani pamięta, gdzie kwaterowaliście?
Najpierw byliśmy na Smulikowskiego, potem [było] przejście przez Nowy Świat, gdzie układało się barykadę, żeby [powstrzymać] ten ostrzał, żeby ratować tych, którzy będą szli za nami. Rzucało się takie kwadraty z chodników, to był ciężar straszny. Myśmy były wtedy młode i nie takie znowu bardzo silne. Różne rzeczy się rzucało, i krzesła, i taborety, co było możliwe, żeby tylko osłonić trochę tych czołgających się na drugą stronę Nowego Światu. Potem żeśmy przeszli na [ulicę] Zgoda 4. Do dziś dnia ten dom stoi; ja tam nawet kiedyś zaglądałam na podwórze, ale nie miałam odwagi wejść. Sanitariat miał w głębi swoje pomieszczenia, i tam właśnie był ten Niemiec, który był ranny w brzuch, tam był doprowadzony i leżał koło nas. Był tam też taki konający całą noc, biedny bardzo, nasz kolega. Dostał postrzał tutaj [w szyję], aorty był już tak poszarpane, że nie było nadziei na żaden ratunek.
- Czy pani się przyjaźniła z kimś w czasie Powstania?
Ale w jakim sensie? Między koleżankami? Myśmy wszystkie były bardzo solidarne, zżyte. Mimo że stosunkowo niedawno żeśmy się znały. Ja byłam tą najświeższą, one były wcześniej. Wcześniej się spotykały, a ja byłam tą osobą, która najpóźniej do nich dotarła.
- Czy była jakaś koleżanka, z którą szczególnie pani się zbliżyła?
Tak. Były takie dwie, z którymi trzymałam się całe Powstanie i potem w niewoli. Przeszłyśmy przez niewolę, i po niewoli jeszcze, i do dziś dnia kontaktuję się, właściwie tylko z jedną, która już właściwie nie funkcjonuje, niestety.
- Jak zakończyło się Powstanie? Jak pani pamięta te dni?
W ostatnie dni nikt już właściwie nie miał nadziei, że coś się odmieni. Przechodzili do nas ze Starówki kanałami chłopcy. Wszyscy byli strasznie bojowi, w panterkach, których wszyscy im zazdrościli, bo… Wie pan, były kłopoty z myciem, bo nie było wody. Ludność cywilna też stała po wodę, bo przecież musieli coś jeść, pić.
Ja nigdy po wodę nie chodziłam. Chodzili raczej chłopcy; ci, którzy nie byli w tej chwili w akcji. Sanitariat był wtedy w ograniczonej już ilości, część dziewcząt poszła już do cywila przy wycofywaniu się z Powiśla. „Maja” i „Danka” Dębowska, z którymi się tak bardzo zżyłam, przyjaźniłam. Jedna zmarła, a druga jeszcze żyje, ale…
- Czy tam na [ulicy] Zgoda była pani do samego końca Powstania?
Do samego końca i wymarsz był… Zebrano nas w dużej sali, to musiał być chyba salon kiedyś, i tam przyszedł „Konrad”, nasz dowódca naczelny, i powiedział: „Słuchajcie, z wielką przykrością podaję do wiadomości, że dla nas Powstanie się skończyło. Jest podpisana kapitulacja i jeżeli spotkacie Niemca, nie wolno strzelać, oni też nie będą atakować”. I tak właściwie… Najwięcej to mi było szkoda… Myśmy już [nigdzie] nie chodziły… Chodziło się jeszcze na placówkę, na Jasną, ale potem też ta placówka była całkowicie zbombardowana i zniszczona, jakaś kobieta tam jeszcze zupy gotowała i podsuwała naszym chłopcom…
- W jakim miejscu na Jasnej?
Nie potrafiłabym trafić, bo ten dom był całkowicie zburzony.
- Ale czy to było w pobliżu…
[Bliżej] Brackiej, ta strona. Tam myśmy chodzili. Mniej więcej przed Prudentialem, ale nie w tej linii, tylko na Jasnej. Bo Prudential był przecież na placu [Napoleona].
Chciałam opowiedzieć jeszcze o moich koleżankach. Moje koleżanki – jeszcze jak byliśmy na Smulikowskiego – wyszły do Niemców z flagą Czerwonego Krzyża. Było ich pięć albo sześć, nie pamiętam w tej chwili. To była „Leda” Leżnicka – Wójcicka później; była Baśka Chądzyńska – która była łączniczką sanitariatu; była Wanda partyzantka – bo ona z partyzantki przyszła do Powstania, już w czasie Powstania; była z nami w obozie, ale nigdy się nie używało nazwisk i imion własnych, tylko stale używałyśmy konspiracyjnych; ktoś jeszcze, nie pamiętam w tej chwili wszystkich. Wyszły do Niemców, dlatego że w pierwszych dniach cywilni ludzie zostali zabici w ogródkach działkowych – przed wojną to były ogródki jordanowskie – leżeli tam i ciała się rozkładały. W dzień ogromnie prażyło słońce, a w nocy spadł deszcz, te ciała zaczęły się rozkładać. Ta woń była straszna. Nie chciałyśmy, by to źle wpłynęło na morale Powstańców, więc… Aha, była Ida Dobrzańska – moja patrolowa. I one, z Leżnicką, zwróciły się do doktora Uszyckiego, że jest taka sytuacja, że może by pójść i pochować tych ludzi. Ale tam było przecież działko niemieckie, więc [Uszycki] mówi: „No dobrze. To co zrobić w takim razie?”. Ja byłam akurat wtedy na innej placówce. I one poszły z tą chorągwią Czerwonego Krzyża – nie wiem, czy miały podniesione ręce, czy nie – doszły do Niemców, którzy byli przy tym dziale i powiedziały: „Tam są zabici, grożą epidemią”. Wtedy oni porozumieli się z jakimś swoim dowódcą i powiedzieli, że dobrze, że nie będą strzelać, że mogą iść. One poszły, zakopały tych ludzi, którzy tam leżeli – tak jak mogły – zakończyły i chcą iść z powrotem. A Niemcy powiedzieli: „My na pewno strzelać nie będziemy, chyba że ci bandyci”. A ona powiedziała: „Czerwony Krzyż jest międzynarodowy, więc dla nas wszystko jedno, skąd strzały”. Po zakończeniu tej pozornej ekshumacji – właściwie tylko zabezpieczenia tych ciał – mają wracać, a ten Niemiec macha, żeby do nich przyszły. One mówią: „No, to teraz już nas nie wypuszczą”. A on mówi: „Dobrze, możecie przejść na tę stronę, ale musicie iść wzdłuż, osłonić naszych żołnierzy”. Zostały po prostu użyte jako tarcze dla tych Niemców, którzy chcieli się przedostać na drugą stronę gazowni i elektrowni. I one tak musiały iść. Potem je puścili, ale już nie tak jak weszły – wyżej, nad Smulikowskiego, tylko na Tamkę. I wracały Tamką. Owacja ponoć była wielka w całym zgrupowaniu. Jak wróciłam ze swojej placówki, to dowiedziałam się o wszystkim. To jest ciekawa historia, warto to zaznaczyć, bo tych spraw ludzie nie znają.
- Wrócę jeszcze raz do sprawy kapitulacji. Jak pani odebrała Niemców, z którymi spotkała się pani po kapitulacji?
Nie spotkałam się z żadnymi Niemcami. Podobno byli jacyś, plątali się tam. Dawniej byli „Bracia Pakulscy”, na rogu Brackiej i Chmielnej, ktoś mówił: „Słuchajcie, Niemcy tam są”. Nie poszłam, nie chciałam widzieć na oczy. Później myśmy wyszli przez Chmielną do placu Narutowicza, tam było zdanie broni. Pamiętam, że dostałam finkę od kolegów i tę finkę rozebrałam na części pierwsze i powyrzucałam w różne gruzy, żeby nie składać Niemcom. To samo zrobili inni z bronią albo rzucano już taką zdekompletowaną. Na placu Narutowicza. Później szliśmy pieszo do… Ludność cywilna szła do Pruszkowa, a myśmy szły do… W tej chwili mi uciekła nazwa, ale to jest znana historia...
- Potem jechałyście koleją czy cały czas pieszo?
Do Ożarowa żeśmy pieszo szły. Po drodze chłopcy wychodzili z szeregów, i w ogródkach działkowych czy przydomowych zbierali czerwone pomidory. I taki pomidor dostałam. Pamiętam, że się rzuciłam na ten pomidor nieprzytomnie i raptem – okropne pieczenie w ustach. Potem się okazało, że zaczęły się jakieś szkorbutowe historie. Miałam cały język sfałdowany, tak jak psy mają. To było coś okropnego, w ogóle nie mogłam jeść. Przed wymarszem dostałyśmy po kawałku chleba, taki dość gliniasty był ten chleb, tego chleba nie mogłam zjeść, bo tak strasznie mnie bolało podniebienie i język. To już były pierwsze oznaki awitaminozy po tym głodnym Powstaniu.
Z Ożarowa doszłyśmy do linii kolejowej, nie pamiętam, czy ona dokładnie tam dochodziła. To było bardzo niedaleko chyba. Przeszłyśmy do bydlęcych wagonów, z tym że kobiety oddzielnie, a mężczyzn wzięto oddzielnie. Gdzieś na terenie Niemiec kazano nam wychodzić, wszystko z siebie zdjąć i zamoczyć w kadziach, takich z białym płynem, nie wiem, co tam było. Każda symbolicznie coś tam wzięła i zamoczyła, ale nie sposób było tego na siebie włożyć. Weszłyśmy do wagonów. Byłyśmy w niesamowitym stanie. Przede wszystkim tyle czasu nie myło się głowy, w kurzu człowiek był, byłyśmy zawszone – krótko mówiąc, i tak pojechałyśmy do Lathen, to była nasza pierwsza miejscowość. I stamtąd przeszliśmy do obozu XI-B w Fallingbostel. Przeszłyśmy przez kontrolę niemiecką, pozabierali nam torby sanitarne. Niektórym udało się przemycić, mnie – niestety nie. I – do baraku. Chłopców oddzielnie, kobiety oddzielnie. W barakach byli Polacy-wrześniowcy. Witali nas: „Witajcie, powstańcy Warszawy! Dzieci Warszawy!”. Byłyśmy naprawdę wzruszone. Do dziś dnia mam łzy w oczach, jak o tym mówię. To było takie wzruszające po tej strasznej klęsce, którą żeśmy przeżyły.
Ja byłam tak zdruzgotana, że uważałam, że wszystko się straciło. To już wszystko nieważne, ale gdyby była wolna Polska… Myśmy tak się czuły w swoich zgrupowaniach jak w wolnej ojczyźnie. „Słuchajcie, nareszcie jesteśmy u siebie, nikt nie przyjdzie w nocy, nikt nie aresztuje, nikt nie zatrzyma tramwaju, nikt nie zabierze na rozstrzał”. To było najistotniejsze
- Ale to było Powstanie. A jak było w obozie?
Poszłyśmy do baraku i od razu dostajemy jakieś… Komendantka nas wzywa. Usytuowałyśmy się na tych pryczach grupkami, i dostajemy paczki. Rodzynki, czekolady. „Wrześniowcy” zrzekali się swoich paczek… Znaczy zbierali ze swoich paczek, co kto miał jeszcze – oni otrzymywali taką rację miesięczną, to była paczka żywnościowa z Czerwonego Krzyża. I oni, co kto miał, wszystko nam dawali, i był podział na nasze działy. Biedne byłyśmy, bo nie bardzo mogłyśmy połykać, jeść. Te dziąsła dokuczały i awitaminoza już się zaczęła. A tutaj nie było nadziei na… Myśmy były chyba tydzień czy dwa w Fallingbostel albo dłużej. W grudniu nas wzięli do Bergen-Belsen… Czy Oberlangen? Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć.
Myśmy w tym czasie odżyły, ja bym powiedziała, że nawet przytyłam. Jakiś „wrześniowiec” zapytał się mnie: „Jak panienka ma na imię? Jak panienkę wywołać?”, i przynosił mi obiady, które oni gotowali tam na swoich kuchenkach obozowych. Robili je z puszek i myśmy się od nich nauczyły podgrzewać wodę na przykład. Woda była dostępna w każdej ilości. Były rynny, taki wodopój dla koni czy dla krów, i myśmy się pod tym myły. To była taka nasza łazienka – tak wyglądała.
Potem, po chyba trzech tygodniach, zostałyśmy wywiezione do Bergen-Belsen. Mąż zaufania, zdaje się, z obozu w Fallingbostel dał znać do Genewy, że dziewczęta wywieziono do obozu koncentracyjnego. On był znany jako obóz koncentracyjny. Tymczasem nas wzięto nie do obozu koncentracyjnego, tylko obok – był wydzielony teren, na którym stały baraki. Tam nas umiejscowiono.
Po jakimś czasie przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża, żeby sprawdzić, w jakich jesteśmy warunkach. Jak przyszłyśmy, nasi oficerowie już byli w Bergen-Belsen, tylko bliżej obozu koncentracyjnego, a tutaj były jeszcze puste baraki. Zrobiono taką linię demarkacyjną i nie wolno było jej przekraczać. Myśmy były umiejscowione w tych barakach dla kobiet. Ale co to tam powiedzieć dla Powstańców: „linia demarkacyjna”. Żadnej linii demarkacyjnej nie było, myśmy się tam spotykali, witali. Nasz dowódca, zastępca dowódcy, inni oficerowie z naszego oddziału – witaliśmy się, rozmawiali. A jeszcze – jak żeśmy przyszły – wyposażyli w papierosy, co kto mógł z tych „wrześniowców” nam wtykał, żebyśmy miały na wyjazd. No – więc my im, przede wszystkim, [dawałyśmy] papierosy, bo to wszystko towarzystwo paliło.
Nota bene, chociaż byłam młoda, to też paliłam. Pierwszego papierosa pociągnęłam w czasie Powstania, i to było coś okropnego, to był jakiś junak, i myślę sobie: „Nie, ja nigdy w życiu papierosa nie zapalę”. I wcale nie, bo jak już zaczęłyśmy otrzymywać paczki… Pierwsze paczki przyszły chyba…
Przed Bożym Narodzeniem trafiłyśmy do Lathen. Mówili, że w górach Herzu będziemy, inni znowu, że do Tyrolu Mówię: „Słuchajcie, musimy się nauczyć jodłować. Przecież jak Tyrol, to jodłowanie”. Humor nam zawsze właściwie dopisywał. Głodno było, chłodno było. Wyżywienie było okropne, do dziś dnia na brukiew spojrzeć nie mogę. Była zupa brukwianka, były zupy jarmużowe, tylko na samych badylach gotowane. Taka woda, ciecz obrzydliwa. Byłyśmy głodne. Porcja chleba była – nie wiem, ile mogło to być? Ćwierć kilograma na dzień? Nawet nie? Taki kawałeczek kwadratowy. Była łyżeczka cukru, maleńka kosteczka margaryny. To była dzienna racja. Z tym że jeszcze był obiad – właśnie taka zupa obrzydliwa. A rano jeszcze były ziółka do picia. Myśmy ich używały raczej w celach higienicznych, a nie do picia, bo to było coś nie do wytrzymania. Jeszcze dzisiaj się otrząsam, jak o tym pomyślę.
Jak przyjechali z Genewy, my raptem dostajemy kotlecik. To był maleńki kotlecik, ale był! Mięsko. Była jakaś jarzynka, niewielka ilość. I chyba kartofle. Byłyśmy zdumione. W ogóle nie wiedziałyśmy o tym, że jakaś delegacja przyjechała z Czerwonego Krzyża, jakaś kontrola. Potem się wyjaśniło, czemu to było takie… Niby tak karmią kobiety w niewoli. Całe szczęście, że zostałyśmy uznane przed samym pójściem do niewoli jako jeńcy wojenni. Do tej pory konwencja genewska była tylko dla mężczyzn. Myśmy były pierwszym obozem jenieckim kobiet. Razem z nami poszły oficerki – te, które miały dystynkcje oficerskie – ze swoimi ordynansami wyjechały do Burgu, a my do Bergen-Belsen.
- Ale ordynansi to były dziewczyny?
Dziewczyny, szeregowcy. To była, między innymi, Basia Fijewska, siostra aktora Fijewskiego, który był w naszym zgrupowaniu. Później ona sama była aktorką. Już nie żyje.
Oficerki były oddzielnie, a szeregowi i podoficerowie oddzielnie. Po wyjściu delegatów z Czerwonego Krzyża, którzy [nic] nie stwierdzili… No, prycze są. Prycze to były gołe deski i przykrywałyśmy się tym, co miałyśmy na sobie. Człowiek do mycia się rozbierał. Czasami się znalazł jakiś siennik, ale te sienniki były tak straszne, że to sobie trudno w ogóle wyobrazić. To była jakaś sieczka w środku, nie wiem, kto na tym spał. Pluskwy w środku, w nocy był na nas wymarsz i gryzły.
Wywieźli nas do Lathen – potem to się nazywało Maczkowo. Haren – czyli Maczkowo. Tak zostało nazwane, i ta nazwa jest ponoć do dziś dnia. Z Maczkowa szło się jeszcze pięć… piętnaście – nie wiem – kilometrów do naszego obozu pieszo. I też [nas wieźli] w zadrutowanych wagonach, okropnych.
Pamiętam ogromne zdziwienie. W nocy odstawili nas na boczne tory, bo coś tam miało przejeżdżać, nie wiem. Było bombardowanie i te nasze wagony aż latały na szynach. Słyszymy jakąś rozmowę Niemców między sobą – te, które rozumiały, to nam przetłumaczyły: „Słuchajcie, to jest Hanower! My jesteśmy w Hanowerze!”. Rany boskie! To gdzie Hanower? Gdzie Rzym, gdzie Krym? Miał być Tyrol, a tu raptem Hanower? Przeżyłyśmy tam trochę strachu. Ruszyłyśmy w dalszą podróż. Na podróż – na jedną dobę – dostałyśmy tę jedną rację chleba, porcję cukru i porcję marmolady. Jechałyśmy trzy doby. Do obozu przyszłyśmy chyba dwudziestego trzeciego [grudnia]. Chyba dwudziesty czwarty wypadał w niedzielę i Niemcy sobie urządzili wcześniej Wigilię. Myśmy przyszły tak późno, że oni mieli Wigilię, i zostawili nas na zewnątrz, przed karcerem, przed ogrodzeniem obozu. Tylko jeden barak był zajęty, to były chyba dziewczęta z Sandbostel, parę dni wcześniej przyjechały. One tam wyskakiwały, machały do nas, ci wachmani oczywiście zareagowali, że im nie wolno wychodzić. A myśmy stały. Deszcz ze śniegiem, przeraźliwie zimno. Wreszcie nasza komendantka „Jaga” Milewska zwróciła się do wachmanów, którzy nas pilnowali, że to jest wbrew konwencji genewskiej, że nie wolno nas – młode dziewczęta trzymać na takim zimnie. Przemówiła do niego, żeby przekazał swojemu dowódcy, że my nie możemy być tutaj na takim zimnie. Tu będzie zaraz jakaś epidemia. Oni się potwornie bali epidemii, wszelkiego rodzaju, jakakolwiek by była. Wreszcie zostałyśmy wpuszczone do baraków koło godziny dziesiątej, jedenastej. Przynieśli nam łaskawie jeden kocioł gorącej wody do popicia, to było wszystko – po tych trzech dobach jazdy pociągiem na głodniaka.
- Dali wam jedzenia na jedną dobę? A jechaliście trzy?
Tak. I się zaczęło. Baraki w strasznym stanie, nie do opisania. W naszym baraku było czterysta trzydzieści czy czterysta czterdzieści parę dziewcząt. Były trzy poziomy baraków. Barak [był] brudny. W naszej grupie z Powstania było nas dwadzieścia osiem, z tym że dołączono do naszej grupy jedną koleżankę – Anders, i chyba „Szarota” jeszcze dołączyła, ale to już w Bergen-Belsen. Nas, z Powstania, z grupy „Konrad” było dwadzieścia sześć.
Tak, nazwisko, ale ona nie miała nic wspólnego z … Nie przyznawała się do tego. Zresztą nas później odwiedzali po wyzwoleniu generałowie, generał Anders też był.
- Jak wyglądał dalszy pobyt w tym obozie?
Byłyśmy zorganizowane. Najpierw komendantka zbierała ilość dziewcząt obecnych na apelu. Taka wstrętna zołza to była, nazywałyśmy ją nie inaczej jak zołza. Pobudka była chyba o szóstej rano, potem o siódmej był apel, na którym najpierw mówiłyśmy modlitwę i śpiewałyśmy: „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Wołamy ze wszech stron do Ciebie o polski dom, o polską broń”. I dalsze zwrotki. Znana jest ta nasza pieśń obozowa. Nasze drużynowe zdawały… Byłyśmy podzielone na drużyny, z jednego zgrupowania była drużyna, z tym żeby była całość, to dołączano. Do nas tylko dwie dołączono, a reszta to były te, które były w Powstaniu. Nie tylko sanitariuszki, były też łączniczki, łączniczka dowództwa – III Zgrupowania – były też dziewczęta, które wykonywały inne funkcje.
- Czy skierowano was później do jakichś prac?
Z naszej grupy żadna nie poszła do pracy. Zabrano dziewczęta, które były łączniczkami dowództwa, ich drużynową była Fela Bańkowska – zresztą też już nie żyje. Z tej grupy żyje jeszcze parę dziewcząt, ale nie wiem – trzy czy cztery… Spotykamy się zwykle 1 sierpnia.
- Do kiedy była pani w obozie jenieckim?
Oberlangen było pięć kilometrów od granicy holenderskiej. Kiedy 1 Polska Dywizja Pancerna zajęła Holandię… Holendrzy byli nadzwyczajnie ustosunkowani do Polaków, mówią: „Słuchajcie, tu niedaleko jest jakiś obóz żołnierzy Polek”. Pięciu panów wybrało się… Był pułkownik Koszucki – którego wspominamy jak najgoręcej i jak najcieplej – i czterech innych jeszcze, jako taka czołówka. „Wyjedziemy, zobaczymy, co da się zrobić, jaka jest sytuacja na drodze”, i – dotarli do nas. Niemcy – wachmani myśleli, że to jest taka czołówka, a za nią cała armia. Wszyscy się poddali. Żaden strzał nie padł. „Patrzcie, Anglicy! Już nas wyswobodzili!”. W obozie był nastrój taki… Już tydzień wcześniej samoloty kanadyjskie, amerykańskie latały nad naszym obozem. Tych paru staruszków – co tam było – przecież nie będą się porywać i strzelać z karabinem do samolotu. To byli starcy, krótko mówiąc.
Tak. Kwatermistrz był okropny. To był rzeczywiście potwór. Potrafił nam likwidować te głodowe racje żywnościowe, bo za długo trwał apel, i nie mógł się nas doliczyć. Nasza komendantka najpierw zbierała ilość obecnych, ile zostało w baraku – bo źle się czuje – i zdawała dopiero relację temu [kwatermistrzowi]. On też chodził, czy to się zgadzało, dawał nam spokój.
- Czy ci, którzy przyszli oswobodzić obóz, to byli Polacy?
Tak. Wyszłam z baraku i słyszę po polsku: „Dziewczęta, idźcie do baraku, bo może dojść do strzelaniny! Nie chcemy, żeby któraś była ranna!”. Ogłupiałam. Wleciałam do baraku i mówię: „Słuchajcie! Jak ci Anglicy pięknie mówią po polsku! Nie będzie żadnego problemu z porozumieniem!”. A okazało się, że to byli Polacy [z] 1. Dywizji Pancernej generała Maczka.
- Kiedy pani wróciła do Polski? Czy to było zaraz po oswobodzeniu?
Nie. Nie od razu. Zaraz po oswobodzeniu zostałyśmy przeniesione z tego obozu do obozu Niederlangen, bardzo niedaleko – może dwa, dwa i pół kilometra dalej. To był jakiś obóz dla Niemców czy dla Włochów – teraz już nie pamiętam. W każdym razie były tam przyzwoite podłogi, nie jakieś zapadające się, spod których wylatywały szczury. U nas szczury biegały po baraku. Podarły nam się buty, nie miałyśmy w czym chodzić, dostałyśmy takie holenderskie, drewniane saboty. Przecież to się nie zgina… To było takie tupanie. W nocy słyszymy „Grrruch!” – leci z pryczy, za chwilę z drugiej pryczy! „Uspokójcie się!”. „Ale kiedy tu szczur lata!”. Było polowanie na szczura. Takie różne były obrazki, i zabawne, i mniej zabawne. Nas cieszyło wszystko, bo byliśmy młodzi.
- Przewieziono was z tego obozu do Niederlangen? Długo tam pani była?
Wyjechałam do Niederlangen trochę wcześniej, z tymi koleżankami, z którymi trzymałam się całe Powstanie i niewolę – z „Mają” i z „Danką”. To pseudonimy, bo to była Krystyna Dębowska i Barbara Romanówna – „Maja”. We trzy zostałyśmy przeniesione. Zgłosiłyśmy się, że pójdziemy jako ogrodniczki. Ogród trzeba pielęgnować, Niemcy już tego nie wykonują… Właściwie oni wszystko robili, ale myśmy doglądały, żeby to było wypielone, tamto zrobione. Mieszkałyśmy w bardzo przyzwoitym baraku, tak zwanym funkcyjnym. Później przyjechały dziewczęta, które nam gotowały. Jedzenie było wspaniałe, kurczęta – wszystko było.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że zaraz po oswobodzeniu pułkownik Koszucki z 1. Dywizji Pancernej zapytał: „Co wam potrzeba?”, komendantka odpowiedziała: „Wody i chleba”. Byłyśmy strasznie głodne. Oni przyjechali do nas z kuchnią żołnierską, z ogromnym kotłem. Była kasza i gulasz z drobiem. To było troszkę za tłuste, za ciężkie na te puste żołądki. Ja byłam w ogóle małojadek, więc niewiele tego tam uździubnęłam: „Takie pyszne, ale nie mogę jeść. Dziąsła!”. Zaraz musiał przyjechać lazaret i leczyć te nasze dziewczęta. I trochę stonowali z tym jedzeniem. Ale już później, w Niederlangen, nasze dziewczęta gotowały, piekły. Miałyśmy tam gotowe jedzenie.
Po niedługim czasie przyjechały wszystkie nasze koleżanki, tam już było przygotowane dla nich… Niemcy to przygotowywali pod nadzorem. Była kompania wartownicza, która razem z pancerniakami miała służbę wartowniczą.
- Jak długo pani przebywała w Niederlangen? Czy później była pani w innym obozie? Co się działo przed pani wyjazdem do Polski? Kiedy pani wyjechała?
Nie, w obozie nie. Kiedy ja wróciłam do Polski? Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć. Odwiedzali nas wszyscy – pancerniacy, lotnicy, marynarze. Jedna z naszych koleżanek w czasie mszy obozowej poznała swojego ojca. Biegła do niego z płaczem, radości oczywiście. Były takie wzruszające momenty. Przyjechało nas odwiedzić nasze dowództwo z Powstania. „Gdzie żeście byli? Jak było?”. Oni byli w innym obozie, w Lubece. Jak już szedł front, to ich z Lubeki gdzieś tam wyprowadzono – już nie pamiętam tych opowieści, to nie były moje przeżycia. W każdym razie później my trzy zdecydowałyśmy się, że pojedziemy z Niederlangen na punkt sanitarny do naszego zgrupowania. Ja, „Danka” i „Maja” pojechałyśmy do Fahrenkrug. Tam było dowództwo, major „Róg”. Nasz „Konrad” był w Wahlstedcie, i później ja tam byłam, a „Maja” i „Danka” razem pojechały do innego miasta, gdzie też było nasze zgrupowanie.
- To było zgrupowanie Powstańców, czy to już było u Maczka?
Nie, ja nie byłam u Maczka. Jak ja wyjechałam do Wahlstedtu, „Danuta” wyjechała do Maczkowa, a „Maja” wyjechała do jeszcze innego zgrupowania, ale naszych Powstańców – jako sanitariuszka.
- Co to były za zgrupowania?
To było III Zgrupowanie, naszych oficerów.
- Czy ono miało jakieś zadania do spełnienia?
Ja już w te sprawy nie wnikałam. Wiem, że nasi oficerowie… Mogę tylko opowiedzieć, co było w Wahlstedcie, i to stosunkowo niedługo tam byłam. Później zdecydowałam jednak, że wracam do Polski. Co prawda – mój wuj miał inne plany w stosunku do mnie. Dowiedział się… Nasze listy poszły do Instytutu Marszałka Piłsudskiego; mój wuj był jednym z założycieli i dyrektorów. Przeczytał na liście moje nazwisko, i jeszcze w Oberlangen dostałam list – przyszedł do mnie z Nowego Jorku przez Londyn. Pytał się, że znalazł na liście Powstańców moje nazwisko i że chciałby coś wiedzieć o mojej rodzinie, czy mogłabym napisać. Ja od razu – „Kochany wujaszku!”, bo przecież znaliśmy się. Napisałam, co się dzieje z jego żoną, z jego córką i z synem; o swojej mamie, którą on też bardzo dobrze znał – mama przed wojną pracowała w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Byliśmy rodziną – nie tyle wojskową, ile z wojskiem i z patriotyzmem bardzo związaną. Tak się to później pokoleniom przekazywało. Zresztą moi chłopcy w tej chwili też są bardzo zainteresowani obecną historią.
- Interesuje mnie ten okres od zakończenia niewoli do przekroczenia granicy polskiej. Jak długo to trwało? Miesiąc? Rok?
Może rok? Wróciłam do Polski w 1947 roku.
- Czy pamięta pani którędy?
Przez Szczecin. Wracaliśmy pociągiem… Nie pamiętam [którędy] i nie mam kogo zapytać w tej chwili…
Do Poznania. W Poznaniu była przesiadka do Warszawy. Miałam dwie walizeczki ze sobą, jedną – w której miałam trochę ubrania – postawiłam na peronie i poszłam zobaczyć… Jak przyszłam, to mała walizeczka jeszcze stała, ale dużej już nie było. Pociąg prawie miał ruszyć, więc musiałam się wpychać. Okazało się, że jadą jacyś wojskowi, nie wiem, czy z jakiegoś urlopu wracali – byli umundurowani, więc nie mogli być poborowi chyba. Jedli pęta kiełbasy, a ja byłam tak potwornie głodna. Myślę sobie: „Ojej, ja wiem, czemu psu ślina leci, jak widzi [kiełbasę]!”. To zabawne może, ale tak mi się chciało jeść… Zamykałam oczy i myślałam sobie: „Może któryś zaproponuje?”. Nie.
Dojechałam szczęśliwie do Warszawy. To było jakoś rano. Myślę sobie: „W domu nikogo nie ma”, wstąpiłam… Nie, pomyliłam dwa przyjazdy do Warszawy. Jeden z Wilna, który był dla mnie bardzo tragiczny. Przyszłam, nikogo nie było, myślę sobie: „Gdzie tu pójść?”, wstąpiłam do takiej kawiarenki. Przywiozłam z Wilna chleb, bo wydawało mi się, że w Warszawie jest bardzo głodno. Tymczasem były pomarańcze, mandarynki – wszystko było w Warszawie, nie było w ogóle głodu w czasie okupacji. To znaczy był głód dla tych, którzy pracowali, ale Niemcy mieli wszystko. Były stragany.
- Dobrze. Wróciła pani trasą Szczecin – Poznań – Warszawa?
Przyjechałam do domu, do mamy.
Tak, żyła. Myślę sobie: „Boże złoty! Przecież dom zburzony, co ja zrobię? Gdzie ja pójdę?”. Przyjechali z Czerwonego Krzyża jakąś zupę rozdawać i ja się pytam: „Proszę pani, co ja mam ze sobą zrobić?”, i mówię, że moja mama pracowała kiedyś w RGO, a ona mówi: „No tak, pani Dankiewiczowa! My zaraz będziemy wracały, to pani z nami pojedzie”. Przyjechałam, ale akurat mama już wyszła z pracy. Ona mi powiedziała: „Mama mieszka w budynku Czerwonego Krzyża, tylko niech pani nie idzie na piętro – bo to jest dom jednopiętrowy, tylko pod tym pierwszym piętrem…”. – „Na parterze?”. – „Nie. Piętro to jest ten parter, to jest niżej trochę. Niech pani się nie przeraża, bo mama mieszka w piwnicy”. Mieszkała w Czerwonym Krzyżu, na pryczy; na sali byli razem byli kobiety, mężczyźni i dzieci. I wolała mieszkać sama w tej piwnicy, tam stała taka „koza”, którą mama nazywała „gęsią szyją”, bardzo wąska była ta piwnica. Po jednej stronie stała… UNNRA dawała takie polowe łóżka, rozkładane na takim krzyżaku, i drugi taki krzyżak dla mnie stanął, a myśmy się nie mogły nawet minąć. Jak jedna tam stała, to druga musiała czekać, aż tamta przejdzie tutaj… To były straszne rzeczy.
- Co pani robiła w Warszawie? Czy pani kontynuowała naukę?
Uważałam, że jak przyjadę do Warszawy – to zaraz będziemy mieli mieszkanie, wszystko będziemy mieli, tak jak dawniej. To jest niemożliwe, żeby było inaczej. Brak wyobraźni młodego człowieka! Przyjeżdżam i nigdzie w Warszawie nie mogłam dostać miejsca pracy, żadnego! Wreszcie ktoś mi powiedział, że w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, w Departamencie Obrotu Artykułowego potrzebna jest sekretarka. „Pójdź. Nie szkodzi, pójdziesz, zaniesiesz podanie, może cię przyjmą”. I ja rzeczywiście poszłam. Ten Departament mieścił się na Poznańskiej, poszłam z tym podaniem do dyrektora – dyrektor nazywał się Poznański – przeczytał to, spojrzał na mnie… Myślę sobie: „Zaraz mi podziękuje, powie: »Damy znać«”. Tak patrzę na niego, a on mówi: „Pani będzie przyjęta”. A ja napisałam, że byłam w Powstaniu Warszawskim, że wróciłam, nie miałam nic do ukrywania przecież. Byłam dumna z tego, że chcieliśmy Polski. On powiedział: „Będzie pani przyjęta, ale proszę to wykreślić”. Przedarłam, wyrzuciłam do kosza u niego w pokoju i wyszłam, powiedziałam: „Do widzenia, dziękuję”. Po trzech tygodniach dostaję zawiadomienie, że mam się zgłosić do ministerstwa. Przychodzę, a tenże sam dyrektor mówi: „Została pani przyjęta. Będzie pani moją sekretarką. Pracę zaczynamy dopiero po przeniesieniu na Wilczą. W tej chwili nie ma nawet gdzie siedzieć, przecież nie będziemy sobie siedzieć na głowie. Pani będzie uprzejma przyjść… ” – wyznaczył mi jakiś termin. Ja taka trochę zdziwiona mówię: „Bardzo serdecznie dziękuję”.
Byłam na utrzymaniu mamy, a w Czerwonym Krzyżu wiadomo, nie było płacone – krótko mówiąc honorowa praca. Tam się dostawało deputaty – ileś tam cukru, ileś mąki, ileś kaszy, i na opłacenie niezbędnych spraw, ale nie na dwie osoby. Zaczęłam… To był chyba wrzesień… Długo nie mogłam dostać tej pracy. Wszędzie mówili mi „Nie”. A tutaj – „zaplute karły kapitalizmu”, takie były epitety pod naszym adresem. W ogóle Powstanie – koniec. Wróg Polski ludowej.
Jak już zaczęłam pracować, mówię kiedyś do dyrektora: „Panie dyrektorze, chciałabym jeszcze zrobić maturę, dlatego że nie mam”. Ja, co prawda, byłam już w klasie maturalnej w czasie okupacji, ale straciłam przez Pawiak… Potem też nie mogłam przez jakiś czas przychodzić do szkoły, po prostu bałam się. Różne przedmioty zdałam, ale biologii nie zdawałam w ogóle. Bałam się, bo pani Jędrychowska była szalenie wymagająca, nie wiedziałam, o co będą pytali, nie miałam podręczników… Pan dyrektor powiedział mi, że pani Jędrychowska jest w IV Miejskim Gimnazjum na Polnej. Poszłam tam, pani Jędrychowska mnie poznała, mówi: „Świetnie, Hanko. To jest gimnazjum dla dorosłych, więc tylko pół roku będziesz chodziła. Ale nie możesz zdawać tylko biologii, musisz wszystkie przedmioty obowiązujące”. Tam zdałam egzamin maturalny i miałam już później otwartą drogę.
- Czy długo pani pracowała w Ministerstwie?
Chyba dwa lata.
- Czy w tych latach – zwłaszcza do 1956 roku – przechodziła pani jakieś represje, inwigilacje? Czy dokuczano pani za to, że była pani w Powstaniu?
Nie. Ja się przed nikim nie zdradzałam z tym. Przecież nasz kapitan – Juliusz Szawdyn pseudonim „Konrad” – też nie podawał, że był w Powstaniu. Myśmy się z tym raczej nie obnosili. To nie znaczy, żeśmy się nie spotykali.
- Chodzi o to, że UB prowadziło różne śledztwa, przykrości, pozbawiano pracy…
Mi odmawiano tylko, jak chciałam dostać pracę po raz pierwszy. [Zatrudniono mnie] w tym Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Od tego czasu miałam już święty spokój. A tak [wcześniej], gdzie złożyłam podanie – nie było pracy. „Niech panią AK teraz zatrudni” – taką miałam odpowiedź.
- Czy są jeszcze jakieś rzeczy, które chciałaby pani wspomnieć?
Mój przyjazd do Warszawy. Moja matka już parę ładnych lat nie żyje. Gdy przyjechałam z Wilna do Warszawy, nie mogłam połączyć się z domem telefonicznie – w domu był telefon, w czasie okupacji. I tak sobie myślę: „Boże, co ja zrobię?”. Dozorca mnie poznał, i mówi: „Panienko, pani mama pracuje w RGO!”. – „Co to jest RGO?” – mówię. „Rada Główna Opiekuńcza”. – „Gdzie to jest?”. – „Jak pani pójdzie na plac Józefa Piłsudskiego – przedtem też miał tę nazwę – zaraz tam będzie pałac Brühla i tam się mieści RGO, tam pani zapyta, będą wiedzieli”. Z tą walizeczką – zamiast zostawić ją u dozorcy, który nas znał – idę, i myślę sobie: „Nie, ja najpierw zadzwonię do RGO”. Wstąpiłam do cukierni i mówię: „Proszę pani, czy ja bym mogła zadzwonić do RGO? Ale ja nie mam pieniędzy”. Ona taka zdziwiona… Mówię: „Czy ja bym mogła u pani zostawić tę walizeczkę? Przyjdę – jak wrócę.. Ja dopiero przyjechałam po wielu latach do Warszawy, moja mama tam pracuje…” – i rozryczałam się. Ona mówi: „Dobrze! Niech pani dzwoni!”. „Ale ja nie znam numeru. Czy pani może zna?”. Jakoś mi udostępniła ten numer, dzwonię i mówię, że do mamy: „Przyjechałam z Wilna i mam od pani córki wiadomość”, „Ach, tak! To ja bym bardzo prosiła… Jak się możemy zobaczyć?”. A ja mówię: „To niech pani wyjdzie do mnie… Albo… Jak ja przyjdę, to gdzie mam przyjść?” – tak mówię, ale już prawie przez łzy. A mama mówi: „Pani wejdzie na pierwsze piętro, do kancelarii głównej, jestem sekretarką dyrektora RGO”. Położyłam słuchawkę, i już na dobre się rozryczałam, i mówię: „Czy pani wie, że moja mama w ogóle mnie nie poznała, swojej córki?”. Przecież ja byłam dzieckiem, a tu już dorosła kobieta… I tak to się skończyło.
Warszawa, 25 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki