Hanna Paprocka
Nazywam się Hanna Paprocka.
- Pamięta pani wybuch wojny w 1939 roku?
Oczywiście, pamiętam.
- Gdzie panią zastał wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie we Lwowie. Jechaliśmy z rodzicami do Rumunii, na wakacje. Tam tatuś dostał wiadomość, że już musi wracać, bo dostał wezwanie do wojska, była mobilizacja.
Tata był kierowcą po szkole mechanicznej zawodowej. W 1918 roku w wojsku był na ochotnika, uczył się i skończył szkołę zawodową. Ta szkoła była w Tule, nie w Polsce, bo był wywieziony w 1918 roku. Mieszkali w Ostrołęce i rodzice wyjeżdżali, po prostu wysyłali ich do obozu. Nie wiem, jak to nazwać, już nie pamiętam. Po drodze dziadek zmarł na cholerę w pociągu, a babcia pojechała do Tuły. W Tule robili szybkowary [samowary??]. Długo tam nie byli, bo mój tata… Było ich sześcioro: dwóch braci, dwie siostry i bliźnięta. Jak ich wieźli pociągiem do Rosji, to była wojna, bomby.
Tak, to był 1918 rok. Bliźnięta to były niemowlaki. Wszyscy uciekali z pociągu na pola, chcieli się ochronić. Babcia wyskoczyła i zgubiła te dzieci. Niestety, pociąg za jakiś czas ruszył i ona już nie odnalazła dzieci. Wróciła z szóstką. Ta szóstka, czterech braci, dwie siostry, wszyscy poumierali w latach osiemdziesiątych. Tata cały czas pracował, mamusia nigdy nie pracowała. Myśmy szkoły kończyli przed wojną, brat chodził do szkoły prywatnej. Całą okupację chodziliśmy do szkół, do podziemia.
Miałam jednego brata, dwa lata starszego.
- Co pani, brat i mama robiliście?
Tatuś w 1939 roku poszedł do wojska. Myśmy wtedy mieszkali w centrum Warszawy. Mieszkaliśmy zawsze na Kopernika. W budynku obok było biuro, zakład pracy. Później w wojnę cały czas byliśmy w tym mieszkaniu. Widzieliśmy z bratem, jak się pali nasze mieszkanie (siedzieliśmy w schronie) – firanki zapalone, wszystko. Tak jak staliśmy, tak zostaliśmy. Wojna się skończyła we wrześniu i myśmy we wrześniu nie mieli się gdzie się podziać, bo nie mieliśmy mieszkania. Tatusia nie było. Okazało się, że tatuś był wywieziony do Rosji. Ciocia miała męża oficera, piłsudczyka. Mieszkali… Dawniej to się nazywało Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, a obecnie Akademia Wychowania Fizycznego. Cioci mąż był wykładowcą, przed wojną w 1939 roku mieszkali tam w willi. On też w czasie wojny był zabrany, bo chodził w mundurze, był zawodowym [oficerem]. Też go do obozu zabrali, najpierw do Rosji, później [był] w Rumunii. Wujek nie wrócił już z wojny. Tatuś wrócił, ale w kilka miesięcy po zakończeniu wojny, w strasznym stanie. Był w mundurze. Uciekł z pociągu gdzieś na granicy rosyjskiej. Na dworcu, na stacyjce siedział jakiś biedny człowiek, w bardzo zniszczonym ubraniu. Były wszy, ale tatuś się z nim zamienił, bo miał długie buty oficerskie. Wrócił do Polski, do nas. Myśmy się zatrzymali u cioci, na AWF.
- W którym roku wrócił tata?
Za kilka miesięcy wrócił. Jak wrócił, to zgłosił się do PZU i dostał od razu pracę. Dostaliśmy służbowe mieszkanie, ale służbowe mieszkanie to był jeden pokój. Tata zaczął pracować na Poznańskiej 11, bo to dom był też PZU. Tam mieszkaliśmy. Tata pracował, a myśmy do szkoły zaczęli chodzić z bratem. Kończyłam podstawówkę, a brat już zaczął chodzić do drugiej klasy licealnej, do tej samej szkoły, co chodził przed wojną.
- Jak pani wspomina okupację w Warszawie?
Okupację w Warszawie wspominam bardzo źle, bo brat musiał się ukrywać. Raz, że był w konspiracji. Tatuś mu załatwił pracę w szkole pożarnictwa na Żoliborzu. Chodził w mundurze oficera pożarnictwa, takim jak mieli w szkole pożarnictwa. Uczył się i był w podziemiu. Mam nawet jego dokumenty. W 1942 roku, jadąc z Żoliborza do domu, został złapany, łapanka była i wywieziony najpierw do Mauthausen, a później był w Linzu. Był 1945 roku, do maja. Wrócił do Polski dopiero w [dzień imienin] Zofii, 15 maja. Tatuś wrócił przedtem, zaczął pracować… Coś pomieszałam.
Tak, to myśmy byli smarkacze, chodziliśmy do szkoły podstawowej. Później dopiero, już po Powstaniu, jak już Rosjanie weszli, dopiero szkołę średnią dokończyłam. W 1939 roku wszyscy zostali rozwiezieni. My z mamą i brat zostaliśmy w Polsce, a tata do Rosji. A reszta rodziny… Miałam niedużą rodzinę, ale też zostali z Warszawy porozwożeni. Mój pradziadek był z Warszawy, tak że cała rodzina, z dziada pradziada. Jestem czwarte pokolenie, wszyscy byliśmy cały czas [w Warszawie]: i Powstanie, i okupację, i 1939 rok. Nie byłam nigdzie więcej.
- Tata też był w konspiracji?
Tato tak, brał udział w Powstaniu. Mam legitymację kombatantów.
- Czy przed Powstaniem w domu mówiło się, że będzie Powstanie?
Oczywiście, bo tatuś był cały czas w podziemiu i brat był cały czas.
Wacław Szczepankowski. Dokumenty są złożone na Grzybowskiej, pięć lat już leżą moje dokumenty.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
To było tragiczne. Myśmy wyszły z mamusią dwa dni przed Powstaniem, a wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. Mieszkaliśmy na Chłodnej 20. Jak zlikwidowali getto warszawskie, to tatuś dostał służbowe mieszkanie na Chłodnej 20. Stamtąd musiałyśmy uciekać, bo już się na Woli wszystko paliło, Niemcy podpalali, zabierali kobiety.
- To było na początku Powstania?
Tak, trzeciego dnia. Wróciłyśmy do domu, ale już w domu były bomby, w przedpokoju leżała bomba, niewypał. Zdołałyśmy się dostać z powrotem na Kopernika, bo tam było biuro tatusia. Dostałyśmy się, tam już byłyśmy cały czas. Powstanie zastało tam pracowników. Prezesem PZU był Niemiec. Nie mieli samochodów, tylko bryczka była, jeździli w konie. Ludzie, którzy do domów się nie dostali, bo byli spoza Warszawy, zabijali te konie. Mieli mąkę, ziemniaki, wszyscy się utrzymywali. My z nimi. Ale nie mieliśmy dosłownie nic, bo myśmy mieszkali w podwórzu, w drugim budynku i ten budynek już był zniszczony, jak myśmy trzeciego dnia wróciły na Wolę, bo na Woli było, Chłodna 20. Musiałyśmy się gdzieś podziać, więc wróciłyśmy do Warszawy, do biura.
Tak, tam byłyśmy do końca Powstania. Stamtąd nas zabrali Niemcy na uniwersytet, z uniwersytetu na Dworzec Zachodni, do wagonów, do Pruszkowa. Byłyśmy w Pruszkowie.
Powstanie było tragiczne, bo bez przerwy były bombardowania i „Gruba Berta” była dwa razy rzucona na Warszawę. W Powstanie zginęło dwanaście osób z rodziny tatusia i mamusi. W tej chwili jestem tylko ja z córką, zięciem, dwóch wnuczków, synowa, prawnuczka. To jest moja cała rodzina.
- Jak pani wspomina Pruszków?
W Pruszkowie miałam zapalenie płuc. Najpierw jeszcze żeśmy trafili na Wolską, do kościoła Niemcy nas zapędzili. Później na Dworzec Zachodni, do pociągu i do Pruszkowa. Mamusi w kościele ktoś powiedział, żeby mnie mamusia posmarowała czymś na twarzy, zawiązała mi głowę ręcznikiem, bo miałam długie włosy i żeby mnie nie pokazywała, bo Niemcy wyciągali młode dziewczyny. Rzekomo brali do sprzątania na Wolskiej. Tam byłyśmy trzy dni. Stamtąd nas zabrali na Dworzec Zachodni, do wagonów, do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy były trzy dni. Mamusia gdzieś dotarła, nie wiem, przez kogo, bo już nie pamiętam w tej chwili. Dostałam się do lekarza, że mam zapalenie płuc, żeby on nas zwolnił z obozu. Miała przy sobie troszkę złota, bo miała złoto, miała bransoletkę, pięćdziesiąt gramów. Dała temu lekarzowi, on wydał nam kartkę. To się nie przydało, bo i tak wszystkich zabierali do wagonów takich, jak bydło się woziło. Nie było słomy, nic, wszyscy się załatwiali.
Dojechaliśmy do Żyrardowa. Mieli nas [zawieźć] do Piotrkowa Trybunalskiego, do obozu. Ale tam bombardowali. Pociąg zatrzymał się na wsi, na polu. Byli Ślązacy z karabinami, konwojowali nas. Kazali, kto chce, żeby wyjść, załatwić się. Myśmy wyszły z mamusią. Były krzaki. Z wału się schodziło, pamiętam dobrze, w te krzaki. Woda, błoto w tych krzakach, ale mamusia mówi: „Chodź, wchodzimy”. Podszedł do nas wojskowy w mundurze niemieckim, z karabinem, po polsku zaczął mówić: „Chcecie jechać do obozu?”. – „Nie”. Miałam siedemnasty rok. „Co mi pani da?” – do mamusi. Mamusia miała na palcu ślubną, szeroką obrączkę. Mówi: „Mogę tę obrączkę, nic nie mam więcej”. Zabrał tę obrączkę, mówi: „Siedźcie tutaj. Pociąg rusza, wy się nie ruszajcie”. Tak nas ocaliło, żeśmy zostały.
- Kiedy wróciłyście do Warszawy?
Długo. Do Żyrardowa nim się dostałyśmy… Tak zwane podwody na wsiach były, chłopi ze wsi zarabiali na tym, bo każdy prawie miał czy pieniądze z Warszawy, czy złoto, więc każdy coś dawał. Trafiłyśmy pana, który (od Żyrardowa jest dwadzieścia kilometrów do Warszawy) ziemię miał. Siostra była, nie chodziła po [chorobie] Heinego-Medina, i staruszkę matkę, osiemdziesiąt dwa lata. Okazało się później, że był konfidentem niemieckim. Chciał, żeby mama z nim była. Moja mama nie chciała być, ale musiała dla siedmiu osób gotować. Wszystko robiła, gotowała, żeby się jakoś tam utrzymać. Byłyśmy do stycznia. W styczniu on zaproponował mojej mamusi, żeby pojechała do cukrowni, bo w cukrowni można wziąć cukier. Zabrał ją na wóz, ja zostałam. Pojechali po cukier. Jak wracali szrapnel uderzył w furmankę. Mamusia w obydwie nogi była ranna. Zamiast mamę do szpitala, to ją przywiózł do domu. Zaraz ta starsza mamusia zaczęła opatrywać mamę. Sąsiadka przybiegła, przyniosła bandaże. Już nie wiem, czy był lekarz, czy nie. W każdym razie za trzy dni wróciłyśmy do Warszawy. Mamusia miała jeszcze pierścionki, to posprzedawała, kupowała spirytus w sklepach wiejskich. Tak i Niemcy, i Rosjanie już później w Warszawie, za tą wódkę…
- Jaką pani pamięta Warszawę po powrocie?
W ogóle nie było Warszawy. Przyszliśmy na podwórko, nie ma Warszawy, nie ma mieszkania, nie ma nic. Mamusia doszła do klatki schodowej, były drewniane schody wypalone. Mówi: „Może do piwnicy”. Tatuś przed wyjściem pod węgiel [schował] dwie walizki, mama zapakowała. Ukradli. Okazuje się, że to Polacy spod Warszawy przychodzili, kradli. Mamusia znalazła moją górę od piżamy na podwórku domu, w błocie. Nic więcej. Wróciliśmy na Pragę. Na Pradze mieszkali dziadkowie, żona tego oficera. On się ukrywał, ale go później wydali, zginął. Tak że wróciłam do Warszawy.
- Zamieszkała pani na Pradze?
Mamusia kupiła mieszkanie, jeden pokój bez wygód. Na podwórku było WC, woda na korytarzu, w pokoju nie było. Czekałyśmy, aż wrócił tatuś. Tatuś wrócił, to poszedł do pracy. Trzeba było coś myśleć. Tatuś pracował, dostał pożyczkę, kupili mieszkanie na Spiskiej przy placu Narutowicza. To było mieszkanie w zburzonym domu. To był czteropiętrowy dom, góra była zburzona, tylko pierwsze piętro można było wyremontować. Znalazło się kilku lokatorów na parter, zrobili spółdzielnie, w siedmiu lokatorów zaczęliśmy tam mieszkać. Brat wrócił 15 maja, ale niedługo był, pojechał do pracy nad morze. Rozstaliśmy się, byłam tylko z mamą i z tatą.
Zaczęłam się uczyć. Poznałam męża w 1947 roku, w 1949 się pobraliśmy. Byłam na pierwszym roku na prawie, mąż był na politechnice, też na pierwszym roku. Musiałam przerwać studia, bo dwa lata po ślubie urodziłam syna. Wzięłam urlop akademicki, musiałam wychowywać dziecko, bo niestety nie miał mnie kto pomóc. Tatuś pracował, pomagali, bo u nich mieszkaliśmy. Było bardzo ciężko mieszkać, bo nie było łazienki w tym mieszkaniu. Były balie, nie było wanien. W balii się prało, na maszynce gotowałam pieluchy, jak się syn urodził. Córkę cztery lata po synu urodziłam, ale już dokończyłam to, co trzeba, zaczęłam pracować, dosyć dobrze zarabiałam. Mąż musiał mieć dwa lata praktyki po studiach, przymusowa była. Przez to, że byłam z Warszawy, on został w Warszawie. Tak to by musiał wyjechać.
- Proszę powiedzieć o swoim mężu.
Mąż pochodzi z Lublina, z Sandomierskiego właściwie. Ojciec był dyrektorem Poczty Głównej w Kielcach, mamusia była nauczycielką.
Jerzy Paprocki. Miał brata młodszego trzy lata. Jak rodzice się pobrali, urodził się mój mąż, to się przenieśli do Lublina. W Lublinie była siostra teścia. Mieli bardzo duży zakład fryzjerski na głównym placu, mieli mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią, więc przyjechał. Został znanym w Lublinie dyrektorem poczty i telegrafów na głównym placu. Mieszkali tam, później mąż wyjechał na studia do Warszawy. Tam skończył z wyróżnieniem szkołę, pierwszą maturę powojenną. Nawet mam gazetę, że dwanaście osób skończyło maturę. Mąż skończył liceum Zamoyskiego w Lublinie.
Z tego co ja, tylko z czerwca. Miał chyba tylko roczne opóźnienie w maturze. W 1947 przyjechał do Warszawy, to kończył w 1946 roku. Albo w 1945 roku były pierwsze matury.
- Gdzie mąż przebywał w czasie okupacji?
Był w Lublinie, ale był w lesie, w podziemiu.
To był oddział „Jodła”, to był pp [pułk piechoty?], to była jednostka „Piłsudskiego”. Mam legitymację, jest napisane. Mąż dostał podporucznika.
„Skała”, jednostka „Jodła”. Bardzo długo się ukrywał. Dostał nakaz pracy, ale załatwiłam w biurze projektów na Wierzbowej. Drugie dziecko się urodziło. Dostaliśmy mieszkanie w 1957 roku, dwa pokoje z kuchnią, już takie, jak potrzeba, pięćdziesiąt metrów. Mieszkaliśmy tam długo, później zamieniliśmy, bo nie było możliwe już tam mieszkać, same restauracje. To była Wierzbowa 11, chińska restauracja, w ogóle same restauracje. Przenieśliśmy się. Miał możliwość, bo to był tego biura budynek. Po śmierci męża wykupiłam to mieszkanie. Dostałam, bo moim rodzicom dwa mieszkania się zniszczyły, mam dokumenty na to, że w 1939 roku absolutnie wszystko [zostało zniszczone] i w Powstaniu. Sześć lat teraz będzie, jak wykupiłam na siebie to mieszkanie.
- Wracając do wojny, okupacji czy Powstania: czy miałaby pani jeszcze jakieś wspomnienie?
W 1939 roku było strasznie. Jak żeśmy się dostali na Kopernika, tam były schrony pobudowane. To był dziesięciopiętrowy dom. W czasie działań wojennych w 1939 roku tak bombardowali Warszawę, że sześć pięter znieśli, zostały tylko cztery piętra. Na dole w tym schronie zginął mamusi brat z żoną i z dwójką dzieci. Przyjechali do moich dziadków, ale już na Pragę nie zdążyli przejechać. Zostali u nas, byli w schronie, bo to były schrony, nie piwnice.
- To było w czasie Powstania?
Nie, w 1939 roku. Na dole łóżka były. Myślałam, że to żywi ludzie, a to już były osoby w rozkładzie. To były schrony dwupiętrowe. To była tragedia tam być. Byłam chora na zapalenie płuc. Mamusia poszła, pracowała, pomagała w kuchni, była przecież młoda osobą. Poszła, pomagała, a ja chora byłam.
Naloty były straszne. Samoloty pikowały dosłownie, bomby i odlot. Straszliwie tam się żyło, ile tam ludzi… To były takie duże bomby, że jak na placyk, który jest w tej chwili na Kopernika (tam jest PZU przy teatrze) bomba upadła, taki wielki lej był, że nie można było przejść. Wtedy sto osób zginęło w schronach. To była tragedia. […]
- Pamięta pani Powstańców, jak wyglądali?
Oczywiście, że pamiętam. Bardzo dużo miałam kolegów Powstańców, koleżanki. […] Ale jestem w takim wieku, że wszyscy prawie z Powstania poumierali. Jestem z 1927 roku, osiemdziesiąt cztery lata skończyłam w kwietniu. […]
- Może o Powstaniu pani jeszcze opowie, może o kolegach, koleżankach z Powstania, wejściu do kanałów. Czy pani widziała wejście do kanałów?
Przechodziłam przez kanał. Z Żoliborza na Starówkę przez kanał przechodziłam. Wychodziłam na ulicy Długiej, jak jest pomnik Powstańców, kościół wojskowy jest. Tam było wyjście z Powstania.
Trochę pomagałam, trochę nosiłam różnych rzeczy.
- Co pani nosiła, jedzenie?
Jedzenie nie bardzo, ale różne pisma, była gazetka powstańcza, to żeśmy roznosiły.
- Pani brała udział czynnie w Powstaniu?
Tak, brałam, że nie byłam zarejestrowana po prostu, ale że byłam młodą dziewczyną, właściwie bawiło mnie to.
Moja mama też pomagała, to zgadzała się.
- Ile razy pani przechodziła kanałami, raz?
Nie, kilka razy przechodziłam.
- Kilka razy z Żoliborza na Długą?
Tak.
- Na początku Powstania przenosiła pani gazetki?
Nie, nie z Żoliborza, z Kopernika na Długą. Żeśmy wychodzili na Żoliborz, bo koleżanka mieszkała na Żoliborzu. W alei Wojska Polskiego mieli dom i do niej żeśmy chodzili. Brata miała, który był w Powstaniu, brał czynny udział. Ona do niego nosiła jedzenie, mama dawała. Byłam z nią, żeśmy trochę pomagały tym młodym ludziom. Ale to są takie historie, że to było za dużo i za długo, bo to był rok 1939 i aż do maja 1945. W międzyczasie byli Niemcy, Rosjanie, wszyscy byli. Kradzieże później, jak weszli Rosjanie.
- Jak pani pamięta to wejście?
Mieszkałam na Radzymińskiej. Mama tam kupiła pokój. Radzymińską do Związku Radzieckiego jechali. Wszystkie meble od Berlina przez Warszawę, co mogli łapać, to Rosjanie zabierali i później handlowali. Mama nawet, pamiętam, za sto złotych szafę kupiła od ruskiego. Oni tu kupili, w następnym mieście sprzedali, wszystkim handlowali. To właściwie nic dobrego nie było do pamięci. Przeważnie młodzież od razu poszła, nie chcieli się uczyć, bo przecież nie było od razu szkół, to handlowali z Rosjanami.
- Nie ma pani złych wspomnień z nimi związanych?
Nie, naprawdę nic złego nie mam.
W kanale wodę miałam [wysoko], aleśmy nie zwracali na to uwagi, bo to było lato, było ciepło. Powstanie było: sierpień i wrzesień, do 5 października. Było ciepło, więc się nie liczyło. Później wojskowi byli, Powstańcy. Mieli wodę, bo z Wisły przywozili w specjalnych beczkach. Myśmy się myli, nie kąpaliśmy się, ale zawsze trochę, co dwa, trzy dni żeśmy się umyli. Ubrania nie było na zmianę, nie było się w co przebrać. Trzeba było uprać, a nie było gdzie wysuszyć, to chłopcy rozpalili ognisko na podwórku, zrobili trzepak. Myśmy siedziały rozebrane, oni nam powynosili, suszyli. Tak że to była tragedia. Od męża z lasu mam kilka książek, ale i mam kilka książek z Powstania Warszawskiego. Bardzo interesujące książki.
- Myślę, że pani wspomnienia są bardzo interesujące. W jakim ubraniu pani spędziła Powstanie?
Pamiętam. Zaraz powiem ciekawostkę. W 1939 roku byłam w spódniczce, bo przed wojną niestety do szkoły były mundurki. Zaczęłam chodzić do liceum Rzeszotarskiej, prywatne. Był modny zielony kolor, spódniczki plisowane, do tego bluzki kremowe z zielonym krawatem. Berety od niedzieli białe, kremowe, a na co dzień zielone. To nosiłam. W piwnicy pani mi przyniosła sukienkę po córce. Byłam szczupła, ale ta sukienka była bardzo obcisła, stale mi gdzieś pękała. Mamusia szyła, stale to reperowała, skądś nici przyniosła. Jak wróciliśmy na Poznańską, dostaliśmy pokój, to ktoś się do mamusi zgłosił, czy nie potrzebuje firanek. To był marynarz. Miał spodnie jak z filcu, marynarskie, rozszerzane dołem. Mamusia firanki kupiła, jeszcze coś. Przyszła, mówi tak: „Teraz ci zrobię, bo jak ty pójdziesz do szkoły? – Szkoła była dopiero od listopada. – Przecież musisz mieć jakąś spódniczkę”. Kupiła od niego te spodnie, właściwie on jej dał te spodnie dla mnie, przyszła do domu, w ręku uszyła mi z czterech klinów spódniczkę, jakąś białą koszulę, ale to chyba była chłopięca. Byłam mała, miałam metr czterdzieści czy więcej, nie wiem. Mama mi zrobiła taki strój. Miałam najładniejszy strój, jak przyszłyśmy na pierwszy dzień do szkoły: w ręku zrobioną spódniczkę, białą koszulę. To był mój strój wizytowy. Później już mama pokupowała materiały, już było lepiej.
- Uczyła się pani od listopada 1939 roku w liceum Rzeszotarskiej?
Tak. Ale skończyłam później, bo Niemcy nie pozwoli, żeby były prywatne licea, tylko były szkoły handlowe, szkoły zawodowe i technika. Trzy lata była szkoła i mała matura, a później była dopiero w technikach. Nie mam [matury] z Rzeszotarskiej, tylko mam technikum handlowe skończone. Później poszłam jeszcze na maszynopisanie, na angielski, na różne dodatki.
Później pracowałam w ministerstwie kultury. Nie narzekaliśmy, wszyscy pracowali u nas. […]
- W którym momencie Powstania pani dostała się do Pruszkowa? Po upadku Powstania czy w trakcie Powstania?
Pod koniec września. W Wacława, 28 września dostałam się do kościoła na Wolską.
- Z którego miejsca została pani z Warszawy zabrana?
Z Kopernika mnie zabrali. Najpierw obozem przejściowym był Uniwersytet Warszawski, tam nas trzymali pod namiotami. Stamtąd prowadzili nas pieszo do placu Piłsudskiego, Fredry zdaje się, do Senatorskiej, Wolskiej, na Dworzec Zachodni, do pociągu i do Pruszkowa.
- Może pani podsumować Powstanie? Czy ono pani zdaniem wybuchło słusznie?
Bardzo dobrze się szykowali, mój tatuś był długo w podziemiu, brat też był długo. Ale to później źle się skończyło. W Powstanie nam robili zrzuty Rosjanie, zagranica. Pociski, które rzucali, nie pasowały do broni, co mieli Powstańcy. Zaczęły się butelki z benzyną. Rzucali chłopcy, masę osób zginęło od takiej broni. Na Kopernika, na Tamce bardzo dużo osób zginęło.
- Powstanie wybuchło pani zdaniem słusznie, powinno wybuchnąć?
Oczywiście, przecież myśmy mieli jeszcze jedno powstanie, żydowskie w Warszawie.
- Pamięta pani to powstanie?
Tylko byłam przy murze, bo podawaliśmy im jedzenie. Chodzili Niemcy, ale oni tak chodzili pięćdziesiąt metrów dalej, a w międzyczasie były dwie, trzy cegły wyjęte, dawało się im jedzenie. Młodzież tak robiła, że w nocy… Na Wolskiej mieszkał kolega, a po drugiej stronie ulicy już było getto, to myśmy w nocy wychodzili pojedynczo, rzucaliśmy im czy wędlinę, czy mięso, czy pieczywo. Tam była okropna bieda. Później uciekały dzieci, u mojej mamusi była dziewczynka z getta.
Tak. Tatuś miał przed wojną krawca Żyda, garnitury szył. On później córeczkę nam przyprowadził.
- Do kiedy była ta córeczka z wami?
Długo była. Później on przyjechał, już po wojnie zabrał ją do Niemiec. Miał się pokazać, w ogóle w życiu się nie pokazał. Raz go spotkali rodzice na gdańskim rynku.
- Dziewczynka wyszła z Warszawy z wami?
On przyszedł po nią.
- Może chciałby pani jeszcze coś dodać z okresu okupacji? Może pani pamięta spotkania konspiracyjne w domu?
Oczywiście, u mnie się odbywały. Liceum Górskiego, brata mojego… Tatuś stał przy bramie, pilnował, bo to już było druga klasa licealna, oni już mieli poważne zebrania. Jednocześnie były partyjne zebrania. Dobrze, że u nas to miało miejsce, mieliśmy dwie klatki schodowe dostępne, kuchenną i od ulicy. W razie czego to tatuś dawał znać. Nie pamiętam, czym dawał znać, jak to było. Drugim wyjściem uciekali. Przychodziło dziesięć osób.
- Były czasami rewizje, przychodzili Niemcy?
Nie, akurat myśmy nie trafili na rewizję.
- Widziała pani łapanki na ulicach?
Oczywiście.
- Uciekła pani kiedyś z jakiejś łapanki?
Jak mamusia zmarła, to gdzieś mi to zginęło, u mamusi było. Miałam legitymację, że pracuję w sklepie. Mamusia kupiła sklep, żebym mogła być w tym sklepie, bo się uczyłam na kompletach. Dostałam zaświadczenie, ale nie skorzystałam z tego, krótko było.
- Nie legitymowała się pani nigdy Niemcom?
Z Żoliborza na Kopernika jeździłam, bo myśmy jeszcze mieszkali na Żoliborzu, przy placu Wilsona. Z placu Wilsona jeździłam na Radzymińską, tramwajem przez most Kierbedzia. Były często łapanki, ale jakoś mnie się nie trafiało. Dobrze uczyłam się niemieckiego. Nauczyłam się, że nie wsiadałam do tramwaju normalnym wejściem, tylko przednim, gdzie wsiadali Niemcy. Byłam mała, dwa warkocze długie. Nie wiedzieli, kto jestem, a jak coś mówił, to po niemiecku mu odpowiedziałam i w porządku. Jakoś się tak ochroniłam pewnie. Nawet później mamusia mówiła: „Ależ miałaś szczęście”, bo tak dużo osób znajomych zginęło właśnie w łapankach.
- Zapamiętała pani najbardziej tragiczną łapankę?
Oczywiście. Teraz tam przy Dworcu Gdańskim budują wiadukt. Tramwaje tam chodziły, na dole ulica Gdańska, z góry pojedyncze tramwaje. Do szkoły chodziłam do godziny siódmej, a o ósmej już była godzina policyjna. Bardzo się po siódmej starali, żeby zrobić jakąś łapankę na młodzież, bo młodzież miała dwa razy lekcję, rano i po południu. Przy kościele świętej Anny wsiadałam i jechałam na Żoliborz. Już się bałam, bo na końcu, jak on zjeżdżał z góry, to nie można było wyskoczyć na wiadukcie, a na końcu, przy ulicy Gdańskiej stali już z budami i czekali.
Tak, ale tak było nieraz, że jak ustawiły się dwa, trzy tramwaje, to już pędzili Niemcy. To były takie tramwaje, że nie miały drzwi, były bez okien, tylko motorowy miał. Zawsze się gdzieś przytuliłam, przy Niemcu stałam, jakoś mnie nie zabrali. W międzyczasie wybierali, ale było dużo osób, co mieli różne przepustki, też jeździli. Na Żoliborzu bardzo dużo było, całe bloki były przez Niemców pozabierane i oni tam mieszkali z rodzinami.
- Pani brat czy tato mieli takie przepustki?
Brat miał wtedy dopiero, jak tatuś go dał do szkoły straży pożarnej. To była średnia szkoła straży pożarnej. Ona jest, jak się dojeżdża na Bielany. On miał mundur oficerski straży pożarnej, [chodził] w czapce. Normalnie jeździł z Niemcami na przednim pomoście. Miał legitymację, że jest pracownikiem.
- Na Żoliborzu mieszkała pani w czasie okupacji?
Tak, z Poznańskiej się wyprowadziliśmy na Żoliborz, na Mickiewicza przy placu Wilsona.
- Na Żoliborzu też były łapanki?
Wszędzie były.
Wywozili. Brat do Mauthausen się dostał. Później w Mauthausen przeciął sobie rękę, żeby spowodować zakażenie, bo go ktoś w obozie nauczył, żeby to zrobił. Dostał się do szpitala, bo dostał zakażenia, później palca nie miał, w stawie miał obcięty palec, zrobili mu operację. Pomagał lekarzom później. Zastał go koniec wojny, wrócił, ale ponad dwa lata był w dwóch obozach, w Linzu był. Czerwony Krzyż dał znać później, bo mama pisała. Mają pisma, dostali pisma z obozu. Tatusia pismo też mam, że tatuś był w obozie, Czerwony Krzyż z Niemiec mnie dał pismo.
- Brat od 1942 roku był w obozie?
Do 1945 roku, do maja, dopiero wrócił.
Od 1942.
Już tego nie pamiętam, to było w lecie. W 1945 roku wrócił w Zofii, 15 maja, a wojna 8 maja się skończyła. Tata wrócił następny tydzień po nim.
- Cała rodzina była w komplecie?
Brat był krótko, pół roku chyba był. Maturę musiał skończyć, pojechał nad morze.
- Była pani świadkiem akcji ruchu podziemia? Czy widziała pani, jak się drukuje ulotki, jak się rozdaje ulotki?
Sama rozwoziłam ulotki.
Nie byłam członkiem żadnego zgrupowania, ale mój brat był w takim zgrupowaniu. Była willa na Żoliborzu, tam się spotykali, mieli drukarnię.
- W jakim zgrupowaniu był brat?
Nie wiem. Przy straży pożarnej.
Nie ma, powyjeżdżali, nie mam kontaktu.
Przy straży pożarnej w szkole na Żoliborzu. Jest ta szkoła, ale już nie starałam się. Brat zresztą umarł w 1987 roku. Dostał marskości wątroby, a nie pił wódki. „Po obozach” – powiedzieli lekarze.
- Oprócz ulotek pani brała udział w jakichś akcjach?
Chciałam dokończyć: oni bili ulotki, ulotki były wielkości A3, takie jak zeszyty. Tam były różne wiadomości, ale były też hasłem podawane. Miałam pelisę, ta pelisa miała kieszeń z boku. Jak jechałam do szkoły, to wstępowałam, brałam ulotki, w tę kieszeń wkładałam. Jechałam sobie do szkoły, wsiadałam na pierwszy pomost. Bardzo [dużo] mnie to zdrowia kosztowało. Ze mną koleżanka, bo tam był też jej brat. Myśmy to kilka miesięcy woziły, całe Powstanie chyba nawet woziłyśmy jeszcze, dlatego przez kanał wychodziłam. Nie wiedziałam, co tam jest, co mi dają. Tak mnie wykorzystywali może, bo nie interesowałam się tym, mnie to nie przeszkadzało. Żadnego chłopaka nie miałam, nie potrzebowałam. To wszystko było tragiczne. Teraz jest inna młodzież, inne wychowanie młodzieży, jak było kiedyś. […]
Warszawa, 18 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda