Hanna Kuczyńska „Ewa”
Nazywam się Hanna Świnarska-Kuczyńska, pseudonim „Ewa”. Właściwie mieszkałam całe życie i mieszkam na Żoliborzu. […]
- Jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej?
Wybuch drugiej wojny światowej. Sam wybuch zastał mnie na ulicy Czarneckiego przy kopaniu rowów. Należałam już przed wojną do harcerstwa. Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek do szkoły i tam była bardzo patriotyczna drużyna i nasza drużynowa z nami zadziałała tak, że myśmy były zorganizowane przy kopaniu. Nie wiem, czy wiecie, że były kopane rowy przeciwlotnicze na placach, żeby ludzie [mieli się gdzie schronić]. Myśmy tam byli bardzo ważni, bo wydawaliśmy zaświadczenia, że ktoś pełni obowiązek obywatelski. Tam myśmy byli bardzo wcześnie rano, to była Szkoła Rodziny Wojskowej, i raptem nalot, ale już były próbne naloty, więc poszliśmy na taras do tej szkoły i oglądamy rzekomo próbny nalot, ale coś widzimy, że strzelają. Oczywiście już żeśmy zrozumieli, że to jest wojna, i bardzo się ucieszyliśmy, że niedługo nasi dojdą do Berlina. To tak się dowiedziałam, że jest wojna.
- Czy rodzina, szkoła wywarły wpływ na panią?
Wielki wpływ. Mój ojciec był artystą malarzem i w ogóle nie był w wojsku, ale był na ochotnika w 1920 roku. Zginął bardzo wcześnie tragiczną śmiercią, zresztą niezwiązaną z wojną, jak miałam dwa lata. Wychowywała mnie matka, która była nauczycielką i posłała mnie właśnie do szkoły prywatnej sióstr zmartwychwstanek, która była bardzo patriotyczna. Tam byłam w harcerstwie.
- Jak to się objawiało, co robiliście? Jak zachęcali młodych ludzi do tego, żeby zachowywali się tak a nie inaczej?
Przede wszystkim [były] lekcje historii, która była bardzo szeroko [omawiana], następnie wszystkie uroczystości – uroczystości powstania listopadowego, styczniowego, to wszystko były akademie. Myśmy tam występowali, śpiewali, mówiliśmy. O, w ten sposób. I harcerstwo, dużo nas należało do harcerstwa.
- Pani czuła się wtedy w 1939 roku jako trzynastolatka odpowiedzialna za swój kraj?
Tak. Jak wybuchła wojna, to nas wezwali na Łazienkowską, gdzie była Kwatera Główna Harcerstwa i tam nam dali inne zadanie. Mianowicie naszą grupę i grupę chłopców z „Piątki”, to było V Gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego, które też było na Żoliborzu, to była drużyna wodna, przydzielili [nas] na Dworcu Gdańskim i myśmy tam, że tak powiem, obsługiwali praktycznie wyjazd żołnierzy na front. To wyglądało w ten sposób, że roznosiliśmy im żywność, papierosy i tak dalej. To trwało do zamarcia ruchu. Potem już żołnierze wyjechali, to zbieraliśmy rannych. Te odjazdy były oczywiście bardzo wzniosłe i żołnierze bardzo patriotycznie byli nastawieni, i my wszyscy też.
- Czyli cały wrzesień pani pracowała?
To znaczy do momentu zamarcia ruchu na Dworcu Gdańskim. Potem już, jak była okrążona Warszawa, oblężona, to to się rozproszyło bardzo, już każdy, że tak powiem, sobie. Ale wcześniej miałyśmy za zadanie, żeby jeszcze pomagać komu można, starszym ludziom się pomagało. O, w ten sposób, ale to już nie należy do wojska, to tylko tak mówię.
- Potem w październiku Niemcy zdelegalizowali wszelkie organizacje społeczne, w tym harcerstwo.
Przede wszystkim zaczęliśmy chodzić do szkoły, ale tylko trzy tygodnie, bo potem Niemcy zlikwidowali szkoły średnie, bo już byłam w szkole średniej po sześciu klasach szkoły. Po sześciu oddziałach szkoły poszłam do gimnazjum i nas wtedy nasza drużynowa, która nazywała się Halina Kowalewska, skierowała do pomocy, tak już nieoficjalnie, w Szpitalu Ujazdowskim. Tam, że tak powiem, [niosłyśmy] pomoc rannym żołnierzom. To był szpital wojskowy na ulicy… Teraz to jest Piękna, a to się jakoś inaczej nazywało, w tej chwili zapomniałam. Piusa XI. […]
- Co na to pani matka? Czy nie protestowała, że dziecko było zaangażowane?
Tak, byłam bardzo samodzielna z racji tej, że byłam jedynaczką i moja mama była poza domem, pracowała w zarządzie Miasta Stołecznego Warszawy. W związku z tym jako siedmioletnie dziecko przyjeżdżałam nieraz do mamy, co nie było łatwą rzeczą, bo to był inny dojazd jak teraz, tylko Nalewkami, Tłomackiem, Bielańską tramwajem się jeździło z Żoliborza, ale dlatego mama była dość przyzwyczajona do mojej samodzielności. W trakcie, że tak powiem, wojny, też miałam już później, tak przeskoczymy trochę, różne zadania, wyjścia, o których mamie nie mówiłam. Właśnie poruszyłam w tym piśmie [sprawę], że matki to były ciche bohaterki, dlatego że najczęściej nie mogły pytać: „Gdzie idziesz?”, tylko cicho: „Kiedy wrócisz?”. Tak to było, tylko krzyżyk na głowę albo na czole raczej, albo za odchodzącą córką. To było naprawdę wielkie bohaterstwo. Już potem jako matka dopiero to zrozumiałam.
- Czy pani wtedy, mając trzynaście lat, zdawała sobie sprawę, że to, co pani robi, jest groźne dla pani?
Mam dość dziwny punkt widzenia na tą sprawę. Mówią, że dzieci [były] bohaterskie. Dzieci nie w pełni, pamiętam siebie, zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa. To nie można ich nazwać w pełni [bohaterami], bo dla mnie bohater jest świadomy, zdaje sobie sprawę, a ten, który sobie nie zdaje sprawy, to nie [jest bohaterem]. No, na przykład jeszcze w czasie oblężenia taka pani mnie wysłała do mydlarni, która była na drugim końcu Żoliborza, żeby jej kupić perfum, to przecież… I poszłam, i mało mnie nie zabiło. Musiałam wrócić, bo akurat w ten dom, jak wychodziłam, strzelili. Na szczęście tam nie doszłam. Ale po prostu tylko mówię – człowiek sobie nie zdawał w tym wieku sprawy. Już później, w czasie [Powstania], miałam piętnaście, szesnaście lat, to już więcej, ale na początku to była wspaniała, patriotyczna przygoda. Tak bym to nazwała.
- Co pani robiła w czasie okupacji? Czy chodziła pani do szkoły, pracowała?
Chodziłam do trzech szkół. Najpierw na komplety pierwszy rok, gdzie skończyłam drugą [klasę] gimnazjalną, potem zdawałam do Konopnickiej, do trzeciej klasy i zostałam przyjęta. Najpierw chodziłam do tej szkoły, ale wtedy już powstawało getto. Musiałam przejeżdżać przez getto, bo szkoła Konopnickiej była spalona w 1939 roku i byliśmy „przytuleni” do gimnazjum Słowackiego, które było na Wawelskiej.
Warszawa i komunikacja w niej trochę inaczej wyglądała, trzeba było przejeżdżać przez getto, czyli wskakiwał policjant, stał na tym i się jechało, ale to było niebezpiecznie, bo nieraz [była] strzelanina. Mama mi nie pozwoliła i mnie zabrała z tamtej szkoły. Wtedy się przeniosłam sama, już bez wiedzy mamy, do szkoły mojej przyjaciółki, tym razem na Pragę, i tam chodziłam nie za długo, bo moja mama także [mnie stamtąd zabrała]. I tam zmieniłam drużynę harcerską. Właśnie tam, wtedy w tej szkole, chociaż byłam nie za długo, wstąpiłam do „trzynastki”, jak mówię, bo przedtem byłam u sióstr zmartwychwstanek, już nie pamiętam, jaki miała numer, byłam za mała. Mama też nie wyraziła zgody, żebym po mostach przejeżdżała i tak dalej, że niepotrzebnie się narażam, że taka sama szkoła jest na Żoliborzu na placu Inwalidów, bo to były kursy przygotowawcze do szkół zawodowych trzeciego stopnia. Pod przykrywką myśmy się uczyły tych przedmiotów, których tam nie było, jak historii, geografii, powiedzmy, łaciny, bo niemiecki to był, o tak. W tej szkole skończyłam półtora [roku] czy dwa lata, już nie pamiętam ile.
Potem jeszcze były szkoły zawodowe. Zapisałam się do szkoły na Miodowej, tam bardzo mało chodziłam, bo w tym czasie to już czuło się pełne zagrożenie. Myśmy w trzy koleżanki (jedna nawet to pracuje teraz w Muzeum u was) chodziły, zapisałyśmy się do „Philips-Werke”. Tam był wspaniały dyrektor, który przyjmował młodzież, która przychodziła tam i świeciła oczami od czasu do czasu, podpisywała listę. Po prostu nawet w domu mam gdzieś jeszcze legitymację. Oni co drugi miesiąc zatopione w plastiku legitymacje wydawali i stemplowali, na parzyste inne, na… […] Tam musiałyśmy chodzić.
- Kiedy pani się zetknęła po raz pierwszy z konspiracją?
Z konspiracją to się zetknęłam właściwie w 1939 roku, już wtedy kiedy żeśmy jeździły do Szpitala Ujazdowskiego. To już była konspiracja, bo myśmy niektórym zagrożonym starali się przynieść ubranie, bo nie wszyscy byli przecież z Warszawy, żeby na nich łapy Niemcy nie położyli. Ułatwialiśmy im korespondencję, według mojej opinii to już była konspiracja, cały czas. Potem to wszystko to już była konspiracja, nawet szkoła to już była konspiracja.
- A drużyna harcerska? Jakie zadania pani miała tam w tej drużynie?
Oprócz typowo harcerskich sprawności, jakie myśmy normalnie miały, to miałyśmy tak – swoje grupy, gdzie uczyliśmy młodsze dzieci historii, którą same już posiadałyśmy; miałyśmy kursy sanitarne, sobie wzajemnie żeśmy nawet zastrzyki próbowały robić; i [kursy] łącznościowe, dużo miałyśmy zadań z łączności. Poza tym drobne rzeczy, jak pisanie po murach różnych rzeczy, na przykład „Polska Walcząca” to żeśmy wieczorami pisały po murach dwoma ruchami, raz i dwa, i już była „Polska Walcząca” albo tam jakieś inne rzeczy.
- Gdzie się te zbiórki odbywały? Bo one też były nielegalne.
U każdej z nas. Najczęściej były u Cesi Kowalskiej, która siedziała, już miała za sobą Pawiak, ją bardzo szybko zgarnęli przypadkiem i ją [potem] puścili, mieszkała na Zamoyskiego; albo u naszej zastępowej, którą była Hanka Lewińska, bo miałyśmy dwie Lewińskie, które nie były rodziną. Ninka Lewińska była jeszcze, jeszcze była Baśka Konarzewska i jeszcze była… Już zapomniałam tej ostatniej, no nie mogę [sobie przypomnieć].
- Ile osób pani znała na tych zbiórkach, ile przychodziło na zbiórki?
Przychodziło sześć, siedem [osób]. To były małe grupy, bo to się [odbywało] u mnie w domu na Żoliborzu, tam przyjeżdżały. Potem jak nawet niektórzy się dziwili, skąd ja się znałam, a ja się znałam przez przyjaźń. Po prostu tam przez jakiś czas byłam z moją najlepszą przyjaciółką, z Baśką Konarzewską, i potem we dwie żeśmy chodziły wtedy napisy robić i tak dalej, i tak dalej. […]
- A czy jeśli chodzi o to pisanie na murach, to pani dostawała jakieś polecenie?
Tak, to było zadanie. Ogólnie to były takie akcje różne, albo „Hitler kaput”, ale to już większej wprawy wymagało. To nie chodziło się samemu, tylko we dwoje, troje, bo dwie osoby albo przynajmniej jedna musiała kapować, czy ktoś idzie, czy nie idzie. […]
- Czyli dostawała pani polecenie, że „Dzisiaj w nocy”, czy „Dziś wieczorem”?
To było wszystko na ochotnika. „Która na ochotnika?”, to tak się działo. Na ochotnika na ogół były wszystkie.
- Czy bardzo się zmieniło pani życie, warunki socjalne, mieszkaniowe?
Bardzo, znaczy mieszkałam z mamą w niedużym mieszkaniu w Domach Miejskich na Żoliborzu, zresztą do tej pory tam mieszkamy, i była pomoc domowa, ale musiała być [zwolniona], trzeba było jej podziękować. Ona jeszcze przez jakiś czas chciała z nami być, to powiedziała, że nie chce żadnej [zapłaty], bo była bardzo przywiązana do nas na zasadzie rodziny. Nazywała się Ewa, gdzieś mieszkała na terenie Lubelszczyzny i tam jeździła po prowiant, bo przecież wszystko było na kartki, był „dźwiękowiec” na kartki. Wie pani, co to jest „dźwiękowiec”? Chleb, bo tak żeśmy go nazywali, dlatego że to był ciemny chleb, poza tym ludzie nieraz różne dźwięki po nim oddawali, przepraszam, że tak mówię. […] W związku z tym trochę marmolady, nieraz olej, cukru minimalnie.
Tak że w czasie okupacji zresztą już leżałam w szpitalu, bo anemię miałam, bo miałam słabą krzepliwość krwi. Jak się rozwinęłam, to miałam bardzo trudne okresy, dlatego i w czasie Powstania leżałam, bo okres był bardzo trudny dla mnie. W związku z tym…
- Pani ma na myśli okres okupacji, tak?
Tak, w czasie tak. Tam jeździłam na obiady na ogół z bańką, bo tam były obiady, więc to była radykalna zmiana. Najpierw były domowe, był ktoś, kto to robił, a potem jak byłam chora, to mama przywoziła. Mama przed wojną była, zanim wyszła za mąż, nauczycielką i jako jedna z nielicznych, jako chłopomanka, ofiarowała się pójść na wieś uczyć i uczyła pod Warszawą w szkole. Tam miała uczniów, którzy ją bardzo kochali, bo tam miała ileś tam uczniów przydzielonych, musiałaby połowę uczniów zostawić poza szkołą, a mama wszystkich uczyła na dwie zmiany. I mama tam się zaopatrywała w czasie wojny.
- Ale pani jeszcze mówiła, że mama pani pracowała…
W Zarządzie Miejskim. Tak, bo mama pracowała w Zarządzie Miejskim, wydział ewidencji ludności i tam był właśnie rejestr, […] gdzie gestapo przychodziło, jak kogoś poszukiwało, jak tam ktoś wydał jakieś nazwisko czy coś. Wtedy odbywała się tam taka akcja, że ponieważ to była wielka sala, to wielki ruch był, urzędniczek było kilka, i tak, albo, jak mogli, to wyjmowali kartkę, że nie ma takiego, a jeśli nie, to ktoś bardzo spostrzegawczy, kto miał świetną pamięć wzrokową, zapamiętywał kto i gdzie mieszkał i natychmiast ktoś jechał i uprzedzał tą osobę. Jak po niego przyszli, to go nie było.
- Pani mama należała do konspiracji, czy to były takie działania po prostu?
To było taka chyba wewnętrzna ich [inicjatywa], to po prostu ich była konspiracja. Oficjalnie chyba nigdzie nie należała, tak mi się wydaje.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Na Żoliborzu, chociaż miałam przydział w szkole na ulicy Polnej, chyba numer 7, tam była szkoła.
- Czyli już przed wybuchem Powstania pani wiedziała, że Powstanie wybuchnie?
Tak, wiedziałam, bo myśmy mieli przydziały. Tam była też Hanka Lewińska i chyba Baśka Korzeniowska, [wtedy] Konarzewska, bo to jej nazwisko z męża powiedziałam w tej chwili.
Była taka sytuacja, że to był 1 sierpnia i moja mama rano przyjechała z prowiantem, już była na urlopie i jechała do magistratu po pensję i po deputat i czekałam, aż mama wyjdzie. Mama wyszła po godzinie pierwszej. Nie chciałam, żeby mama widziała, tylko chciałam ją wypchnąć jak najprędzej, żeby wyjechała z Warszawy, bo tam miała właśnie załatwiony przez uczniów maleńki pokoik, gdzie wywiozła obrazy mojego ojca, bo były przedtem już naloty rosyjskie i mama była bardzo nerwowa, bardzo się bała i chciała ocalić obrazy ojca. W związku z tym [chciałam], żeby mama tam pojechała. I mama pojechała.
A na Żoliborzu Powstanie niestety zaczęło się koło wpół do drugiej chyba, jak wszystkim wiadomo, i koniec. Usiłowałyśmy z Baśką jakoś [przejść], bo był taki okres, że z podniesionymi rękami puszczali, ale bardzo krótko, bo trzeba było przejść przez nieszczęsny wiadukt. Potem już do wszystkich strzelali, więc już nie było sensu [próbować]. Ja się przedostałam na ulicę Krechowiecką, jako że tu byłam zupełnie sama, a tam miałam kuzynów. No i co dalej robić? Aha, jeszcze przedtem tam budowaliśmy barykadę na rogu Krechowieckiej i Słowackiego.
Tak było na Żoliborzu, że pierwszego dnia Powstania Niemcy opanowali cały Żoliborz, nasi się wycofali do puszczy Kampinoskiej, „Żywiciel” się wycofał, i w związku z tym myśmy zostali, bo Niemcy na noc się też wycofali. Myśmy od samego rana już budowali duże barykady.
- Czyli to było 2 sierpnia, tak?
Drugiego sierpnia. Nasi wrócili potem, ale jak myśmy już tę barykadę [niezrozumiałe], tramwaj żeśmy przewrócili, to znaczy nie ja, tylko mężczyźni, mówię wszyscy ci, którzy brali udział, a właściwie każdy to robił, kto tylko mógł. Przewrócony był tramwaj, lady sklepowe były wynoszone, wszystko, co było można. Wykopywało się płyty chodnikowe.
- Czy był tam ktoś, kto przewodził?
Spontanicznie. Prawdopodobnie był ktoś, ale trudno mi powiedzieć, kto to był i jak to było. Wszyscy, jak się ktoś dowiedział, że się barykadę buduje, to zaraz tam był.
- Pani też nie miała żadnego przełożonego ani nikt pani nie kazał?
Nie, nie miałam przełożonego, [byłam] bez przełożonego i to dłuższy czas. Potem Baśka Konarzewska złapała kontakt ze szpitalem, który był w forcie Sokolnickiego. Nie wiem, czy pani wie, gdzie jest ten fort? To jest na terenie parku na Żoliborzu, bo tam był szpital powstańczy. Ona tam [złapała kontakt] i chciała, żebym ja [też tam poszła], ale to potem był już wypadek 6 sierpnia, o którym tu wspominałam. Chciałam być koło Krzysia, który strasznie rozpaczał, ale jemu nie mówiło się, że mama nie żyje, tylko mówiło się, jest duża strzelanina i mama nie może wrócić, żeby już oswoił się trochę z jej nieobecnością.
- Proszę opowiedzieć trochę o tym wypadku. Pani do 6 sierpnia była ciągle u swoich krewnych na Krechowieckiej, tak?
Tak, na Krechowieckiej, potem na Słowackiego chyba 27. Ten dom się nazywa Zimowe Leże, bo dawniej na Żoliborzu to była I kolonia, IV kolonia, Domy Szklane, Zimowe Leże, Domy Miejskie. Żoliborz był mały, to wszyscy wiedzieli bez numeru.
Matka Krzysia bardzo się bała, bo mieszkała na czwartym piętrze na Krechowieckiej i przeszła do swojej kuzynki, do Zimowego Leża, która mieszkała na parterze. Tam 6 sierpnia, gdzieś koło południa, raptem słyszymy huki, straszne huki, a była już postawiona barykada. Pierwsze posterunki były przy szkole pożarniczej, która jest wysunięta dalej w głąb Żoliborza. Nie w głąb Żoliborza, ale tam właśnie w kierunku Marymontu i Bielan, tam były pierwsze [posterunki]. A tu, bardzo dziwne, bo słyszymy i wystrzał, i wybuch, i wystrzał, i wybuch, i coś widzimy, że jest nie tak. W związku z tym wszyscy schodzą do piwnicy. A ten dom, to chyba był jedyny taki na Żoliborzu, który był tak zbudowany, bo piwnice się przekopywało z klatki do klatki, żeby można było przejść piwnicami, to już później, a ten dom to był tak budowany – korytarz cały i piwnice wszędzie. Można było... Dom stał tak – dwie klatki tu i pięć tu [w kształcie litery „L”] i można było dom przejść, to jest bardzo ważne, cały ten teren, nie wychodząc z bloku. I tak – wszystkie klatki były od frontu zamknięte, tylko jedna boczna była otwarta i końcowa. Raptem słyszymy, jak jesteśmy w piwnicy, łomotanie do drzwi. I teraz tak – otworzyć czy nie? Nie wiemy kto, więc zdania są podzielone, ale mówimy szybko: „Nasi wiedzą, którędy wchodzić, to nie nasi!”. Ale oni nie czekali…
- To drzwi były pootwierane dla Powstańców, tak?
Te końcowe, a te od frontu były zamknięte, tylko jedne boczne i ostatnie [były otwarte], żeby wszyscy, nie tylko Powstańcy, kto chciał, to tam wchodził, żeby się ustrzec.
Słyszymy łomotanie w drzwi i potem wybijanie szyb, bo oszklone tam są ciągle. Jak już wybili szybę, to sobie otworzyli. Słyszymy już niemieckie głosy, wszyscy się cofnęli do bocznych piwnic. Zaczęli strzelać i wtedy matka Krzysia powiedziała, która świetną niemczyzną mówiła: „Nie strzelajcie, bo tu jest sama ludność cywilna, małe dzieci, kobiety”. I wtedy wszyscy, jeśli nawet ktoś był z jakąś funkcją, to opaski [rzucił] w węgiel i wszyscy żeśmy wychodzili. Przestali strzelać i tam nas wystawili. Wtedy nas podzielili, wszystkim młodym, to znaczy mnie w tej grupie też, kazali iść prosto do placu Wilsona w kierunku barykady, nie mówiąc, o co chodzi, tylko myśmy tak szli, a reszta została. Idziemy i do momentu, kiedy wchodzimy na barykadę, to oni schodzili z tej barykady, nie wiem. Oni do nas zaczęli wtedy bardzo strzelać, a my jeden krok i już byliśmy bezpieczni, bo nas chroniła barykada i do poprzecznego, jak to przezywam, rowu strzeleckiego, który był przy Sierpeckiej, żeśmy uciekli, bo myśleliśmy, że chcą nas rozstrzelać przecież w ten sposób, ale wróciliśmy, ta grupa naszych, bo to była mniej więcej młodzież znająca się. Następnego dnia rano widzieliśmy, że Niemcy się wycofali i okazuje się, że chcieli, żebyśmy my [tą barykadę rozbierali]. To był oddział austriacki, który chciał przejechać, nie zdawali sobie sprawy, nie wiem, o co chodzi, do tej barykady strzelali, chcieli ją rozwalić, a potem chcieli, żebyśmy my rozbierali tą barykadę. I wtedy zrobili tak, że następną grupę, wszystkich dorosłych wzięli, tylko już staruszki i dzieci zostawili, a tamtym kazali iść. Wtedy matka Krzysia powiedziała, że boi się iść, bo przecież strzelali do nas. Mówi: „Nie, pójdę z wami, rozbierzcie barykadę, to wrócicie do siebie”. I poszła, a w tym czasie na nieszczęście, już muszę to powiedzieć, nasi podeszli z drugiej strony i ta pani Lucyna, bo tak miała na imię, nazywała się Lucyna Olszewska, stała, bo on ją wziął jako tłumacza koło siebie. Do niego strzelali, niestety ona dostała kulą prosto w serce podobno, tylko zabulgotało i od razu padła, tylko „O, Jezu!” krzyknęła. Jeszcze dwie osoby były ranne i wycofali się wtedy wszyscy.
Krzyś został sam, Krzyś, któremu dwa miesiące przedtem, bo w czerwcu, ojca zabili w Oświęcimiu. Został sam i czułam się zobowiązana trochę się nim opiekować, bo bardzo rozpaczał. Jak byłam chora, to tam leżałam przez ponad trzy tygodnie.
- Czyli pani nie poszła do tego szpitala, żeby się opiekować dzieckiem?
Poszłam potem, ale tam byłam, nie mieszkałam tam, tylko załatwiałam im różne sprawy, na przykład przynosiłam i starałam się zdobyć od ludzi materiały opatrunkowe, prześcieradła, które się rwało na bandaże, wszystko, co się nadawało. Przecież Żoliborz to nie była dzielnica, gdzie były jakieś zakłady, to była dzielnica typowo mieszkaniowa, mieszkaniowo-willowa. […] Tam, że tak powiem byłam z doskoku, trochę u Krzysia, trochę tam. Jeszcze wodę nosiliśmy do szpitali i takie różne rzeczy, taka cała grupa była.
W momencie kiedy już wiedzieliśmy, że Żoliborz jest zdobywany, bo pierwszego dnia to zdobyli tam, gdzie mieszkam, a tam tylko od czasu do czasu po coś chodziłam, to była aleja Wojska Polskiego tutaj, od Instytutu Chemicznego, to wszystko inaczej wyglądało, jeśli pani Żoliborz zna, to tam to już było zdobyte, to już chciałam być z Krzysiem, żeby ktoś się nim zaopiekował, żeby czuł kogoś swojego, nie obcych ludzi.
Pierwszego dnia weszli do nas i wtedy myślałam, że nas wszystkich zabiją, bo na zapleczu Zimowego Leża była stara Prochownia, przy której był rów strzelecki. Nas tam wszystkich ustawiali i karabiny maszynowe i w tym momencie strzelała się ich artyleria. Strzeliła w ten dom właśnie, w Zimowe Leże, i tam raniła dwóch Niemców. Naszego kogoś raniła i dwóch Niemców i się wycofali i przyszli dopiero następnego dnia. Już przyszedł jakiś inny oddział i ten już nas nie stawiał pod murem, tylko nas już wyprowadził.
A jeszcze była taka sytuacja, że dwóch Niemców, których żeśmy wzięli też jako rannych, też opatrzyliśmy, bo byliśmy uczeni tego zawsze - wróg ranny to już nie jest wróg, to trzeba go także opatrzyć. W związku z tym jeden z nich to był taki, że przeklinał nas, nie chciał nic od nas wziąć, a drugi nas bronił, potem jak Niemcy weszli, [powiedzieli], że my się nimi opiekowaliśmy i tak samo żeśmy opatrzyli.
- Pani zanim przychodziła pracować do tego szpitala, ciągle w fortach Sokolnickiego, czy gdzie indziej? Gdzie ten szpital był, do którego pani chodziła?
Na Krechowieckiej 6. Wie pani, gdzie jest Krechowiecka? Tam to byłam tak raczej z doskoku. Najwięcej byłam właśnie w forcie Sokolnickiego, bo tam była Basia i tam właśnie, że tak powiem, różne zadania [miałyśmy] z doktór, nie pamiętam jej nazwiska, albo Zarzycka albo Zakrzewska, to takie podobne nazwiska.
- Czyli do kiedy mniej więcej ten szpital…
Jakieś dwa dni [przed] wyjściem naszym z Warszawy.
- I te dwa szpitale w forcie…
Tak, jeszcze od czasu do czasu taka grupa była w ZUP-ie, pani nie wie, co to jest ZUP, to jest Mickiewicza 25 i 27, to są dwa ZUP-y. Tam był też punkt kolportażu, to nieraz tam byłam. To tyle. […]
- Proszę pani, jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich?
Powiem taką historię – ustawili nas, już jak nas prowadzili, ta druga grupa, i Krzyś biedny ze mną, zapłakany strasznie, buzia czarna, tylko tutaj [na policzkach] białe drogi od łez, kurczowo trzymający się, płaczący. Podszedł do niego młody żołnierz i dał mu cukierka i coś tam do niego mówił po niemiecku. Wtedy do niego podszedł jego dowódca prawdopodobnie i zaczął go strasznie rugać i on tylko tak na baczność się odkręcał, latał dookoła niego, wymyślał, a ten się odwracał na baczność. Wtedy zrozumiałam, że są wśród nich także ludzie, niektórzy, którzy są, bo muszą. Niestety tak było.
- Czy pani widziała jakieś sceny zabijania ludzi?
Widziałam takie sceny. Jak żeśmy wychodzili ten pierwszy raz z Zimowego Leża, to wychodziła matka z maleńkim dzieckiem i szedł koło niej mąż, który miał plecak i prawdopodobnie wszystko dla dziecka. Szli razem i Niemiec do niego doskoczył, plecak zobaczył prawdopodobnie, i strzelił mu w głowę i on upadł na miejscu. Do bezbronnego człowieka [strzelił], więc dwa takie przypadki w ciągu dwóch dni. Ta żona chciała zobaczyć, czy żyje, czy może tylko [jest] ranny, może plecak chciała wziąć z rzeczami dla [dziecka], przecież dziecko było malusieńkie, to przystawili jej [pistolet], powiedzieli Raus! – i koniec, i tyle. Dałam takie dwa przykłady.
- A mimo to, jak ranny Niemiec był, to trzeba było mu pomagać. Czy to było trudne?
Trzeba było. To było trudne, ale nas zawsze uczyli, że ranny wróg przestaje być wrogiem.
- Jak reagowała ludność cywilna? Jak pani zapamiętała, jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców, w ogóle do całego Powstania?
Do nas wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek funkcje, to już pod koniec niezbyt przychylnie, ale na początku to z entuzjazmem, dawali nam wszystko, i żywność swoją, i częstowali, i tak dalej, ale potem, jak już… Przecież myśmy wyszli chyba 30 września z Żoliborza, już po Mokotowie. Mokotów już był zdobyty, a właściwie nasi się do ostatniej chwili bronili, tam jeszcze część przecież przedostała się do Wisły i część z nich podobno na drugą stronę się dostała, tak że Żoliborz był wzięty w walce jako chyba ostatnia dzielnica. Mokotów część walczył, a część się poddał.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje, jaka jest ogólna sytuacja?
Nie, zupełnie nie.
- Żadnych informacji pani nie miała z nasłuchu radiowego, gazetki jakieś?
A to w czasie okupacji to tak.
W czasie Powstania tak, to były gazetki, „Wiadomości” i jeszcze druga była, jakoś się nazywała, nie pamiętam. To, co się przeczytało, to się dalej dawało.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach?
Wiedzieliśmy, tak. Wiedzieliśmy, że na przykład Mokotów... Szóstego sierpnia to myśmy się strasznie bali wszyscy, dlatego że wiedzieliśmy, co się dzieje na Ochocie, że tam zabijają ludzi, że gwałcą kobiety, że się straszne rzeczy dzieją, i myśleliśmy, że nas to też czeka.
- Czy pani w jakiś sposób zapamiętała próbę połączenia się Żoliborza ze Starym Miastem?
Oo, to pamiętam. Pamiętam to, oczywiście. To przyszła grupa z Puszczy Kampinoskiej, grupa przyprowadzona została. Tam było dużo niestety [ludzi] z lasu, nie bardzo umiejących się [poruszać w mieście]. Walka w mieście jest inna niż [w lesie].
- Czy pani w ogóle osobiście zetknęła się wtedy z tym tematem, czy pani widziała?
Z rannym jednym. Dwa razy był atakowany Dworzec Gdański tutaj przy wiadukcie i tam na polu pełno zostało zabitych. Cześć się wycofała z jednym rannym, który był załamany kompletnie wtedy, bo widział, że
gros jego kolegów tam poległo.
- Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania? Co pani jadła? Czy pani miała się gdzie umyć?
Studzien było bardzo mało. Właśnie jak wodę brałam dla Krzysia, to [brałam ją] z tego szpitala Krechowiecka 6 i tam były ciągłe kolejki. Tam była studnia artezyjska, były gdzieniegdzie kopane [studnie]. Potem dowiedziałam się, że u nas, gdzie mieszkałam, gdzie prawie nie bywałam, bo to był drugi koniec dzielnicy, Aleja Wojska [Polskiego], studnia była wykopana, ale to było część takich wykopanych. Tam był też, powiem, tragiczny wypadek, dużo ludzi stało, bo ten dom jest z czterech stron taka studnia i wszyscy uważali, że tam jest bezpiecznie, a tymczasem, jak oni się wstrzelali, to wstrzelili się w tą studnię. Tam też parę osób zginęło. O tym dlatego wiem, że wtedy też szłam po wodę i leżałam w rowie, bo już jak był ostrzał, to się ludzie kładli w rowy, jak nie byli w mieszkaniach.
- Trudno się chodziło po ulicach?
Po ulicy się nie chodziło, chodziło się albo domami, albo rowami, albo gdzie wiadomo było, że nic nie grozi, jakaś wewnętrzna [ulica], a tak to, jak mówię, wszystkie domy były pokopane. Nikt nie szedł Mickiewicza, tylko szedł ZUP-em, bo to długi taki ten ZUP, bo to było wszystko pokopane, poprzekopywane, były przejścia piwnicami wszędzie.
Jadłam? Oj. Z jedzeniem było bardzo marnie na Żoliborzu, bo nie było magazynów, bo zapasy ze sklepów się [skończyły]. Pamiętam, że każdy gotował, gdzie kto mógł. Nieraz mnie się zdarzyło jeść w szpitalu, załapałam się tam na forcie Sokolnickiego, a nieraz to tutaj, w Zimowym Leżu. Aha, były płatki, bardzo duża ilość płatków owsianych, która była trochę stęchła i je porozkładali na oknach, żeby trochę [się] wietrzyły na słońcu. W tym czasie strzelił gdzieś blisko pociąg, nie pociąg, a pocisk i szyby poleciały, proszę sobie wyobrazić, w nasze płatki. Duże kawały się wyjmowało, ale zupełnie mniejsze się wyjmowało dopiero po ugotowaniu, więc takie było jedzenie. Aha, kiedyś był jakiś zrzut, bo to jeszcze przecież były zrzuty, to do nich lataliśmy, to nieraz z tych zrzutów [coś] było. Różnie.
- To były zrzuty rosyjskie czy brytyjskie?
Rosyjskie były takie, że mogły zabić, bo nie na spadochronach, tylko [spadały] prosto [na ziemię]. Tam była tuszonka jakaś. Jak była broń, to nie było amunicji, na przykład takie rzeczy; jak była amunicja, to broni takiej nie mieliśmy.
- Czy pani osobiście [poszła] do jakiegoś takiego zrzutu?
Raz pomagałam przenosić, bo się do wszystkiego brałam, jak miałam siłę.
Miałam opaskę funkcyjną, tak, oczywiście. Tak, to by mnie nigdzie nie puścili przecież, do szpitala by mnie nigdzie nie wpuścili. Tylko potem trzeba było się [jej] niestety pozbyć, jak już nas wyprowadzali.
- Czy z najbliższymi się pani kontaktowała przez okres Powstania? Czy z matką pani miała kontakt?
Matka moja, jak się okazało, zdążyła wyjechać do Gołkowa, tak jak mówiłam na początku, tam była. Do mamy to dopiero dotarłam chyba w dwa tygodnie po wyjściu z Warszawy. Mama uklękła na środku alei i zamiast mnie witać, to się modliła.
- Czy uczestniczyła pani może w jakichś uroczystościach religijnych czy kulturalnych? Czy coś takiego się tam odbywało?
Odbywało się w kościele u nas, odbywało się. To byli księża, ale kościół był częściowo zrujnowany, bo był częściowo zrujnowany, zresztą zupełnie inaczej wyglądał.
Stanisława Kostki, księdza Jerzego Popiełuszki teraz byśmy tak powiedzieli, to już wszyscy wiedzą, który. Tam zaraz przy torach kolejowych, Dworzec Gdański przecież niedaleko, były baraki dla bezrobotnych na Żoliborzu i oni pierwsze, co zrobili, to spalili te baraki i ci wszyscy…
Niemcy z pociągu pancernego, który jeździł po… To by dużo…
W czasie Powstania, tak. Spalili te baraki i wszyscy uciekli i ci uciekinierzy właśnie uciekli do kościoła, bo tam podziemie kościoła okupowali i tam gotowali i tam wszystko [robili], więc nieraz tam się odbywały [msze]. Każdy we własnym zakresie, kto był wierzący, jak mógł przejść, to na chwilę wskoczył do kościoła. I tak to było. Mszę jak księża mogli, to też odprawiali.
- Żadnych pani uroczystości kulturalnych [nie pamięta]?
15 sierpnia była uroczystość, to żeśmy tam podeszli wtedy, pamiętam, ale na krótko też, bo był obstrzał. Oni wtedy też uparli się strzelać, też wiedzieli, co to jest 15 sierpnia, więc też potrafili dawać.
- Czyli pani się poruszała tutaj naokoło placu Wilsona, tak?
Plac Wilsona, Krechowiecka, chyba ze dwa razy byłam, ale to tak sporadycznie, w tym… Jak to wytłumaczyć? To był najdalej wysunięty punkt, taki jak hala Marymoncka, to tam kiedyś byłam też chyba ze dwa razy. […]
- Pani mówiła, że najgorsze wspomnienie [to] 6 sierpnia, a czy ma pani jakieś dobre wspomnienie z Powstania?
Dobre wspomnienia to mam wtedy, jak spotkałam kogoś z przyjaciół, że jeszcze żyje. To były najlepsze wspomnienia w czasie Powstania.
- Co się z panią działo po upadku Powstania? W ogóle jak pani zapamiętała ten dzień, kiedy Żoliborz kapitulował?
To wyjście było bardzo trudne, szłam prawie w końcówce, bo cóż, Krzysia nie mogłam wziąć na ręce, bo zapomniałam powiedzieć, że niedługo przed Powstaniem miałam operację ślepej kiszki i to się później otworzyło, bo się nie goiło, miałam słabą krzepliwość krwi, więc czteroletniego dziecka [nie dałam rady nieść]. Złapałam jakąś walizeczkę bez sensu, która była pod ręką, i tą małą walizeczkę miałam i tak żeśmy szli z biednym Krzysiem, który… Pierwszy postój to był na… Aha…
- Jak wyglądał ten moment? Niemcy was wygonili? Jak to było?
Kazali w kolumnę [się ustawić] i wychodzić:
Raus! Alles raus! To było ich powiedzenie, przecież nie wszyscy rozumieli po niemiecku. Tam kilka słów rozumiałam, ale nie wszyscy… I poszliśmy… Jak myśmy poszli? Poszliśmy Słowackiego i tam dalej Słowackiego też inaczej wygląda, to był dołek tam, teraz jest wiadukt, i tam były małe domki, gdzie ludzie mieszkali, drewniane, biedne domki. Tam zastał nas nalot rosyjski i Niemcy wszyscy się do tych domków [schowali]. Myśmy chcieli wejść do jakiegoś domku i też straszne wrażenie, bo wchodzimy, chcemy wejść, a tam w drzwiach stoi nieżywy człowiek, tak rozkłada ręce, jakby chciał bronić tego domu. Potem dalej żeśmy poszli i doszliśmy [do Powązek]. Nie wiem, jak to było, bo człowiek był półprzytomny wtedy, nie wierzył w kapitulację nawet po prostu. Wtedy myśleliśmy, że jeszcze wrócimy. To na Powązkach jest, te magazyny do tej pory chyba jeszcze są, i nas tam wpuścili, bo to już był wrzesień, koniec września to już wcześnie zbliżał się mrok, i kazali nam tam być. Nie wiedzieliśmy, czy podpalą z nami, czy co, bo tam nie można się było ani położyć, ani nic, tylko z nogami [podkulonymi], piętrowe magazyny puste, więc tam żeśmy przeczekali.
Następnego dnia poszliśmy znowu. Drugi postój był niedaleko… Nie wiem, czy pani wie, gdzie jest kościółek Sowińskiego, tam był kościółek. Tam nas zatrzymali, robili postój, i też chyba wyciągali ludzi, kogoś, nie wiem. W każdym razie tam pierwszy nasz posiłek był z Krzysiem, bo tam była górka i przy kościele był ogródek, bo wszędzie w czasie Powstania, nie Powstania, a okupacji, gdzie można tylko było, to były ogródki, i tam były dojrzałe pomidory. Pamiętam, że w spódnicę wzięłam kilka pomidorów i że szliśmy na dół i jedliśmy pomidory, i potem żeśmy poszli dalej. Część [ludzi] już przy kościele oddzielali, a części kazali iść dalej. Tu miałam jedną bardzo, nawet wtedy sobie nie zdawałam sprawy, jak radosną historię, dlatego że idziemy już przez Włochy i tam już, bo tak tutaj w Warszawie to żołnierzy było więcej, nieraz pilnowali po bokach, żebyśmy nie uciekali, a tam we Włochach dużo ich mniej było i ludzie nam podawali różne rzeczy, bardzo serdecznie, mieszkańcy już.
Potem w pewnym momencie ktoś mnie ciągnie za rękę i tak patrzę nieprzytomnie i ta osoba mówi: „Haniu! Ty mnie nie poznajesz?!”. Mówię: „Wiem, że panią znam, ale nie wiem skąd”. Do jakiego stopnia byliśmy półprzytomni?! Ona mówi: „Boże, co z wami zrobili?!” A to była moja nauczycielka od Piłsudskiej, okazuje [się]. To ona mnie poznała, a ja nauczycielki nie [poznałam]. Ona mówi: „Nie mogę was wziąć ze sobą, bo u mnie kwaterują Niemcy. Chodźcie tutaj”. I wepchnęła nas do jakiejś zagrody i tam się nami opiekowała, przynosiła różne rzeczy. Potem zrobili przejście, bo wyłapywali warszawiaków tam, całą grupę taką. Byliśmy tam chyba kilka dni, domyliśmy się, byliśmy zawszeni. Przecież myśmy się cała okupację, całe Powstanie nie mieli możności dobrze umyć. […]. I myśmy przeszli tak całą grupą, dzieci z nami, zawiniątka, które mieliśmy, tutaj z boku. Dzieci tamtejsze, które podbiegły do Niemców, prosząc o cukierka, [odwróciły ich uwagę], a myśmy przechodzili. Tak nam ludność pomagała, to też chciałam podkreślić, żebyśmy się z tego kotła [wydostali], gdzie w każdej chwili nas mogli znowu wygarnąć i [wziąć] do obozu koncentracyjnego, bo ile osób się tak dostało! I ja tak przez Opoczno, przez jakieś inne przedostałam się do mamy.
Przez Opoczno, to zapamiętałam, [to znaczy] przez Opacz, bo żeśmy mówili do siebie: „Popatrz, popatrz, to już Opacz”. Tak, przez Opacz.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Jak do Warszawy wróciłam, to pierwszy raz szłam na piechotę z Grójca, bo mama się wtedy przeniosła do Grójca do swojej przyjaciółki, która była za moją ciocię. Myśmy z Grójca całą bandą znowu – Dziuńka, Włodek, Janek, ja i jeszcze ktoś, szli do Warszawy zobaczyć, co jest (bo wiedzieliśmy, że Warszawę palą dalej), czy coś zostało, czy w ogóle mamy do czego wrócić. Dwa dni żeśmy szli, po drodze w karczmie żeśmy pokotem nocowali, bo to dużo, to jest czterdzieści parę kilometrów. A jeszcze przecież najpierw chodziłam na Ochotę, jeszcze musiałam na Żoliborz przejść pół Warszawy.
- Ale kiedy to było? Czy pani pamięta?
Dwa dni po wyjściu Niemców. Dwa, trzy dni najwyżej po wejściu Rosjan, po wyjściu Niemców, wycofaniu się.
Mój dom stał, tylko nie miał drzwi. Wszystkie drzwi były wyjęte i w dwóch klatkach piwnicy. Nie wiem, oni chyba chcieli wywozić drzwi do [niezrozumiałe]. Obrazy, które zostały, mama wywiozła, jak mówiłam, a część została. To jeden stał na korytarzu do wyniesienia, więc go wzięłam z powrotem, ale nie uratowałam, bo ktoś inny [go wziął]. Szabrownicy. W poprzecznym bloku były dwa sklepy, oni tam to rozbili i zrobili sobie galerię. Stała wielka choinka ubrana nie wiem w co, bo się nie przyglądałam, i był, tak jak tutaj, obraz koło obrazu, nie było wolnej ściany, tak przybite były obrazy z całego domu. Obrazu tam swojego nie znalazłam, natomiast swoje drzwi znalazłam bardzo łatwo, bo miały numer mieszkania, a miałam klucze przy sobie. Wzięłam po prostu obraz, który stał na schodach, zaniosłam na górę, zamknęłam drzwi i wróciłam po mamę. Wróciłam z mamą, to trwało długo, bo przecież musiałam znowu dwa dni iść. Na początku to mieliśmy wódkę dla Rosjan, żeby nas kawałek [podwieźli], to nas podwieźli dziesięć kilometrów, wódkę wzięli, nas [wysadzili]. Musieliśmy dalej na piechotę [iść].
- Gdy wróciła pani skrótem do Warszawy, to był luty, tak?
To był już chyba luty, tak. Ale mój mąż, wtedy nie miałam męża, tylko mówię, że mój mąż, który także działał bardzo [w konspiracji], był w „Baszcie”. Potem jak była wsypa, poszedł do partyzantki. Był w 27. pułku Armii Krajowej. Potem jak szli na pomoc Warszawie, to ich rozbili Niemcy. Rosjanie ich rozbili, Rosjanie ich rozbili! Potem został zaangażowany do WiN-u. Nie wiem, czy pani wie, co to jest WiN, bo nie wszyscy wiedzą. Był w WiN-ie, był w ochronie Rzepeckiego. Wie pani, kto to był Rzepecki? Dowódca WiN-u. Potem była wsypa, to został aresztowany, dostał wyrok, siedział. I myśmy się poznali dopiero potem. Tak że ja świadomie za „bandytę” wyszłam za [mąż].
Warszawa, 23 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek